- Opowiadanie: skedaddling_turtle - Kilometr numer trzysta siedemdziesiąt jeden

Kilometr numer trzysta siedemdziesiąt jeden

Poniższe opowiadanie inspirowane jest popularną legendą na temat powstania góry Ślęża. Jest ono poniekąd jej kontynuacją. Zapraszam do lektury.

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Kilometr numer trzysta siedemdziesiąt jeden

Słońce, częściowo wtopione w korony drzew, buja się po niebie do rytmu moich oddechów. Powoli robi się już późno, w żółte światło zaczynają wkradać się sugestie czerwieni. Po bokach dwie połacie lasu, wyraziste promienie tępią się na stłoczonych pniach i gałęziach.

Krok. Następny. I jeszcze jeden. Każdy z nich sprawia mi trudność. Jakieś dwadzieścia godzin temu przestałem dzielić czas na kolejne etapy coraz to bardziej dotkliwego osłabienia. Przekroczyłem barierę maksymalnego zmęczenia, potem przekraczałem ją jeszcze parę razy. Teraz jest inaczej. Teraz jestem czystym, destylowanym wyczerpaniem. Patrzę na zegarek z GPS-em, chcąc po raz setny odnaleźć komfort w tym jednym, jedynym światełku na końcu tunelu. Znowu Ślęża. Zostało sześć kilometrów.

Nie pomaga fakt, że żele i batoniki nie dogadują się już z moim żołądkiem tak dobrze jak choćby dobę temu. Nie pomagają też nudności po kapsułkach z solą.

Ale przede wszystkim skończyła mi się woda.

Staję w miejscu. Po raz kolejny. Czasu jeszcze trochę mam, jeżeli tylko będę się poruszał do przodu, dotrę przed limitem. Tyle tylko, że nie wiem do końca, jak to z tym poruszaniem będzie. Można walczyć z głodem, z zimnem, można walczyć z biegunką. Ale odwodnienie zżera wszystko, od ostatków sił po motywację. Do tej pory szło gładko. Wszystko zgodnie z planem, chyba tylko ze cztery razy postanowiłem sobie, że już więcej nie porwę się na podobny idiotyzm.

Chrząknięcie rozlega się nagle, wśród pochłaniających wszelkie dźwięki drzew brzmi jak erupcja wulkanu. Podrywam głowę. Parę metrów ode mnie, nieopodal ścieżki, stoi mężczyzna. Niski, sporo niższy ode mnie, ciemnowłosy, twarz ma dziwną, nie jestem w stanie określić jego wieku. Może mieć trzydzieści lat, może mieć pięćdziesiąt. Raczej nie jest uczestnikiem, nie ma ze sobą żadnego wyposażenia. Stoi i patrzy w moją stronę uprzejmym wzrokiem. Z niesmakiem stwierdzam, że aż wylewa się z niego współczucie. Muszę wyglądać okropnie.

– Już niedaleko – mówi zachęcającym tonem, akcentując wypowiedź dwoma klaśnięciami. Zamiary miał chyba dobre, ale zabrzmiało to dość ironicznie.

Otwieram usta, ale fala mdłości skutecznie powstrzymuje mnie przed wypowiedzeniem choćby jednego słowa. Wspieram dłonie na udach i ograniczam się do kiwnięcia głową. Ścieżka pode mną trzęsie się niebezpiecznie, zaciskam na moment powieki. Nie chcę rzygać na szlaku. Facet podchodzi bliżej. Zmuszam się do wyprostowania pleców. Wyłapuję jego zerknięcie w stronę mojego bukłaka. Odwdzięczam się równie lustrującym spojrzeniem. Chyba nie ma ze sobą żadnej butelki.

– Wie pan co? Tutaj za parę metrów jest takie źródełko, dosłownie kilkanaście kroków w las. Bardzo czysta woda, bardzo smaczna.

Usiłuję zachować resztki godności, ale poszerzający się uśmiech na ustach faceta pozwala przypuszczać, że na mojej twarzy zaszła jakaś zauważalna zmiana. Mam trochę czasu. Może nie chce mnie zabić w krzakach. Zresztą nie warto już analizować szans i zagrożeń, na tym etapie to ostatnia deska ratunku. Nadal nie jestem w stanie się odezwać, kiwam tylko głową. Mężczyzna pokazuje palcem za siebie.

