- Opowiadanie: Anonimowy bajkoholik - Śnieg

Śnieg

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Biblioteka:

Chrościsko

Oceny

Śnieg

Śnieg (1)

 

1 – Wrażenia i rozmowy istotne

 

W górach leżał śnieg. Ta lekka biel, sypka jak puder pokrywała skały i lasy siwe od błysków; przypominała morski piasek, który był podobnie gładki, sypiący się i ustępujący pod butem. A jednak była odeń bardzo różna… wszak nie były to kamienne ziarenka, ale cząsteczki wody, które z powodu temperatury niższej od zamarzania ścięły się w ciała stałe o heksagonalnej strukturze. A wśród tych milionów czarodziejskich gwiazdek nie sposób było znaleźć choć dwóch identycznych, panowała tu nieskończona pomysłowość w modyfikowaniu wciąż jednego i tego samego schematu, równobocznego i równokątnego sześciobok, a każdy z imnych tworów był bezwzględnie regularny i lodowato proporcjonalny, i to właśnie było w nich niesamowite, nieograniczone i wrogie wobec życia.

Było lato 1990 roku lub też – posługując się terminologią nauki, która zniweczyła wspaniałą pozycję kosmiczną człowieka i z ośrodka wszechświata uczyniła małą, obojętną planetę – lato roku 1990 dochodziło do zenitu. Pewien czcigodny obywatel i amator górskich wycieczek, jechał właśnie wraz z żoną i dwójką dzieci na wakacje do Karkonoszy.

Długa to była droga. Każdy kto choć raz miał styczność z mapą Polski, zdaje sobie sprawę, że trzeba przejechać przez cały kraj, żeby z małej mieściny na Helu dostać się w góry ("Cały dzień drogi! Równie dobrze moglibyśmy pojechać do Hiszpanii", biadoliła pani Maria i, jak to już u żon bywa, miała rację).

Jednak pan Amarylis – bo tak ów czcigodny obywatel-amator się nazywał – okazał się nieubłagany. W górach się wychował, więc w góry musi wrócić. Była to pobudka zrozumiała, dziwimy się jednak, że tę tęsknotę poczuł dopiero teraz, po piętnastu latach spędzonych na słonym wybrzeżu…!

Amarylisowie zatrzymali się w hotelu, który nazywał się "Pod Świerkami". Z racji, że był to duży hotel o charakterze międzynarodowym, przebywało tam wielu Anglików. A z racji, że wymówienie tej nazwy było dla nich impossible, pensjonat szybko zyskał przydomek "Sprus". Powiedział im to zarządca, a pani Maria uznała, że jest to niezwykle urocze, co z kolei wprowadziło Amarylisa w osłupienie. Przyszło mu na myśl coś niebieskawego i rozwodnionego, a to znowu wywołało w nim uczucie obrzydzenia.

 

– Nie ma to jak góry, nie? – odezwał się następnego dnia, kiedy wybrali się na spacer po okolicy "Sprusa".

Dzieci harcowały w śniegu, który padał przez całą noc: rzucały się śnieżkami, padały na ziemię i robiły tzw. aniołki, a spod grubej warstwy swetrów i szalików wystawały tylko czerwone nosy i roześmiane buźki.

– Nie ma to jak górskie powietrze – dodał Amarylis, oddychając pełną piersią. Pani Maria szła z nim pod ramię. Miała na sobie eleganckie futro, a swoje jasne, farbowane loki spięła wełnianą opaską (z czym było jej zresztą bardzo do twarzy).

– Nie sądziłam, że góry będą mi tak przypominały morze – powiedziała – Spójrz na tamte szczyty! Ledwie je widać zza mgły tak jak czasami dzieje się to z horyzontem morza. A nawet sam Bałtyk taki jest lodowaty, siny i wieczny, jak te śniegi co ich tutaj tyle… Patrz, jaką dzieci mają zabawę!

Amarylis nie spojrzał. Za bardzo uderzyło go, że jego żona powtórzyła słowa o wiecznym śniegu (zasłyszane dzisiaj rano od Węgra o twarzy przemytnika) i zrobiło mu się niewymownie przykro. Pani Maria dalej coś opowiadała, gdy nagle, po raz trzeci, uniosła swoją szeroką, męską niemal dłoń i wskazała coś grubym palcem, mówiąc:

– O, ktoś tam idzie przed nami!

Spojrzał przez łzy. Drogą z prawej strony zmierzało w ich stronę dwóch mężczyzn: w jednym rozpoznał zarządcę, ale drugiego wcześniej nie widział. Był on wysoki i sprężysty, ubrany w cienką, wełnianą kurtkę (podczas gdy oni marznęli w płaszczach i futrach!) i kraciasty szalik. Gdy spotkali się na środku ścieżki, przystanął i splótł ręce za plecami. Miał ciemne, potargane przez wiatr włosy (ich gęstość Amarylis odczuł boleśnie, bo on sam miał duże zakola) i jeszcze ciemniejsze wąsy, które miał zwyczaj podkręcać palcami. Sylwetka jego i ruchy były ruchami sportowca, który pragnie dokonać niemożliwego.

– Witam, szanowne państwo! – zawołał rubasznie zarządca – Doskonały dzień na małą przebieżkę, nieprawdaż? Zdaje się, że towarzysze się nie znają. Państwo Amarylis – Herr Werner.

Ten drugi z humorem ukłonił się.

– Państwo są w dobrych humorach – całkiem słusznie, poranek taki śliczny i ani śladu Eisbrei, którego tyle zawsze po roztopach… Jaka to przyjemność widzieć tak dobrane, połączone wspólną pasją małżeństwo! – mówił po polsku, ale z twardym akcentem i wymawiając gardłowo "r" – Czy wolno spytać, jaką państwo obrali trasę w naszej riskanter Kreuzzug? Biegają państwo tam na dole w równinnych lasach, czy też, na kształt górskich kozic, próbują swych sił na skałach wśród naszych wiecznych śniegów?

Wieczne śniegi, tego jeszcze brakowało! Amarylis poczuł zawrót głowy. Na szczęście zarządca pospieszył z wyjaśnieniami.

– Ależ nie, panie Werner, ci państwo nie są maratończykami! Przybyli tutaj z dziećmi na wczasy.

– Tylko na dwa tygodnie – dodała pani Maria.

Die Kinder! Wczasy? Es tut mir Leid, wcześniej ich nie zauważyłem – zmrużył oczy, żeby dojrzeć dwoje dzieci, które oddaliły się trochę na małą górkę. Krzyknął coś i pomachał im wesoło – Rozkoszne maleństwa! Więc są państwo turystami?

– Turystami? – wybuchnął niespodziewanie pan Amarylis – Wypraszam sobie! W tych górach urodziłem się i wychowałem, jestem bardziej tutejszy niż pan!

Jego żona przeraziła się.

– Marianie!

Ale on był niezwruszony. Stał ze skrzyżowanymi ramionami w swojej wielkiej czapce z zająców, która opadała na oczy i patrzył na Niemca wyzywająco. Ten jednak roześmiał się i zawołał z wyrazem komicznej rozpaczy na twarzy:

Mein lieber, mein Herr! Żałuję bardzo, jeśli uraziłem pana albo sprawiłem mu przykrość… Teraz widzę, wystarczy tylko spojrzać na pańską, proszę wybaczyć, nieokiełznaną brodę, niektórzy mieszkańcy lasów mają podobną. Wina leży po mojej stronie, mogłem się domyślić, że pan tutejszy…

Towarzystwo śmiało się, śmiała się pani Maria i nawet sam Amarylis. Bardzo był dumny z tej "brody drwala", która rosła krzaczasta i gęsta. A to wstrętny Niemiec, myślał. Ale lubię go, chociaż jego gadanina to istna aria operowa, która przywodzi na myśl papier ścierny.

