- Opowiadanie: Facies_Hippocratica - Idea Dobra

Idea Dobra

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Idea Dobra

 

Gdzie jestem?

Zapach wilgotnej ziemi, potu i moczu. I jeszcze palące się drewno. Sosnowe? Słaby aromat olejków eterycznych jest ledwo wyczuwalny w zatęchłej mieszance wilgoci i ludzkich wyziewów. Kwaśny, wyschnięty pot i smród dawno niemytego ciała. To nie moja woń, poznałbym ją.

Siedzę, przedramiona spoczywają na nagich udach, nogi podkurczone. Wszędzie nieprzenikniona ciemność. Dłonie są chłodne, koniuszki palców nawet zimne, ale na odsłoniętych plecach czuję wyraźne ciepło. Próbuję odwrócić głowę. Nic z tego. Coś blokuje moje ruchy. Sięgam ku karkowi. Metal. Mam na szyi ciężką tubę, która nie pozwala spojrzeć w bok. Obmacuję ją i z tyłu wyczuwam pierścień, do którego przymocowany jest łańcuch. Biegnie gdzieś w dół. Kolana bolą. Chętnie bym je rozprostował. Próbuję wstać, ale łańcuch ciągnie mnie do tyłu. Odkrywam, że mam skute kostki.

Mogę poruszać tylko rękoma. Jest ciemno i cicho. Dziwnie cicho. Klaskam.

Nic. Jestem głuchy?

– Hej! – Nie słyszę własnego głosu, choć krtań drży. Z prawej strony czuję delikatny ruch powietrza. Dochodzi mnie nowy zapach, niepodobny do żadnej z woni, do których już się zdążyłem przyzwyczaić. Odór zepsutych zębów. Ktoś tu jest i mnie słyszy. Coś odpowiada? Ostrożnie wysuwam w bok prawą rękę. Natrafiam na coś ciepłego. Błądzę badającymi palcami.

– Uuuuch!… – Mocny cios pod żebra zapiera mi dech. Cofam rękę.

Ślepy, głuchy, nie wiadomo gdzie. Przed chwilą się ocknąłem, ale co było przedtem? „Przed chwilą”? Nie. Minęło już kilka chwil. Minuta, dwie, pięć?

 

*

 

Na wąskim korytarzu nie ma krzeseł. Tłoczymy się pod pokojem dwadzieścia osiem opierając mocno plecami o seledynowe ściany. Niektórzy siedzą na podłodze i przeglądają notatki upstrzone różowymi i zielonymi podkreśleniami markerów. Dziewczyny nerwowo obciągają spódnice, ktoś wyciera nos, kujony lamentują, że nic a nic nie umieją. Ktoś wraca z fajki, zalatując przetrawionym dymem.

Nie chodziłem na wykłady Pudelskiego i teraz gorzko żałuję. Ale kto normalny ustala termin zajęć na poniedziałek na ósmą rano? Byłem dwa razy. Aż dwa. Nie wiem, jakim cudem.

Podręcznik o kant tyłka potłuc – wiadomo, że Pudło pyta z wykładów. A na wykładach komentarze do podręcznika: „tu autor nie do końca zrozumiał…”, „nie, proszę państwa, jeśli zastanowimy się głębiej nad znaczeniem greckiego słowa…”, „szerzej omówiłem ten problem w mojej publikacji…”. Żeby mieć choć cień szansy na zdanie egzaminu, należało przez cały semestr siedzieć w czytelni i ryć Pudłowe artykuły w endemicznych periodykach. Najlepiej jednak było uczęszczać na seminarium. W piątek o godzinie dziewiętnastej… Czy młody, zdrowy i kochający życie student pierwszego roku mógł podołać takim wymaganiom?

Drzwi otwierają się z trzaskiem i staje w nich blady jak płótno Janek. „Następny…” – szepcze jakby oddawał ducha. Pachnie stresem i czymś jeszcze. Jakby piwniczną wilgocią zmieszaną z indyjskimi kadzidełkami. Gdzie on ten pokój wynajmuje?…

– I co? I co? Zdałeś? O co pytał? Ciężko było? Czepiał się? – Grad pytań, jaki uderza całkiem przecież opanowanego chłopaka, wydaje się ponad jego siły. Następna osoba – nie wiem, kto, ale jakaś dziewczyna – niepewnie wchodzi w smugę wczesnojesiennego słońca, które przeciska się przez półotwarte drzwi pokoju dwadzieścia osiem. Klamka szczęka, korytarz znów pogrąża się w półmroku.

– Dostateczny minus – sapie Janek z ulgą – z dwoma minusami. – Ciemne pomieszczenie wypełnia się gromkimi wiwatami.

– Ćśśś… ćśśś… opanujcie się! To słychać… No, weźcie się zamknijcie!

– Dobra, dobra już, chodź, Janeczek, na szluga, należy ci się! Specjalną małpeczkę dla ciebie mamy, a wieczorem to prawdziwą rzeźnię zrobimy w „Babilonie”, rano będą nas z podłogi zeskrobywać!

Skoro takiemu Jankowi się udało, to może, może i ja mam jakąś szansę?…

 

*

 

Budzę się nagle. Co? Gdzie? Ciemno, cicho, aha, jestem w tym… dziwnym… miejscu… Nie sam. Spokojnie. Pomyślę jeszcze raz. Skute nogi, okowy na karku, śmierdzi. Nic nie widzę i jestem głuchy. W tej sytuacji pytanie „Co robić?” wydaje się absurdalnie nie na miejscu. Nazywam się Jurek Szpakowski, jestem studentem filozofii na Uniwersytecie Gdańskim. Dobrze. Imiona rodziców? Wiesław, Janina. Okej, wiem coś więcej niż tylko to, że jestem i są tu też inni. Skoro głowa pracuje bez zarzutu, to należałoby coś przedsięwziąć. Co? Co robić?

Kark mi zdrętwiał, w krzyżu też coś się zastało. Prawy bok lekko pobolewa. No tak, oberwałem przecież od tego… Sąsiada. Lewy policzek też coś… Uuuch… No, ktoś mi chyba przylutował, zęby wszystkie są, ale opuchnięty jestem i boli, jak dotykam. Nie pamiętam, żebym w czambo dostał, choć takie sprawy czasem umykają.

Słyszę jakieś szuranie. Zaraz, słyszę? Tak, jakby przez watę, ale z mojej lewej coś… Odruchowo próbuję zwrócić głowę w tę stronę. Au! 

– Pssst! – sonduję nieśmiało przestrzeń.

– Hej! Już słyszysz? – dochodzi mnie głos z lewej.

– No… Chyba tak. Tak.

– Cześć, jestem Lolek. A ty?

– Jurek. Słuchaj, gdzie my jesteśmy? Widzisz coś? Bo ja nic.

– Tak, widzę. Ale od niedawna. Najpierw wrócił mi słuch.

– A długo tu jesteś? Co widzisz? Możesz obracać głową? – Chyba trafiłem na przewodnika i mistrza, muszę go o wszystko wypytać, póki nie okaże się tylko omamem.

