Jan czuł jak ciarki przebiegają wzdłuż jego kręgosłupa, a chłód przedostający się przez niedomknięte okna, wpełza przez rękawy i nogawki.
Jeszcze trochę i naprawdę zdoła odciąć się od myśli. Pytanie na jak długo. Godzinę? Dwie? Później i tak wrócą. Spojrzał na kominek.
To był ładny kominek. Naprawdę mu się podobał – taki ciepły i spokojny, jego światło łagodziło mrok oblepiający całe pomieszczenie. Rozganiało ciemność, która czekała, by opanować życie mężczyzny…
Tak jak kiedyś Ona.
Najbliżsi goście przypominali rozmyte, wyblakłe sylwetki, im bardziej oddalone, tym bardziej wyblakłe i identyczne, dążące do pełnego stopienia z nieprzejrzystym tłem.
Pokój zdawał się wydarty z przestrzeni. Zupełnie jakby mrok ją załamywał, zastępując wszystko nieskończoną pustką.
Odetchnął i oparł głowę o drewniane belki. Potrząsnął nią. Drżały mu dłonie. Takie marne sztuczki nie powinny działać. A jednak się bał.
Pociągnął łyk z kufla i zerknął na zegarek. Wykład powinien trwać od dziesięciu minut, a jednak cisza ryła kolejne dna w studni bezdźwięczności. Jeszcze chwila, a dokopie się do ujemnych decybeli.
– Coś jeszcze podać?
Jan podskoczył, uderzając nogami w stół. Kelnerka. Kiedy się pojawiła? Odetchnął.
– Nie, dziękuję – odparł. – Tylko niech mi pani powie, po co taki wystrój?
Kobieta uśmiechnęła się, białe zęby kontrastowały z tłem.
– Dla odpowiedniej atmosfery. Przy dobrym nastroju łatwiej zapomnieć o całym świecie, przyzna pan?
Mężczyzna uniósł brew, w okolicy jego serca formował się niepokój. Dziwne wytłumaczenie, ale idealnie do niego dopasowane. Nie podobało mu się. Czy to już paranoja?
– Tak, oczywiście – powiedział, składając na blacie dłonie. Tylko w ten sposób mógł zamaskować ich drżenie.
Kelnerka podeszła do kolejnego stolika. Jan potarł schowane w kieszeni zdjęcie.
Starali się, jak na hotelową atrakcję. Myślał, że dostanie opowiastkę, która w osiemdziesięciu procentach jest zlepkiem innych legend, tymczasem trząsł się jak szarpana wiatrem plandeka.
Nie wiedział czy to strach, czy tylko bezsilność. Pociągnął łyk chłodnego już grzańca.
Nawet on powoli tracił smak. Zajeżdżał popiołem.
Skrzypnęły drzwi.
***
Anita zadrżała, oderwana od ciasta porzeczkowego. Przylgnęła do swojego chłopaka. Stukanie podeszew rozerwało ciszę. Płaszcz i zasłaniający twarz kaptur poruszały się, rozkołysane wiatrem, który wpadł przez otwarte drzwi.
Nowy gość podszedł do pustego stolika ustawionego najbliżej kominka, przesunął dwa gliniane naczynia i coś do nich włożył.
– To na pewno miało tak wyglądać? – Anita szepnęła do swojego chłopaka.
– Nie mam pojęcia, ale podoba mi się. – Marek odsunął talerz z resztkami, na którym jeszcze przed chwilą leżały żeberka.
Zakapturzony gość podpalił odłamki, a dym zaczął rozprzestrzeniać się po pomieszczeniu. Woń żywicy i sosen oplatała twarze, wnikała w głąb świadomości.
– Naprawdę? – Musnęła dłoń Marka. – Mam takiego pietra, że prawie zapominam o bożym świecie.
Nowy gość przysunął sobie krzesło, które zachrobotało o podłogę.
– Właśnie. – Marek zamrugał. Odetchnął, wygrywając z kolejnym atakiem drgawek. Panika nic nie zmieni. Nie zmienią niczego doktorzy, naukowcy i terapie. Zostało mu kilka lat zanim strawi go choroba.
– Przepraszam, nie chciałam… – Anita poczuła ucisk w gardle.
– Wiem. – Chłopak westchnął. – Nie rozmawiajmy o tym.
Gość usiadł i położył na blacie starą księgę. Jego paznokcie zachrobotały na okładce z nieznanego tworzywa. Dwie zakapturzone osoby podniosły się z siedzeń. Rozstawiły kolejne naczynia i połamały coś w rękach. Kadzidełka znalazły się na każdym stoliku.
– Mam dla was propozycję. – Głos wydostał się spod kaptura. Był normalny, ni to męski, ni to żeński, tak bardzo pospolity, że aż trudno go sklasyfikować. – Ratunek. Każdy z was ma problem, z którym nie może sobie poradzić. Każdy potrzebuje drogowskazu.
Marek mimowolnie napiął wszystkie mięśnie. Nie, spokojnie. Kilka miesięcy temu by to wyśmiał.
Teraz nie był pewien.
Anita próbowała opanować drżenie nóg. To bujda. Oczywiście, że bujda. Wciągnęła głęboko powietrze, a zapach żywicy zdawał się przenikać każdy fragment jej ciała.
Spletli dłonie. Coś z tyłu głowy podpowiadało im, że powinni spróbować. W końcu nic gorszego stać się nie może.
***
Jan miał wrażenie, że jego prawdziwą wolę i świadomość zepchnięto w dalsze odmęty umysłu, a kontrolę przejmował pasożyt. Słuchał, a z każdą chwilą jego puls przyspieszał.
Gość powtarzał ciągle to samo, ujmując myśli w inne słowa, a cała świadomość Jana lgnęła do propozycji jak opiłki do magnesu.
– To jest dla wszystkich, którzy stanęli w swoim życiu przed murem.
Jan przełknął ślinę. Próbował się wyciszyć, obudzić rozsądek, ale dym z kadzidła odbierał rozum.
