- Opowiadanie: gustavodawca - Zapach róż

Zapach róż

Dordzy!

Podczas dodawania tego tekstu strona nie chciała ze mną współpracować. Po wklejeniu tu tekstu wystąpiły błędy wizualne, których nie ma w tekście w pliku. Udawało mi się je usuwać po czym wracały. Nie wiem z jakiego powodu. Mimo wszystko życzę wspaniałej lektury!

Oceny

Zapach róż

 

 

 Prolog

 

Leopol Finn nie należał może do miejskiej elity (na to miano trzeba było sobie solidnie zapracować na wojnie), ale z całą pewnością był jednym z bogatszych obywateli cieszącym się jednocześnie dobrą opinią zarówno wśród ludu, jak i wśród władz.

Posiadał dużo ziemi i każdy jej centymetr był doskonale zagospodarowany. Największe włości wynajmował. Opłacało mu się to dużo bardziej, aniżeli sam miałby zaczynać kolejne interesa. Bogaci płacili comiesięczne należności, a Leopol nie musiał robić nic. Oczywiście na tych terenach, które zdecydował się odpłatnie udostępniać, gdyż pozostałe tereny, zabudowane były firmami nad którymi pieczę sprawował osobiście.

Pierwsza z nich to piekarnia. Nie była ona jedyna w mieście, ale dzięki pokaźnym sumom przekazywanym regularnie młynarzowi otrzymywał surowiec najwyższej klasy, co pozwalało mu wyrabiać produkty z najwyższej półki i sprzedawać je za najwyższe ceny.

Druga inwestycja, która przynosiła równie okazałe dochody to karczma kilka kilometrów za miastem. Leopol spodziewał się większego zysku, lecz nie udało mu się stworzyć eleganckiej oberży, więc wyszedł naprzeciw oczekiwaniom klienteli i serwował tam piwo nie mieszane z końskimi szczynami, wino nie mieszane z wodą i gorzałkę mieszaną jedynie z ziołami.

Ostatnia firma, którą założył i nadzorował to strzeżony magazyn. Pokaźnych rozmiarów budynek podzielony został na ponad trzydzieści pomieszczeń i każde z nich było pilnie strzeżone przez zbrojnych, a teren był przez cały czas chroniony przez psy. W owym magazynie bogatsi mieszczanie i szlachta trzymali cenne przedmioty, żywność, broń i inne wszelakie dobra, które chcieli zabezpieczyć przed kradzieżą. Oczywiście najbogatsi mieli swoje własne skarbce i ochronę, ale na brak zainteresowania nie mógł narzekać.

O tej porze mężczyzna przeważnie sprawdzał, ile w interesy musiał włożyć, a ile mógł z nich wyciągnąć. Co wieczór siadał przy biurku i w blasku świecy analizował najświeższe dokumenty racząc się ziołowym trunkiem, który sam przyrządzał.

Teraz jednak Leopol Finn leżał w swoim własnym, zdobionym licznymi malunkami łożu, w swoim własnym, eleganckim domu, w kałuży swojej własnej ciepłej jeszcze krwi.

 

Część pierwsza

Wcześniej…

 

– Stu dwudziestu.

– Jeszcze raz.

– Ale panie kapitanie…

– Powiedziałem jeszcze raz, ostatni. – Po dłuższej chwili strażnik powrócił i zdejmując czapkę wyprostował się jak struna.

– Stu dwudziestu

– Odmaszerować. – walnął pięścią w ścianę, gdy tylko drzwi zamknęły się za wychodzącym mężczyzną. Jeszcze nigdy nie zdarzyło się, by na jego zmianie brakowało więźnia. Owszem raz, czy dwa nie mogli doliczyć się jakiegoś osadzonego, ale szybko okazywało się, że stracił przytomność z przepracowania i trzeba było go cucić. Tym razem zostali przeliczeni dwukrotnie, a po przeszukaniu całego obiektu, kolejne dwa razy sprawdzono, stan liczbowy. Jeden z nich ewidentnie uciekł. Tylko jak? Żeby sprawdzić jak, trzeba najpierw dowiedzieć się, który z nich dokonał niemożliwego, pomyślał kapitan i ryknął na podwładnego.

– Za dziesięć sekund widzę tu ciebie, Hoolana i Unrisa. – Powiedział, gdy ten pojawił się w drzwiach.

– Tak jest! – zasalutował strażnik i wybiegł. Wrócił może nie po tak krótkim czasie, w jakim według kapitana powinien, ale na tyle szybko, by nie zdenerwować przełożonego. Wszyscy trzej stanęli w rzędzie w taki sposób, że tworzyli drabinę ustawiając się od najwyższego do najniższego.  

Najwyższy był Noris, strażnik, który był odpowiedzialny za wszystko co działo się  z więźniami. Nieco niższy był Hoolan, dowódca nadzorujący ich podczas codziennych prac fizycznych. Najniższy był Unris, starszy mężczyzna z długą, śnieżnobiałą brodą sięgającą mu niemal do pasa. Z jego zdaniem, kapitan Ritt liczył się najbardziej. Unris był uczonym mędrcem posiadającym wiedzę tak ogromną, jak i niewyobrażalną dla pozostałych obecnych. Ponadto, przynajmniej według niektórych, miał pewne dary, nazwijmy to, magiczne. Sam jednak zawsze gorąco temu zaprzeczał.

– Nie wiem, kto z was pierwszy opowie mi o tym jak dziś wypełniał swoje obowiązki, ale ma to zrobić ze wszystkimi szczegółami. – Unris doskonale wiedział, że kapitan nie zwraca się do niego. Jedynym obowiązkiem, jaki miał, to doradzanie kapitanowi Rittowi w ciężkich sprawach. Pozostałe, spoczywały na barkach zupełnie innych osób. Żaden z pozostałej dwójki nie spieszył się, by powiedzieć, że przecież wszystko robił tak jak zwykle, i nie widział niczego podejrzanego. Czekali, aż któryś z nich zostanie wytypowany

– Noris? – Łagodnym, lecz świdrującym umysł tonem zagadnął kapitan. – Może ty zechcesz podzielić się z nami trudami twojej służby? Bo widać czasami cię ona przerasta.

– Toż rano liczyłem wszystkich i stu żem naliczył i jeszcze dwudziestu i jeszcze jednego. Potem znowu liczenie i świadkiem Hoolan, bośmy liczyli ich już w kuźni, jak na prace szli. – Hoolan przytaknął nieznacznie – I potem odprowadzonych liczyłem i znów na sto dwudziestym pierwszym skończyłem. – Głos zaczął mu lekko drżeć. Podobnie jak ręce, które dodatkowo oblane były potem.

– Raporty robiłeś?

-Robiłem!

– Trzy?

– Trzy!

– Przynieś proszę – kapitan usiadł i odwrócony tyłem do obecnych, spoglądał przez okno na więzienne mury. – Gdzieś tam on musi być. Przecież nie mógł wydostać się na zewnątrz do ciężkiej cholery.

– A jednak sądzę, że mógł i to zrobił.

– Dlaczego tak sądzisz Unrisie? – zapytał Ritt nie odwracając się

– Przeszukany został każdy kąt, każdy najmniejszy magazyn i każda skrzynia w jaką mógłby się zmieścić człowiek. Swoją drogą, te w które nie mógłby się zmieścić również zostały przeszukane.

Po kilku chwilach strażnik wrócił trzymając w dłoniach zwitki papieru, wypełnione cyframi i tabelami. Podał je kapitanowi, a ten położył je na biurku. Listę więźniów podał ponownie młodemu mężczyźnie.

– Teraz idź ich przelicz, a ty Hoolanie przynieś karafkę wina i dwa kielichy. -

Ritt czekał aż zostaną w gabinecie we dwoje, by mógł otwarcie porozmawiać z doradcą. Znali się od ponad dwudziestu lat i przeszli tak wiele w ciągu tego niemal ćwierćwiecza, że ufali sobie bezgranicznie. Gdy poza nimi nie było już nikogo zapytał:

– Myślisz, że któryś z nich mógł mu pomóc?

-Wszystko na to wskazuje. Sam wiesz, że jego samodzielne wydostanie się graniczyłoby z cudem. Niemniej jednak, nie o takich wyczynach w księgach piszą. Ot, jeden bezdomny na dalekim wschodzie pewnej wiosny do klasztoru schował się przed chłodem nocy. Usnął momentalnie. Krzyk go obudził i gwar. Wyjrzał przez okno a przed budynkiem zbiegowisko. Swąd jakiś dziwny po nozdrzach uderzył, jakby co się paliło. A i owszem. Dolne piętra w ogniu stanęły i języki gorące zaczęły kierować się ku górze. Od okna czym prędzej odskoczył i do drzwi w te pędy. Otwiera, a tam ludzie żywym ogniem trawieni biegają. Ucieczki nie było. Z okna nie skoczy, bo za wysoko jednak. W górę nie pójdzie, bo i po co, skoro ogień za nim podąży. W dół, to jakby w paszczę lwa się kierował. A jednak z relacji licznych świadków wynika, że jak już ogień trawił wszystkie kondygnacje, a ludzie z najwyższych okien na pewną śmierć skakali, ten bezdomny wyszedł szybkim krokiem głównym wejściem przechodząc przez płomienie. Zdziwienie było wielkie i w przypływie emocji cudem okrzyknięte.

Innym razem, to akurat na własne oczy ujrzałem, pewien więzień również wydostał się z celi. Sytuacja była o tyle niezwykła, że zauważono go, jak próbował uciec przez dach.

-To akurat najczęściej wybierana droga ucieczki.

-Ale nie w Inn.

-Co?? – Kapitan szczerze się zdziwił, gdyż doskonale znał więzienie w tym mieście, – Przecież tam na dach jest tylko jedno wejście strzeżone cały czas, bez ustanku przez ludzi pod bronią! A sam budynek wysoki tak, że żadna drabina by nie pomogła.