– Powoli, powoli… – Mój mentor jest wyraźnie zadowolony, że znalazł ucznia. – Widzę niewiele. Światło jest za nami. Przed nami chyba jakaś ściana. Mogę patrzeć tylko w przód. – Głos Lolka brzmi przyjemnie. Kojąco i melodyjnie, jakby mówił wierszem. – I na tej ścianie…

– Zamknij się, koleś, nie jesteś tu sam – Zachrypnięty głos z prawej musi należeć do sąsiada, od którego oberwałem. – Wkurwiasz mnie! Jak cię dorwę, poeto jebany, to rozsmaruję po tej ścianie, w którą się tak wgapiasz, pedale palcem robiony! Zetrę cię na wapno i wytynkuję nim swój kibel!

– Spokojnie, tymczasem nie możesz nawet wstać, przyjacielu – odpowiada Lolek urażonym tonem. – Wszyscy jesteśmy w tej samej sytuacji, bądźmy dla siebie mili…

– Tere fere, ja ci tu, kurwa, miły będę! Przyjaciela se znalazł! – Głos brzmi prostacko, Sąsiad musi mieć też luki w uzębieniu. Jeszcze raz badam językiem, czy u mnie w paszczy nic nie brakuje. Siedzę cichutko, nie wiem, czy dalej wypytywać Lolka. Bądź co bądź, jeśli Sąsiad bardzo chciałby komuś przyfastrygować, to ja jestem bliżej… Klops.

 

*

 

Dziewczyny wychodzą z gabinetu dokładnie po piętnastu minutach. Dostateczny, „Cześć, trzymajcie się”, wciskają niedbale indeksy do torebek, otrzepują piórka i wracają do swoich spraw. Chłopaki różnie. Grzechu siedzi już z pół godziny. Po drugiej stronie drzwi cisza. Nie to, co podczas drugiego wykładu, kiedy przysnął i przestraszył całą grupę nagłą donośną symfonią chrapnięć. Jemu mało kto dawał szansę na przebrnięcie przez kampanię wrześniową, ale skoro Pudło nie wyprosił go po dziesięciu minutach…

– Poproszę następną osobę. – W świetle otwartych drzwi ukazuje się łysa czaszka profesora. Zaraz, zaraz, a gdzie Grzechu? Coś przeoczyłem? Przysnąłem na tym korytarzu, czy co? No, przecież nie przy takiej adrenalinie. Dziwne.

Do pokoju dwadzieścia osiem weszła Iwona, która w lipcu palnęła taką herezję, że wyleciała po pięciu minutach, bardzo rozżalona, bo przygotowana była w swoim mniemaniu bardzo dobrze. A zatem mam jeszcze dokładnie kwadrans. Powtórzę sobie jeszcze cztery przyczyny.

Iwona wychodzi z tróją. Przełykam ślinę i wchodzę przygładzając marynarkę.

Wrześniowe słońce rozgościło się na całego w mansardzie będącej gabinetem Pudelskiego. Mrużę oczy i lokalizuję niewysokiego profesora, który zasiada przy prostokątnym stoliku. Zajmuję wskazane mi miejsce. Niepewnie kładę indeks obok sterty papierów i eleganckiej filiżanki z parującą kawą. Stolik jest wąski, gdyby Pudło nie siedział bokiem, stykalibyśmy się kolanami. W pokoju unosi się jeszcze kwiatowy zapach tanich perfum Iwony.

– Pan… Szpakowski – czyta Pudło z okładki indeksu. – Dobrze. – Gładzi krótko przystrzyżoną bródkę takim gestem, jakby sięgała mu co najmniej do pasa. „Nie broda czyni…” – myślę złośliwie pomimo paraliżującego mnie zdenerwowania.

– Czy pamięta pan, o co pana pytałem w pierwszym terminie?

– Eeee, tak… Była fizyka stoików… – Świdruje mnie stalowoniebieskimi oczami, co utrudnia skupienie się – tetrafarmakon… – Chowam pod stół lekko drżące dłonie z obgryzionymi paznokciami – no i koncepcja duszy Arystotelesa.

– Tak. I na czym pan poległ?

– Hmmm… Tak właściwie, to nie byłem najlepiej przygotowany…

– Rozumiem – przerywa mi bezceremonialnie. – W takim razie, co pan umie najlepiej?

– Eeee… – Na taki obrót spraw nie jestem gotów. Co za durna taktyka? Niczego nie umiem naprawdę dobrze, wszystko tak po trochu, no, ogólnie się orientuję, Platona z Plotynem nie pomylę… „Eutyfrona” nawet wczoraj przeczytałem rzutem na taśmę.  Czemu nikt mi nie dał znać?! Tak, to bym coś miał wykute.

– Jońską filozofię przyrody – mówi coś z wewnątrz mnie. Zimny wzrok Pudelskiego nie wyraża zaskoczenia.

– Dobrze, bardzo proszę.

 

*

 

– Jurku? Śpisz?

– Co? Nie. Już nie. – Aha, to nie sen. Lolek. Z lewej Lolek. Z prawej… Z prawej coś chłodem wieje. I mniej śmierdzi. Chyba go nie ma. Tego… Sąsiada. Delikatnie przesuwam dłoń po nieheblowanej desce, na której siedzimy. Idiota ze mnie, znowu mogę oberwać. Ale nie. Ręka dosięga najdalszego punktu na ławie i nikogo tam nie ma.

– Lolek? Co tu się stało? Czemu tego… Czemu go nie ma?

– Kogo nie ma?

– No, tego, co się tak rzucał, co obok mnie był.

– Zenka nie ma? Skąd wiesz?

– A, Zenek. Jak Zenon z Kition, he, he…

­– Może to i dobrze, że go nie ma. Pies z nim tańcował. – Głos Lolka nie brzmi już tak melodyjnie.

– Ale chyba nic mu nie jest?

– Nie wiem.

Obojętność Lolka zmroziła mnie. Zenek nie był szczególnie sympatyczny, ale nikomu źle nie życzę. W Lolku dostrzegłem przewodnika, zacząłem mu ufać, a teraz myślę sobie, że gdybym to ja zniknął, ze mną też pies by…

– Lolek? Długo tu jesteś?

­– No, myślę, że ze dwa tygodnie. Tak szacuję po paznokciach.

– Co?

– Po paznokciach. Urosły jakieś pół milimetra. U mnie to mniej więcej dwa tygodnie.

Dwa tygodnie! Jak? Ktoś chyba musi… Jakieś jedzenie, woda… Nie, to na pewno sen! Szczypię się w udo, choć wolałbym uderzyć się czymś w głowę, patent ze szczypaniem jest słaby… Paznokcie… Przejeżdżam kciukami po skancerowanych czubkach pozostałych palców.

– A ten Zenek to długo tu był? – Sam już nie wiem, o co pytać i co chcę tymi pytaniami osiągnąć.

–  Nie wiem. Jak zacząłem słyszeć, to już był. – Lolek zrobił się jakoś mniej rozmowny. Czy to zniknięcie Zenka sprawiło, że tak przygasł?

– A jak tu trafiłeś?

– Nie wiem.

I taki to z niego przewodnik i mistrz.

 

 *

 

Dobrze, dziękuję. Jeśli chodzi o koncepcję bezkresu, to jej twórcą jest Anaksymander, nie Anaksymenes… Ale samą myśl streścił pan udatnie. Poproszę pana teraz… – Mierzy mnie wzrokiem pokerzysty, czuję jak strużka potu sunie mi po plecach. Może zechce pan zreferować krótko metafizykę Plotyna.