Zamrugał. Zgodzi się. Czemu nie? Zawsze warto spróbować.
– Proste zadanie – powiedział gość. – Musicie wejść na Ślężę, Śnieżnik i na końcu osiągnąć szczyt Śnieżki.
Jan zmarszczył brwi.
– Ale jest jeden warunek. Kiedy już rozpoczniecie drogę na Śnieżkę, nie będzie odwrotu. – Pod kapturem ukazały się białe zęby.
I to tyle? Naprawdę?
– Uważajcie, z początku wszystko wydaje się przejrzyste. – Gość odwrócił głowę do mężczyzny. – Trzy góry jak trzy istniejące światy: Ziemia, Niebo i Piekło.
Naczynia zaczęły drżeć. Gość intonował coraz głośniej, istniały tylko jego słowa i ich obietnica.
– Trzy góry jak trzy wymiary wszystkich światów: długość, szerokość i wysokość.
Kadzidła wypluwały masę dymu, która zawisła pod sufitem niczym burzowe chmury. Na podłodze roztrzaskało się kilka kufli.
– Trzy góry jak trzy cykle życia człowieka: dzieciństwo, dorosłość i starość oraz trzy cykle każdego istnienia: narodziny, życie i śmierć.
Wróciła ciemność. Wróciła cisza. Gość zamknął swoją księgę.
– Trzy góry. Od pierwszej otrzymacie spokój, druga da wam nadzieję i wskaże drogę, a na trzeciej czeka dar, wasze jedno życzenie.
Jan zacisnął pięści. Nierealne.
– Daję wam szansę pójścia na skróty.
Jan czuł jak jego rozsądek zamawia lot na wakacje. Podobała mu się ta propozycja.
***
Marek jeszcze próbował wybić sobie to z głowy, ale widział, że pójdą.
Pójdą na przekór losowi. Dla tej bezsensownej nadziei, która potrafi zamienić całkowicie wyimaginowane rzeczy w realne możliwości, kiedy jesteśmy wystarczająco zdesperowani.
– Daje wam szansę, ponieważ, być może, nie macie tych kilku lat, żeby samodzielnie ją odnaleźć lub zbyt wiele czasu już zmarnowaliście, by pozwolić sobie na roztrwonienie kolejnych dni.
Marek przygryzł wargi. Anita wbiła paznokcie w jego dłoń.
– Zapamiętaliśmy was, więc wystarczy, że jutro ruszycie w drogę. – Gość znów przerwał ciszę. – A teraz żegnam i życzę… rozsądku.
Ogień buchnął światłem i ciepłem, mimo że prawie wygasł. Przeraźliwe pianie rozdzierało bębenki, wgryzało w skórę. Świat zawirował i ograniczył się do przesytu jasności i jednego, stałego dźwięku. Ludzie zamknęli oczy, pozatykali uszy.
Po sekundzie wrażenie minęło. Zniknął stolik, zniknęły kadzidełka, ciemność się rozrzedziła, a w karczmie przebywało dwa razy mniej ludzi. Zniknął nieznajomy gość. Kominek był wygaszony…
A talerz wypełniony gorącymi żeberkami. Marek przełknął ślinę. Anita wpatrywała się w pracownika karczmy, który zaczął rozpalać w kominku. Dopiero się ściemniało.
– Przepraszamy za problemy, ale wieczór z legendami nieco się opóźni. Nalegamy, żebyście zostali, a w ramach przeprosin za chwilę podamy deser porzeczkowy na koszt firmy.
Anita spojrzała na stół. Brakowało ciasta. Odrętwienie ogarnęło całe jej ciało.
Co to do cholery znaczy?
Uniosła wzrok, szukając konsternacji na twarzach innych gości. Na drugim końcu sali mężczyzna gapił się na pełny kufel grzańca, jakby ten nagle do niego przemówił.
***
Jan leżał przy otwartym oknie. Co chwila sprawdzał godzinę, patrzył czy przedmioty w pobliżu się nie zmieniają.
Nie spał. Miał wrażenie, że ktoś go obserwuje Chciał uznać to za atak halucynacji i zmęczenia. Rozsądek tak podpowiadał, ale kiedy wyrwano go z tego transu, czuł posmak grzanego wina, choć na stole czekał pełny kufel. Talerz po cieście zniknął.
Przecież on to wszystko przeżył. Dwa razy trwał w tym samym czasie.
Gdy kelnerka w taki sam sposób, podała identyczny deser, uciekł do pokoju. Połknął tabletki na uspokojenie i leżał.
Serce biło jak dzwon, strach upośledzał, a Jan czuł wszechogarniającą chęć, żeby spakować plecak i pójść w góry.
Choć właśnie tej wędrówki się obawiał. Paradoks i sprzeczność. Wsłuchał się w szept błahych, nieznaczących myśli, aż zmęczenie zaczęło zwyciężać z obawą i ekscytacją. Kiedy sen wniknął w najgłębsze zakamarki jego umysłu, słuchał szeptu, który nie należał ani do niego, ani do jego myśli, ani do żadnego z sąsiadów.
Szeptu, który niedługo później wypełznął przez okno.
***
Marek jeszcze raz sprawdził, czy wszystko spakował. Wciąż było ciemno, chłód szczypał skórę i jeżył włosy na karku.
– Spokojnie, wszystko mamy – powiedziała Anita.
– Nie wierzę, że to robimy. – Chłopak zasunął plecak. – To jakieś chore.
Anita zbliżyła się i objęła go. Przez chwilę słuchała rytmu bijącego serca. Stałe, równomierne stukanie, jakby nic złego się nie działo. Zamrugała, odganiając płacz.
– Warto spróbować.
– Nie boisz się? – Marek zaczął krążyć po pokoju. – Widziałaś co się działo. To… to nie jest… kurwa! – Złapał się za skronie.
Anita zagryzła wargi. Trzęsła się, gdy tylko próbowała przypomnieć sobie tamten mrok. Gęstą, nieskończoną ciemność i zapach wbijający się w nozdrza. Do oczu napłynęły jej łzy.