-A jednak to prawda, kapitanie.

W tym momencie rozległo się wyraźne pukanie do drzwi. Po uzyskaniu pozwolenia Noris i Hoolan weszli do środka. Pierwszy stanął pośrodku z listą więźniów, a drugi nalał hojnie czerwonego, cierpkiego wina i podał najpierw kapitanowi, a potem doradcy.

– Siadajcie proszę – Ritt wskazał obecnym drewniane krzesła ustawione przy ścianie, na której wisiało kilka niezwykłych obrazów. Wszystkie przedstawiały wielkie bitwy, w których brali udział przodkowie kapitana. Wszystkie poza jednym. Najmniejszy z nich był lekko zniszczony, ale nadal w całkiem niezłym stanie. Kobieta z płótna patrzyła wzrokiem absolutnie hipnotyzującym. Można rzec, dałoby się utonąć w głębi jej oczu. Nawet Unris nie wiedział kim była ta postać. Dawna żona? Ktoś z rodziny? A może to tylko wyobraźnia artysty?

-Z tego co widzę – powiedział patrząc w raport – Wszystko przebiegało pomyślnie. Poranne liczenie, posiłek, krótki spacer i przejście do kuźni. Jak zawsze, strażnicy eskortowali z wieżyczek. Żaden nie podszedł w waszą stronę, prawda Norisie? – spojrzał na przestraszonego mężczyznę, który nerwowo przytaknął. – Dobrze. Następnie wraz z obecnym tu Hoolanem spisaliście ten oto raport – wziął do ręki zwitek i teatralnym głosem przedstawił jego treść:

Dotarłem wraz z więźniami do zakładu resocjalizacyjnego, gdzie nadzorca Hoolan przejął skazańców i ustawił ich w szeregu. Przeliczyliśmy. Komplet. Hoolan przydzielił każdemu stanowisko i wydał polecenia. Wszyscy wzięli się do pracy. Oboje usiedliśmy przy biurku i wedle regulaminu, spisaliśmy dokument przybycia do kuźni. Następnie stwierdziliśmy, że wszystkie formalności zostały dopełnione i że pojawię się po nich za sześć godzin.

Po tym czasie więźniowie ustawieni byli na powrót w szeregu i ruszyli w stronę budynku głównego. Zamknięci w celach udali się w większości na spoczynek. Część rozmawiała. „

– Podoba mi się to niezwykle – Ritt podarł raport i jego resztki upuścił na podłogę. – Gdzie w takim razie jest brakujący więzień? – Norisowi poleciały pierwsze łzy. Nie odezwał się jednak ani słowem.

-Może spójrzmy kogo nam ubyło – Słowa Unrisa przypomniały kapitanowi o drugim świstku, na którym widniały tylko trzy słowa. Kapitan przeczytał je bardzo powoli

Brakuje Dariona Scotta”

– Proszę mnie poprawić, jeśli coś powiem nie tak, ale czy ów Darion Scott, to nie ten, który został zamknięty dokładnie rok temu za próbę podpalenia piekarni Leopola Finna? – Wszyscy przytaknęli.

Kapitan gestem nakazał podwładnym ponownie opuścić gabinet, a sam dolał trunku do naczyń. Pił rzadko. Niezwykle rzadko. I tylko w dwóch przypadkach. Jeśli już zdarzało mu się podnieść kielich do ust, to przeważnie było to wymuszone etykietą. Najczęściej na oficjalnych bankietach, gdzie władcy wznosili liczne toasty i obrażali się niezmiernie, gdy któryś z gości nie szedł im w sukurs. Czasem jednak bywały takie sytuacje jak ta, kiedy coś wydawało się bardzo kłopotliwe. Warto wspomnieć, że Ritt nie zwykł obawiać się czegokolwiek i zawsze miał w zanadrzu jakiś pomysł czy plan, który w ostatecznym rozrachunku prowadził do sukcesu. Tym razem wiedział, że jeśli to się wyda, to skończony będzie zarówno on, jak i jego rodzina. Ci na górze potrafili nagradzać sowicie, ale i sowicie też karać.

Co prawda kontrole nie pojawiały się zbyt często i było wielce prawdopodobne, że znajdą uciekiniera zanim ktokolwiek się o tym dowie, ale w razie niepowodzenia lepiej sobie nie wyobrażać, co by było, gdyby władze dowiedziały się, że Ritt nie raczył poinformować ich o zbiegłym więźniu. Obaj siedzieli w milczeniu. Każdy z nich analizował najlepszy wariant, który można by zastosować. Zgłosić do ratusza? Pewne zwolnienie, a kto wie może i kara surowsza niż chciałby sobie wyobrazić. Upozorować samobójstwo? Dobrze, a ciało? A jak wytłumaczyć się z tego, że nie dopilnowano Dariona? Zataić wszystko i czekać na rozwój wydarzeń? To szalona i nierozważna opcja, a kapitan nie należał ani do osób szalonych, ani nierozważnych.

– Czyli jedyna opcja to postawić zarzuty obojgu. Nieoficjalnie oczywiście. Wziąć na przesłuchanie.

-To chyba rozsądna decyzja. Co jednak, jeśli okaże się, że oni naprawdę nie mają z tym nic wspólnego?

– Unrisie, ktoś musi ponieść za to wszystko odpowiedzialność, ktoś musi zostać kozłem ofiarnym. Chyba rozumiesz.

– Ale góra i tak wytoczy ci sprawę. Oni nie dopilnowali więźniów, a ty nie dopilnowałeś ich.

– Tu nie chodzi o to, by wykazać, że ktoś kogoś nie dopilnował. Chodzi o to, by wykazać, że ktoś komuś pomógł. Że przypadkiem nie zauważył, że ktoś kradnie klucze, że oddala się samowolnie.

Doradca nie powiedział nic. Był człowiekiem prawym i w życiu kierował się sprawiedliwością i rozsądkiem, Czasem jednak bywały sytuacje takie jak ta, gdy sprawiedliwość i rozsądek nie szły ze sobą w parze.

– Zastanawiam się tylko, czy należy wołać mistrza, czy zrobimy to sami.

– Ja zrobię to sam – odparł Ritt. Wstał z krzesła i dopijając resztkę wina ruszył ku drzwiom. Gdy położył dłoń na klamce zatrzymał się i powoli odwrócił w stronę Unrisa. – Czytałeś kiedyś o mężnych rycerzach? O tych wspaniałych walecznych gladiatorach, którzy bronili honoru swojego i wybranek ich serc? Otóż prawda jest taka, że w sytuacji, gdy zagrożony jest twój własny tyłek te wszystkie wartości zastępuje dzika żądza przetrwania. – wyszedł.

Starzec wstał dopiero po chwili. Podszedł do portretu kobiety i stanął tak blisko, że z pewnością mógłby poczuć jej oddech. Patrzył w błękit oczu, szukał odpowiedzi na jedyne pytanie, które od tylu lat nurtowało go dzień w dzień. Kim jesteś, nieznajoma?

 

X X X

Ani Noris, ani Hoolan nie byliby zdziwieni, że zostali wezwani na kolejną rozmowę, gdyby nie fakt, że odbyła się ona bez doradcy kapitana. To mogło świadczyć o dwóch rzeczach. Albo Ritt nie chciał, by Unris dowiedział się o czym będą rozmawiać, albo chce powiedzieć im o czymś, co może im się nie spodobać. Ponieważ pierwsza opcja była właściwie nie możliwa, oboje spojrzeli po sobie i doskonale wiedzieli, że to może być dopiero początek ich kłopotów. Wielu kłopotów.

Pomieszczenie, do którego kapitan wezwał podwładnych mieściło się na tym samym piętrze, co jego gabinet, lecz na samym końcu korytarza. Na drzwiach wisiała drewniana tabliczka ze starannie wyrytym napisem „Otwarte – wejdź, zamknięte – nie waż się przeszkadzać”. Ritt kazał im te drzwi dokładnie zamknąć. Chwilę później dało się usłyszeć stukot kilku, może kilkunastu par podkutych butów. To strażnicy ustawili się tuż przed pokojem.

Oboje zaczęli rozglądać się wokoło w poszukiwaniu jakichś narzędzi, które niedługo zapewne zadadzą im gigantyczny ból. Ani śladu. Wszystko zaczynało być coraz bardziej podejrzane. Gdyby chciano ich torturować, to z pewnością nie podjąłby się tego kapitan. A przynajmniej nie sam. Sprowadziłby kata. Ritt doskonale widział, musiał wiedzieć, że w przypływie zagrożenia i desperacji człowiek potrafi wykrzesać z siebie siły, o które nie podejrzewałby się w żadnych innych okolicznościach. A jednak brał pod uwagę zagrożenie, skoro za drzwiami czaili się zbrojni. Na twarzy szczupłego strażnika po raz drugi tego dnia pojawiły się łzy.

– Czegoś się obawiasz, Norisie? – Ritt zadał to pytanie bawiąc się cygarem leżącym na biurku. – Nie twierdzę bynajmniej, że masz coś do ukrycia, ale te łzy? To na myśl o ukochanej? O zmarłej matce? – Kapitan czuł, że któryś z nich naprawdę był winny. Że wykazał się głupotą i skrajnym idiotyzmem pomagając w ucieczce. Ciekaw był jednego, a mianowicie co jeden z drugim mieliby otrzymać w zamian za tak duże ryzyko. Ryzyko, które tym razem zupełnie się nie opłaciło. – Milczysz. Czasem milczenie jest złotem. Hoolan? Czy ten człowiek – kiwnął głową w kierunku zapłakanego mężczyzny – jest odpowiedzialny za zniknięcie Dariona?