Ehe… Tak.

Proszę się chwilę zastanowić. Sięga ku filiżance, spoglądając na zegarek. – Jak chce pan zaplanować swoją wypowiedź…

Zaplanować… Rozpaczliwie wpatruję się w swoje zmaltretowane kciuki. Kawa Pudelskiego jest już letnia, ale i tak czuję jej irytujący zapach. Kwiatowy odorek Iwony ustąpił, a jego miejsce zajmuje woń bibliotecznego kurzu i brudnej ścierki. Za profesorem stoi regał z książkami, ale mokrej szmaty nigdzie nie widzę. Dziwne. Plotyn…

 Plotyn zdawał się wstydzić tego, że posiadał ciało – odzywa się kretyńsko to coś we mnie. Czerwienieję momentalnie. Pudło spogląda na mnie szyderczo. Nie zachęca, bym kontynuował. Czeka.

– Nie pozwalał sporządzać wizerunków swojej osoby, bo mówił, że nie chce, żeby portretowano cień cienia – dukam dalej chcąc usprawiedliwić idiotyczny początek mojej odpowiedzi.

– Hmmm… – Nie przeszywa mnie już metalicznym spojrzeniem, tylko tępo wpatruje się w filiżankę z kawą. Na nieruchomej powierzchni cieczy osiadł jakiś paproszek. Mam chęć delikatnie wyciągnąć go opuszką kciuka. Przecież nie będę pchał obgryzionych paluchów do profesorskiej porcelany! A korci mnie strasznie. Może on też widzi tę obcą, lekko drgającą drobinkę? Dłonie Pudelskiego są drobne, zadbane. Ma nawet wycięte skórki. Na małym palcu prawej dłoni sygnet. No tak, dżentelmen, dziedzic uczelnianej dynastii, z chowu wsobnego. To inny gatunek człowieka: urodzony w doktorskim birecie, jako młodzieniec poślubiony Almae Matri, a dalej jak po sznurku: od matury do emerytury przy cycku uniwersyteckiej mateczki.

Odrywam wzrok od farfocla w filiżance. Spojrzenia moje i profesora spotykają się. Tak! On też chciałby ten pyłeczek…

– Doskonale – mówi patrząc na mnie nieobecnym wzrokiem. – Jeszcze jedno, ostatnie pytanie, jeśli pan pozwoli.

 

*

 

– Pić mi się chce.

– Pod ławką masz kubek.

Wyginam się do tyłu i sięgam ręką w dół. Podkurczone nogi i nienaturalnie odwrócona dłoń sprawiają, że z trudnością chwytam naczynie.

– A co w tym kubku? – pytam podejrzliwie.

– Woda. Z sokiem z cytryny, czy coś. W moim jest to. Może dla ciebie przygotował coś innego…

– Przygotował? Kto?

– Gospodarz tego miejsca.

Krztuszę się kwaśną zawartością kubka. Co? Jaki gospodarz?…

Bum!… Bum!… Bum!…

Potężne dudnienie zagłusza moje kasłanie i każe zapomnieć o dalszych pytaniach. Dźwięk narasta wwiercając się w nie do końca odetkane kanały słuchowe. Czuję gwałtowny podmuch powietrza i jednoczesny huk. Coś ciężkiego spada tuż obok, a sprężynująca ława podrzuca mnie lekko do góry. Co jest!?

Cisza. Wyczuwam nowy zapach. Przykra woń potu i smród tytoniowego dymu przefiltrowanego przez ludzkie ciało. Ten ktoś, kto właśnie wylądował obok mnie, musiał jarać przed chwilą aresa. Jeśli porównać to, co wiem od Lolka, z moim doświadczeniem i założyć, że rzecz jest powtarzalna, to w tej chwili ten facet nie słyszy i nie widzi. Pewnie jest zdezorientowany. I może być niebezpieczny, więc lepiej go nie tykać. Lolek jest mniej rozmowny, ale teraz jest okazja, żeby go powypytywać. Zanim coś sam zobaczę. Jeśli zobaczę.

– Lolek?…

– Słucham. – Ton nie zachęca do rozmowy.

– Eeee… To kto te kubki napełnia? Żarcie też przynosi?

– Gospodarz.

­– Lolek, do cholery! ­– Od tego kolesia raczej nie oberwę, więc spróbuję go przycisnąć. – Powiedz mi natychmiast wszystko, co wiesz o tym miejscu. Jak tu wytrzymałeś dwa tygodnie?

 – Jurku, nie wiem, skąd się tu wziąłem. Dostaję picie i raz dziennie jedzenie. Potrzeby fizjologiczne załatwiam też raz dziennie, kiedy gospodarz mnie rozkuje, ale wtedy zawiązuje mi oczy. Mówi, że poraziłoby mnie światło. Obok mnie siedzi jeszcze jeden kolega, ale teraz śpi. Jest tutaj parę dni, ale nie chce ze mną rozmawiać, jest dość przybity. Jak ci mówiłem, jestem tu około dwóch tygodni, więc przepraszam, jeśli mój zapach nie jest zbyt przyjemny. A teraz daj mi spokój, jestem zmęczony.

– A próbowałeś tego… hmmm… dozorcę… wypytać? Dowiedzieć się czegoś więcej? Co to za koleś? – Lolek coś kręci, chyba nie chce powiedzieć mi wszystkiego.

­– Gospodarz… Kiedy przychodzi gospodarz… Nie wiem, kim on jest.

– A ten huk przed chwilą? Słyszałeś? Ktoś jest na miejscu Zenka.

– Tak. Z tobą też tak było. Nagle spadłeś i tyle. Przepraszam, powiem ci, powiem więcej, wszystko opowiem, ale teraz straaasznie chce mi się spać… – Cholera, naprawdę zasnął.

No, ładnie. Po prawej nie wiadomo kto, ślepy i głuchy, po lewej Lolek śpi, ale on chyba nic nie wie. Dalej jeszcze jeden „kolega”. Czy ktoś tu jeszcze jest oprócz nas czterech? Dobrze, że chociaż wrócił mi słuch, przynajmniej nie dam się zaskoczyć.

Słyszę… Słyszę. Coś słyszę! Uszy już całkiem odetkane, czujne i wrażliwe jak u nietoperza. Chrzęst piasku, czy kamieni? Chyba ktoś idzie. Gospodarz?

Nie. To jakiś… Dzban! Widzę go! Mgliście, ale jednak. Kroczy sobie powoli, równolegle do ławy, na której siedzimy. Idzie posapując cichutko. Jest wysmukły, dwa podłużne ucha opadają wzdłuż jego szyjki, by spocząć na zgrabnym brzuścu. Całość osadzona jest na delikatnej stopce. Przyszedł gdzieś od strony tego nowego, co spadł z hukiem. Ciekawe, czy to dzbania stopka tak chrzęści? Na tej jednej stopce tu przylazł? Ciemny i niewyraźny, zatrzymuje się dokładnie naprzeciw mnie.