Ponieważ od tego sterczenia na środku ścieżki zrobiło się zimno, pani Maria postanowiła, że wrócą do hotelu z szanownymi panami. Zabrali dzieci, a pan Werner po ponownym okrzyku "rozkoszne maleństwa", zaczął opowiadać im o maratonie, nazwanym wcześniej przez niego riskanter Kreuzzug. Trzeba było zdobyć cały Trójkąt Sudecki w ciągu czterech dni, biegnąc dzień i noc, co dodał zarządca z rubasznym uśmiechem. Wielu hotelowych gości to śmiałkowie, którzy podobnie jak pan Werner przygotowują się do biegu. Pan Amarylis wtrącił przy tym, że on sam niegdyś był maratończykiem i to wcale niezłym.

Wunderbar! – zapalił się Werner – Wiedziałem, że nie jest pan całkiem stracony. Zechce pan startować z nami?

Amarylis rozmarzył się. Od jego ostatnich zawodów minęło prawie dziesięć lat… Oczami wyobraźni ujrzał siebie na podium ze złotym medalem na piersi… Lecz wtedy napotkał surowe spojrzenie Amarylisowej i zaczerwienił się.

– Dziękuję uprzejmie, skończyłem z tym. Teraz mam ważniejsze zajęcia.

W "Sprusie" rozeszli się. Przez resztę wieczoru pan Amarylis (o zgrozo!) pomagał żonie wyszywać fartuszek dla teściowej.

 

2 – Pierwsze kroki

 

Istnieje pewna Grundsatz w psychologii, która mówi o tym, że otoczenie jest zależne od nas, ponieważ widzimy świat takim, jakim chcemy go widzieć, np. kobiety w ciąży wszędzie widzą inne kobiety w ciąży. Ale nie oznacza to wcale, że przyrost naturalny jest większy – po prostu przez czynniki emocjonalne (chyba nie powiesz, że biologiczne!) bardziej zwracają uwagę na konkretne zjawisko. Podobnie gdy umawiamy się z kimś spóźnialskim i wchodzimy do kawiarni pełnej ludzi, najpierw zauważamy, że tej osoby nie ma; czyli paradoksalnie zauważamy brak czegoś, czyli tak naprawdę Nic (przez wielkie N). Podobnej Grundsatz doświadczył pan Amarylis, kiedy następnego dnia zszedł z rodziną na śniadanie. Miał wrażenie, że co drugi gość jest sportowcem; bo ten jadł na śniadanie sałatę i pił wodę, ta była w stroju do biegania, tamten był karłem z bickami jak balony, tu ktoś miał zdrową postawę i sprężyste ruchy… W jadalni wręcz się od nich roiło i Amarylis nie pojmował, jak mógł wcześniej tego nie zauważyć…

Jednocześnie zawstydził się swojego odstającego brzucha i zatęsknił za czasami, kiedy sam był młody, piękny i zdrowy. Być może dlatego nie zaprotestował, kiedy pan Werner przysiadł się do ich stołu i – po skomplementowaniu pani Marii i poprzekomarzaniu się z dziećmi, a także po rzuceniu paru uwag na temat pogody – zwrócił się do niego, Amarylisa, czy nie zechciałby wybrać się na przebieżkę po lunchu. Istnieje prawdopodobieństwo, że pan Amarylis się zgodził, ponieważ b) żona nie życzyła sobie, aby zdobywał górskie szczyty ("Nie będziesz włóczył się, kiedy ja tutaj z dzieciakami siedzę!"), a on poddał się zawczasu jako życiowo istota od żony słabsza. Na szczęście pani Maria nic nie miała przeciwko bieganiu z Wernerem, który bardzo jej się spodobał (używamy tego słowa nie bez przesłanek erotycznych), toteż w południe dwoje panów w lekkich strojach wybiegło na górski szlak.

Tego dnia po raz pierwszy od długiego czasu nie było mgły; nad spiętrzonymi górskimi szczytami świeciło zimowe słońce i napełniało doliny i lasy krwawymi refleksami. Z lewej strony na zboczach gór rozciągały się łąki poprzerzynane ścieżkami, u których ujścia niebieszczały wyraźne zarysy dalekich gór. Tymi właśnie ścieżkami potruchtali ramię w ramię nasi bohaterowie; jeden wesoły, szczupły i zdrowy, drugi powolny i ociężały.

– Nie ma nic piękniejszego niż górskie słońce – powiedział Niemiec z rozkosznym westchnieniem – Gdy świeci tak jak dziś, myślę o nieskończoności, w której powiewa oszroniona, parująca płynnym helem broda Boga…

– Pan jest wierzący? – rzucił zadyszany Amarylis z naiwną bezczelnością.

Tamten parsknął śmiechem, wcale nie zwalniając biegu.

– Pan jest znacznie bardziej śmiały bez tej swojej Ksantypy u boku! Dobrze, nie aprobuję tej społeczno-towarzyskiej formalnej góry jaką jest małżeństwo… Czy wolno mi spytać czym się pan zajmuje?

– Jestem mechanikiem – wysapał z godnością. Zrobił się czerwony z wysiłku, a na jego czole pojawiły się kropelki regulującej temperaturę wydzieliny potowej.

Ach, Herr Mechaniker, Ich verstehe… – zawołał, a potem dodał – Achtung, teraz będzie stromo!

I pognał przodem przez dolinę, gdzie drzewa rosły tak gęsto, że nie sposób było biec obok siebie. Do doliny nie dostał się śnieg; cóż to za dobrodziejstwo dla oka, ta zieleń łąk po nieskończonej bieli! Pan Amarylis jednak nie zwracał na to uwagi. Taki był zgrzany, że w parnej dolinie zrobiło mu się jeszcze bardziej duszno i cały skoncentrował się na tym, żeby dotrzymać tempa Wernerowi. Wreszcie wybiegli z zielonego lasu i ten pierwszy trochę zwolnił.

– Może biegnę za szybko dla pana? Możemy się zatrzymać…

– Gdzie tam! Nie takie rzeczy się robiło… – wydyszał i spytał ponownie, tym razem z nieprzyjemnym dla ucha świstem, wydmuchując trzymane w płucach powietrze – Wierzy pan w Boga?

– Werner wierzy w Boga, ponieważ chce, żeby Bóg wierzył w Wernera. Coś na zasadzie trzeciej zasady dynamiki Newtona.

Mówiąc to, mrugnął wesoło do osłupiałego Amarylisa i puścił się ścieżką w dół, wołając: Bis bald zu Hause! Nie, tego było już za wiele! Mechanik złapał się za głowę i rzucił na miękką, zieloną trawę. Przeleżał tam chwilę, aż wreszcie wstał pokracznie – bo znów poczuł zawroty głowy – i często zatrzymując się po drodze, wrócił do "Sprusa". Bądź, co bądź, był to żałosny powrót z tak dumnie rozpoczętego biegu… Nie oznacza to jednak, że był to ostatni bieg Amarylisa, wręcz przeciwnie! Zaczął na powrót interesować się sprawami fizyznymi, a górskie powietrze dało mu kopa, jak to powiedział rubaszny zarządca.

I była to prawda. Amarylis miał dwa pragnienia: silniejszym z nich było wejść w ściślejszy, a swobodniejszy kontakt z ojczystymi górami. Poza tym chciał pozostać sam na sam ze swoimi myślami, których od czasu przyjazdu nagromadziło się sporo; chciał wspominać swój rodzinny dom i babkę, która piekła Mazurka pysznego aż palce lizać, a także analizować rzeczy, które spotkały go tutaj; Węgra o szponiastych palcach, Wernera o mowie przypominającej papier ścierny, swoją żonę, którą tamten nazwał Ksantypą…

Rzeczywiście pani Maria sprawiła mu niemało problemu. Dwa tygodnie szybko minęły i gdy nadszedł dzień wyjazdu, pan Amarylis (czerwony i podobnie spocony jak podczas biegu) stanowczym, choć drżącym głosem oznajmił, że on nie jedzie. Niech Maria jedzie sama, on tyle tęsknił za górami, całe piętnaście lat! Nie może znowu ich opuścić, bo złamie mu to serce. Powziął to postanowienie, kiedy pan Werner zawołał Bis bald zu Hause, a on leżał brzuchem do góry w parującej trawie.