-Nadzorca kuźni wytrzeszczył oczy. Spodziewał się próby dążenia do wyciśnięcia z nich wszystkich cennych informacji. Nawet tych, o których nie mieli pojęcia. Spodziewał się tortur, gróźb, psychologicznych sztuczek, ale nie tego. Nie bezpośredniego i tak oczywistego pytania.

– Nie, kapitanie

– Krótko i po wojskowemu, to się chwali. Spójrzcie proszę na komodę przy oknie. – wzrok obu powędrował natychmiast we wskazanym kierunku. – Co tam widzicie? – po dłuższej chwili powtórzył – Co tam widzicie? Możecie podejść bliżej, śmiało.

– Gdy znaleźli się w wystarczającej odległości ich oczom ukazały się dwie, czyste kartki papieru. Przestali rozumieć cokolwiek.

– Spieszę wyjaśnić – podjął Ritt widząc zdumienie malujące się na ich twarzach. – Za chwilę wyciągnę inkaust i pióro. Najpierw jeden z was, a potem drugi podejdzie i napisze na kartce jeden wyraz. Ma być to wasza największa słabość. Słabość, wada, coś co cechuje was negatywnie. – ponieważ ani jeden, ani drugi nie ruszyli się z miejsc Ritt poprosił Norisa, by ten podszedł jako pierwszy. – Weź proszę pióro. Jak skończysz złóż kartkę na pół i podaj mi ją.

Usiadł. Namoczył pióro i zrobił to o co prosił kapitan. Następnym był Hoolan, który uczynił to samo.

– A teraz pozwolę sobie odczytać oba słowa. Zacznę – powoli otworzył kartkę Hoolana – od słowa „Zazdrość”. Drugie słowo – podwładni słuchali jak zaczarowani. Nie rozumieli, co to za gra – „ Lenistwo”. Które z nich było twoje – spojrzał na dowódcę w kuźni?

– Zazdrość.

– Wyjdź proszę – wskazał mu drzwi. Ten oszołomiony wykonał rozkaz. Zamknął je za sobą i ruszył korytarzem, lecz strażnicy pozostali na swoich miejscach i odprowadzili go jedynie wzrokiem.

– Znasz jego historię? A właściwie historię gwałtu na jego żonie? Nie? Ano było raz tak, że padła ofiarą dwóch rzezimieszków, obaj oczywiście nie żyją, i Hoolan podejrzliwy jak cholera, jak tylko jakiś się koło niej zakręci. Ale jego cecha nie przenosi się na płaszczyznę zawodową. Twoja cecha – podniósł kartkę ze słowem „lenistwo” – Również nie jest w pracy widoczna – podarł ją. – Za to spokojnie mogę ci przypisać wadę Hoolana.

Noris chciał coś powiedzieć, ale nie miał odwagi. Nie rozumiał o co chodzi. Nie wiedział czego ten człowiek od niego chce. Krople zimnego potu pojawiły się na skroniach i zaczęły spływać po bladej twarzy.

– Pamiętam, że to właśnie ty aresztowałeś Dariona. I pamiętam, też jak spędziłeś tamten wieczór. Siedziałem wtedy przy sąsiednim stoliku. Byłeś jednak zbyt zajęty piciem, by mnie zauważyć. Pamiętasz? Wszedłem na gorący miód do karczmy Leopola za miastem i siedziałeś tam właśnie ty. Bez kompanów, Ewidentnie zapijałeś smutki. Siedziałem na tyle blisko, by usłyszeć, jak kląłeś pod nosem, że dlaczego jemu się udało mieć tyle pieniędzy, a ty jesteś zwykłym strażnikiem bez perspektyw. Powiedziałeś, że gdyby Darionowi się udało, to może Leopol zobaczyłby, jak to jest. Do tej pory myślałem, że to tylko pijackie brednie, ale widocznie wyraźnie się pomyliłem. – Ritt przeszedł tuż obok Norisa i stanął za nim.  – Prowadziłeś kiedyś wóz? Bywa tak, że jedziesz cały dzień prostym traktem mijając łąki, lasy i pola. W końcu jednak dojeżdżasz do miejsca, w którym drogi się krzyżują i trzeba zdecydować czy jechać dalej prosto, a może skręcić w którąś ze stron. Twoje życie do tej pory przypominało przejażdżkę po trakcie. Dzień za dniem mijał podobnie. Przychodziłeś do pracy wykonywałeś ją i otrzymywałeś zapłatę. I tak dzień w dzień. Dziś przyszedł czas, gdy dotarłeś do rozwidlenia. I to właśnie ty musisz zdecydować, którą drogę wybierzesz. Możesz przyznać się, że pomogłeś Scottowi w ucieczce. Możesz też powiedzieć, gdzie aktualnie może przebywać. A możesz iść w zaparte i próbować wmówić mi, że jesteś niewinny. Chyba, że – Ritt strzepnął z ramienia niewidzialny pył – wymyślisz inne wyjście z sytuacji. Ale znasz mnie. Nigdy nie wywieram presji. No, tylko jeśli jest to naprawdę konieczne. Tym razem uważam, że nie jest. Wychodzę i wrócę za godzinę. Częstuj się – wskazał gestem paczkę cygar na jednej z komód po czym zamknął drzwi zostawiając Norisa samego z natłokiem pustych myśli.

 

X X X

 

– Miejski zgiełk ma w sobie coś magicznego – rzekł Leopol przepychając się przez zatłoczone targowisko. Przejście kilkuset metrów potrafi w takich warunkach zająć naprawdę dużo czasu.

– I tego właśnie nie jestem w stanie zrozumieć – młodzieniec maszerujący tuż przy Leopolu krzyknął mu nad uchem, lecz ten ledwo usłyszał słowa pomocnika. Gwar był tego dnia nie do zniesienia. – Na palcach jednej ręki można by policzyć osoby, które od spokoju wiejskiego, lub chociaż podmiejskiego zacisza, wolą hałas i tłok targów, rynków i placów.

– Nie zapominaj synu, że każdy dzień kończę z lampką wina w wygodnym ciepłym łóżku i jedyny hałas, który wtedy toleruje, to od czasu do czasu jęki wydobywające się z kobiecego gardła – Leopol zaśmiał się po czym kupił od handlarza nieco warzyw i kawałek dobrego cammembert.

Im dłużej szli tym ścisk robił się mniejszy, a powietrze świeższe (tłok w tak upalny dzień oznacza smród wielu spoconych ciał). Droga, którą szli prowadziła niemal dokładnie pod dom młynarza, do którego właśnie zmierzali. Od dźwigania mąki są oczywiście inni, ale kwestie uzgodnienia, co i w jakiej ilości należy zakupić, wymagają osobistego nadzoru Finna. Znał on bowiem doskonale wszystkie swoje interesy. Gdyby wybudzić go z głębokiego snu i zapytać o stan towarów w piekarni, trunków w karczmie, czy o nazwiska osób, które trzymają kosztowności w jego magazynie, nie popełniłby żadnego błędu.

Czas potrzebny na przebycie drogi z targu do posiadłości młynarza (tak, to określenie pasuje do tego okazałego budynku bardziej niż dom) to niecały kwadrans. Zazwyczaj Leopol wraz ze swoim młodocianym pomocnikiem oddają się rozmowom na wszystkie możliwe do podjęcia w danej chwili tematy, lecz tym razem szli w ciszy podziwiając piękno okolicznej przyrody.

Gdy stanęli tuż przed bramą, która to dopiero prowadziła do drugiej bramy, która to dopiero pozwalała wejść na podwórze, mężczyzna zagadnął chłopca:

– Stres?

– Tak po prawdzie to trochę tak. Myśli pan, że młynarz nie będzie miał nic przeciwko, że będę uczestniczył w negocjacjach?

Leopol zaśmiał się donośnie, lecz po chwili ściszył głos, by chłopak nie zdenerwował się jeszcze bardziej.

– Po pierwsze; nie będziesz uczestniczył, tylko będziesz się przyglądał, a po drugie – teatralnie uniósł palec – na negocjacje przyjdzie jeszcze czas. To czego będziesz świadkiem za chwilę, to będą rutynowe ustalenia wieloletnich współpracowników.

– Dobre i to – chłopak wyraźnie zawiedziony ruszył za Leopolem w stronę wejścia. Wiedział doskonale, że takiemu nauczycielowi jak Finn ufać należy bezwarunkowo i bezgranicznie. Zanim doszli do drzwi i uderzyli w nie wielką kołatką zamienili jeszcze kilka słów, pomocnik zanotował parę cennych wskazówek, a Leopol raz jeszcze sprawdził, czy sakwa ze złotem spoczywa bezpiecznie w jego przewieszonej przez ramię torbie. Drzwi otworzył starszy mężczyzna i od razu ukłonem i zamaszystym ruchem ręki zaprosił gości do środka. Buty, zgodnie z zasadami dobrego wychowania, próbowali zdjąć, a gospodarz, zgodnie z zasadami dobrego wychowania, wyraźnie im tego zabronił. Drzwi do dalszej części rezydencji były zamknięte. Leopol uśmiechnął się pod nosem, gdyż wiedział doskonale, że gospodarz idąc otworzyć im drzwi wejściowe, musiał przejść przez te, które prowadzą w głąb domu. Powinny być więc otwarte, ale wyglądało na to, że gospodarz wiedział, co czują ludzie, którzy przez kilka chwil cieśnią się w wąskim i skromnym przedpokoju, by po chwili otworzyć na oścież drzwi do holu, który powierzchnią i rozmiarami przypominał królewską salę balową.

-Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu, że przyszedłem z moim uczniem, Stratusie?

-Obrażasz mnie Leopolu! – młynarz zrobił minę urażonej księżniczki po czym oboje ryknęli śmiechem.

– Oto lista – Finn położył na drewnianym, zdobionym licznymi wykuciami stole kartkę z wypunktowanymi towarami, które chciał zakupić, gdy usiedli już w przestronnym pomieszczeniu – a oto zapłata – tym razem na stole wylądowała sakiewka z niedźwiedziej skóry wypełniona kilkunastoma niewielkimi sztabkami złota. Gospodarz autentycznie się zdziwił.