– Dzień dobry, panie Jerzy! – i do mnie gada…

– Dzień dobry panu, panie dzbanie – odpowiada coś ze środka mnie. Co się dzieje, co ze mnie za imbecyl, z dzbanem sobie rozmawiam! Zaraz, halo! Nawet nie z dzbanem. Z cieniem dzbana! Przecież to jest tylko zarys, sylwetka na ścianie! Ale mówi…

 

*

 

Metafora jaskini… – powtarzam bezmyślnie starając się zapomnieć o drobince drżącej na powierzchni kawy i spotkaniu naszych spojrzeń. Gorączkowo szukam odpowiedniej szufladki w pamięci. Przecież to umiem. Umiem to. Nie mogę się skupić, znowu dochodzi mnie zapach brudnej szmaty. I ziemi mokrej jakby. Co on, kwiatki przesadzał?! Nie, żadnych doniczek nie widzę, nie ma tu nic żywego. Same profesorskie durnostojki: malutkie biusty brodatych Greków o pustych oczach, fotografie ruin w ramkach, wychudzone gipsowe figurynki, jedna to ta Nike bez głowy i rąk, a inna…

Panie Szpakowski? Czy już przemyślał pan swoją odpowiedź na trzecie pytanie?

Eeee… Tak, tak. No, więc Platon uważał, że ludzie się mylą, bo tak naprawdę to siedzą w jaskini – mówi to coś za mnie, zanim zdążę je powstrzymać. Pudło marszczy brwi, widzę na jego twarzy wyraz głębokiego niesmaku. Chyba zaraz mnie wywali, jak Iwonę, i nawet nie będę wiedział, dlaczego.

W pieczarze, znaczy – dopowiadam błagalnie. Czuję smród własnego strachu. Przecież to umiem. Umiem, kurwa! Siedzą w ciemnej grocie i patrzą w ścianę. I ognisko pali się za nimi, a oni rozmawiają między sobą… Ludzie są skuci łańcuchami i widzą cienie…

Dziwny obraz pan opisuje i kajdaniarzy osobliwych… mówi profesor bez ironii, smutno, jakby do siebie. Patrzy przeze mnie. Coś stało się z jego oczami. Źrenice są niemal niewidoczne. Odwraca się w moją stronę, wiem, że jego stopy spoczywają teraz dokładnie naprzeciw moich. Nachyla się ku mnie. Chciałbym się cofnąć, ale jestem jak sparaliżowany. Stalowoniebieskie tęczówki są coraz bliżej. Zahipnotyzowany, nie umiem zareagować. Zauważam białe zęby obnażone w krzywym uśmiechu, zanim wyprowadzi szybki prawy sierpowy. Mała pięść okazuje się zaskakująco twarda, gdy dosięga mojego policzka. Kątem oka dostrzegam jeszcze trójkątny symbol na sygnecie.

 

*

 

– Z cieniami nie gadam! – krzyczę dzbanowi prosto w ucho.

– Ależ, panie Jerzy! Z jakimi cieniami? – cienki głosik kogoś mi przypomina, ale nie wiem, kogo. ­– Jestem Lutroforos, autentyczna grecka waza, styl czerwonofigurowy! Ale ty, przyjacielu, możesz mi mówić Lutek! – Sfiksowałem na całego, zaraz z dzbanem przejdę na ty!

– Jurek.

Co ja robię!?

­– Doskonale! Ufam, że będziesz bardziej interesującym interlokutorem niż twoi komilitoni… ­– Komili-co? Czy ja żołnierzem jestem? Chce podrażnić moją ambicję. Skąd wie, że w ogóle ją mam?

– Z kim jeszcze rozmawiałeś?

– Z innymi młodzieńcami przebywającymi w grocie. Chociaż „rozmowa” to za wiele powiedziane…

– Z Lolkiem gadałeś?

­­– Ach, pan Karol… Z nim nie udało mi się nawiązać kontaktu. Udawał był, że mnie nie słyszy, a kiedy chciałem go zaintrygować i zacząłem opowiadać, żem jest wazą ślubną i znam wiele przezabawnych weselnych historii, zaczął sobie śpiewać – dość fałszywie – i zachowywał się tak ordynarnie, jakby był tu sam… Miarkowałem, że to grubianin, ale mnie się zdaje, że słabuje na umyśle…

„Prawdę mówisz. I mnie się wydaje, że jest właśnie tak, jako rzeczesz, Lutroforosie” – już prawie odpowiadam wazie, ale gryzę się w język. Nie! Zmilczę. Nie wchodzę w tę grę. Jak taki elokwentny, to sobie poradzi sam. Ma gadane. Tych niby figur czerwonych to nijak na nim nie widzę. To jednak cień. Czyli gada nie on, tylko coś, co ten cień rzuca. A to coś jest za mną. Tak, ten dyszkancik dochodzi mnie z tyłu. Teatrzyk ktoś urządził. Kto? No, kto?

– Aleś ty, przyjacielu, widzę, nie w ciemię bity! – odzywa się znowu piskliwie, jakby czytał mi w myślach. ­– Szkoda, że nie możesz się odwrócić! Hi, hi, hi!

Uuuuu… Jeśli, jakimś cudem, ma dostęp do mojego umysłu, to jestem ugotowany. Nigdy stąd nie wyjdę, zidiocieję jak Lolek, albo stanę się znerwicowanym troglodytą jak Zenek. W najlepszym razie pogrążę się w melancholii i zemrę tu na siedząco spojony z podłożem nitką śliny płynącej z wiecznie otwartej gęby kretyna. Nie, nie dam się. Nie ma tu żadnego dzbana, żadnego Lutka, ani żadnego cienia Lutka! Lolka też nie ma, nie ma tego nowego, a Zenka nigdy nie było. To mi się tylko śni, za dużo się ostatnio uczyłem, bo mam przed sobą ciężki egzamin. Naczytałem się… Zaraz! Tak, przecież mam poprawkę! Jeśli nie przyjdę, to pała, a potem już tylko komis. Kurwa! Utknąłem w śmierdzącej, wilgotnej grocie i nie zdążę na uczelnię! Nie! Gorzej. Śpię. Zaspałem! Zbudź się, cymbale, i leć szybciorem na wydział!

– Jurku, to wcale nie sen – piszczy złośliwie zza moich pleców dzban Lutek, z którym nieopatrznie zawarłem znajomość. ­– I nie wyjdziesz stąd tak łatwo!

Oho, czyli można się stąd wydostać, świta mi z tyłu głowy, choć ta skrzecząca karafa chciała najwyraźniej mnie zatrwożyć. Milczę roztropnie. Głupia sprawa, kiedy bohater twojego snu mówi ci, że wcale nie śpisz. Przeczekam go.

­– A może w ogóle nie wyjdziesz, miły przyjacielu? – szepcze głosik chytrze.

Milczę.

Milczę uparcie.

Milczę i w myślach staram się też milczeć.

– Mnie się zdaje, że chciałbyś wymknąć się stąd bez należytego starania. Czyż nie? A na to trzeba sobie zasłużyć…

Mam dość. Dość! Spieszę się na uczelnię, a ten mnie tutaj… Zagaduje, podpuszcza, opóźnia… Nie! Garniec jeden pusty, będzie mi tu pieprzonego Sokratesa zgrywał! Zaraz wstanę i mu przykrochmalę! Metalowa tuba boleśnie uciska krtań, szamoczę się, czuję pieczenie zdartej skóry w okolicach kostek, ale to nic, dorwę cię, baniaku przebrzydły, przygrzeję w pękaty brzusiec, zostaną z ciebie tylko skorupy, krużu niedorobiony jeden!