Ksantypa zrobiła straszną awanturę (jej wrzaski słychać było w całym "Sprusie"). To niedowiary, nonsens, czysty nonsens! Żeby on, mąż zostawiał ją tak samą? I ile niby chce zostać tu na górze? Nie wie, aha! To podłość, czysta podłość męska, ale dobrze, proszę bardzo! Jeśli on woli Wernera i tę śniegową breję (Eisbrei) od niej, to niech sobie tutaj zostanie – ona wraca do domu.

I rzeczywiście gdy pan Amarylis wrócił z wieczornego joggingu, pokój był pusty, a walizki zabrane.

 

 

3 – Wielka Miłość (przez wielkie W i wielkie M)

 

Nie można powiedzieć, aby wyjazd żony i dzieci go zmartwiły; wręcz przeciwnie wydawał się tryskać dobrym humorem! Śmiał się bez powodu, mówił dużo i to co chciał (oczywiście nie wykraczając poza granice przyzwoitości). Raz tak się zapędził, że walnął Wernera pięścią w pachwinę, wykrzykując "Halo, stary!", a poza tym chodził po "Sprusie" lekkim, beztroskim krokiem, kłaniając się na prawo i lewo, pozdrawiając przy tym i zagadując wszystkich. Szczególnie upodobał sobie lady Blacksmith.

Początkowo pan Amarylis nie zwracał wielkiej uwagi na damę o burzliwych, czarnych do obrzydliwości lokach, i wdzięcznych obleczonych w koronkowe rękawiczki dłoniach. Nie było mowy, aby pod względem elegancji lady Blacksmith mogła mierzyć się z panią Marią, jednak tutaj, na górze sprawa przedstawiała się inaczej. Pewnego wieczoru Amarylis odwiedził z Wernerem hotelową siłownię i zrobił odkrycie, że niepozorne, obleczone koronką rączki lady Blacksmith są tak naprawdę łapskami siłaczki: pani ta ubrana w obcisły, dekoltowy kostium podnosiła ciężarki i potrafiła trzymać je nad głową nieskończenie długo. Pan Amarylis patrzył na naprężone mięśnie nagich pleców, na twarde ramiona i mocno ściśnięte piersi, których przedział widać było dość głęboko – odkrycie to wstrząsnęło nim do głębi i zachwyciło pięknem kobiecego, wysportowanego ciała. Następnego dnia lady miała na sobie czarnąz bluzkę z kołnierzykiem, ale Amarylis wiedział co wiedział i od tamtego czasu robił, co mógł, żeby się do niej zbliżyć…

Dziwną grę prowadzili ci dwoje. Pani Blacksmith zorientowała się rzecz jasna, że jest obiektem pożądania pewnego polskiego mechanika, którego przed paroma tygodniami opuściła żona; nie wiadomo czy spojrzenia Amarylisa były tak natarczywe, że musiała je zauważyć czy też podpowiedziała jej to kobieca intuicja. Ważne za to, że spodobało się jej to i sama nawet zaczęła się w kierunku jego stołu odwracać.

Widywali się często, niemal ciągle; ograniczona przestrzeń i wyznaczony porządek dnia sprawiły, że cały czas byli blisko siebie; podczas posiłków, w przepychu salonu, gdzie czasami lady grała na fortepianie ku uciesze gości, w siłowni, gdy oddawała się swojemu lifting weights i na spacerach, jeśli łaskawy przypadek tak zrządził. Najwięcej radosnego strachu dostarczały Amarylisowi chwile podczas uroczystości rozdania poczty. Odbywały się co cztery dni i choć nasz bohater nie otrzymywał żadnych listów ani kartek (bo od kogo do jasnej Anielki?!), to jednak pojawiał się zawsze. Być może to dlatego, że na rozdaniach zawsze obecna była lady Blacksmith i goście tłoczyli się w takim ścisku, że przysunięcie się bliżej niej nie sprawiało dużych trudności… Ostatnim razem postąpił tak brawurowo, że stał tuż za nią i to tak blisko, że mógł policzyć piegi na jej silnym, naprężonym karku… Lecz nagle lady cofnęła się i nastąpiła Amarylisowi na stopę! Odwróciła głowę i oto mentalni kochankowie znaleźli się ze sobą twarzą w twarz. Pan Amarylis zmieszał się i zaczerwienił, jakby wcale nie był wyrafinowanym, dojrzałym mężczyzną, tylko jakimś durnym młokosem (!). Natomiast Angielka wyzyskała swoją przewagę; spojrzała na niego powłóczyście, wysunęła z ust koniuszek języka koloru rozgniecionej poziomki (Boże, co za ohyda!) i szepnęła lub też wymruczała:

Excuse me. You should be more carefull, sir…

Znów spojrzała na niego płomiennie, a ostatnie "sir" skojarzyło mu się z żółciutkim, śmierdzącym cheddarem. Bliski omdlenia, w stanie trwożliwej, nieprzyzwoitej wręcz rozkoszy (za jakie grzechy muszę to opisywać?), krzyknął za nią:

Yes, lady, yes!!!

Zwrócił tym na siebie powszechną uwagę i w oczach gości polepszył swój wizerunek; jeden tylko Werner przestał się na krótki czas do niego odzywać.

Ale to wcale nie tak, że pan Amarylis zajmował się tylko flirtowaniem i kokietowaniem napakowanych Angielek! Dużo ćwiczył, ruszał się i w ogóle wrócił do formy. Po każdym biegu czuł się rześko i zdrowo, jego płuca rozsadzało uczucie euforii, a dłonie i ramiona drżały mu przyjemnie. Pan Werner nawet żartował, że wystarczy tylko pozbyć się kobiety i od razu człowiek wraca do zdrowia.

Trzeba wiedzieć, że Maniek, jak go nazywali przyjaciele z wybrzeża, nie wyglądał nigdy efektownie. Miał on wygląd raczej pospolity: i to nawet ze swoją krzaczastą, zaniedbaną brodą – która była desperacką próbą zaznaczenia, że jest "człowiekiem gór" – bardziej przypominał złamasa niż drwala. A teraz, co za zmiana! Amarylis tryskał radością i zdrowiem; brzuchol miał zupełnie płaski, budowę bykoidalną, a sprężysta lekkość charakteryzowała jego ruchy. Na domiar tego wszystkiego broda w swoim naturalnym środkowisku "rozkwitnęła" i teraz była gęsta, szorstka i groźna – czyli zupełnie efektowna.

 

Gdy nadeszły święta, nasz buntownik otrzymał list z domu, w którym Ksantypa zapytywała go, kiedy zamierza wrócić i donosiła, że dzieci się martwią i że w warsztacie wszyscy go oczekują, ale ona nic przed nikim nie będzie kryła. Nieszczęsny małżonek wysłał odpowiedź tak ordynarną i nieprzyzwoitą, że więcej listów już nie dostał. Nie chciał myśleć o rzeczywistości, o znajomych, rodzinie i pracy, którzy zostali tam na dole. Zaczął jeszcze więcej biegać, kupił sobie narty i całymi dniami jeździł przez ośnieżone stoki, a na kolacje wracał i patrzył z upodobaniem na umięśnione plecy siedzącej przy oknie Brytyjki.