– A to ciekawe – podrapał się po krótko przystrzyżonej brodzie – znasz mój cennik na pamięć, że wiesz, ile zawołam? Ceny poszły w górę od ostatniego razu, ale to chyba słyszałeś. O całe siedem procent.

– Owszem słyszałem, ale nie spodziewałem się, że mnie również ta podwyżka obowiązuje Stratusie – wymienili spojrzenia.

– Fakt, na przyjaciołach za wiele zarabiać nie muszę – młynarz rozsiadł się wygodnie w bujanym fotelu i podpalił tytoń w fajce. Ten szybko zgasł i zaczął się tlić. – No cóż, zawartość obejrzę później – rzucił okiem na pakunek z kruszcem – a tymczasem zaproponuję po filiżance doskonałej herbaty z cejlońskich upraw!

Gdy mężczyzna wyszedł, by przygotować napar, Leopol skinął na ucznia, a ten natychmiast zjawił się tuż obok.

Jak wypijesz trochę herbaty powiedz, że chciałbyś się przewietrzyć, albo coś w tym rodzaju. Widzę, że on ma do mnie jakąś sprawę na osobności. – Chłopak kiwnął głową i na powrót usadowił się na kanapie. Spędzili kilka minut w ciszy podziwiając liczne obrazy i kwiaty zdobiące pomieszczenie. A było co podziwiać! Na punkcie tych dwóch, jak sam to określał, „wyższych form kultury”, Stratus miał przysłowiowego bzika.

Zanim jeszcze mężczyzna pojawił się w drzwiach goście poczuli intensywny, lecz bynajmniej nie drażniący zapach, świeżo zaparzonego suszu. Leopol nawet przez chwilę nie musiał zastanawiać się, czy gospodarz, aby na pewno powiedział prawdę, iż susz ten rzeczywiście miałby pochodzić z tak dalekich zakątków świata. Wiedział doskonale, że młynarz (a w zasadzie właściciel kilku młynów w regionie) lubił się przechwalać, lecz, co by nie mówić, miał czym. Obaj unieśli porcelanowe filiżanki ze złocistobrunatnym naparem i skosztowali z rozkoszą.

– Panie, smak tak cudowny, jakoby to jakiś eliksir magiczny, a nie herbata była! Wybaczcie, ale zaczerpnąć powietrza muszę, co by na powrót na ziemie mnie sprowadziło. – zachwycił się chłopak, a Leopol tylko wzniósł wzrok ku górze. Za dużo patosu chłopcze, pomyślał.

– Niegłupi – skwitował po chwili namysłu Stratus. – Aa! – klepnął się w czoło – Korzystając z okazji, bo bym zapomniał, cholera. Nic to, jak będziesz w moim wieku, o ile dożyjesz, to zobaczysz, że prawdę gadają, że niepamięć nie boli, o nie! Wiesz, bo jakoś na kilka modlitw przed waszym przybyciem, strażnicy przyszli. Tfu tam strażnicy! Strażnik, jeden, ale jakiś ważniejszy chyba. Pytał o ciebie. – Leopol wziął drugi łyk i słuchał dalej – Nic powiedzieć nie chciał. Tylko, czy jesteś i czy wiem, gdzie możesz przebywać. Podobno w domu cię nie zastał. Chyba żeś niczego nie przeskrobał, bo by w większej kompanii mnie odwiedzili.

– Nic mi o tym nie wiadomo. To znaczy nic raczej, jak to ująłeś, nie przeskrobałem. Ale powiedz proszę od początku, jak ta wizyta przebiegła. – Finn chciał poznać szczegóły. Pomyślał, że może z nich wywnioskuje intencje przedstawiciela miejskich władz.

– Przez okno nawet nie spojrzałem, kto puka, bo wiesz sam, że klientów i kontrahentów dziennie przyjmuję więcej niż ksiądz przy spowiedzi. Spodziewałbyś się pewnie, że machnie odznaką i wejdzie bez pytania? Zdziwiłbyś się. Powiedział, że jest kapitanem straży i… cholera – podrapał się za uchem – mówiłem, że mnie się coś wydawało, że on z tych ważniejszych. Widzisz, kapitan. No wracając. Przeprosił za najście, wylegitymował się i zapytał, czy mógłby wejść. Ja go wpuściłem i od razu tu na tą kanapę chciałem go zaprowadzić, co siedzisz właśnie, ale on tylko zapytał, czy nie widziałem dzisiaj ciebie. Zgodnie z prawdą powiedziałem mu, że nie. Tak samo odpowiedziałem, jak zapytał, czy domyślam się, gdzie możesz przebywać.

– Jak wyglądał?

– Ja wiem? Ze czterdzieści lat. Lekko siwe włosy i był szczupły. Wysoki dość, to znaczy mojego wzrostu mniej więcej. – Finn mimowolnie uniósł brwi. Opis, który podał jego serdeczny przyjaciel pasował jak ulał do kapitana Ritta. Kojarzył, że kapitanów straży jest trzech. Byłoby jednak dużym zbiegiem okoliczności, by któryś z pozostałych był również wysokim, siwawym, chudym czterdziestolatkiem. Przez kilka chwil trawił usłyszane słowa. Po dłuższym namyśle stwierdził, że naprawdę nie ma nic na sumieniu. Nic co mogłoby podpadać pod jakikolwiek paragraf. A nawet jeśli takie podejrzenia padły z czyichś ust, to bez problemu potrafi zdementować wszystkie plotki. Postanowił też od razu pójść do ratusza i spotkać się z Rittem (zakładając, że to rzeczywiście on odwiedził młynarza)

– Poczekaj. Przecież mówiłeś, że ci się przedstawił.

– Mówiłem, że się wylegitymował, a to zupełnie co innego. Widziałem pieczęcie, ale jego godność zapisana była jakimś ozdobnym, fikuśnym pismem i za nic w świecie nie odszyfrowałbym, jak się nazywa nawet, gdyby dał mi tą legitymację do wglądu na kwadrans.

Zamienili jeszcze kilka słów po czym pożegnali się, a Stratus zażądał, by Finn koniecznie odezwał się na dniach i powiedział, czego od niego chcieli. Ten zgodził się i zamknął za sobą solidne drzwi wychodząc na ścieżkę prowadzącą do bram posesji. Gdy szli w stronę wyjścia (pomocnik siedział na kamieniu w połowie drogi), mężczyzna zastanawiał się, czy jego partner w interesach otworzył już sakwę, czy też nie. Tak czy inaczej jak już odplącze sznur i zajrzy do środka, z pewnością będzie przyjacielowi wdzięczny, że uwzględnił jednak siedmioprocentową podwyżkę.

 

X X X

Gdy rozległo się ciche pukanie Ritt właśnie wyciągał kartkę, by wypisać dyspozycję dla podwładnych przychodzących niedługo na służbę. Po zezwoleniu zastępca kapitana wszedł do biura.

-Przepraszam, że przeszkadzam tuz przed końcem pracy.

– Słucham. – Powiedział Ritt nie podnosząc wzroku.

– Przyszedł niejaki Leopol Finn i twierdzi, że musi się z panem czym prędzej spotkać. – mężczyzna siedzący za biurkiem przerwał zajęcie i skinął głową, co zastępcy wystarczyło w zupełności. Zanim gość pojawił się w drzwiach, Ritt zdążył uprzątnąć papiery i nalać do dwu filiżanek lekko ostygniętej herbaty. Gdy obaj, po wcześniejszym uścisku dłoni, usiedli naprzeciw siebie kapitan zapytał:

– Pewnie przygnał tu pana strach, że władza się panem osobiście zainteresowała? – uśmiechnął się przyjaźnie, co miało uświadomić gościa, że słowa te są wyłącznie żartem

– Raczej ciekawość – odparł Leopol odpowiadając uśmiechem. W głowie przyznał jednak Rittowi rację. Pamiętał doskonale rozmowę, a właściwie liczne rozmowy sprzed roku. Po próbie podpalenia jego piekarni niejednokrotnie gościł kapitana lub jego zastępców w celu składania dodatkowych wyjaśnień. Najbardziej jednak zapadła mu w pamięć ostatnia rozmowa jaka miała miejsce. Przebiegła w zdecydowanie, nazwijmy to, luźniejszej atmosferze i miał wtedy wrażenie, że poczuł do tego człowieka nieuzasadnioną niczym sympatię.

Ritt wstał i podszedł do okna. Drzewa delikatnie kołysały się na wietrze, a co mocniejsze podmuchy zmuszały je do teatralnych ukłonów ku ziemi. Ciemne chmury przez ostatnie kilka godzin stopniowo pokrywały niebo, aż w końcu zakryły je całe. Zanosiło się na deszcz, a kto wie może i silną burzę. Na powrót zajął swoje miejsce i spojrzał na Leopola.

– Drogi panie – długo zastanawiał się, czy nazwać go kolegą. W końcu jednak zdecydował się na oficjalne określenie, gdyż sprawa tego wymagała – W dniu wczorajszym w sposób niewytłumaczalny zbiegł jeden z naszych więźniów. Pan go doskonale zna, a z pewnością wie pan kim jest. To Darion Scott. Poszukiwania trwają i trwać będą do skutku. Dopóki jednak nie znajdziemy zbiega żywego czy martwego pragnę otoczyć pana specjalną opieką. Od tej chwili nalegam – przez moment ton kapitana złagodniał, lecz już wrócił do poprzedniej formy – by poruszał się pan po mieście wyłącznie z eskortą.

Leopolowi zajęło chwilę przypomnienie sobie kim jest ów jegomość nazwiskiem Scott, gdyż Finn zwykł puszczać w niepamięć sytuacje, które miały miejsce tak dawno zgodnie z zasadą, że co było, a nie jest nie pisze się w rejestr.