 

*

 

– …jeden!

Panie Szpakowski! Proszę się opanować! Jest pan na egzaminie. Proszę się zachowywać stosownie do okoliczności. – Piskliwy głos Pudelskiego osiąga najwyższe możliwe rejestry, ale jego wzrok pozostaje surowy i spokojny. – Pana odpowiedzi są poniżej wszelkiej krytyki. Oceniam pana ledwie na dostateczny. W indeksie zapisałem panu jeszcze dwa minusy. Proszę – Wciska mi prostokątną książeczkę do kieszeni marynarki i raptownie otwiera drzwi. Na zewnątrz oślepieni słońcem studenci zaczynają się kłębić niespokojnie jak robactwo zamieszkujące pod podniesionym nagle kamieniem.

Żegnam. ­Wypycha mnie delikatnie w duszną przestrzeń korytarza.

­­Co tak szybko? ­ktoś wrzeszczy tuż przy twarzy.

­ Zdałeś?

Aleś się spocił, chłopie! – Czyjaś ciężka dłoń uderza w plecy.

O co pytał?

Nie rozumiem, co się dzieje. Oniemiały, spoglądam na swoje paznokcie. Nie zmieniły się wiele od czasu, kiedy wchodziłem do pokoju dwadzieścia osiem. Śmierdzę, jakbym się nie mył kilka dni. Obmacuję prawy bok. Boli. Boli grdyka i bolą kostki.

Rozmawiałem z dzbanem – szepczę oszołomiony.

Cicho, debilu, jeszcze usłyszy…

 

***

 

Dwadzieścia trzy lata później spotkałem się z Jankiem w pubie przy Długim Targu. Napisał do mnie przez Messengera, że jest zjazd naszego roku, przyszedłem. Za tydzień Lechia miała grać z Szachtarem w eliminacjach Ligi Mistrzów, więc umówiliśmy się na wspólne oglądanie meczu w „La Spelunca”. Dwa korposzczury z pączkującymi brzuszkami i głowami pełnymi wspomnień.

A pamiętasz Iwonę? Tę, co to na trzecim roku… He, he, he… Teraz to gabaryt jest! Troje przychówku, pracuje w jakimś pi-arze i właśnie zostawił ją mąż. – Janek miał brzydką cechę czerpania satysfakcji z niepowodzeń innych. Spojrzałem w jego wredne oczka, potem na duży diodowy ekran. Lechici właśnie wybiegali na doniecką murawę. Wspomniałem własny niedawny rozwód i skierowałem rozmowę na inne tory:

A Grzecha pamiętasz? Jak zasnął na wykładzie, a potem wciskał kit z cukrzycą? To dopiero aparat był!

Ehe! To była jazda. Wiesz co? Grześka Szewczyka to ja nie widziałem… Ile? On tak jakoś zniknął, chyba na drugim roku już go nie było, nie? A potem… Nie, nie wiem, co z nim. – Usłyszałem nutkę zawodu w Jankowym głosie. Pamiętam, że poprawkę miał z nami u Pudelskiego…

­Taaak. Ja też Grześka już potem nie widziałem, ale wiesz, on to chyba przed wojskiem uciekał na uniwerek. Może zmienił kierunek? odpowiedziałem z zamyśleniu. – O, patrz, patrz, jak popyla!  – Pomocnik Lechii mknął prawą stroną boiska. Napastnik rozpaczliwie machał ręką ze środka pola. – No, podaj mu, podaj, chłopie! Eeee, szmaciarz…

­– I tak był na spalonym – niemal z satysfakcją skwitował Janek skubiąc frędzel białozielonego szalika. Głupi to był pomysł, żeby oglądać mecz w towarzystwie tego faceta. Przyszedł w klubowych barwach, a zachowywał się, jakby kibicował Ukraińcom. Psuł mi całą przyjemność. Pierwsza połowa okazała się męką. I dla mnie, i dla Lechitów.

– Dobra, i tak jest nieźle, do przerwy zero-jeden, może coś chłopaki jeszcze zdziałają… ­– Zrezygnowany patrzyłem jak nasi schodzą do szatni na stadionie w Doniecku.

– No… – Janek tęgo pociągnął z kufla i zagapił się w telebim. W przerwie meczu nadawano wiadomości.

Ujęto jednego ze sprawców wczorajszego brutalnego ataku na przedszkole. Grzegorz Sz. został już przesłuchany przez śledczych i według nieoficjalnych informacji przyznał się do udziału w tym bezprecedensowym akcie przemocy. Oddaję głos naszemu wysłannikowi w Gdańsku. Tomku?

Na ekranie ukazał się przejęty młodzian ściskający w dłoni mikrofon z kudłatą osłoną.

Dziękuję, Moniko. Przypomnę najpierw okoliczności tego makabrycznego wydarzenia. Sprawcy wdarli się do przedszkola wczoraj około godziny czternastej, obezwładnili nauczycielki, ciężko raniąc dwie z nich. Jednak, co najbardziej szokujące, celem terrorystów były dzieci. Policja oficjalnie przyznaje, że zostało porwanych siedmiu chłopców w wieku trzech, czterech i pięciu lat. Pozostałe dzieci odniosły niewielkie obrażenia fizyczne. Przedszkolaków oraz ich rodziców objęto opieką psychologiczną.

– To ci dopiero! – Janek był wyraźnie rozbawiony. – Napad na przedszkole! To pewnie jacyś psychole, coraz więcej teraz takich. – Nie odzywałem się. Byłem coraz bardziej zirytowany.

Jak już państwu przekazała Monika, policji udało się ująć jednego ze sprawców. Według nieoficjalnych informacji, Grzegorz Sz. zeznał śledczym, że jest członkiem tajnej grupy religijnej Idea Dobra, a barbarzyński napad na przedszkole stanowi…

Te, patrz! – Janek szturchnął mnie gwałtownie i wskazał telebim. Spojrzałem niechętnie. Policjanci w kominiarkach prowadzili skutego kajdankami faceta z wypikselowaną twarzą. – No, to on przecież! To Grzechu!

– E, nie, co ty! Zryty masz beret, Jaśku! Którego browara już przyjmujesz? Zresztą, tu nic nie widać, tak zamazali tego gostka…

– No, on! Mówię ci! Zobacz, on miał takie znamię na ręce, pamiętasz?

Zerknąłem jeszcze raz. Może faktycznie podobny…

… pozostałych sprawców. Przywódca sekty nadal pozostaje nieuchwytny. Na prośbę policji publikujemy jego wizerunek. Jeśli ktokolwiek…

– O, kurwa!

Na ekranie ukazała się fotografia przedstawiająca niewysokiego mężczyznę z rzadką, siwą brodą. Ubrany w obszerną szatę koloru zgniłej zieleni, uśmiechał się zagadkowo.