– Pewnie, że się boję! – Skuliła się na łóżku. – Ale mamy inne wyjście? Możemy cokolwiek zrobić?
– I myślisz, że to zadziała?!
– Skąd mam wiedzieć?! – wrzasnęła. – Ale jeśli jest choć cień szansy, to musimy spróbować.
– To nic nie da! – Chłopak oparł dłonie na parapecie. Wyjrzał przez okno. – Czemu tak ci zależy, skoro to ciebie nie dot…
Marek przerwał, uświadamiając sobie, że znów go poniosło. Obserwował jak Anita podnosi mętne, świecące od łez oczy, a czerwona twarz zaczyna pulsować, od grymasów wywołanych dziesiątkami emocji na raz.
– Jak… moż…
Marek doskoczył do Anity i ją objął. Nic nie powiedział. Tylko pogorszyłby sytuację. Przez chwilę istniały tylko ich oddechy i niewypowiedziane myśli.
– Pójdziemy – szepnął w końcu.
Anita skinęła głową, gratulując sobie w myślach.
Pół godziny później przekręcili klucz w zamku, a trzask rygla przeszył cały korytarz. Strzeliła klamka i otworzyły się kolejne drzwi. Kolejny brzęk kluczy przerwał ciszę, aby wywołać następny trzask rygla. Mężczyzna skierował się na schody, umieszczone pomiędzy ich pokojami.
Anita go rozpoznała. Gość patrzył na kubek grzańca, kiedy wyrwało ich z transu.
– Przepraszam – powiedziała.
Mężczyzna przystanął. Milczał. Był bezbarwny, jakby wyssano z niego wszelkie uczucia.
– To pytanie może brzmieć specyficznie, ale nie zauważył pan niczego dziwnego wczoraj na wieczorze z legendami? – zapytała.
– Przykro mi, ale wyszedłem zanim się zaczął – odparł mężczyzna i zaczął schodzić.
– Nie, nie na tym. – Anita ruszyła za nim, a wraz z nią Marek. – Chodzi mi o ten pierwszy.
Modliła się w duchu, żeby nie okazało się, że miała zwidy. Była niemal pewna, że facet przeżył to samo.
– Nie rozumiem o czym pani do mnie mówi – odparł po chwili namysłu. – A teraz przepraszam, śpieszę się.
***
Mógł z nią porozmawiać. Mniejsza o wydarzenia z wczoraj. Mógł zamienić kilka słów, bo tak dawno z nikim gawędził. Tak dawno nikt nie zapytał jak się trzyma, czy daje sobie radę.
Spojrzał na korony drzew, które dygotały pod dotykiem wiatru. Wciągnął rześkie, smakujące beztroską powietrze i odetchnął cicho.
Krzak zaszeleścił targnięty wiatrem.
– Całkiem nieźle – powiedział Jan, po czym wykrzywił usta w wymuszonym uśmiechu. – Jakoś się trzymam.
Czy ja właśnie rozmawiam z krzakiem? Przygryzł wargę i spróbował dojrzeć niebieskie fragmenty nieba między gałęziami. Prawda była taka, że te góry pomagały odnaleźć mu pogodę ducha. Myśli stały się bardziej klarowne, czystsze, jakby z każdym chrzęszczącym na śniegu krokiem, ubywało mu ciężaru.
Nie zauważył kiedy znalazł się obok masztu telewizyjnego. Ten ktoś w karczmie miał rację. Jan odnalazł spokój, szczątkowe szczęście, ale co z tego?
Stał w miejscu i tak samo sterczało jego życie. Patrzył na pola i oddalony zbiornik wody i malutkie, jakby ustawione na makiecie budynki.
– Gdybyś tylko mogła to zobaczyć – szepnął.
Gdybyś tylko mogła powiedzieć, co robię nie tak. Zawsze wiedziałaś czego potrzebuję lepiej ode mnie.
Potarł schowane w kieszonce zdjęcie. Było ciepłe od nieustannego dotyku, ale Jan wolał myśleć, że to Ona. Że jest gdzieś blisko i wciąż go wspiera. Wtedy bolało nieco mniej.
***
Szli trzymając się ze ręce. Odnajdywali w tym ukojenie. Lek na rozszarpane ostatnimi przeżyciami nerwy. Byli. Trwali w tym świecie i tylko to się liczyło.
Między nieruchomymi ustami zawisła cisza. Porozumiewali się spojrzeniami, otarciami, naciskiem dłoni. Rozumieli bez słów, złączeni ciałem i duchem ponad zmęczeniem i szarością tego świata.
Marek się potknął, a ich myśli upadły na ziemie, która pochwyciła i podcięła ich skrzydła.
Anita parsknęła i pomogła Markowi wstać. Odwdzięczył się uśmiechem. Nikłym, ulotnym grymasem ust, którego ta twarz nie czuła od tak dawna.
Zaczęli od nowa, a ta słodka monotonia wypełniła całą drogę na szczyt Ślęży. Później odwiedzili Dom Turysty. Zjedli oraz odkryli, że jednak mogą. Wciąż są w stanie skupić się na szczęściu.
Jeszcze całkiem sporo przed nimi, jeśli tylko… jeśli wciąż będą udawać, że nic się nie dzieje.
***
Wszędzie widział śnieg – zimny, biały i obojętny. Zupełnie jak on. Jan przeklinał bolące nogi i przy okazji cały świat. Tak jakoś wyszło, że od bolących kończyn, przez pogodę, mógł zacząć złorzeczyć na ciotkę od strony babci.
Westchnął i otrzepał ze śniegu patyk, którym postanowił się wspomóc.
Próbował skupić się na sytuacji w karczmie, jednak każda myśl czepiała się jego życia, jakby ktoś inny nimi kierował.
Droga na szczyt, kilka świerków i pusta głowa. Brakowało czegoś. Kogoś. Brakowało świadomości, że ktoś w ogóle jest i gdzieś tam czeka.
