– DZIEŃ DOBRY! Szanowni państwo, witam serdecznie w ten jakże rozkoszny słoneczny poranek, dzień dobry, moi mili, witajcie. Cieszę się, że jesteśmy tu wszyscy, że jesteśmy tu ŻYWI, z drobnymi wyjątkami, bo to, jak się okazuje, bardzo ważne i…
– Panie doktorze, proszę, rękawiczki.
– Dziękuję, skarbie. Co ja bym bez ciebie zrobił?
(Trzask nakładanych gumowych rękawiczek.)
– Kogo dziś w programie gościmy?
– Już niosę kartę zgonu.
– Nie, nie, kochanie, lepiej ty ją trzymaj, ja będę miał zaraz, że tak się wyrażę, lepkie ręce. Ty spiszesz protokół, a ja ci wszyściutko podyktuję.
(Szelest płachty materiału.)
– Wiek denata?
– Cztery i pół miliarda, mniej więcej.
– Toż to jeszcze kawał młodego świata! Ech, jak to pisał ten pasożyt, co to tak ładnie umiał pisać?
– „Śpieszmy się kochać…”.
– Nie, nie, chodziło mi o tego drugiego.
– A, hm, „zdarza się”.
– Otóż to, kolego. No dobrze, do pracy, rodacy. Rozbierzmy go, zaczniemy od oględzin zewnętrznych. Zdejmujemy szatę roślinną, raz, raz!
(Niezidentyfikowane szmery.)
– Mhmm, elegancko, muy bien. Mamy tu wzorcowy przykład tak zwanej śmierci gwałtownej. Szacowany PMI: jakieś siedemdziesiąt lat, co znaczy, że do zgonu doszło mniej więcej około dwa tysiące pięćdziesiątego. Do protokołu, piszemy: ciało rozgrzane, powierzchnia spieczona i sucha, liczne otarcia lasów i traw, tkanki w wielu miejscach odwodnione, szczególnie w okolicy międzyzwrotnikowej, w obrębie Australii poparzenia czwartego stopnia. Obecne plamy opadowe o specyficznym wiśnioworóżowym zabarwieniu. Moja droga, o czym to świadczy?
– Zatrucie dwutlenkiem, eee…
– Tlenkiem, moja panno, tlenkiem węgla; problem dwutlenku to osobna sprawa, którą należało się zająć, kiedy jeszcze był na to czas. Dobrze, obróćmy go, kolega tam chwyci z drugiej strony. Gotowi? TRZYY, CZTEE-RYY!
(Odgłos upadku czegoś masywnego. Głośne, chrapliwe oddechy.)
– Uff, cholera by go, ciężki!
– Prawie sześć kwadrylionów kilogramów, panie doktorze. Dokładnie to pięć przecinek dziewięć siedem dwa dwa.
– A ty to jesteś, chłopie, aptekarz i kancelarzysta. Piszemy dalej: liczne, w większości wygojone urazy ante mortem. Rozległa tkanka bliznowata w okolicy indochińskiej, zanikłe już objawy obozowe Europy Centralnej. W części Zachodniej, hmm, tak, wyczuwalny zapach zgnilizny.
– Gangrena?
– W pewnym sensie. Proszę zanotować: w obrębie Bloku Wschodniego ślady przebytych zmian ustrojowych. Liczne urazy mechaniczne, w części Zachodniej złamanie typu brexit. Zobaczmy dalej, ooo, no i właśnie dlatego zawsze powtarzam, żeby nosić czapkę i dbać o zatoki. Proszę spojrzeć: paskudne, wciąż świeże i jątrzące się zapalenie Zatoki Perskiej.
– „Pas-kuu-dne, wciąąż świee-że…”.
– Nie musisz notować słowo w słowo, kochanie.
– Przepraszam.
– Przejdźmy do oględzin wewnętrznych. Poproszę nóż Catlina.
(Odgłos cięcia.)