…list gończy za Robertem Pudelskim. Policja podkreśla, że wszelka pomoc…

Stał na tle stylizowanego na grecki alfabet napisu „Idea Dobra” wkomponowanego w trójkątne logo. Drobną, starczą twarz rozświetlały stalowoniebieskie, hipnotyzujące oczy. Miałem wrażenie, że znowu patrzą tylko na mnie.

 

 

Koniec

Komentarze

Z łapanki na szybko:

Uważaj na powtórzenia, na przykład tutaj:

Czas biegnie, zegar tyka. Nie usłyszę tego tykania, nawet gdyby był tu zegar.

Szczypię się w udo, choć wolałbym uderzyć się czymś w głowę, patent ze szczypaniem jest słaby…

Warto przejrzeć tekst jeszcze raz, bo takich powtórzeń jest więcej.

Długi, zwarty blok tekstu na początku utrudnia czytanie, przedzieliłabym go na kilka krótszych akapitów.

Kilka razy coś zgrzytnęło z szykiem zdania.

 

Niestety, nie porwało mnie. Pomysł był, ale historia rozgrywa się w oparciu o schematy. Czytamy o typowych studentach, profesorze, sesji, nawet próba wprowadzenia czarnego charakteru wykorzystuje znany schemat.

Niektóre sceny wydają się trochę zbyt rozwlekłe, przegadane. Warto pomyśleć nad ich skróceniem. Gubiłam się we wtrąconych fragmentach, chwilami nie wiadomo, kto mówi i o co chodzi. Wprowadziłabym więcej didaskaliów.

 

 

Dzięki, ANDO, za poświęcony czas i komentarz :).

Z miejsca kupuję Twoją sugestię podzielenia tego wielkiego akapitu, masz rację.

Oczywiście, przejrzę jeszcze raz cały tekst w poszukiwaniu nieuzasadnionych powtórzeń.

Wtrącenia też prześledzę, bo jeśli nie wiadomo, o co chodzi, to niedobrze.

Facies_Hippocratica, Cześć!

To pierwszy Twój tekst, który przeczytałem i muszę powiedzieć, że ogólnie mam pozytywne wrażenia :) A tak konkretniej to:

Ja nie odczułem, aby przeszkadzały mi jakieś schematy. W znaną nam uniwersytecką codzienność wplatasz niecodzienne, fantastyczne wydarzenia i według mnie wyszło to całkiem nieźle. Nigdzie też się nie gubiłem, no chyba, że już coś pozmieniałeś. Fajnie i wiarygodnie opisujesz studenckie sceny. Najbardziej jednak podobały się fragmenty w jaskini. Ciekawie napisane, parę razy się nawet lekko zaśmiałem.

Gdzieś tam parę razy się potknąłem na błędach, ale nie ma ich chyba jakoś wiele. Napisane nieźle i Twój styl trafia w moje gusta.

Choć na studiach z filozofii miałem w indeksie bodajże 5 to nie jestem pewien, czy wszystko zakumałem. Ale dopytywać nie będę bo zazwyczaj lubię zostać przy własnych interpretacjach.

Z plusów również to, że fajnie dodajesz smaczki w postaci zapachów, smaków, obgryzionych palców, paprocha w kubku itp.

Reasumując: czytało się dobrze i z chęcią czekałem na rozwój wydarzeń, a to chyba najważniejsze.

Pozdrawiam!

 

 

– Rozmawiałem z dzbanem – szepczę oszołomiony.

– Cicho, debilu, jeszcze usłyszy…

Padłam :D

 

Choć opowiadanie ciągnęło się i były w nim dłużyzny, to czytałam z zaciekawieniem. Spróbuj w ramach ćwiczenia skrócić je o połowę i zobaczyć, które fragmenty są faktycznie ważne, a które to ledwie “zapychacze”, przypuszczam, że tekstowi wyjdzie to na dobre ;)

 

Niestety końcówka i “Idea Dobra” mi nie przypadły do gustu. Za bardzo na tacy podane, że profesor był zły (tego już się domyślamy). Zamiast bardzo ogólnego czarnego charakteru, który prowadzi sektę, o której w sumie nic nie wiemy, może niech nasz główny bohater odkryje / przypomni sobie jakiś jeden detal, który skłoni go do zastanowienia, co się faktycznie wydarzyło? Taka pierwsza moja myśl. Na pewno pokombinowałabym z zakończeniem.

 

Pisz dalej :)

Realuc, miło, że wpadłeś. Dzięki za dobre słowo, mam nadzieję, że Twój śmiech nie był śmiechem politowania ;). Cieszę się, że zwróciłeś uwagę na te zapachy. Od zapachów wziął się cały pomysł na opowiadanie…

 

Clevish, Tobie także dziękuję za poświęcony czas i uwagi. Zgadzam się z Tobą, jeśli idzie o skracanie, zabieg z wywalaniem niepotrzebnych części tekstu/zdań też uważam za bardzo pouczający (choć bywa bolesnyangry) – ćwiczenie wykonam.

Tak… Końcówka…

A we fragmencie, który przytaczasz, pozwoliłam sobie na mały anachronizm: część studencka opowiadania dzieje się w czasach, kiedy na studia uciekało się przed wojskiem, kto pamięta te czasy, ten wie, że wtedy słowo “dzban” nie funkcjonowało tak jak obecnie… Ale jeśli udało mi się Cię rozbawić, to znaczy, że było warto laugh.

 

No to ja czasów ucieczki przed wojskiem nie pamiętam :D Za to dzban współczesny – och, było warto ;)

Dobrze się czytało, zwłaszcza te naturalistyczne opisy. Z drugiej strony odniosłem wrażenie, że tajemnica Pudelskiego nie została w należyty sposób wyjaśniona.

 

otrzepują piórka

O co z tym chodziło?

Dzięki, Piotrze, za odwiedziny :)

 

Czy pisząc o wyjaśnianiu “tajemnicy Pudelskiego”, miałeś na myśli dokładniejsze przedstawienie kryteriów selekcji w jaskini (kto wraca drogą Jurka i Janka, a kto drogą Grześka)? Czy chodzi Ci o zbyt ograniczone przedstawienie samej sekty?

 

“Otrzepują piórka”

Rozumiem to określenie (a nie mogę go jak na razie znaleźć w słowniku :() w ten sposób: otrzepywać piórka oznacza podnieść się po porażce/traumatycznym zdarzeniu i dalej przeć do przodu.

Przykłady użycia (z sieci):

“Podnieść się i otrzepać piórka zdążył już Tomasz Adamek, który po osiągnięciu symbolicznego poparcia w wyborach zapowiedział powrót do ringu”

“wstać, otrzepać piórka i walczyć dalej … to potrafią tylko najlepsi”

“A teraz Andrzej Duda może jeszcze otrzepać piórka i próbować coś proponować”

“Po porażce trzeba wstać, otrzepać pióra, alleluja i do przodu”

 

Używając tego określenia miałam na myśli to, że dziewczyny wychodzące po (traumatycznym) egzaminie zdanym na dostateczny zapominają o sprawie i ruszają dalej na podbój świata.

Nie wiem, na ile satysfakcjonuje Cię to wyjaśnienie. Czy uważasz, że coś jest niehalo z tym określeniem w takim kontekście? 