Mężczyzna wsunął dłoń do kieszeni i musnął zdjęcie. Zimne, oczywiście. Wsłuchiwał się w wiatr i oddalone głosy turystów.
Chciał ścisnąć mocnej patyk, ale brakowało mu sił, poczuł tylko dziwnie irytujące mrowienie.
Sam do tego doprowadziłeś, powiedział w myślach. Podjąłeś decyzję. Teraz już niczego nie…
A może? Może to właśnie ten moment, kiedy przestaje kopać i odbijam się od dna? Tylko właściwie po co? Tak jest w zasadzie dobrze, można się przyzwyczaić.
Wyciągnął fotografię i przesunął kciukiem po Jej twarzy. Wydawała się taka żywa, obecna. Przełknął ślinę. Na jego ustach pojawił się drżący uśmiech.
– Chyba najwyższy czas coś zmienić, prawda? – szepnął, a słowa ledwo przechodziły mu przez gardło. – Nie wiem czy mam tyle siły, mogę nie dać rady.
Świat wciąż parł do przodu, jednak Jan miał wrażenie, że cała rzeczywistość zatrzymała się razem z nim.
– Nawet nie wiem… – Wargi mu zadrżały. – Wiesz, że nie umiem żyć dla siebie. I teraz, kiedy nie ma Cię już tyle lat…
Odetchnął, a powietrze cyrkulowało w płucach jak wicher.
– Chciałbym znów zrobić dla kogoś coś dobrego. – Pokiwał głową. – Tak. Nawet jeśli miałby się nigdy nie dowiedzieć. Za długo próbowałem być pępkiem świata.
Powiedzmy, że te trzy szczyty będą nowym początkiem. W końcu kiedyś trzeba się odwrócić, pomyślał i oscylując wokół tego tematu dotarł na szczyt.
Czy miał na to siłę? Nie. Najlepiej, gdyby dało się pomóc nie robiąc zupełnie nic. Jednak wszystko ma swoją cenę, prawda?
***
Anita zerknęła na Marka. Wciąż trzymali się za ręce, jednak on popadł w zamyślenie. Chłonął krajobraz, a na jego ustach wciąż wisiał mały, niepewny uśmieszek.
Nie przeszkadzała mu. Kiedy mówił, odpowiadała, gdy się zatrzymywał, stawała. Wiedziała, że jego myśli wędrują w dobrą stronę, więc pozwoliła im płynąć.
Dziewczyna niemal zapomniała o wydarzeniach w karczmie. Było dobrze. Tylko to się liczyło.
Marek przystanął na szczycie. Obserwował kaskady świerków spływających pod następne wzgórze i miejscowe wyrwy, jakby ktoś powyciągał losowe klocki z makiety drzewostanu.
Nawiedziła go pewna refleksja. Po co? Po co mieli by iść dalej, skoro czuł się lepiej? Odzyskał nieco kontroli. Zresztą, porozmawiają o tym jutro…
Anita patrzyła jak Marek odwraca się i spogląda jej prosto w oczy. Pocałował ją, a ona była tak zaskoczona, że nawet nie zdążyła tego posmakować.
– Jeszcze raz – powiedziała.
Uśmiechnął się pod nosem. Usłuchał. Teraz było lepiej. Znacznie lepiej, ale wciąż czegoś brakowało. Pewności?
– Chciałbym, żeby stało się coś, dzięki czemu nauczyłbym się cieszyć każdym kolejnym dniem przynajmniej tak, jak tym. – Miał zaszklone oczy, uśmiechał się i mimo że nie powiedział wprost, Anita wiedziała czego pragnie.
Ona chciała tego samego. Nic więcej nie było im potrzebne. Zdobyli razem Śnieżnik.
***
Dmuchnął w zmarznięte dłonie. Temperatura spadła. Chyba wciąż spadała, choć śniegu było stosunkowo mało. Pogoda wydawała się coraz dziwniejsza. Chłód, mleczna, na wpół przejrzysta mgła i dziwne, wiszące w powietrzu przekonanie, że coś jest nie tak.
Zadrżał. To wrażenie wgryzało się w kości, wsiąkało pod skórę, jakby dreszcze na dobre zadomowiły się w organizmie.
Mężczyzna wypuścił powietrze, które utworzyło obłok pary i niemal natychmiast wtopiło we mgłę.
Ostatni szczyt. „Nie możecie się cofnąć”. Słowa odbiły się echem, jakby dopiero teraz zyskały znaczenie.
Może to nie był dobry pomysł? Nie, teraz był zbyt blisko, żeby zrezygnować. Pójdzie po swoje życzenie.
Przywitała go cisza. Wisiała w powietrzu, oplatając ciało Jana, niczym znudzona kochanka, jakby w oczekiwaniu na każdy ruch.
Założył rękawiczki i poprawił strój. To będzie jego dzień i pogoda nic w tym nie zmieni.
***
Marek próbował myśleć tylko o celu wędrówki, jednak dziś wszystko wydawało się nienaturalne. Rzeczywistość naśmiewała się z logiki, tak jak w karczmie. Miał problem ze snem, był przekonany, że obudził się w środku nocy i zamknął okno.
Gdy wstał rano, wiatr niemal wyrwał zasłonę, lodowate powietrze jeżyło włosy na karku, a plecak był spakowany do drogi, mimo że wczoraj niczego w nim nie miał. Odetchnął i spojrzał na Anitę. Widocznie nie mówiła mu o wszystkim. Nie pamiętał, żeby miała problemy ze snem.
Zamknął okno, umył się, a kiedy wszedł do pokoju dziewczyna się przebierała.
– Mówiłem, żebyś nie otwierała okna – powiedział.
Dziewczyna zerknęła na Marka, trzymając skarpetkę.
– Nie otwierałam okna. Ale w sumie mógłbyś to zrobić. Strasznie tu duszno.
Marek uniósł brew, on wciąż drżał z zimna. To musiało dać się jakoś logicznie wytłumaczyć. Założył bluzę i zrobił to, o co prosiła.