– To bardzo miło z waszej strony, kapitanie – Leopol wypowiedział te słowa bez cienia sarkazmu, bo wiedział, że władza nieraz nie spieszyła się do tak daleko idącej pomocy, jak własna eskorta i całodobowa opieka. – Proszę mi wybaczyć, ale jestem nieco skołowany tą nagłą informacją.

Gdy Darion Scott został zatrzymany przez Norisa przed rokiem miało miejsce kilka przesłuchań. Zarówno strażnicy, kapitanowie, jak i Leopol chcieli poznać motyw, którym kierował się człowiek próbujący podłożyć ogień pod piekarnię. Scott wrzeszczał, wyzywał i złorzeczył, ale nic konkretnego z tego nie wynikało. Ot, co mówił coś o bogactwie państw dalekiego wschodu, o Bogu, o trujących substancjach dodawanych do posiłków gościom karczem na całym świecie, bo tajne podziemne władze, które trzymały wszystkie sznurki stwierdziły rzekomo, że ziemia jest przeludniona. Był nawet pomysł, by trzymać go w izolatce, ale po kilku dniach odsiadki zdawałoby się, że głupie pomysły i absurdalne teorie wywietrzały mu z głowy. Kapitana ciekawiło najbardziej, czy Noris sam z siebie mu pomógł, czy też to właśnie Darion wyszedł z inicjatywą. Cóż, czas pokaże.

Obaj siedzieli naprzeciw siebie, każdy zatopiony w swoich własnych myślach i rozważaniach. Leopol uniósł filiżankę podaną przez swojego rozmówcę i wziął łyk mocnego naparu. Ritt przedstawił Finnowi plan działania i dokładne zasady, jakich powinien przestrzegać. Od tej chwili nie mógł chodzić gdziekolwiek sam. Co drugi dzień miał stawiać się osobiście (oczywiście pod eskortą) w gabinecie kapitana. Powinien zapamiętywać, a potem opisywać wszystkie podejrzane osoby, czyli na przykład te, które na ulicy chodziły ciągle w podobnym kierunku co on, i jego eskorta. To akurat nie było w opinii Leopola dość prawdopodobne, gdyż nikt nie odważyłby się próbować dostać do osoby ochranianej przez kilku chłopa pod bronią. Kapitan jednak wolał dmuchać na zimne. Za każdy błąd, każde niedociągnięcie zapłaciłby osobiście.

– Zbiegowi pomógł jeden z moich podopiecznych – Leopol nie zdziwił się, gdyż wiedział, że samodzielna ucieczka nie jest możliwa – I wiesz, co jest w tym wszystkim najśmieszniejsze? – Finn uniósł brwi z zaciekawieniem – Że tym kimś był Noris. Ten sam, który późnym wieczorem rok temu złapał Dariona na gorącym uczynku.

– Czy mogę z nim porozmawiać? – Tym pytaniem, Finn zaskoczył zarówno siebie, jak i kapitana. Ten zgodził się i wstał prosząc, by Leopol poszedł za nim.

Szli wąskim korytarzem zmierzając ku jego końcowi. Kapitan otworzył ostatnie drzwi po lewej stronie i oczom Finna ukazały się surowe schody prowadzące w ciemność. Ruszyli w dół. Obaj trzymali się poręczy. Oczy powoli przyzwyczajały się do ciemności. Po chwili jednak Ritt zapalił świecę i wtedy dało się zauważyć coś na kształt lochów. Tyle, że nigdzie nie było cel. Ze ścian wystawały niewielkie stelaże z długimi pochodniami. Żadna nie była zapalona. Szli, a ich drogę oświetlał jedynie mały drgający płomyk. Leopol dopiero po chwili zorientował się, że przecież są w budynku administracyjnym, a nie w tym, w którym trzyma się więźniów. Delikatny dreszcz przeszedł po jego ciele. Wiedział, że zdrajców traktuje się czasem gorzej niż morderców czy gwałcicieli. Tych drugich i trzecich zabijano – pierwsi tego szczęścia nie mieli. Skazani byli nie tyle na wiele lat w ciężkich warunkach, lecz na odczuwanie niesamowitego bólu i nie dającego się opisać słowami upokorzenia.

Jeśli byłeś osadzony za zdradę byłeś publicznie obdzierany z szat i bity. Gdy już wszystkie twoje siły zostały zużyte na błaganie o litość i zasłanianie się przed ciosami okutych pałek, załatwiano się na ciebie. Mógł to zrobić każdy z mieszczan, który tylko chciał. Taplałeś się w moczu, fekaliach i własnych rzygowinach. Dusiłeś się odorem. Płakałeś, lecz każda twoja łza oznaczała dodatkowy cios w krocze, brzuch czy łamanie kończyn. Byłeś wrakiem. I właśnie tego widoku połamanego, zbitego i zmasakrowanego człowieka, Leopol obawiał się ujrzeć.

– To tutaj – rzekł kapitan, gdy skręcili w wąski, nieoświetlony zaułek. Noris nie był ani połamany, ani zbity, ani tym bardziej zmasakrowany. Siedział skulony na kamiennej posadzce ze wzrokiem utkwionym w ścianie. Poruszył się nerwowo, gdy Leopol odchrząknął. Dopiero teraz więzień zobaczył przybyłych. Spotkali się wzrokiem. Nastała cisza, którą przerwał odgłos kroków. To Ritt odszedł, by pozostawić ich samych.

– Chciałbym panu raz jeszcze podziękować, za ujęcie Dariona Scotta w zeszłym roku – Finn usiadł na zydlu stojącym pod jedną ze ścian. – Nie wiem, dlaczego pomógł mu pan teraz w ucieczce. Szczerze mówiąc – Leopol ściszył głos, by kapitan stojący teraz niewidoczny w głębi korytarza nie usłyszał przypadkiem jego słów – nie wiem, czy w ogóle pan to uczynił. Pamiętam, że odmówił pan również przyjęcia ode mnie złota, którym to pragnąłem odwdzięczyć się za akt odwagi. Gdyby nie pan, mogłoby dojść do tragedii.

Noris słuchał. Od kiedy został umieszczony w celi z nikim nie rozmawiał i dużo myślał. Nie widział już sensu w krzykach i rozpaczy. Nie widział żadnych drzwi, które mógłby spróbować otworzyć, by wydostać się z powrotem do normalnego życia. Czuł, że niedługo zacznie tracić zdrowe zmysły.

– Proponuję układ, Norisie. Odpowie mi pan na jedno z dwu pytań, które za chwilę zadam, a ja zrobię wszystko, by opuścił pan tą cele i wrócił do domu. – Na dźwięk tych słów, Noris poderwał się, aż go zamroczyło. Słowa Leopola były jak skrzypnięcie tych drzwi, których szukał. Wiedział, że odpowie mu na wszystkie pytania jakie tylko usłyszy, by koszmar się skończył. Dopiero teraz spojrzał na Finna. Szukał w jego oczach podstępu, fałszu, kłamstwa. Nie znalazł.

– Słucham, panie – rzekł

– Nie musisz czuć przede mną niższości. Chcę spłacić swój dług wdzięczności. Nie udało się złotem, spróbuję czynem. Ale – Finn uniósł palec powstrzymując Norisa przed zabraniem głosu – najpierw odpowiedź. Szczera odpowiedź. – Noris energicznie kiwnął głową na znak, że jest gotów na każde pytanie i każdą odpowiedź. – Jeśli faktycznie pomogłeś mu uciec, to powiedz mi, dlaczego. Jeśli zaś z jego ucieczką nie masz nic wspólnego odpowiedz mi proszę, czy podejrzewasz, jak mógł się wydostać.

Przez kilka chwil oboje milczeli. Finn cierpliwie czekał, gdyż wiedział, że Noris powie prawdę. Wiedział, że skorzysta z szansy jaką mu dał. Wiedział też, że dotrzyma danego Norisowi słowa. Nie wiedział co usłyszy, lecz nie wiedział też, co chciałby usłyszeć.

– Na dzisiaj wystarczy – Oboje podskoczyli, gdy pewny głos kapitana Ritta odbił się echem od ścian. Podszedł do Leopola i gestem zaprosił go w głąb korytarza.

– Spotkamy się za dwa dni – szepnął Leopol, gdy nachylał się po płaszcz, który położył na stojącym obok zydlu po czym ruszył za kapitanem, zostawiając w ciemności siedzącego znów w kącie mężczyznę, który bardzo chciał opowiedzieć Leopolowi całą prawdę.

 X X X

 

Unris drgnął nieznacznie, gdy poczuł delikatne mrowienie w skroniach. Oczy miał zamknięte, a usta lekko uchylone, jak zawsze, gdy kładł się wieczorem w swym łożu. Ścisnął dłońmi głowę i chcąc przeczekać ból. trwał w tej pozycji dłuższą chwilę. Nie pomogło. Miewał różne problemy ze zdrowiem, głównie związane z wiekiem, i wcale nie był zadowolony, że kolejny właśnie się pojawił. Oczywiście na część z nich istniały sprawdzone sposoby, takie jak chociażby odpowiednie zioła czy pozycje, w których należy ułożyć swe ciało i utrzymywać je tak przez odpowiednio długi czas.

Był niegdyś w mieście Hoonrich znanym na całym świecie z mędrców i nauczycieli specjalizujących się właśnie w kwestiach medycznych. Tam właśnie poznał Trastiana Markka, wybitnego w swym rzemiośle człowieka. Spędzili kilka tygodni na wspólnym pogłębianiu wiedzy. Polegało to na tym, że Trastian medytując odkrywał coraz to nowe i intrygujące zależności powstałe w ludzkim ciele, a Unris próbował pojąć to wszystko i zrozumieć choć niewielką część tego, czego był wtedy świadkiem. Od tamtej pory (a minęło już niemal piętnaście lat) Unris doskonalił swoje umiejętności i wiedzę, które pozwalały mu z czasem na uleczanie zarówno własnych chorób, jak i cudzych dolegliwości.