 

Trochę grzęzłam w tekście. Pewnie nie jestem obiektywna, bo lubię zwięzłe, oszczędne i wyważone w słowach opowiadania. Tutaj też bym była skłonna coś przyciąć. Jednak z drugiej strony jako autor wiem, że każde słowo wydaje nam się ważne i sama mam z tym problem.

Jednak pomysł mi się spodobał i może jak podetniesz tę roślinkę to wyjdzie ładne bonsai ;)

“Otrzepują piórka” według mnie fajnie współgra z resztą :)

Witaj, Matko Chrzestna

Dzięki, że wpadłaś. 

Twoja sugestia wycięcia wilków z mojego drzewka wydaje mi się trafna. Już widzę jeden fragment, który jest zupełnie niepotrzebny. Biorę sekatorek i do dzieła.

Cieszę się, że doceniasz sam pomysł, bo były momenty, gdy mnie samej wydawał się zupełnie od czapy ;)

Po prostu dla mnie ta sekta pojawia się trochę deus ex machina.

 

I nie ma potrzeby przepraszać za wulgaryzmy :)

Cha, cha! Bawiłam się świetnie przy czytaniu. Dopiero przy drugim fragmencie zrozumiałam, gdzie siedzą osobliwi kajdaniarze :) Napisane naprawdę z werwą i dobrze się czyta.

 

Nie zachęca, bym kontynuował. Czeka.

Świetne.

Co do minusów: Fabuła tak jakby została zakrojona na powieść albo przynajmniej na długie opowiadanie. Idea sekty “Idea dobra” domaga się wręcz śledztwa, kluczenia, perypetii, zwrotu akcji etc., dlatego niezrealizowana rozbija całkiem składną i zamkniętą całość egzaminu ze starożytnej i empirii pieczary.

Ja również będę wypatrywać dalszych tekstów i dziękuję za tę przyjemną lekturę.

 

Chalbarczyk, dzięki za odwiedziny!

Cieszę się, że tekst przypadł Ci do gustu.

Na rozwijanie tematu sekty opartej na filozofii Platona, która porywa dzieci z przedszkolilaugh, jeszcze nie jestem gotowa…

W pewien sposób opowiadanie zaintrygowało mnie, więc czytałam z nadzieją, że w końcu wyjaśni się powód, dla którego chłopcy zostali skuci i uwięzieni, i jaki jest związek między rzeczoną sytuacją, a odbywającym się egzaminem. Nadzieja, niestety, okazała się płonna, albowiem skończywszy lekturę pozostałam ciemna jak tabaka w rogu. Do pełni niezrozumienia przyczyniła się też wiadomość podana w przerwie meczu. Innymi słowy, Facies Hippocraticoco, nie mam pojęcia, co miałaś nadzieję opowiedzieć. Nie wiem też, co tutaj jest fantastyką, a co urojeniem. :(

 

– Do­sta­tecz­ny minus – sapie Janek z ulgą, – z dwoma mi­nu­sa­mi. ―> Przed półpauzą nie stawia się przecinka.

 

– Ćśśś…, ćśśś…, opa­nuj­cie się! To sły­chać… No, weź­cie się za­mknij­cie! ―> Po wielokropku nie stawia się przecinka.

 

czyta Pudło swoim wy­so­kim gło­sem z okład­ki in­dek­su. ―> Zbędny zaimek – czy mógł czytać cudzym głosem?

Co to jest głos z okładki indeksu?

 

co utrud­nia sku­pie­nie się, – te­tra­far­ma­kon…, – Cho­wam pod stół lekko drżą­ce dło­nie z ob­gry­zio­ny­mi pa­znok­cia­mi, – no i kon­cep­cja duszy Ary­sto­te­le­sa. ―> Zbędne przecinki przed półpauzami, zbędny po wielokropku.

 

… list goń­czy za Ro­ber­tem Pu­del­skim. ―> Zbędna spacja po wielokropku.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dzięki, Reg, za wizytę i komentarz.

Nie wiem za bardzo, co odpisać na Twój koronny zarzut… Pozostaje mi jedynie spuścić głowę, poprawić interpunkcję i żyć dalej, nie ustając w próbach napisania czegoś bardziej… klarownego?

Jeszcze raz dzięki za poświęcony czas. Czekałam na baty od Ciebie. Pozdrawiam smiley

Ależ, Facies, jakie baty, skoro w ogóle nie mam bacika? ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

A wiesz, że na egzaminie z filozofii też miałam jaskinię, tak mi się przypomniało, kiedy zaczęłam czytać Twoje opko ;) Zaliczyłam na pięć :)

Czy ten egzamin był przy okazji formą rekrutacji? Ci, którzy nie zorientują się, że widzą tylko cienie realnych rzeczy, to tacy, którymi można manipulować, którzy nie zorientują się, że są wciągani w bagno? Jeśli tak, to filozofia byłaby tarczą przeciwko ogłupianiu, jakiemu poddawany jest współczesny człowiek.

Jurek się zorientował, czyli jest jeszcze w stanie samodzielnie myśleć.

A przy tym dobro może istnieć tylko jako idea, kiedy się ją wprowadza w życie, czy w ogóle jakąkolwiek ideę, zawsze będzie wypaczona. Będzie tylko cieniem na ścianie, czy cieniem samej siebie. I może być szkodliwa ;)

Czego mi tu brakuje, to wyjaśnienia kim właściwie jest Pudelski. Mnie się z diabłem kojarzył, ale starożytni Gracy raczej tego pojęcia nie znali.

Nie wiem, czy interpretuję zgodnie z Twoimi zamierzeniami, ale podobało mi się na tyle, że daję kliczka :)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Nawet nie wiesz, jaką mi radochę tym tekstem sprawiłaś. NAWET NIE WIESZ. *

 

 

 

* Ja i Platon nie mieliśmy najłatwiejszej relacji podczas moich studiów… 

 

 

A mówiąc serio: tekst jest pomysłowy, ładnie pogrywa platońskimi motywami (chwilami na granicy lekkiej groteski) i dobrze się czyta. 

 

 

 

 

 

 

ninedin.home.blog

Witajcie, miłe Czytelniczki!

Irko, tak, egzamin to rekrutacja, a pobyt w Jaskini to kolejny etap selekcji. Jurek i Janek zostali odrzuceni, a Zenek, Grzechu i Lolek przyjęci, choć Lolek z problemami (dlatego tak długo siedział w Jaskini), ale koniec końców został rzecznikiem prasowym sekty ;), o czym nie wspominam w tekście. Jeśli idzie o kryteria przyjęcia do sekty, to nie do końca miałam na myśli to, że kto się orientuje, że to cienie, ten się nie nadaje. Sekta nie może składać się z samych matołów, przydają się też cynicy o odpowiednich predyspozycjach devil

Szczerze powiedziawszy, nie myślałam o Pudelskim jako o kimś szczególnym: ot taki sobie założyciel sekty przejęty wzniosłymi ideami, które z czasem wyrodziły się na tyle, by doprowadzać swoich krzewicieli do porywania dzieci z przedszkoli… Bo to mało takich?

Dziękuję za klika, cieszę się, że opko Ci się podobało.