– Dzięki za spakowanie moich rzeczy – oznajmił.
– Niczego ci przecież nie pakowałam.
Chłopak spojrzał na podłogę. Jego plecak leżał tak, jak go wczoraj zostawił, wokół niego ubrania i sprzęt, który jeszcze przed chwilą… Marek zamrugał kilkukrotnie.
– Coś nie tak? – zapytała Anita.
– Nie – odchrząknął. – Wszystko w porządku, zbieraj się.
***
Jan chyba miał zwidy. Jeżeli nie miał, to mgła stopniowo gęstniała. Drogę wskazywała mu wyłącznie ścieżka, intuicja i rozstawione co kilkanaście metrów. Wrażenie, że błądzi powoli przejmowało nad nim kontrolę. Był w stanie iść przed siebie, a kilka minut później dać sobie uciąć głowę, że kierunek wędrówki całkowicie się zmienił.
Jakieś zwierzę – o ile to rzeczywiście było zwierzę, zaskrzeczało. Coś zawyło w odpowiedzi, a kości Jana wydawały się chrzęszczeć ze strachu. Zadrżał i poprawił szalik. Robiło się coraz zimniej.
Nie możesz się cofnąć, pomyślał.
Trzasnęły drzwi.
Mężczyzna przełknął ślinę. Poza kamieniami leżącymi obok ścieżki i niknącą we mgle panoramą, dostrzegł ścianę budynku. Ciemne drewno, pomarańczowe obudowania okien. Poszukał wejścia.
SCHRONISKO PTTK „SAMOTNIA”
Adekwatna nazwa. Nic się nie stanie, jeśli chwilę odpocznie. Sięgnął do klamki. Zerwał się wiatr, szarpnął skrzydłami okien, które trzasnęły we framugi.
Serce zamarło mu w klatce, krew pulsowała w żyłach. Cofnął dłoń.
Tylko skrzyp domykanego okna zapobiegł kompletnej ciszy. Powietrze się zatrzymało, jakby czekało na kolejny krok. Mężczyzna znów sięgnął do klamki.
Wiatr wdarł się pod ubranie, niemal wyrwał okiennice, rozbujał dzwon. Atakujący uszy dźwięk rozbrzmiewał w całej okolicy. Jan cofnął się i poszedł dalej, znacznie szybciej niż nakazywał zdrowy rozsądek. Dyszenie było nieco głośniejsze, niż łomotanie jego serca. Zimno wysuszało gardło, czuł posmak krwi w ustach. Coś było obok. Obserwowało każdy jego krok. Czuł to na skraju swojej świadomości, notował na opuszkach palców.
Potknął się. Zanim wylądował na ziemi już wstawał, rozglądając się wokół. Nic. Kamienie, narastający stok, mleczna mgła i niknące w niej drzewa. Sylwetka między nimi.
Całe jestestwo Jana zamarło, mężczyzna szedł dalej, a dusza zawisła w przestrzeni. Poruszył palcami, które powoli zaczynały drętwieć.
Gdyby miał ze sobą różaniec wyciągnąłby go i zaczął się modlić. Odetchnął i znów spojrzał w tamto miejsce. Pustka. Dwa drzewa, a między nimi mgła.
Sięgnąłby po leki na uspokojenie, ale nie miał zamiaru się zatrzymywać. Widział coś na kształt jelenia o humanoidalnej posturze. Stał na tylnych nogach, podpierał się drągiem.
Proszę Cię, daj mi siłę, żeby iść dalej, pomyślał Jan, ściskając zdjęcie. Kilka sekund później zetknął się z czymś, co niemal całkowicie go uspokoiło. Ze szczytu schodzili ludzie.
***
Gdyby Anita nie trzymała się go tak kurczowo, Marek już dawno by zwariował. Przyciśnięci do siebie, próbowali przejść pomiędzy korowodem turystów. Oni wszyscy…
Byli cicho.
Wokół rozchodził się wyłącznie szelest ubrań i nierówne dudnienie dziesiątek kroków. Ludzie patrzyli przed siebie, jakby interesowała ich tylko jedna rzecz – zejście na dół.
Chłopak patrzył pod nogi, a Anita kierowała ich przez tłum. Ściśnięte strachem gardło i nerwy napięte do granic możliwości – tylko to powstrzymywało ją od… paniki? Płaczu? Sama nie wiedziała. Może tych dwóch rzeczy naraz.
– Co się do cholery dzieje? – zapytała, kiedy wydostali się z tłumu.
– Skąd mam wiedzieć? Zawsze… – Sam do końca nie wierzył, że to proponuje. – Możemy ich zapytać dlaczego schodzą.
Odwrócili się jak na komendę. Coś w ich wnętrzu uschło i rozkruszyło na wiór.
Pustka. Totalne zero, żadnego śladu świadczącego o tym, że ktokolwiek mógł tędy przechodzić. Brak ludzi, których mgła nie powinna jeszcze pochłonąć, brak odcisków stóp na śniegu.
Para spojrzała po sobie. Marek czuł ucisk w piersi, jakby ktoś zgniatał mu żebra. Zanim zdążyli cokolwiek powiedzieć, wyszła kolejna kolumna turystów.
Walcząc z zaciśniętym gardłem, wypytywali co się stało. Nikt nie odpowiedział. Wszyscy przeszli, jakby ta dwójka nigdy nie istniała.
– Kurw… – syknął Marek. – Czy ktokolwiek nas słyszy?!
Anita otworzyła usta.
– Ja was słyszę – usłyszeli głos zza pleców.
Z początku nie odważyli się odwrócić, stali przez kilka chwil skamieniali i niezdolni do żadnego ruchu.
– Ja was słyszę – powtórzył nieznajomy.
Młody mężczyzna uśmiechał się, splatając dłonie za placami. Nosił lenonki i kozią bródkę.
– Wie pan czemu wszyscy schodzą? – zapytała Anita, próbując nie zwracać uwagi na trupio bladego Marka, który świdrował wzrokiem ziemię.