 Co z tego jednak, że umiał leczyć wyskakujące zmiany skórne, opuchnięcia, a nawet złamania kończyn, skoro łupanie w głowie okazywało się problemem nie do rozwiązania.

Podniósł się nieco, otworzył oczy i… zamarł w bezruchu. Poczuł ból w klatce piersiowej; to jego serce przyspieszyło i zaczęło bić mocniej. Krople zimnego potu pojawiły się na czole, a mrowienie ustąpiło drgawkom całego ciała. Przed Unrisem siedziała ciemna postać owinięta czarnym płaszczem. Jej twarz była rozmyta, jak gdyby ktoś roztarł dłonią świeżo nałożoną farbę. I tylko włosy. Tak. Tylko one były jasne. Wręcz oślepiające. Skryte były jednak pod kapturem i tylko jeden kosmyk uciekał bokiem. Ciało mężczyzny nie chciało słuchać jego woli. Czuł się jak we śnie. Nie mógł się ruszyć ani na centymetr. Wiedział jednak doskonale, że nie śni. Wiedział, że ta postać, mimo że nienamacalna była obecna naprawdę. To kobieta –pomyślał skupiając wzrok na blond włosach. Ale co to zmienia?

Postać zaczęła się rozmywać i po chwili cała wyglądała już jak impresjonistyczny obraz. Unris patrzył na wszystko z przerażeniem malującym się w jego oczach. Czekał, bo co też mógł innego zrobić. Był absolutnie pozbawiony woli. Czuł, że zaraz straci przytomność, że odpływa w błogi sen, gdy cień przed nim ponownie przybrał wyraźny kształt.

W rogu pokoju stał mężczyzna. Mężczyzna, którego Unris doskonale znał. Stał i patrzył weń oczami pełnymi strachu, lęku i niepokoju. Wzrok ten zdawał się wołać o pomoc bezdźwięcznym krzykiem. Po polikach mężczyzny spłynęły łzy. Kontur się rozmył i postać tym razem zniknęła zupełnie.

Unris wyszeptał kilka słów i pod sufitem pojawiły się dwa ogniki, które rozświetliły wnętrze. Postarał się uspokoić myśli i wyrównać przyspieszony oddech. Nie wiedział, co o tym wszystkim sądzić. Gdy lata temu czerpał nauki w prowincji Chaas, pewien mędrzec powiedział mu:

– Pamiętaj chłopcze. Wszystko co tu usłyszysz będzie ważne. Każde słowo może zmienić twoje życie na zawsze. W chwilach zagrożenia może cię uratować lub pogrążyć doszczętnie. Lecz wszystko to jest niczym, wobec tego, co powiem ci teraz. Zatem słuchaj uważnie. Już niedługo rozpoczniesz naukę głębszej magii. Poznasz zaklęcia mające na celu leczenie ran, wydobywanie prawdy z ludzi, a nawet zdobędziesz siłę do walki ze złem. Dowiesz się również, jak wywoływać wizję, by dowiedzieć się czego tylko zechcesz. Jeśli jednak kiedykolwiek będziesz mieć takową wizję, lecz nie ty ją wytworzysz, to koniec. Nikt nie jest w stanie zwalczyć tego zła, które przyjdzie do ciebie. Do tej pory znane są tylko trzy przypadki, gdy mag miał wizję, której nie wywoływał. W pierwszym przypadku znaleziono go z czasem powieszonego na gałęzi drzewa. W drugim zaś, ów mag wyrył na ścianie swe imię, po czym skoczył z najwyższej ze skał wprost w głębię oceanu. Trzeci przypadek, to ja. Jak widzisz żyję, lecz co jakiś czas ginie ktoś, kogo znam. Moje sumienie zaczyna być brudne i pełne szkarłatnych plam, niczym krew. Wiem, że ktoś znów umrze. Być może będziesz to ty. Pamiętaj jedno. Jeśli przyjdzie do ciebie jakiś cień, zjawa, kształt, to wiedz, że od tego ucieczki już nie ma, Jedyne, co możesz uczynić, to nauczyć się żyć z tragediami, które z pewnością od tego momentu nie opuszczą cię już nigdy. Pytasz, czy wizje mają znaczenie? Owszem, one zawsze coś mówią, tylko pytanie, czy zdążysz zrozumieć co.

Unris miał głęboką nadzieję, że zdąży.

 

 X X X

 

– Co?! – Ryknął Ritt, gdy dotarło do niego, to co właśnie usłyszał. Siedział wtedy w swym gabinecie wraz z Leopolem (pojawił się po dwu dniach na umówione spotkanie), gdy jeden z podwładnych wtargnął bez pukania i oznajmił, że Darion Scott został schwytany. Nie bardzo wiedział co odpowiedzieć przełożonemu na to pytanie więc stał na baczność i milczał. – Prowadź!

Kapitan nakazał Leopolowi pozostać dla bezpieczeństwa w gabinecie. Po dłuższej chwili, gdy Ritt upewnił się, że Scott jest już pod odpowiednim nadzorem, wrócił.

– Szanowny Leopolu. Wygląda na to, że zły sen skończył się szybciej niż się tego spodziewaliśmy. – wyraz twarzy kapitana potwierdzał jego ulgę – Chciałbym czym prędzej zwołać posiedzenie pozostałych kapitanów oraz doradców. Gdy tylko się skończy, osobiście pojawię się u pana z wszelkimi informacjami. Eskorta na szczęście nie będzie już potrzebna.

Wszyscy trzej kapitanowie oraz ich doradcy, w tym Unris, przez kilka godzin debatowali za zamkniętymi, strzeżonymi drzwiami. To, że Darion Scott zostanie nad ranem stracony ustalono na samym początku. Rozmawiano również o losie Norisa, o tym, jak zapobiegać takim zdarzeniom w przyszłości oraz o ewentualnych zmianach w prowadzeniu wart.

Po kilku godzinach Ritt z Unrisem ruszyli w stronę miasta, by odwiedzić Leopola.  W pewnym momencie postanowili pójść nieco okrężną drogą, by móc swobodnie porozmawiać nie obawiając się, że ktoś z licznej gawiedzi podchwyci to i owo i rozpowie dalej.

– To wszystko jest jakieś dziwne – stwierdził patetycznie Unris, który wciąż miał w głowie wydarzenia zeszłej nocy.

– Co masz na myśli?

– Zbiegł w jakiś niezwykle intrygujący sposób. Musiał na wszystko być przygotowanym, mieć jakiś plan be, a może nawet plan ce, a dał się złapać w środku miasta. Nie sądziłem, że w ogóle pojawi się jeszcze w okolicy.

– Chyba, że chciał dokończyć dzieło

– Unris zamyślił się i przystanął. Uświadomił sobie, że ta zjawa, to znaczy postać mężczyzny, którą przybrała…

– Coś się stało Unrisie? – Ritt zagadnął przyjaciela – zasłabłeś?

– Ruszajmy – odparł starzec.

Im bliżej domu Leopola byli, tym bardziej bał się do niego wejść. Każdy krok przyspieszał bicie jego serca, a każdy szybszy oddech ściskał go za gardło. Krok po kroku w towarzystwie słów Ritta wchodzili po schodach. Słów tych Unris nie rozumiał. Dla niego czas zwolnił, a każdy dźwięk docierał do niego zniekształcony. Nie zauważył, że kapitan kilka razy kołatał do drzwi. Nie spostrzegł też niepokoju malującego się na twarzy Ritta i nerwowego złapania przez niego za klamkę. Krok, drugi, trzeci. Uchylone drzwi do jednego z pomieszczeń. Skrzypnięcie i ona… Taka sama jak mężczyzna z wizji. Jak ten ostatni kształ. Ta sama, błagająca, martwa twarz Leopola Finna.

Kapitan oparł się o ścianę i schował twarz w dłoniach. Przed oczami zrobiło mu się zupełnie ciemno, a nogi stały się miękkie. Obaj stali dłuższą chwilę ze wzrokiem utkwionym w martwym mężczyźnie. Krople krwi spływały powoli po błękitnym baldachimie na drewnianą podłogę tworząc szkarłatną kałużę o metalicznym zapachu. Ritt postanowił przeszukać dom. Rozdzielili się, by w krótkim czasie zbadać dużą powierzchnię. Ritt przeszukał dwie sypialnie, kuchnię i pokój gościnny, a Unris piwnicę, strych oraz łaźnię. Kapitan przeglądał dokładnie wszystkie szafki, półki i zakamarki. Szukał jakiegokolwiek śladu, który mógłby podsunąć im trop. Unris przeglądał sterty magazynowanych latami ubrań i staroci, lecz nic nie przykuło jego uwagi. Po dłuższej chwili Ritt wrócił do pokoju, w którym leżał Finn. Słyszał odgłos kroków. To Unris chodził po strychu. Podsunął sobie zydel i usiadł przy mężczyźnie. Ponownie ukrył twarz w dłoniach. Gdy podniósł głowę, by wziąć głęboki oddech, jego oczom ukazał się zwitek papieru wciśnięty między łoże, a ścianę. Kapitan rozejrzał się po pokoju, jakby chciał sprawdzić, czy nikogo nie ma, po czym delikatnie wyciągnął list.