Ninedin, dzięki za dobre słowo. Uradowany czytelnik jest nie do przecenienia :). Pisząc to opko chyba też w jakiś sposób chciałam wyrównać swoje rachunki z Platonem…

Pozdrawiam smiley

 

No patrz, komentarz Irki wyjaśnił mi wiele, a po Twoim tekście pozostałam zaintrygowana, ale z głupią miną. Tylko cóż, ja filozofię na studiach też miałam, skończyłam zdaje się z tróją, chociaż wydawało mi się, że jestem genialnie przygotowana. ;) Więc może nic dziwnego, że niewiele tu z rozumiałam.

Jak dla mnie niestety przegadany tekst. Bardzo szybko wiadomo, że to studenci trafiają do jaskini i właściwie kolejne sceny niewiele wnoszą – jest dużo gadania przeplatanego z obrazkami ze studenckiego życia, ale fabuła zdaje się dreptać w miejscu. Skojarzenie z jaskinią platońską też pojawiło się w mojej głowie dość szybko. I w sumie nie wiem, jak się ma ten cały wątek jaskiniowo-sesyjny do aktu terrorystycznego na końcu. Profesor okazał się być głową jakiejś sekty, ale w sumie nie wiadomo, o co chodzi – dlaczego porwali akurat dzieci? Profesor na egzaminie dokonywał jakiegoś rodzaju werbunku? W jakim celu? I jak to się ma do Platona i jego idei widzenia cieni?

Często też miałam poczucie, że zabrakło wiarygodności, szczególnie w scenach kursywą – w pierwszej scenie bohater nie tyle próbuje rozpoznać swoją sytuację, co informuje o niej czytelnika – nie wierzę jego bardzo dokładnym rozważaniom i badaniu własnej sytuacji w taki bardzo sprawozdawczy sposób. Sposób, w jaki bohater rozpoznaje sytuację, w której się znalazł nie jest podyktowany samą sytuacją wewnątrztekstową, tylko tym, że autor musi/chce o niej poinformować czytelnika. W kilku późniejszych scenach miałam to samo wrażenie – widziałam autorkę piszącą do czytelnika, a nie bohatera siedzącego w pieczarze.

Z plusów – napisane ładnie, czytało się gładko i bezboleśnie. Bardzo przypadły mi do gustu humorystyczne rozmowy z dzbanem. Wyszły lekko, trochę kuriozalnie, ale dodały sporo życia tekstowi. Fajny też motyw paprocha w kawie i zapachów w gabinecie profesora. Ogólnie, masz naprawdę sporo ciekawych elementów, tylko że bardzo szybko odkrywasz karty i sam finał, raczej oderwany od wcześniejszych wydarzeń, czy raczej powiązany z nimi arbitralnie decyzją autorki, a nie wynikający z tego, co się wydarzyło, nawet nie tyle rozczarowuje, co nie wzbudza emocji. Po przeczytaniu zostałam z takim raczej obojętnym “aha”.

 

Edytka. Zgłaszam do biblio.

It's ok not to.

Witaj, ocho, dzięki za lekturę. Twoja opinia coraz bardziej przekonuje mnie, że to opko pozostaje nieczytelne dla osób “spoza branży”… A z kolei czytelnicy “z branży” wnoszą wiele zastrzeżeń. Hmmm… Materiał do przemyśleń.

 

Dogsdumpling, dziękuję za obszerny komentarz. Pouczająca dla mnie jest szczególnie Twoja opinia odnośnie scen z jaskini:

Sposób, w jaki bohater rozpoznaje sytuację, w której się znalazł nie jest podyktowany samą sytuacją wewnątrztekstową, tylko tym, że autor musi/chce o niej poinformować czytelnika.

Moją intencją było ukazanie, jak bohater stopniowo odzyskuje zmysł słuchu, a potem wzroku. Stąd najpierw opisuję wrażenia zapachowe, potem dotykowe (ale zapach jest tu najważniejszy, w gabinecie profesora czuć ziemią, Janek pachnie wilgocią i spalenizną itd.). Samo skupienie się na wrażeniach zmysłowych to miał być taki antyplatoński akcent. Platon zmysłów nie cenił, a powonienie i dotyk (szczególnie powonienie!) wydają się bardziej “zmysłowymi zmysłami” niż wzrok (ten przecież sięga ku geometrii) i słuch (słuch prowadzi ku muzyce, która przecież opiera się na matematyce). Ale Twoje zastrzeżenia nie dotyczą treści, tylko formy i tu najwyraźniej zadanie mnie przerosło…

Zastrzeżenia co do niedostatków fabularnych przyjmuję bez szemraniaindecision.

I dzięki za zgłoszenie.

Pozdrawiam smiley

Dobrze się czytało :)

Przynoszę radość :)

Dzięki, Anet, miło to słyszeć smiley

Bardzo dobry pomysł, żeby studentów podczas egzaminu przenosić do jaskini Platona.

Końcówka wydaje mi się odklejona od reszty tekstu. Za duży przeskok albo coś. Nie zorientowałam się z tekstu, że egzamin to selekcja do sekty. Tu jest ogromny potencjał do wyjaśnień: dlaczego bohater się nie zorientował, że rozmawia z kolegami? Może zmieniało im się wszystko łącznie z imieniem (ale jemu Jurek został), stosownie do wyznawanej filozofii (czyżby Lolek był marksistą?). Nie wiem, jakie były kryteria – agresja, chęć wykonywania rozkazów? Co mieli do przedszkolaków? Bo może próbowali wcielić w życie “Państwo” Platona? Tam chyba dzieci były wychowywanie przez państwo, nie przez rodziców.

Potężne dudnienie zagłusza moje kasłanie

Czyli co słychać? Dwuznaczna konstrukcja.

Babska logika rządzi!

Dziękuję, Finklo, za lekturę.

Faktycznie, zbyt wiele w tym tekście niedomówień.

Z przedszkolakami to dobry trop, właśnie mniej więcej o to mi chodziło.

Jeśli chodzi o pozostałych młodzieńców obecnych w jaskini, to nie byli to koledzy Jurka, ale inni studenci (z innych lat/czasów) – ponieważ przeniesienie do jaskini nie jest tylko przeniesieniem w przestrzeni, ale przede wszystkim w czasie. Dlatego Grzecha nie ma w jaskini (jest/był/będzie w jakimś innym wymiarze czasowym). Zauważ, że bohater przebywa w jaskini kilka dni, a w czasie “rzeczywistym” jest to mgnienie pod koniec egzaminu.

Kryteria doboru do sekty nie są oryginalne: każde tego typu zrzeszenie potrzebuje przede wszystkim ludzi jak najmniej skażonych krytycyzmem. Dlatego Lolek siedzi tak długo w jaskini, bo nie do końca można ocenić, czy się nadaje ;).

To, co napisałam powyżej, powinno być ładnie pokazane w tekście. Tak nie jest :(

Tak, wiem już, że końcówka jest doklejona sztucznie, by nie nazwać tego dosadniej. Niestety, wciąż mam problem z prowadzeniem fabuły, ale chyba już wiem, jak do tego podejść: od samego początku powinnam wiedzieć, dokąd zmierza historia (tutaj tak nie było:(). Owszem, mogę nie wiedzieć którędy pójdzie opowieść, bo jest ona poniekąd autonomiczna, ale muszę znać cel. Uczę się pilnie na własnych błędach.

Pozdrawiam smiley

Nowa Fantastyka