– Przez pogodę. Radio i telewizja lokalna ostrzega o anomalii na Śnieżce, kazała wszystkim ludziom się ewakuować. – Nieznajomy przesunął językiem po żółtych zębach. – Temperatura spada w zastraszającym tempie, a mgła gęstnieje, choć nie powinna. Można się zgubić. Niedługo GOPR zacznie przeczesywać teren i pomagać schodzić turystom, którzy nie zdołają odnaleźć drogi samodzielnie.
Grdyka Anity podskoczyła. Marek wciąż się nie odzywał, patrzył w podłoże, trząsł się.
– Pan też schodzi? – Nie wiedziała czemu pyta, chyba chciała podtrzymać rozmowę, żeby dłużej nie byli sami.
Marek ścisnął jej dłoń. Czego do cholery chciał?!
– Nie. – Nieznajomy pokręcił głową. – Spaceruję, taka pogoda jest bardzo inspirująca. A teraz pozwólcie, że pójdę w swoją stronę.
Nieznajomy złożył ukłon przed parą, a Marek skulił się w sobie. Rozmówca zboczył ze ścieżki prosto we mgłę. Prosto w las.
Dziewczyna tępo gapiła się w przestrzeń, gdzie jeszcze przed chwilą był nieznajomy.
– Dziwny jakiś, prawda? – zapytała, ale odpowiedź nie nadeszła. – Coś się stało? Może też powinniśmy zawrócić? Dziwne, że nam tego nie poradził.
– On nie chciał, żebyśmy wracali.
– Co?
Marek nie mógł opanować drżenia.
– Jego nogawki. – Wciągnął powietrze. – Z jego nogawek wystawały kopyta.
***
Ścieżka się skończyła. Padał śnieg, a wiatr przestał grać w podchody i rozszalał się na dobre.
Jan próbował uporządkować myśli, miał wrażenie, że coś w jego umyśle szumi jak stary telewizor kineskopowy. Mróz był coraz okrutniejszy. Przestał czuć palce schowane w rękawiczkach, szczęka jakby zesztywniała.
Miał dreszcze. Kręciło mu się w głowie.
Wokół nieustannie coś świszczało. Ktoś bez przerwy na niego patrzył. Najchętniej zszedłby na dół razem z korowodem obojętnych turystów. Ale bał się.
Bał się konsekwencji i utraty życzenia. Stał pośrodku niczego, a ścieżki nie było. Westchnął i zawrócił, żeby poszukać innej drogi.
Po trzech, może czterech krokach ścieżka znów się skończyła. Ale coś było nie tak. Jan spojrzał na charakterystyczny, gładki kamień, leżący w śniegu kilka centymetrów przed drogą i złamany patyk.
Odetchnął i poszedł w innym kierunku. Nie potrafił określić, w którą stronę biegnie droga, miał wrażenie, że w każdym.
Po kilku krokach przerwa. Taki sam kamień, identyczny patyk. Inny kierunek. Gładki kamień, złamany patyk, ciągle dochodził w to samo miejsce. Jan zamknął oczy, spróbował narzucić spokój postrzępionym myślom i umęczonemu ciału. Zaczął biec wzdłuż ścieżki.
Nie kończyła się. Przyspieszył, co rusz zerkając pod nogi, ale nie wydawało mu się, żeby spostrzegł powtarzalny element. Zwolnił, po chwili stał wsparty o kolana, ledwo kontrolując oddech.
Ruszył przed siebie. Nie przeszedł kilku metrów, a cała energia, rozsądek i wszelkie myśli uciekły do podłoża, pozostawiając pusty, szalony wrak.
Koniec ścieżki. Gładki kamień i złamany patyk. Włożył dłoń do kieszeni i zastygł na chwilę. Wyciągnął dłoń i po sekundzie znów przegrzebał kieszeń. Świadomość uderzyła go tak głęboko, że z początku zapomniał czego szuka. Przegrzebał wszystkie inne kieszenie. Zrzucił plecak i przeszukał przegródki. Zniknęło zdjęcie. Nie było Jej.
– Oddaj! – wrzasnął, kiedy zorientował się, że ktoś przed nim stoi. – Oddaj mi je!
Ponad mgłę wybijała się tylko sylwetka. Była drobniejsza, nie miała pyska i poroża. Była bardziej… kobieca.
Słowa ugrzęzły mu w gardle.
– Janku.
Znał ten głos. Ciepły, kochany głos, który zawsze zmiękczał mu serce – teraz dziwnie oddalony.
– Gosia? – Jan wyciągnął rękę w jej stronę.
Ciało zniknęło w mlecznej powłoce.
– Zaczekaj!
Zapomniał o strachu, o całym świecie i wszystkich zmartwieniach, liczyła się tylko ona. Biegł, a właściwie próbował. Z każdym oddechem, z płuc wydostawał się świst. Prawie nie czuł bólu, był odrętwiały z przemęczenia i zimna. Nie wiedział kiedy wpadł między drzewa oraz kiedy te drzewa zniknęły. Nie wiedział kiedy się potknął i kiedy upadł.
Po chwili nawet zapomniał, dlaczego nie ma siły się podnieść i pełznie na czworakach, z rękami do łokci zatopionymi w śniegu.
Nie pamiętał kiedy cały świat zalała czerń.
***
Pękała mu głowa. Siedział oparty o coś twardego, nie miał pojęcia czy to skała, budynek czy drzewo. Było mu zimno… tak chorobliwie zimno. Mróz zdawał się przemykać w powietrzu niczym tysiące latających wstęg.
Ktoś siedział obok, ale nie ona.
– Zmarnowałeś swoją szansę – usłyszał głos, niepodobny do żadnego innego, tak nijaki, że nie sposób go sklasyfikować.
Minęła chwila zanim nieznajomy znów otworzył usta.
– Życie jest krótkie i bezcenne, zgodzisz się, Janie?