Podczas, gdy Ritt czytał, Unris schodził ze strychu i szedł w kierunku pokoju. Stanąwszy w drzwiach ujrzał swego przyjaciela trzymającego pergamin. Dopiero, gdy podszedł bliżej zauważył krople potu na czole Ritta. Starzec spojrzał na kilka napisanych zdań;

Wiem, że to Pan pierwszy zobaczy moje zwłoki, kapitanie. Gdy wraz ze swoim doradcą, Unrisem, udaliście się na naradę, ja nie poszedłem do domu. To znaczy nie prosto do domu. Pamiętałem, jak dojść do uwięzionego Norisa i udałem się tam, gdy tylko opuścił pan gabinet. Siedział tak jak ostatnio, ze wzrokiem wlepionym gdzieś w bezkres. Na mój widok ożywił się  i jego oczy wypełniła nadzieja. Chcę, by wiedział Pan, że obiecałem Norisowi pomóc się wydostać. Nie chciałem bynajmniej umożliwić mu ucieczki! Planowałem porozmawiać  z Panem, kapitanie i z każdym, kto tylko mógłby mieć wpływ na jego powrót do domu. W zamian obiecał powiedzieć mi prawdę. Prawda ta jest okrutniejsza niż myślałem. Każdy, kto ją pozna, zginie. Dlatego nie mogę jej wyznać. Ja ją poznałem i leżę bez duszy. Teraz, jak to piszę, mam gotową truciznę. Chcę sam to zakończyć, bo boje się śmierci, która nadejdzie na pewno już wkrótce. Wygląda na to, że nikt nie będzie mógł już tego powstrzymać. Lecz może chociaż Pan będzie miał ku temu możliwość?

  Leopol Finn

 

Szelest składanego pergaminu był wyraźnie słyszalny w ciszy, która zapanowała. Żaden z mężczyzn nie odważył się odezwać. Co zresztą mieliby powiedzieć? Obaj mieli w głowie natłok myśli, które w swej bieganinie zamieniały się w pustkę. Dłuższą chwilę kapitan siedział wpatrując się w podłogę, a Unris stał nad nim z ręką opartą na ramieniu Ritta. Ten podniósł wzrok z drewnianych klepek i spojrzał w lekko uchylone usta Lepola, z których jeszcze niedawno wyciekała ciepła krew.

– Nie zdążył.

– Co masz na myśli? – zapytał wyrwany z zamyślenia Unris

– Nie zdążył z tą trucizną. – wyjął z kieszeni szklaną ampułkę z przezroczystym płynem – Znalazłem to w rogu pokoju.

– Czyli to… coś, tu było.

-Raczej ktoś, Unrisie. Nie zwykłem wierzyć w niewytłumaczalne zjawiska. Dobrze – Ritt wstał z krzesła i ruszył ku drzwiom – zostań tu Unrisie, a ja zawiadomię najbliższy patrol.

Kolejne kilkadziesiąt minut dłużyło się w nieskończoność. Starzec chodził po domu szukając jakichś śladów. Nie chciał siedzieć w jednym pokoju z trupem. Postanowił wyjść na chwilę przed dom, by zaczerpnąć odrobiny świeżego powietrza. Zauważył kilka sylwetek nadchodzących w jego stronę od zachodniej strony miasta. To Ritt z okolicznymi strażnikami. Oświadczył, że idą teraz zgłosić sprawę sekretarzowi, po czym wraz z Unrisem oddalili się zostawiając trzech podwładnych na miejscu zbrodni.

 

 X X X

 

-Musiałem mieć bardzo dobry dzień, że nie kazałem cię zamknąć i porządnie przesłuchać, Ritt. Musiałem też słabować na umyśle, że pozwoliłem ci trzymać pieczę nad tą sprawą. – mimo, że sekretarz stał tyłem, Ritt czuł jego surowy wzrok na całym ciele. – A teraz przynosisz mi informację, że Finn został zamordowany. I to kiedy? Kilka godzin po zatrzymaniu Scotta.

Ritt nie miał argumentów. Wiedział, że od najbliższych kilku chwil zależy jego przyszłość i bardzo chciał coś powiedzieć. Coś co mogłoby posłużyć jako ciężarek mający przechylić szalę na stronę życia. Szczerze mówiąc w tamtej chwili brał pod uwagę taką ewentualność, że Sekretarz podejmie decyzję o skróceniu go o głowę. Ale matka głupców, nadzieja wypełniała cały umysł. Nie powiedział jednak nic.

– Kontynuując – mężczyzna odwrócił się w stronę kapitana – coś poszło bardzo nie tak. Coś przeoczyliście, czegoś się nie dowiedzieliście. Ktoś jest w to zamieszany, a wy nie wiecie kto. Właściwie Scott nie został nawet przesłuchany, a to zaniedbanie najwyższej wagi. Proponuję wam układ – sekretarz nachylił się nad Rittem i oparł dłonie po obu stronach krzesła. Ich twarze dzieliło jedynie kilka centymetrów. – Dowiecie się wszystkiego i rozwiążecie tę sprawę.

-Dziękuję! – Niemal krzyknął Ritt, lecz natychmiast umilkł

– A jeśli uznam, że nie czynicie postępów pozbawię was zarówno pracy, jak i chęci do życia. Zrozumiano? – Ritt chciał chociaż kiwnąć głową, że owszem rozumie, lecz trzask zamykanych z impetem drzwi nastąpił zbyt szybko. Siedział jeszcze chwilę w gabinecie po czym wyszedł. To nie przesłuchanie Dariona, który zapewne i tak nic nie powie, albo skłamie było priorytetem dla Ritta, a spotkanie z Norisem.

– Tylko on zna prawdę szepnął sam do siebie – Lecz jeśli ją zna, to wkrótce podzieli los Finna.

Noris spał. Równy oddech unosił regularnie klatkę piersiową. Kilkudniowy zarost pokrywał policzki, a niemyte włosy zaczęły zlepiać się w grube zbite pasma. W rogu pokoju leżały przepocone ubrania, a mężczyzna był nagi owinięty jedynie w cienkie prześcieradło. Ritt gasił za sobą wszystkie pochodnie i świece, by nikt nie spostrzegł jego obecności. Co prawda przesłuchanie Norisa nie byłoby niczym dziwnym, wprost przeciwnie, lecz kapitan nie chciał, by ktokolwiek był tu teraz razem z nimi. Obudził więźnia głośnym chrząknięciem. Ten otworzył oczy i jego przyzwyczajony do ciemności wzrok ujrzał sylwetkę kapitana. Ten jednak po zgaszeniu świec nie widział zupełnie nic. Nie dostrzegł więc przerażenia w spojrzeniu byłego strażnika. Wyczuł je dopiero w jego głosie, gdy Noris zapytał:

– Czy to już?

– Co już? – Ritt nie zrozumiał o co chodzi Norisowi

 – Czy Leopol już… czy jeszcze żyje? – przymknął oczy spodziewając się tego co za chwilę usłyszy

 – Już, Norisie. Poznał prawdę, więc musiał zginąć, czyż nie? – niepotrzebnie Ritt zaczął robić śledcze podchody. Noris był autentycznie przestraszony i milczał nie dlatego, że nie chciał czegoś powiedzieć, lecz dlatego, że się bał – Czy jeśli ktoś będzie tu z tobą cały czas, to ten ktoś po ciebie przyjdzie?

– Myślę, że wtedy nie. Nie wiem tylko, czy „ktoś” to odpowiednie określenie.

– A od kogo ty dowiedziałeś się prawdy?

– Od Dariona. Ale ja mu w niczym nie pomogłem.

-Ritt słuchał. Wiedział, że każde słowo wypowiedziane przez Norisa jest prawdą. Ale jeszcze nie tą prawdą, którą najbardziej chciałby usłyszeć

-Gdy przechodziłem koło jego celi wyciągnął rękę, złapał mnie i przyciągnął do krat. Ja od razu sięgnąłem po pałkę, ale on szybko mnie puścił i powiedział, że ona czekała długo, że w końcu może się nim posłużyć i każdy zginie, kto tylko dowie się kim ona jest. Od tamtej pory go nie widziałem.

– Dlaczego nie powiedziałeś tego nikomu?

– Przecież Scott od początku bredził o apokalipsach i tym podobnych.

– Ale moment. W końcu poznałeś prawdę. Skąd? Co on ci jeszcze powiedział?

– Ja ją poznałem sam. Nie wiem jak, po prostu spojrzałem na nią obecną w oczach Dariona i już wiedziałem, że to ona. Niestety nie wiem, jak mógłbym wytłumaczyć coś czego nie da się opisać słowami. I jest jeszcze ktoś, kto był bardzo blisko poznania tej prawdy samemu, lecz jeszcze jej nie odkrył. I chyba lepiej dla niego, by tak zostało.

– O kim mówisz, Norisie? O mnie?

– Nie, kapitanie. Pan pozna ją za chwilę, o ile taka jest wola… Tym kimś jest Unris.

– Mów proszę, o co w tym wszystkim chodzi. – Kapitan poczuł strach. To uczucie przez niemal całe życie było mu obce. Aż do teraz.

– Gdy Darion mówił o kobiecie, uświadomiłem sobie, że nigdy nie widziałem na terenie więzienia żadnej kobiety. Nawet sekretarz nie pojawiał się tutaj z żoną. Kobiety kara się fizycznie, ucina ręce, bije, ale nie sprowadza się ich tutaj. – Noris przerwał, by zaczerpnąć powietrza. Do tej pory mówił wszystko niemal na jednym wydechu – Gdy odchodziłem, odwróciłem się w jego stronę. Nie wiem czemu, nie potrafię tego wytłumaczyć. Ale on wiedział, że się zatrzymam. Uśmiechał się i powiedział, że ona tu jest. I właśnie wtedy uświadomiłem sobie, że jedyna kobieta, którą można spotkać w zakładzie, to ta z portretu w pańskim gabinecie. – Noris patrzył wprost w oczy kapitana, które zdążyły już przyzwyczaić się do panującego w celi mroku. Ten odpowiedział wzrokiem pełnym niezrozumienia.

– Kapitanie, czy mógłbym o coś zapytać? Chciałbym dowiedzieć się jednej rzeczy, zanim umrzemy – na dźwięk tych słów Ritt poczuł, że zapada się pod nim ziemia. Noris nie czekając na odpowiedź rzekł – Kim ona jest?