Tak więc święta minęły szybko, później nadszedł Sylwester, który okazał się bardzo owocny i obfitujący w plugawe wrażenia zmysłowe. Pomiędzy Amarylisem a lady Blacksmith doszło do niecnej korelacji, która uczyniła jedność z rozciągłości samych dla siebie (tak wstrętna jest erotyczna terminologia polska, że nie sposób ująć tego inaczej)2. O dziwo, jest to rzecz zdumiewająca i budząca podejrzenia, w tamtych chwilach Amarylis nie myślał o Angielce, jej żylastych udach i twardym brzuchu, ale o Wernerze, którego dźwięczną trąbkę słyszał w przestworzach jako znak, że wymowny mentor zbliża się szybkim marszem, aby swego kolegę uwolnić z szalonego położenia i doprowadzić do porządku. Wszystko to oczywiście nie miało sensu, a jednak pan Werner stał pod drzwiami i – niech diabli go biorą – grał na swojej trąbce głośno i w sposób budzący podziw nawet najbardziej zuchwałych muzyków. Lady Blacksmith cała zdębiała, a jej czarne loki nastroszyły się jak u kotki. Amarylis skoczył na równe nogi i wrzasnął, wygrażając pięściami:

– Ty szatański Niemcu z tymi twoimi wiecznymi śniegami i brodą Boga! Zostawże mnie w spokoju!

Ale gra na trąbce nie ustawała; unfortunately powrócenie do układu podwójnego było unbelievable i niedoszli kochankowie musieli powrócić do salonów, gdzie powitano ich gromkimi okrzykami i śmiechem. Werner też się śmiał i nawet poklepał Amarylisa po ramieniu.

– Widzi pan, w miłości – nie chodzi tutaj o jej stany początkowo drugorzędne, które się w pierwszorzędne, te trudne analizowalne a banalne i wszystkim zanadto znane – inkustrują je, wypierają i zajmują ich miejsce, aby mogła nastąpić pseudomorfoza.

Amarylis i Blacksmith byli skończeni. Od tamtej pory unikali się wzajemnie, w jadalni i na siłowni zajmowali miejsca jak najdalej od siebie, a gdy zdarzyło się, że ich spojrzenia przypadkiem się spotkały, oboje czerwienili się i różowieli naprzemian.

I tak oto zakończyła Wielka Miłość pana Amarylisa (przez wielkie W i wielkie M).

 

4 – Krucjata

 

Był 3. kwietnia, wiosna. Jak mówi genialne polskie przysłowie, w kwietniu-pletniu to jest trochę zimy i trochę lata. Tak też było w Karkonoszach, kiedy pan Amarylis ruszył biegać Kreta (w wersji hard). A wyglądało to tak: na starcie Amarylis ramię w ramię z, ma się rozumieć, Wernerem i paroma innymi "sprusowymi" typami: była tam między innymi nieszczęsna lady Blacksmith wraz ze swoją brytyjską koleżanką. Tak też stali na starcie, podnieceni i drżący, a gdy Węgier zadął przeraźliwie w trąbkę (pożyczoną od pana Wernera), wśród dzikich wiwatów i okrzyków ruszyli stromym zboczem i zniknęli pomiędzy dwoma rzędami czarnych świerków.

Co zaś się tyczyło Ślęża, szczytu, przed którym rozpoczynał się bieg, to jego sosny i tunie i brązowo-zielone lasy stały milcząc wśród czasu; to lśniły w głębokim błękicie nieba, to znów żarzyły się w świetle poranka, lecz jednak zawsze – od dziewięciu miesięcy nieprzerwanie – pokryte były śniegiem.

Od dziewięciu? Chyba od dziesięciu! Tyleż to pan Amarylis trwał wyrzucony z rzeczywistości, ze swego dotychczasowego, szarego życia. Był on jak gdyby zawieszony w czasie, ponieważ znajdował się ponad tamtym, płynącym na dole – czasem męża, ojca i mechanika samochodowego. Przez prawie rok podlegał całkiemu innemu, znacznie dziwniejszemu, który cały ten rok sprowadził do jednej jedynej chwili: Biegu Kreta (w wersji hard).

Na początku Amarylis biegł z Wernerem, tak jak to zwykle robili podczas swoich ultra-przebieżek. Nawet przez chwilę rozmawiali i pozwolili Angielkom się wyprzedzić; nasz bohater zaczął mówić wtedy specjalnie głośno, wymachiwał rękami, wyprężał się i w ogóle strasznie pajacował. Niemiec krzywo patrzył na te jego popisy. Zaczynało się ściemniać, kiedy się rozstali. Kiwnęli sobie głowami ("Viel Gluck, Mechaniker!") i jeden pobiegł żółtym szlakiem, a drugi zielonym.

Twarde, ostre podeszwy niosły Amarylisa w różnych kierunkach. To w górę ku stoku, w dół pośród zielono-białe doliny i na prawo za "Sprusa". Cieszył się swym osiągnięciem, które sprawiało, że "czuł się jak młody bóg", a także otwierało przed nim tyle nowych możliwości… Pozwalało mu otoczyć się upragnioną samotnością – bo czyż można być bardziej samotnym, jeśli nie stojąc w pojedynkę przed potęgą Natury?

Słońce zniknęło już za kłębiastymi jak włochate motki białej bawełny chmurami, panowała cisza bezwzględna i doskonała. Bezdźwięczność jej była niezwykła, żadnego tchnienia wiatru, najlżejszego szmeru czy głosu… po prostu cisza. Amarylis zatrzymał się na chwilę, aby uzupełnić zapas cukru i białka i zaczął się w nią wsłuchiwać z bijącym szybko sercem i drżącymi po biegu dłońmi; a cicho i nieustannie sypał śnieg, opadając wolno i bezgłośnie.

Nie, ten świat ze swym bezbrzeżnym milczeniem nie był gościnnym ani łaskawym dla zjawiających się śmiałków. Wzbudzał on uczucie czegoś groźnego i żywiołowego, czego ludzkość nie potrafiłaby oswoić, a tym bardziej zwyciężyć ze swoją mądrością i techniką cywilizacji.

Amarylis, jako "człowiek gór" nie odczuwał przed nimi żadnego religijnego lęku ani też głębokiej czci. W przeciwieństwie do dzieci cywilizacji żył on z Naturą w trzeźwej poufałości. Nie oznacza to jednak, aby opisana wyżej pracisza była dlań naturalna. Był on raczej podniecony tym lekkim miłosnym zetknięciem, których pełny ucisk groziłby unicestwieniem.

Gdy Ślęża została już za naszym maratończykiem, przyłączył się do niego Węgier ze swym supportem moralno-mobilnym.

– Dobrze ci idzie, panie! Obie lady zgubiły się w tych ciemnościach, a jedna poślizgnęła się i skręciła kostkę. Zarządca klnął okropnie, jak się dowiedział i już wyruszył na exploration mission… He, he, he, zawsze mówiłem, że te baby to się do sportu nie nadają!

Tak mówił, biegnąc za swym zawodnikiem. Wkrótce jednak zadyszał się i oświadczył, że dłużej już nie może i że powodzenia. Amarylis był okropnie zmęczony; zbiegając szybko ze swoją czółkową latarką, nie pomyślał nawet, że należałoby oszczędzać mięśnie. Gdy wreszcie dotarł do przystanku w Śczawnej Zdroji, była północ. Mięśnie nóg rwały niedowytrzymanae, toteż support moralno-mobilny prędko się zajął rozcieraniem ich i nagrzewaniem. Amarylis korzystając z chwili, zasnął na jakiś kwadrans, lecz zaraz crew go obudziła i wyrzuciła w dalszą drogę. Jeden z nich, mniej gadatliwy a za to szybszy od Węgra towarzyszył mu prawie do Kamiennej Góry. W ogóle różni ludzie zmieniali się i towarzyszyli mu na przemian; tak minęła pierwsza noc, drugi dzień i druga noc (których z powodu ograniczonego limitu znaków nie będziemy tu opisywać), aż w końcu nadszedł dzień trzeci.

Pan Amarylis czuł się i wyglądał potwornie. Musiał używać całej swojej siły woli i kilkakrotnie zbierać yourself together, aby pragnienia ducha zwyciężyły niskie potrzeby ciała. Jego ciało było bowiem zupełnie wyczerpane, żądało odpoczynku i snu (w ciągu tych dwóch dni Amarylis spał tylko jedną i dwie trzecie godziny).