Mężczyzna zamknął oczy. Wsunął dłoń do kieszeni, szukając Jej zdjęcia. Była pusta. Skinął głową, walcząc z zaciskającym się gardłem. Zgadzał się. Jest bezcenne i za krótkie. Nie powinna umrzeć tak wcześnie.
– Więc dlaczego zmarnowałeś swoje?
Myśli Jana zwolniły swój bieg. Zamrugał, jakby nie zrozumiał pytania.
– Zmarnowałeś pięć lat swojego życia. Odciąłeś się od rodziny, sprzedałeś firmę.
Mężczyzna drżał. Czuł jak sumienie przyciska go do ziemi. Wszystko robił dla niej! Wszystko!
– Dla niej przestałeś żyć? – Nieznajomy odetchnął. – Chciała tego?
Jan miał wrażenie, że ktoś wyrywa mu serce.
– Jesteś pazernym i żałosnym człowiekiem – stwierdził Nieznajomy. – Nigdy nie żyłeś dla innych.
Coś się stało. Jan nie bardzo mógł określić co dokładnie, ale znów czuł ten pierwotny, pełznący wzdłuż kończyn strach. Skulił się w sobie, czując oddech na szyi.
– Dlaczego nie zrezygnowałeś po wejściu na Śnieżnik? Postanowiłeś zmienić się już wtedy. Nie potrzebowałeś do tego niczego oprócz odrobiny woli, nie potrzebowałeś mnie.
Ciało mężczyzny otuliła kolejna fala zimna. Miał wrażenie, że Nieznajomy jest nieobecny, jakby w ogóle nie istniał. Jakby był czymś wyłącznie umownym.
– Z ciekawości…? Nie, wtedy bym się nie przyczepił. Żeby otworzyć nowy rozdział w życiu?
Jan poczuł dotyk lodowatego, kosmatego ciała na karku. Napiął mięśnie.
– Nie, wtedy sam pomógłbym ci wejść. Po to ludzie tu przychodzą, po nową nadzieję i to najpiękniejszy dar, który mogę im ofiarować.
Nieznajomy przysunął głowę do ucha mężczyzny i wyszeptał.
– Ty byłeś pazerny. Chciałeś, żebym podstawił ci życzenie pod sam ryj i nie przyjąłeś tego, co podarowałem wcześniej. A prosiłem was o rozwagę. Wspomniałem, że to tylko wydaje się proste, żebyście uważali.
Kolejny cios… choć mężczyzna już prawie nic nie czuł. Prawie nic go nie obchodziło.
Nie brzmi to najlepiej.
Był tylko chłód, który stawał się całkiem przyjemny.
– Ty n i g d y nie chciałeś się zmienić.
Jan spróbował zacisnąć pięści. Łza zamarzła na jego policzku.
Nieznajomy odsunął się nieco i przez chwilę nic nie mówił.
– Chcę ci coś pokazać. – Poruszył dłonią, powietrze zafalowało, padający śnieg i nieprzejrzystą panoramę zaczął zastępować inny obraz.
Jan ujrzał dwójkę wtulonych w siebie ludzi. Drżeli, niemal zatopieni w śniegu. Znał ich. Spotkał tę parę, gdy wychodził z hostelu.
– Janie, teraz dam ci wybór – oznajmił Nieznajomy.
Mężczyzna przygryzł wargi. Jaki wybór?
– Ten chłopak jest chory. – Nieznajomy wskazał kciukiem na wizję. – Zostało mu pięć lat.
Jan poczuł jak coś zacieśnia się wokół jego serca. Ile on miał? Dwadzieścia kilka? Jeszcze mniej niż Gosia.
– Musisz wybrać między nimi a sobą. Między swoim długim, pustym życiem, a jego pięcioma latami. Wybieraj szybko, bo ratownicy są już blisko.
Mężczyznę zatkało. R a t u n e k. Miał jeszcze szansę. Wybierać? Nawet ich nie znał, po co miałby…
Chciał uderzyć pięścią w ziemię, ale tylko przesunął palcami po śniegu. Na nic więcej nie miał siły. Spróbował przełknąć ślinę, ale grdyka ledwie zadrżała.
– Czas się kończy.
Emocje kotłowały się wewnątrz Jana, doprowadzały go do konwulsji. Przypomniał sobie pięć ostatnich lat, ale widział tylko rozżalenie i pustkę. Widział wrak i arogancję.
Ale mógł się poprawić. Mógł wszystko zmienić. Potrząsnął głową. Świat zdawał się rozmywać. Przeżyje. Ma szansę i ją wykorzysta…
– Oni. Wybieram ich – wyszeptał wbrew zbuntowanej części własnej woli.
Nieznajomy nie zareagował. Wtedy Jan usłyszał ratowników.
Mężczyzna poczuł jak jego serce zaczyna bić mocniej. Chciał krzyczeć. Miał wrażenie, że unosi zesztywniałą dłoń, a ze zdrętwiałych ust wydostaje się głos. Cichy, stłumiony przez rozpacz szybował między drzewami. Miał wrażenie, że kolejna fala ciepła rozlewa się wzdłuż jego ciała, jednak to uczucie różniło się od poprzednich. Było przyjemne i słodkie jak życie, które miał stracić.
Widział ich. Słyszał ratowników, niedaleko, może kilkanaście metrów dalej. Szukali go.
– Nic nie widać w tej pieprzonej mgle! Rozglądajcie się uważnie, ten gość w okularach mówił, że widział jednego faceta i parę, wchodzących mimo ostrzeżeń.
Mężczyzna wyobraził sobie, że mrugnął. Jeden raz. Drugi. Po policzku spłynęła kolejna łza, która po chwili zamieniła się w lód.
Obiecał sobie, że się zmieni. Niech tylko go zobaczą. Niech podejdą, uratują go. Mężczyzna ujrzał we własnych myślach jak szarpie się, próbując wyrwać z łapsk bezsilności…
Jednak nawet nie drgnął. Nie wydał żadnego dźwięku, ponieważ zabrakło mu sił. Diabeł siedział na skale obok, głaszcząc go po głowie. Rzeczywistość rozmywała się, ograniczając do palącego zimna i świadomości, że jego życie poszło w nieodpowiednim kierunku. Wspomnienie, czym dokładnie się zajmował, pierzchło wraz z rozszarpanym ubraniem, wściekłością i frustracją.