Nastała cisza. Wypełniła wszystko, całą tą pustkę gołych ścian. Zniknęły wszystkie myśli, zniknęła chęć dążenia do prawdy. Życie momentalnie przygasło. Żyli jednak. Jeszcze… Zdawali sobie sprawę, że to może być ich ostatnia rozmowa. Ritt uświadomił sobie, że teraz to on jest tym, który zna całą prawdę. Tylko on wie, kim jest kobieta z portretu. Jego zdaniem Noris zasłużył na to, by dowiedzieć się wszystkiego. Nie był niczemu winien. Padł ofiarą przypadku i zrządzenia losu. A teraz przepłaci to życiem. Życiem, które jest niesprawiedliwe. Chciał otworzyć kratę. Nie miał klucza, chciał ją rozerwać siłą własnego gniewu. Chciał uwolnić tego młodego mężczyznę, by mógł cieszyć się życiem wraz ze swoją rodziną. Ale ile mu tego życia już pozostało? Tyle co Rittowi. Kilka chwil, mgnienie oka.

– Czuję, że to dziś, Ritt – po raz pierwszy Noris odezwał się do kapitana po imieniu.

– Gdy byłem młody, to znaczy bardzo młody, poznałem ją na jednym ze szkoleń wyjazdowych. Wiesz, miałem piętnaście, szesnaście lat. Byłem jednak już w szeregach straży, więc miałem pełnię praw w życiu publicznym. Nie byłem dzieckiem, tylko młodym mężczyzną. Spędziliśmy razem kilka nocy, a potem każdy wrócił w swoje strony. Po pewnym czasie dostałem list, a właściwie pakunek. Był w nim ten portret i kilka zdań skreślonych starannie na kartce papieru. Pisała, że nie zapomni mnie nigdy, że jest pewna, iż nigdy nie poczuje do nikogo nic tak silnego jak do mnie. Napisała też, że nie chce wtrącać się w moje życie, lecz poczuwa się w obowiązku, by poinformować mnie, że mam syna. – ich spojrzenia utkwione były w sobie nawzajem. – Ta kobieta z portretu, to matka Dariona Scotta.

– Wiedziałeś, że ona jest… właściwie to nie wiem, jak ją nazwać.

– Nie wiem. Sam nie wiem, czy jest demonem, duchem, nie wiem. Wiem tylko, że jest wyłącznie jeden człowiek, który odpowie nam na to pytanie. Dziękuję, Norisie. Żegnaj – Ritt ruszył w głąb korytarza.

– Czekaj! – Noris poderwał się z ziemi – Jeśli mu wszystko powiesz, skażesz go na śmierć!

-Trudno – powiedział kapitan z żalem – nie mam wyboru.

 

X X X

 

– Tak… – Unris ostrożnie nalał herbatę do dwu filiżanek stojących na niewielkim stoliku. – To wiele wyjaśnia. Dużo ostatnio myślałem o czymś, co mi się przydarzyło. Miałem wizję, nazwijmy to, niekontrolowaną. To zawsze oznacza kłopoty. Ponadto ktoś lub coś co ją wywołało musiało być blisko. Bardzo blisko. Myślę, że to musi być ona. Dawno zmarła?

– Nie mam pojęcia, czy w ogóle zmarła.

– Musiała. Nikt wśród żywych nie dysponuje taką mocą, by wywoływać wizję u innych. Dla ścisłości jest kilku mistrzów, którzy to potrafią, ale konieczny jest świadomy udział drugiej osoby, a w moim przypadku nie miałem na to żadnego wpływu, a siła wizji była ogromna.

– Wniosek nasuwa się sam. I tylko ty możesz ją zatrzymać.

– Nie, Ritt. Nie mogę. Pamiętasz, co napisał Leopol? To nie powinienem próbować tylko ty.

-Ale co mam zrobić? Nigdy nie miałem żadnych nadprzyrodzonych mocy ani zdolności.

– Ja nic tu nie wskóram z dwóch powodów. Jeden z nich, to śmierć. Póki duch czy zjawa nikogo nie skrzywdzą, to mogę działać, ale gdy dadzą radę zabić niestety przekreślają tym samym szanse na pokonanie ich magią. – Ritt nie ukrywał, że podejrzewał Unrisa o takie praktyki.

– A drugi powód?

– To ten zdecydowanie ważniejszy dla ciebie. Jeśli w pobliżu kogoś, kto ma zdolności jest ktoś, kto miał emocjonalny związek z duszą, to mag ma związane ręce.

– Zaraz. Jedynym rozwiązaniem więc, jest bym spotkał się ze Scottem.

– Tak Ritt. Tylko nie jestem pewien, czy on wie, że jest twoim synem.

 – To coś zmienia?

 – Nic. Jedynie może ci zwyczajnie mieć za złe, że nie byłeś przy nim. Poza tym w każdej chwili ona może przez niego przemówić. Lepiej żebyś miał tego pełną świadomość. Choć prawdopodobnie nie zrobi tego, jeśli w okolicy będzie ktoś postronny.

-Co powiedziałeś? – Ritt poderwał się z miejsca i wybiegł z pokoju. Unris zaskoczony ruszył za nim. – Straż! – Kapitan ryknął i po chwili przybiegło kilku zbrojnych. – Za mną.

 Pobiegli w stronę drzwi kryjących schody do podziemia, gdzie przebywał Noris. Kroczyli przez kręte korytarze i zaułki, aż w końcu zbliżyli się do tego, na końcu, którego zamknięty był młody mężczyzna.

– Stać tu bez przerwy. Połowa śpi, połowa czuwa. Cały czas macie tu być. – zadysponował, po czym powiedział już ciszej, jakby do samego siebie – Jeśli będzie ktoś postronny…

Zapalili pochodnie. Światło oślepiło wszystkich. Gdy wzrok kapitana przywykł do światła, ujrzał, że nie zdążył. Noris leżał twarzą w dół na ciemnym od krwi betonie z licznymi ranami na ciele.

– Niestety – rzekł Unris stojący tuż za kapitanem. Musisz stawić czoła temu, co najtrudniejsze.

W głowie kapitana Ritta pojawiło się wiele niepokojących myśli. Wiedział, że spotkanie z Darionem nie będzie zwykłym przesłuchaniem, lecz zmierzeniem się z własnymi lękami i wyrzutami sumienia. Nie wiedział przecież, czy matka Scotta chce czegoś bezpośrednio od niego, czy też ma inny cel lub cele. Mogło okazać się, że Scott nie wie nic o związku Ritta z matką, ale mógł też wiedzieć wszystko. Jego reakcja była ciężka do przewidzenia. Bał się wszystkiego.

Gdy ruszył bez słowa zostawiając wszystkich przy celi Norisa wiedział, że tak naprawdę to Darion będzie kontrolował przebieg rozmowy, że to on będzie pewny siebie, a Ritt zlękniony i niepewny. Nie miał jednak innego wyjścia. Miał wrażenie, że te kilka minut, które zajęło mu dojście do celi Scotta trwało o wiele dłużej. Oddech stawał się nierówny, nerwowy. Delikatne drżenie rąk zdradzało lęk. Idąc słyszał jedynie odgłos własnych kroków. Nie wiedział czego się spodziewać. Przystanął i oparł się o ścianę. Dopiero dotarło do niego, że matka Dariona może przemówić. Bardzo się bał. Najgorsza jest niepewność. Ruszył.

Siedzący na zydlach strażnicy pospiesznie wstali widząc maszerującego w ich kierunku dowódcę. Gestem nakazał im otwarcie zaryglowanych i zamkniętych na kilka zamków drzwi. Szczęk zasuw i przekładni wywołał w nim dreszcze.

– Nie zamykajcie zasuw. W razie krzyków wchodzicie od razu.

Przytaknęli, a kapitan wszedł do jasnego, wypełnionego blaskiem kilkunastu świec pomieszczenia. Ritt doskonale więc mógł zobaczyć, że Scott siedzi na krześle i patrzy wprost na niego. W tym wzroku zobaczył ją od razu, Nie musiał wysilać się, by cokolwiek wyczuć, gdyż jej obecność nie pozostawiała żadnej wątpliwości.

Darion emanował nieobecnością. Patrzył, ale czy widział? Na nic zdawały się wszelkie próby odczytania czegokolwiek. Ritt czuł narastający niepokój. Poczuł lekki podmuch wiatru. Odrzucił jednak tę myśl, gdyż w celi nie było okien. Spojrzał na płomyki świec, a te drgały nieznacznie rzucając złowrogie cienie na twarz młodzieńca. Ani razu nie mrugnął. Siedział wpatrzony w bezkres.

Czas przestał płynąć. Poczuł to. Raz jeszcze odwrócił wzrok w stronę świec, lecz ich płomienie zastygły w miejscu. Był pewien. Czas się zatrzymał.

Scott wstał, lecz jego ciało nadal tkwiło w bezruchu. Ritt widział ich teraz dwóch, lecz jeden z nich ruszył, a z każdym krokiem jego ciało zmieniało kształt.

Owa postać zaczęła okrążać Ritta, lecz ten nie mógł obrócić głowy. Zastygł w bezruchu. Kontrolował jedynie oddech. Ciało nie było już jego. Czuł, że również umysł ucieka. Przestał widzieć cokolwiek. Początkowo to, co widział rozmywało się i zlewało w jedną całość, lecz teraz była tylko ciemna pustka. Doskonale jednak usłyszał szept.

– Cierpiałam ja… Cierpiał nasz syn… Cierpieli niewinni… Lecz teraz będziesz już cierpiał tylko ty.

Odpłynął w bezkres i tonąwszy w otchłani poczuł jedynie delikatny zapach róż.

 

Koniec części pierwszej

Koniec
Nowa Fantastyka