Ale w jednym schronisku powiedziano mu, że zawodnik Wilfred Werner dopiero co wybiegł i jak Amarylis się pospieszy, to zdąży go dogonić. Był to jak gdyby zastrzyk euforii. Zmęczenie minęło, po paru gorączkowych łykach wody biegacz rzucił się pędem na wysoki stok.

Minęła godzina lub może dwie, zanim zobaczył sprężystą sylwetkę Niemca. Z najwyższym wysiłkiem dogonił go, ryknął: "Halo, stary!" i rabnął pięścią w kark. Werner zwalił się na ziemię.

– O jasny gwint! Tut mir Leid, mein Herr…

Uklęknął przy nim, ale przeraził się, bo Werner bez ruchu leżał z twarzą w ziemi. Amarylis przewrócił go na plecy i dopiero wtedy Niemiec uniósł powieki. Był tak blady, że wręcz zielonkawy, a oczy miał podkrążone i błyszczące niezdrowo.

– Panie, pan wygląda jak siedem nieszczęść! Mam nadzieję, że ze mną jest trochę lepiej.

Nie uśmiechnął się.

– Proszę mi pomóc wstać…

Amarylis podał mu rękę i oboje podźwignęli się, trzymając się za ramiona.

– Czy pan jest pewien, że może biec dalej?

– Tak – odparł szybko – Ale… nie mówmy już o tym, bo nie zrobię ani kroku więcej.

Więc pan Amarylis umilkł, ale gdy biegli, rzucał niespokojne spojrzenia na twarz swego kamrata. Ten drugi w końcu spostrzegł to, przystanął i schwycił go za rękę.

– Pan musi wiedzieć, widzę te spojrzenia… Musi wiedzieć, że cierpię na wstrętne zawroty głowy. Nie miewałem ich przez rok… aż do teraz. Ale musimy biec dalej, pan jest dla mnie źródłem odwagi. Gdyby pana tu nie było, rzuciłbym się chyba w tamtą przepaść!3

Mówił to poważnie i z goryczą, toteż na czoło Amarylisa wstąpiły zimne kropelki potu. Zaczął się zastanawiać, czy jednak powinni biec dalej; ale czyż nie obiecał sobie, aby nigdy się nie poddawać? Never give up, jak to powtarzała lady Blacksmith, która pompowała na siłowni (lecz która jednak biegać nie umiała). Nie, nie mogą się wycofać. Zbyt daleko już doszli! Zbyt ciężko na to przez prawie rok pracowali… Ile to razy zdarzało się Amarylisowi, że podczas tras zatrzymywał się, rzucał na ziemię, zaciskał zęby i sapał, że on ma dosyć i wraca nad morze! Ale gdyby wówczas naprawdę wrócił, byłby dalej nudnym mechanikiem z wielkim brzuchem i o Biegu Kreta mógłby sobie co najwyżej pomarzyć…

Biegli więc dalej i dalej, oboje ciężko dysząc i słaniając się na nogach… co jakiś czas Wernera dopadał sleep monster i biedak zbaczał ze ścieżki albo wpadał w krzaki. Wtedy Amarylis chwytał go za ramiona i trząsł nim, dopóki ten nie spojrzał na niego w miarę przytomnie.

Put yourself together – mówił mu – Jeszcze tylko jeden dzień i będziemy na mecie!

Bo tak naprawdę oboje wdrapując się na tę górę, myśleli o tej błogosławionej chwili, kiedy wreszcie to wszystko się skończy; chwila ta była przez nich oczekiwana. A czym jest oczekiwanie, jeśli nie pogardzaniem czasem? Bo przecież w takich chwilach nie myślimy o tym co jest tu i teraz – można nawet powiedzieć więcej, chcemy aby teraźniejszość czym prędzej się skończyła! Wybiegamy myślą w przyszłość, nie możemy się jej doczekać i w ten sposób lekceważymy upływ czasu.

 

5 – Krucjata (c. d.)

 

Pan Amarylis zaczął się niepokoić; ani śladu po ścianie, na którą powinni byli już dawno wejść. Po godzinie było już jasne: zboczyli ze szlaku! Ścieżka skończyła się tuż nad urwiskiem; z dołu wyzierały nagie lub pokryte śniegiem skały (przypominały najeżone pułapki rodem z tych z Indiany Jonesa). Werner padł omdlały na skałę, lecz zanim Amarylis zdołał przywrócić go do stanu używalności, zerwał się chłodny wiatr; niebieskawa, niesamowita mgła zaczęła wypełniać doliny, jakby opływało je morze. Już po chwili mgła otoczyła nieszczęsnych śmiałków ze wszystkich stron i zrobiło się tak ciemno, że prawie nic nie było widać; teraz dosłownie utknęli w gęstej zawiesinie, gdzie czas płynął inaczej niż dla zwykłych, zajętych codziennością ludzi.

Pan Werner dostał spazmów. O zejściu z gzymsu nie mogło być mowy. Zaczął biadolić w gorączce:

Mechaniker, czy pan to widzi? My przecież płyniemy, znajdujemy się w stanie pierwotnej wolności… Pánta rhei! – wykrzyknął, wyciągnął szczupłą, czerwoną z zimna dłoń i zaczął wyliczać – Atomy… chmury elektronowe… ruchy Browna. Rozszerzające się galaktyki. Ciemna materia! Pulsujący wszechświat!

– Niechże się pan opanuje! – huknął pan Amarylis, bo choć Niemiec na początku mówił szeptem, "pulsujący wszechświat" ryknął na całe gardło.

Werner powstał z klęczek. Zaczął łazić w tę i z powrotem, wymachującym rękami i wytrzeszczając oczy:

– My, ludzie jesteśmy kropelkami wody w tym wielkim, buzującym oceanie… Jesteśmy częścią tego ruchu! Mechaniker! – zawołał i złapał go za ramiona – Można nawet powiedzieć więcej: jest nam przeznaczony, jest naszym świętym obowiązkiem i powołaniem…

– Oszalałeś? – spytał przerażony mechanik (po raz pierwszy zwrócił się do niego na "ty")

– Tak, czuję, że oszalałem. Nie, dosyć tego, koniec! Rzucę się! Wolę zginąć niż tak cierpieć…

Pan Amarylis schwycił szalonego wpół, lecz on wyrwał mu się, odepchnął i stanął nad przepaścią.

– Zapamiętaj, Mechaniker: od powołania nie ma ucieczki. Jesteśmy na ruch skazani.

I skoczył.

Po chwili można było usłyszeć ciężki upadek i stłumiony grzechot toczących się kamieni… Amarylis rzucił się do skarpy, ale nie zobaczył nic poza gęstą mgłą. Nadymał się cały i ryknął:

– Och, żeby cię diabli porwali, ty przeklęty Niemcu! Ciebie i tę twoją riskanter Kreuzzug!

Po czym odwrócił się i zaczął biec na oślep, byle jak najdalej od tego miejsca, jak najdalej od tej zwodniczej mgły; chyba cudem tylko nie wpadł na żadną skalną półkę i nie podzielił losu swojego towarzysza. Znów była noc, a on nie miał najmniejszego pojęcia, gdzie się teraz znajduje.

W miastach ludzie z nocnych dobrodziejstw korzystali tak wesoło i zapalali tyle świateł, że cała natura ucichała. Natomiast w górach to człowiek zmuszony był przed nią skapitulować i pokornie, a czasem nawet trwożliwie, schylić czoło. W dolinach nie było śniegu i noc była tak czarna, że gdyby nie latarka, pan Amarylis bałby się zrobić nawet krok (pomimo całego jego "trzeźwego porozumienia"). Świat ten był straszny i niegościnny; czuwały nad nim mrok i milczenie, ledwie zmącone cieniami drzew rozciągającymi się na trawie i cichym lotem nietoperza. Pan Amarylis czuł się jak intruz, jak Odyseusz w krainie cieni.

Straszna była to noc. A straszna przede wszystkim dlatego, że w pewnym momencie latarka przestała świecić! Wyczerpany biegacz był wstrząśnięty; rzucił plecak na ziemię i gorączkowo zaczął poszukiwać w nim baterii. Bezskutecznie! Ani śladu po nich, choć wyładował wszystkie rzeczy na ziemię.