– Uch, fuj!
– Ano fuj. Piszemy: w płynach ustrojowych obecne znaczne ilości ropy, ponadto ślady toluenu, bisfenolu A, radionuklidów, PET oraz cała gama innych plastików i zapewne narkotyki. Pobierzemy próbkę na toksykologię, bo założę się o mój dzisiejszy krawat, że właśnie trzymam ręce w zupie pełnej heroiny.
– „Zdarza się”.
– Dokładnie tak, kolego. Hm, a cóż my tu mamy… Byłbyś tak łaskaw podać mi kostotom? O, dziękuję bardzo, popatrzmy… (Chrzęst, trzask.) Bardzo ciekawe. Panna tu podejdzie i zerknie, bo to naprawdę bardzo ciekawe i nader rzadkie, widzi pani, o tu?
– Tutaj?
– W rzeczy samej. Rzekłaby pani – dojrzały, w pełni rozwinięty świat, a tu proszę, wyraźne ślady skostnienia w samym sercu Europy, państwo wybaczą na momencik; czy mogę prosić o fotografię do dokumentacji? Halo, proszę pana? Przepraszam serdecznie, CZY JA NAPRAWDĘ MUSZĘ WOŁAĆ O PAPARAZZI? Jakaś kultura pracy, mili państwo, no jak tak można! Foteczkę proszę, o tu, właśnie. Dziękuję. Może pan wrócić do swojej kawy. O czym to ja mówiłem?
– Panie doktorze, jaka była przyczyna zgonu?
– A jak się pani wydaje, hm?
– Pomyślmy… Odwodnienie?
– Ależ skąd. Pani myli przyczynę z objawem klinicznym, elementarny błąd, moja droga. Przyczyną śmierci tego świata jest przewlekła parazytoza. Infekcja ektopasożytem rozumnym, jeśli chodzi o ścisłość. Widzi pani jego łuski?
– Łuski?
– Wszędzie tu leżą, o, proszę spojrzeć – Makarow, Parabellum, Remington, S&W, całe mnóstwo. Niech pani nie poprzestaje na najprostszych diagnozach, przecież parę stopni więcej i lekkie odwodnienie to jeszcze nie jest żaden powód, żeby nam porządny świat umarł. Tu chodzi o to, że zasiedlający go kluczowy pasożyt się przestraszył. Naprawdę przestraszył, że zabraknie mu wody i żywności, i spokoju, i tego wszystkiego, co dotąd miał, a widzi pani, moja droga, ten gatunek parazyta w chwilach wielkiego stresu na potęgę zrzuca swoje metalowe łuski. Widzi panienka te kokony, o tutaj? Bloki, wille, kościoły, meczety, minarety, hipermarkety, same puste skorupki. Można powiedzieć, że nasz szkodnik się, hm, złuszczył. O, to mi się udało! Złuszczył się, rozumie pani?
– Co się z nim stało, doktorze?
– Jeśli w porę znalazł sposób, to przeskoczył na innego, zdrowego żywiciela. Ale pewnie nie zdążył, więc zginął razem ze starym. Innej opcji przecież nie ma – albo nowy żywiciel, którego ciało będzie można eksploatować aż do wyczerpania, albo śmierć przy dawnym gospodarzu. To są podstawy podstaw, dziewczyno, kto ciebie uczył parazytologii?
– Przepraszam.
(Trzask zdejmowanych gumowych rękawiczek.)
– No nic, więcej tu nie wykombinujemy. Niech pani wyrzuci to, proszę, do kosza i dopilnuje, żeby panowie przed kolejną sekcją trochę posprzątali. Aha, i proszę dopisać jeszcze do protokołu: nie stwierdzono obecności żadnych znamion duszy, dzisiejsza data – dwudziesty dziewiąty stycznia dwa tysiące sto dwudziestego roku, pieczątka zakładu, na tym oględziny zakończono.
Wiktor Orłowski, Wrocław 2020