Mężczyzna pamiętał tylko, że był kimś złym, a teraz chciał się zmienić. Odwróci swoje życie do góry nogami, jeśli tylko dostanie drugą szansę.
Ciemność zdawała się zbliżać, sunęła po ziemi i coraz ściślej przylegała do bezwładnego ciała. Mężczyzna zebrał ostatki sił. Byli bardzo blisko. Słyszał ich rozmowy. Słyszał wołanie i szelest ubrań ratowniczki. Była tuż za nim. Kilka kroczków.
Otworzył usta, a dźwięk zaczął się formować, chaotycznie upleciony na niemal zamarzniętych strunach.
– Tu-taj – stęknął cicho. Za cicho. Ale mógł głośniej. Nagiął całą swoją wolę, wszystkie ostatki mocy i przekuł je w zalążek krzyku…
Zanim głos wydostał się z ust, poczuł dotyk ciepła na twarzy. Ostatnie wołanie o pomoc stłumiła czarna dłoń, którą szatan zasłonił usta mężczyzny.
– Musimy schodzić, może znajdziemy jeszcze tę dwójkę, na pewno oni nie zaszli tak wysoko.
Jan przegrał. Przecież chciał się zmienić, mógł to zrobić.
– Kłamiesz. Nawet u samego kresu kłamiesz – powiedział diabeł. – Mówisz, że się zmienisz, ale wcale nie chcesz tego zrobić. Mówisz, że oddajesz za nich swoje życie, ale czekasz, aż powiem, że masz czyste serce i uratuję cię ze względu na wybór. Nie masz czystego serca, Janie, to nie bajka, a twój ratunek leży poza moimi możliwościami. Dla ciebie nie ma szczęśliwego zakończenia.
Być może to przedśmiertna drgawka. Być może bezwarunkowy odruch, bądź ostatni wysiłek woli, ale mężczyzna skinął głową, jakby zgadzał się ze swoim losem.
– Nie mogę odczytać twoich wszystkich myśli, więc nie wiem czy chciałeś uratować ich, nakłoniony przez egoizm, oczekując cudu, czy naprawdę zdecydowałeś, że ich życie jest wartościowsze niż twoje.
Kim jesteś? Kim do cholery jesteś?
Diabeł milczał.
Błagam! Nic mi nie zostało. Nic.
– Jestem Duchem tych gór oraz odzwierciedleniem twojej przyszłości. – Szatan się przeciągnął. – Widziałeś w niej zło i pasmo porażek, więc i tym się stałem.
Serce mężczyzny zamarło. Jestestwo rozpadło na kawałki.
– Sprowadziłem tę anomalię na ciebie, Janie. Zmarnowałeś swoje życie. Dałeś się pochłonąć i poprosiłeś o pomoc, ofiarowałem ci ją na drugiej górze, a trzecia była testem, który oblałeś. Musisz zapłacić cenę. Oddałeś swoje życie za kilka lat tej dwójki – Diabeł ułożył palce w widełki i ściągnął powieki mężczyzny.
Później był tylko lód, ciemność i pustka.
– Mogę ci tylko obiecać, że po drugiej stronie nie zostaniesz ukarany. W najgorszym wypadku trafisz do pustki, w której już nic się nie liczy.
Czarny kogut zapiał. Duch lasu odetchnął.
– Spoczywaj ku przestrodze tych, którzy nie wiedzą, kiedy trzeba odpuścić. Wstań i unieś się między chmury, ku pokrzepieniu tych, którzy już zwątpili. A kiedy zaczniesz żałować swojej decyzji, pomyśl ile dwójka młodych ludzi może zrobić przez pięć lat. Ile człowiek może zdziałać przez pięć lat, które zmarnowałeś i ofiarowałeś na nowo.
Liczyrzepa otarł spływające po policzkach łzy. Nie potrafił opanować drżących rąk, przygryzł wargi niemal do krwi. Czarny kogut zbliżył się do stóp Ducha Gór.
– Przepraszam, że kazałem ci wybierać. Przepraszam, że zasłoniłem ci usta, ale dokonałeś wyboru. – Liczyrzepa oparł się o drzewo. Osunął na ziemię, zaraz obok ciała mężczyzny. – Przepraszam, ale gdyby ratownicy cię usłyszeli, zeszliby razem z tobą. Nie znaleźliby tamtej dwójki.
Nagarnął śniegu w dłonie tylko po to, żeby mieć coś między palcami. Ścisnął aż wypłynęła woda.
– Oni przeżyją, a ty… ty i tak zamarzłbyś po drodze. Dla ciebie nie było już ratunku.
Liczyrzepa płakał nad ciałem Jana dopóki anomalia nie przeszła. Niczego nie kontrolował. Nikomu nie dawał wyboru i nie miał pojęcia czy Anita i Marek przypadkiem nie zginą, choćby za tydzień w wypadku. Ale Jan nie miał o tym pojęcia.
Przynajmniej pozwolił mu uwierzyć, że ginie jako bohater, którym niewątpliwie został. I, o parszywa ironio, żebyś sczezła w piekle, został nim nie robiąc nic – nie wydając żadnego dźwięku.
Zrobił coś dla nieznajomego. Bez jego wiedzy. Nie czyniąc nic. A teraz zarówno Anita jak i Marek dostrzegą, że pięć lat to wcale nie tak mało.
– Ilu ludzi jeszcze tu sprowadzisz i oszukasz? Ilu…
Czarny kogut przekształcił się – najpierw w człekokształtnego jelenia, następnie w niewysokiego mężczyznę w lenonkach.
– Ja tylko daję im to, czego pragną. – Potarł językiem żółte zęby. – Nie moja wina, że sami nie potrafią tego wziąć i zrozumieć. Mieli swoją szansę.