– Jestem skończony – westchnął, ukrywając twarz w dłoniach.

Przerażająco zabrzmiał jego ludzki głos wśród nie-ludzkich odgłosów nocy. Samotność i zagubienie Mariana Amarylisa, zanim zdał sobie z tego sprawę, stały się tak głębokie, jak tylko (lub nawet bardziej) mógł tego pragnąć; tak głębokie, że wywoływały lęk, który jest pierwszym warunkiem odwagi. Nagle zawiał wiatr i nadciągnęła srebrzysta, upiorna mgła, która po raz kolejny opłynęła naszego bohatera. Poczuł na twarzy wilgoć i pomyślał o Wernerze, swoim przyjacielu, który zabił się na jego oczach. I nagle wybuchnął śmiechem, gwałtownym i niepowstrzymanym śmiechem, który wstrząsnął całą jego piersią i bolesnym grymasem wykrzywił twarz. Nie umiał nad tym zapanować; śmiał się na całe gardło, także łzy spływały mu spod ręki, którą, pochyliwszy się, przysłonił sobie oczy.

Wtedy z mgły wyłonił się i stanął przed nim Węgier. Chocaż czy to aby na pewno był on? Być może, ale jakoś dziwnie zmieniony: tak chudy, że aż kościsty, miał na sobie czarną hiszpańską kryzę, a jego chytra, szczurza twarz przemytnika była blada i upiorna jak księżyc w pełni. Na szyi zawieszoną miał złotą trąbkę Wilfreda Wernera.

– O, pan tu? – zdziwił się Amarylis, wciąż nie mogąc przestać się śmiać – Jakie to miłe! Bo czas, ha, ha, okropnie dłużył się w tej mgle…

Węgier parsknął piskliwym śmiechem.

– Pan mówi: czas się dłuży. Ale zapomina pan, że czas jest powiązany z ruchem albo raczej jest z nim zespolony… Więc jeśli ruch by się nam dłużył, to co wówczas działoby się z czasem?… Niech pan wstanie, pokażę panu coś!

Wyciągnął szponiastą rekę o poskręcanych, ostrych paznokciach. Amarylis złapał ją z wahaniem… I nagle poczuł szarpnięcie; zaczął wznosić się ponad mgłę, ponad lasy, na szczyt wysokiej, wysokiej góry, z której widać było cały ziemski glob.

– Spójrz na to! – zawołał Węgier – Oto jest twoja ludzkość…

Globus obracał się wolno, a na nim państwa i całe kontynenty, które nie były niczym innym jak tylko bezkształtnymi, zielono-żółtymi plamami.

– Gdzie? Nikogo nie widzę!

– Ponieważ patrzysz z punktu widzenia wszechświata. Wy, ludzie, nie jesteście niczym innym jak tylko małymi punkcikami, których wielkie decyzje, przyjemności i tragedie nie mają żadnego znaczenia dla Natury. Wszyscy i tak podlegacie Jej prawom, które wyrażają się poprzez nieustanny ruch… Nawet stan spoczynku jest ruchem; jednostajnym prostoliniowym, tyle że z prędkością zerową – rzekł, po czym wskazał na Europę i zachichotał – Spójrz! Spójrz, jak te małe drobne plamki wirują, mieszają się i walczą ze sobą…

Pan Amarylis spojrzał na niego oburzony. To wszystko co powiedział o ruchu, przypomniało mu ostatnie słowa Wernera.

– Kim ty jesteś?

On wykrzywił twarz w uśmiechu. Amarylis rzucił się do jego gardła, żeby go zadusić (wrzeszczał przy tym Never give up, you can do it! Never give up!), ale jego ręce nie natrafiły na nic, roległ się ostry krzyk i zapadła ciemność…

Wszystko było dziwne; dziwne i straszne. Pan Amarylis myślał, że ta noc już nigdy się nie skończy. Rzucił się na ziemię i zamknął oczy… a kiedy znów je otworzył ciemności zniknęły, a nigdy niekończąca się noc wreszcie się skończyła. Było jasno, siwo i różowo. Wokół niego delikatnie nieśmiało zapląsał wiaterek. Usiadł, rozejrzał się dookoła przekrwionymi oczami i głęboko zaczerpnął powietrza. Pachniało świtem.

– Jaka piękna chwila – rzekł wzruszony – Muszę biec dalej!

Pozbierał porozrzucane rzeczy i wsadził z powrotem do plecaka. Wypił kilka łyków wody i podniósł się z ziemi. Czuł się ożywiony i gotowy do dalszego biegu. Ruszył żwawo w górę i parę godzin później był na mecie. Nie udało mu się dobiec na czas i przez błądzenie we mgle znacznie skrócił sobie drogę – ale nie miało to dla niego znaczenia, bo na […] czekała na niego stęskniona pani Maria.

– Udało ci się, udało! – krzyczała, torując sobie do niego drogę poprzez wiwatujący tłum.

A gdy już wyściskała go i wycałowała, szepnęła nieśmiało, z niepokojem:

– Maniek… Co teraz zrobimy?

– Jak to co? – spytał i uśmiechnął się, a promienie wschodzącego słońca rozjaśniły jego twarz – Wrócimy do domu, Mario. Wrócimy do domu…

 

Był początek lata. Morze znów przybrało odcień głębokiego granatu, a na plażach zaroiło się od białych mew. Dni pana Amarylisa znów zaczęły płynąć swoim zwyczajnym, prostym trybem. I każdy taki dzień miał w sobie ziarno goryczy. Żadnych wiecznych śniegów. Żadnych praciszy napełniających trwożliwym podnieceniem. Żadnych Węgrów, napakowanych ladies i piekielnych Niemców. Tylko piasek, wiatr i fale.

Wciąż snuł się w tę i z powrotem. Jakoś nie mógł znaleźć sobie miejsca, a tego dnia pani Maria wyjechała gdzieś z dziećmi i tęsknota szczególnie mu ciążyła.

Puk, puk! Rozmyślania przerwało stukanie do drzwi. Amarylis niechętnie zwlókł się z fotela.

– Pan Mechaniker? – spytał listonosz – Przesyłka dla pana. Szła tutaj z samych gór!

Gdy wyszedł, Marian rzucił paczkę na stół i padł zemdlony na fotel. Minęła dłuższa chwila, zanim doszedł do siebie i – cały drżący z podniecenia – sięgnął po niewielki pakunek. Drżącymi rękami rozwinął szary papier… i jego oczy zaszły łzami, a cała gorycz i smutek ostatnich dni uleciały zeń w jednej chwili.

W zawiniątku leżała niepozorna i lśniąca w promieniach słońca złocista trąbka.

 

DAS ENDE

 

-----------------

  1. Tytuł jednego z rozdziałów Czarodziejskiej Góry T. Manna, którym inspirowane jest to opowiadanie.
  1. Patrz, kochanie: "Jeszcze dalej" pióra Witkacego.
  1. Inspirowane "W górach" B. Prusa, którego moja przyjaciółka pięknie potrafi rysować.
Koniec

Komentarze

Nie wiem w sumie, czy te błędy specjalnie, czy nie, ale na wszelki wypadek wypiszę:

 

Pewien czcigodny obywatel i amator górskich wycieczek, jechał właśnie wraz z żoną i dwójką dzieci na wakacje do Karkonoszy.

zbędny przecinek

 

bo od kogo do jasnej Anielki?!

od kogo[+,] do jasnej Anielki?

 

carefull

careful

 

nie chodzi tutaj o jej stany początkowo drugorzędne, które się w pierwszorzędne, te trudne analizowalne a banalne i wszystkim zanadto znane

zgubiłeś jakieś słowo i potem coś jeszcze z gramatyką się sypnęło (trudno analizowalne?)

 

niedowytrzymanae

 

zbierać yourself together

himself

 

– Pan Mechaniker? – spytał listonosz – Przesyłka dla pana.

kropka po listonoszu

 

Przeczytałam, komentarz po wynikach.

Nie porwało mnie :(

Bardzo szacowne literackie wzorce przywołujesz, Anonimie. Szkoda, że Twój własny tekst ani wymagającym w wielu miejscach poprawek stylem, ani niestarannym wykonaniem nie oddaje im sprawiedliwości. Fabuła też jest raczej mało klarowna i jasna, nawet jak się “Czarodziejską górę” zna nieźle. Zmęczył mnie ten tekst, szczerze mówiąc. Przyczyniła się do tego z jednej strony chaotyczna fabuła, w której co chwilę zmienia się ton i nastrój, jak i zbędnie siląca się na artyzm stylistyka; żeby stylizacja językowa wyszła, punktem wyjścia jest IMHO poprawność tekstu, a tego tu trochę brakuje.

Krótko mówiąc, tekst mnie nie porwał; tu jeszcze trzeba byłoby sporo pracy włożyć, żeby zyskać efekt na miarę ambicji autorskich, wyrażonych odwołaniami.

Staruch tu był!

Z początku mnie wkurzyłeś. Oj, tak. Ale potem przyszło olśnienie – tylko jedno z nas buja na takich kolorowych obłokach. Cóż, mój drogi, autor fantastyki musi stać obiema nogami na ziemi. Przy całej osobistej sympatii do Ciebie, nie mogę popierać tego literackiego LSD – na skrzydłach wyobraźni ulatujesz pod samo słońce, a potem spadasz prościutko do Morza Ikaryjskiego. Strumień Twojej świadomości jest po prostu męczący w czytaniu, a zakończenie nie rekompensuje użerania się z ławicami pluskających w nim ryb.

 

Jeśli chcesz jednak poczytać moje zgryźliwe uwagi, proszę o adres na priv.

"tak minęła pierwsza noc, drugi dzień i druga noc (których z powodu ograniczonego limitu znaków nie będziemy tu opisywać)"

Anonim sobie grabi ;P Zwłaszcza, ze limit przekroczony ponad 900 znaków. Na tyle, by nie wpadać w kary punktowe, ale wystarczająco, by przekroczenia limitu regulaminowego nie tłumaczyć różnicami między licznikiem Worda, a licznikiem strony. Niemniej przyznaję, ten fragment wywołał duży uśmiech i za to plus!

 

"bo na […] czekała na niego stęskniona pani Maria"

Tu tez limit? ;P

 

"– O jasny gwint! Tut mir Leid, mein Herr…"

Czy ten gwint w tym zdaniu to tylko i wyłącznie stylizacja, czy również nawiązanie do innego ultramaratonu, Ultra Cross Gwintu? (http://ultragwint.pl/)

 

Ogólnie jak trzeba docenić nawiązania literackie, tak tekst zmęczył. Rozumiem jego ideę, ale to chyba typowy przykład, gdy całość można by zwinąć do długości 5, góra 10 tysięcy znaków. Potem już włącza się efekt „co za dużo, to niezdrowo”. Jasne, przyjęta konwencja wymaga przydługawych „opisów przyrody”, ale jednak one naprawdę wyszły tu (przynajmniej według mnie) zbyt długie.

 

Generalnie wypada złożyć ukłon do oczytania Anonima, ale tekst jednak nie trafił do mnie.

 

Fabuła:

Mocny element opowiadania. Historia głównego bohatera jest rozbudowana, poznajemy go bardzo dobrze, przez co zżywamy się z nim. Kompozycyjne również wszystko ma ręce i nogi.

Nie bardzo potrafiłem umiejscowić akcji w czasoprzestrzeni, bo z jednej strony jest rok 1990 i stylizacja narracji jest z tym rokiem spójna, z drugiej mamy liczne udziwnienia, jak śnieg w Karkonoszach przez 10 miesięcy, do tego na szczytach, a nie w dolinach (choć w rzeczywistości w zacienionych dolinach zwykle zalega dłużej), są dziwne imiona, mamy też wstawki, które wprowadzają dodatkowo chaotyczny element, jak choćby ta:

Było lato 1990 roku lub też – posługując się terminologią nauki, która zniweczyła wspaniałą pozycję kosmiczną człowieka i z ośrodka wszechświata uczyniła małą, obojętną planetę – lato roku 1990 dochodziło do zenitu.

(Tu, w przypadku, gdy jednak opisujesz dzieje historyczne, to jest pewien problem, bo w tym roku praktycznie biegi górskie w Polsce były w powijakach, a o maratonach w Sudetach to właściwie nikt nie słyszał. Podobnie jak Anglicy w Karpaczu i to w ilościach takich, że aż nadawali nazwy pensjonatom. Sam Kret to też impreza bardzo współczesna).

 

Zakładam jednak, że te wszystkie niezgodności, to świadomie wprowadzony element fantastyczny. Na plus również uznaję nawiązania do innych dzieł literackich, a przede wszystkim przedstawienie problemu Amarylisa, człowieka, który niejako zgubił sens swego życia, a góry stają się antidotum.

 

Raz tak się zapędził, że walnął Wernera pięścią w pachwinę, wykrzykując "Halo, stary!", (Osobliwe poczucie humoru :)).

 

Amarylis – czy to imię pochodzi od amaruli? Bardzo dobry trunek z tego robią w RPA.

 

W ogóle różni ludzie zmieniali się i towarzyszyli mu na przemian; tak minęła pierwsza noc, drugi dzień i druga noc (których z powodu ograniczonego limitu znaków nie będziemy tu opisywać), aż w końcu nadszedł dzień trzeci. (Bardzo dobry zabieg. Ominięcie fragmentów, które by się dłużyły, na rzecz innych, ważniejszych dla fabuły.)

 

Styl i język:

 

Ta lekka biel, sypka jak puder pokrywała skały i lasy siwe od błysków; przypominała morski piasek, który był podobnie gładki, sypiący się i ustępujący pod butem. A jednak była odeń bardzo różna… wszak nie były to kamienne ziarenka (Bytoza, występuje to w całym tekście i niestety jest to poważna wada. Próbuj tak tworzyć zdania, by unikać tego słowa, a tekst na tym zyska.)

 

panowała tu nieskończona pomysłowość w modyfikowaniu wciąż jednego i tego samego schematu, równobocznego i równokątnego sześciobok, a każdy z imnych tworów był bezwzględnie regularny i lodowato proporcjonalny, i to właśnie było w nich niesamowite, nieograniczone i wrogie wobec życia. (Dlaczego ten fragment jest kursywą?)

 

posługując się terminologią nauki, która zniweczyła wspaniałą pozycję kosmiczną człowieka i z ośrodka wszechświata uczyniła małą, obojętną planetę (niegramatycznie napisane)

 

Pewien czcigodny obywatel i amator górskich wycieczek, jechał właśnie wraz z żoną i dwójką dzieci na wakacje do Karkonoszy. (w Karkonosze)

 

Miała na sobie eleganckie futro, a swoje jasne, farbowane loki spięła wełnianą opaską (z czym było jej zresztą bardzo do twarzy). (Te nawiasy bym wywalił, troszkę wybijają z rytmu, a bez nawiasu zdanie na niczym by nie straciło).

 

– Nie sądziłam, że góry będą mi tak przypominały morze – powiedziała [+.] – Spójrz na tamte szczyty! Ledwie je widać zza mgły [+,] tak jak czasami dzieje się to z horyzontem morza. (interpunkcja kuleje)

 

Pani Maria dalej coś opowiadała, gdy nagle, po raz trzeci, uniosła swoją szeroką, męską niemal dłoń i wskazała coś grubym palcem, mówiąc:

 

Był on wysoki i sprężysty, ubrany w cienką, wełnianą kurtkę (podczas gdy oni marznęli w płaszczach i futrach!) i kraciasty szalik. (niepotrzebny zaimek, nawias jak wyżej)

 

Sylwetka jego i ruchy były ruchami sportowca, który pragnie dokonać niemożliwego. (Nie brzmi to dobrze)

 

Być może to dlatego, że na rozdaniach zawsze obecna była lady Blacksmith i goście tłoczyli się w takim ścisku, że przysunięcie się bliżej niej nie sprawiało dużych trudności… Ostatnim razem postąpił tak brawurowo, że stał tuż za nią i to tak blisko, że mógł policzyć piegi na jej silnym, naprężonym karku…

 

Był 3. kwietnia, wiosna. (liczebniki w beletrystyce piszemy słownie)

 

Obie lady zgubiły się w tych ciemnościach, a jedna poślizgnęła się i skręciła kostkę. (Drugie się nie jest już potrzebne w tym zdaniu).

 

Wypisałem tylko część błędów, bo było ich zbyt dużo, a większość podobna do tych już wymienionych. Polecam skorzystać z uwag komentujących i dopracować tekst.

 

Zrobił się czerwony z wysiłku, a na jego czole pojawiły się kropelki regulującej temperaturę wydzieliny potowej. (Dlaczego takie zawoalowane określenia? Cztery słowa zamiast jednego. Te przesadzone opisy, często okraszone nomenklaturą fizyczną, nie zawsze są wartością dodaną).

 

Mam tutaj olbrzymi dysonans z oceną w tej kategorii. Z jednej strony tekst jest bardzo niedopracowany, literówki, powtórzenia, interpunkcja, bytoza i zamikoza, strasznie tego dużo.

Z drugiej tekst jest napisany w bardzo unikalnym stylu, rzekłbym takim „retro”. Tak mogłaby napisać to osoba, która rzeczywiście w roku 1990 była już dorosła, bo to po prostu czuć, albo jakiś fan „Rejsu”. Jeśliś, autorze, młodzieńcem, który swój tekst na takowy wystylizował, to udało Ci się to wyśmienicie, myślę jednak, że to Twój własny styl.

Niestety w tej kategorii za wspomniane niedociągnięcia ocenę muszę obniżyć. Mimo to pochwalę, bo dostrzegam talent i duży potencjał.

Błędy zaś są typowe dla osoby, która pisuje do szuflady, bez doświadczenia z pracą redakcyjną. Poddanie tekstu redakcji, czy choćby portalowym komentatorom, w bardzo krótkim czasie takie błędy by skutecznie wyeliminowało i tą drogą sugeruję Ci podążać.

 

Tematyka:

Wymagania konkursowe zostały tu spełnione.

 

Potencjał motywacyjny i efekt wzruszenia:

Tu też jest nieźle. Dużo poświęcasz Amarylisowi, przez co jego problem, w mojej interpretacji zagubienie sensu życia i ucieczka w góry, w lata młodości, by go tam odnaleźć, staje się dla czytelnika zrozumiały. Pomimo licznych wstawek humorystycznych wciąż nie jest on zamaskowany, a jego ostateczny sukces motywuje do tego, by czasem zrobić coś szalonego. Postawa Marii za to wzrusza, jakoby rozumiała doskonale, że było mu to potrzebne, choć gdyby znała więcej szczegółów jego czynów na rzecz jedności z rozciągłości, zapewne byłaby mniej wyrozumiała.

 

Moja punktacja konkursowa: Poza pierwszą dziesiątką, ale było blisko (u mnie miejsce 11)

Ocena portalowa: 4.9/6

– głos narratora bardzo sympatyczny, odrobinę staroświecki (ciekawe, skąd ten wpływ)

 

– „Werner wierzy w Boga, ponieważ chce, żeby Bóg wierzył w Wernera.” a to ładne zdanie

 

– wysoki próg wejścia – zacząłeś w sposób, który zniechęca i nuży, brakuje haczyka

 

– narracja jest prowadzona konsekwentnie, mocno absurdalnie i raczej na zasadzie zabawy z językiem i sposobem opowiadania; niektóre zabawy/pomysły irytowały mnie, inne mijałam z lekkim uśmiechem – wkradło się uczucie pewnego chaosu i nierównej jakości; z czasem ta jakość spadała mocno, a kolejne eksperymenty (zbierać yourself together) nie zawsze działały

 

– trudno uznać historię za rzeczywistą, natomiast dotyczy zupełnie rzeczywistych problemów (pościg za marzeniami)

 

– opowiadanie nie spodobało mi się; absurd przekroczył dobry smak, a w kolejnych wydarzeniach nie znalazłam nic ciekawego ani zabawnego

 

– dam punkty za oryginalność, bo narracja rzeczywiście jest oryginalna, natomiast sama fabuła niezbyt mnie przekonała;

 

– spełnienie warunków konkursowych: heroizmu nawet w wersji pastiszowej/absurdalnej nie odnalazłam, góry – był Bieg Kreta, więc uznaję, fantastyka – cóż, fantastyką można uznać fakt, że Amarylis przez rok żył sobie w górach nie zawracając sobie głowy pieniędzmi; no i ten Węgier, który wygląda tak, jakby po napisaniu 80% tekstu autor zorientował się, że musi dodać fantastykę

 

– językowo: uważam, że brak ci wyrobienia, by prowadzić narrację w taki sposób z sukcesem, zabawy językowe wymagają silnych podstaw i dobrej techniki, dobrej znajomości języka; pojawiały się błędy, chaos, nieścisłości

A czy Anonim się odanimizuje? Wyniki już były, więc już można :-)

Obowiązkowy początek.

“Niestety mało czasu u mnie ostatnio. Toteż moje komentarze będą krótkie, kilkuzdaniowe. Zaręczam jednak, że teksty przeczytałem z taką uwagą i starannością, na jaką było mnie stać!”

 

Obowiązkowy środek:

– “jechał właśnie wraz z żoną i dwójką dzieci na wakacje do Karkonoszy.” – w Karkonosze;

– “Ten drugi z humorem ukłonił się” – można się kłaniać z humorem lub bez??;

– “Teraz widzę, wystarczy tylko spojrzać na pańską” – literówka;

– “ponieważ b) żona nie życzyła sobie” – co?;

– “toteż w południe dwoje panów” – brrrr… przeczytaj definicję słowa “dwoje”;

– “która piekła Mazurka pysznego aż palce lizać” – mazurek małą literą;

– “burzliwych, czarnych do obrzydliwości lokach” – loki mogą być burzliwe? i czarne do obrzydliwości? coś tu nie ten teges;

– “obcisły, dekoltowy kostium” – raczej wydekoltowany;

– “czarnąz bluzkę z kołnierzykiem” – literówka;

– “You should be more carefull, sir…” – błąd w pisowni;

– “inkustrują je” – nie ma takiego słowa;

– “Twarde, ostre podeszwy” – podeszwy są płaskie, to jak mogą byc ostre?;

– “do przystanku w Śczawnej Zdroji, była północ. Mięśnie nóg rwały niedowytrzymanae” – uuu, tu w ogóle błąd na błędzie;

– “Chocaż” – literówka.

 

Obowiązkowe zakończenie.

Polska język trudna język! Odpadłem od tekstu, gdy dwóch panów to „dwoje”. A jeśli chce się posługiwać językami obcymi, to tez należy zwrócić uwagę na pisownię (pisze się „careful”). Poza tym cały czas nie wiem, o czym to opowiadanie jest!

Opowiadanie długie, nużące i fatalnie napisane. Szalenie irytujące okazały się dla mnie wtręty w nawiasach.

Ponieważ błędy pokazane palcem przez wcześniej komentujących nadal nie są poprawione, uznałam, Anonimie, że i moja łapanka do niczego Ci się przyda.

Do mnie też nie przemówiło. Tekst przegadany, nie widzę fantastyki. Chyba najwięcej jej w fakcie, że facet przez prawie rok żyje sobie w hotelu, nie przejmując się pieniędzmi. Nie on jeden, zresztą.

Czułam dysonans między precyzyjnie określonym czasem akcji, a stylem i zachowaniem ludzi. To drugie wyglądało mi na XIX wiek.

Nowa Fantastyka