– To w tamtą stronę. Już prowadzę.

Odwraca się i w zaskakująco dziarskim tempie znika między drzewami. Uruchamiam zastałe mięśnie i ruszam za nim. Wbijam wzrok w jego plecy, falujące w moich oczach wraz z resztą otoczenia. W lewej łydce czuję znajomą sensację, zaraz złapie mnie skurcz. A jak złapie lewą, złapie też prawą. Mam jeszcze magnez? Całkiem możliwe. Zaczynam grzebać po kieszeniach plecaka. A może wszystko tak faluje od tego ciepłego przypływu nadziei? Wyobrażam sobie wodę szepczącą moje imię, sunącą wężowymi ruchami wśród kamieni, tańczącą z promieniami popołudniowego słońca. Zatapiam się w tych marzeniach, nagle tak realnych, że prawie zaspokajających pragnienie.

– To tutaj… O.

Mężczyzna przystaje i drapie się po głowie. Doganiam go. Stoimy na polanie, przed sporym, sięgającym mi może do pasa kamieniem. Zupełnie, absolutnie suchym kamieniem. Żadnego strumyczka, żadnego źródełka, nie ma nawet kałuży. Przychodzi mi do głowy, że teraz facet odwróci się w moją stronę i ogłosi, że właśnie mnie porwał. Czy miałbym siłę na stawianie oporu? Chyba nie. Jeśli tylko obiecałby, że przy okazji zawlecze mnie w stronę mety, prawdopodobnie natychmiast oddałbym się w jego ręce.

– Dziwne. Tydzień temu tego kamienia nie było – zastanawia się na głos mężczyzna. – Dziwne. Bardzo dziwne.

– Może się obsunął? – sugeruję automatycznie, skupiając już uwagę na GPS-ie. Zapas czasu niby mam, ale marnowanie go na tę rozmowę nie wydaje mi się dobrą inwestycją. Unoszę wzrok. Mężczyzna stoi już przy kamieniu i przykłada do niego ucho.

– O, pan podejdzie, pan posłucha! Pod spodem wciąż słychać źródełko! Może po prostu odsuniemy ten kamień? Też bym się chętnie napił.

Nawet nie próbuję ze sobą walczyć, to już chyba desperacja. Podchodzę, zbliżam ucho do chropowatej powierzchni. W pierwszej chwili nie dociera do mnie żaden dźwięk. Potem zaczynam coś słyszeć. Cofam głowę i patrzę na faceta. Znowu uśmiecha się zachęcająco.

– To nie jest dźwięk wody – mówię, przeklinając wibrującą w moim głosie niepewność. Kręci głową.

– Jak to? Co innego ma szumieć pod kamieniem? Tam jest źródełko. Pan pomoże, przesuńmy go.

Znów schylam się i nasłuchuję. Coś słychać, rzeczywiście, ale jestem niemal pewien, że to nie dźwięk płynącej wody. Jakiś szum, ale nienaturalny, jakby ktoś pogrzebał pod kamlotem włączone radio.

– No… nie wiem…

– Pan pomoże skoro już tu jesteśmy, co? Wygląda, jakby dało się go przesunąć jeśli obaj spróbujemy!

Tłumię westchnięcie, a wraz z nim także kolejną, jeszcze bardziej natarczywą falę nudności.

– Dobra, spróbujmy.

Stajemy po obu stronach kamienia. Obejmuję czubek ramionami i ciągnę w moją stronę. Tamten sapie, napierając całym ciężarem ciała. Kamień ani drgnie.

– Jeszcze raz, jeszcze raz, ale jednocześnie – komenderuje facet z uporem. Szarpię z całej siły. Ciemnieje mi w oczach. Fatalnie.

– Proszę zostawić ten kamień w spokoju.

Odwracam się. Kolejny gość. Nie słyszałem żadnych kroków.

Ten z kolei jest wysoki. Długie, jasne włosy, to pewnie za ich sprawą wygląda jakby dopiero co stuknęła mu dwudziestka. Powoli zmierza w naszą stronę, z nieszczerą sugestią uśmiechu na ustach. Zerkam w stronę niskiego. Chyba rozpoznaje nowo przybyłego, bo burczy coś pod nosem i spluwa.

– Proszę nie ruszać tego kamienia – powtarza długowłosy. Zatrzymuje się o dwa metry od nas i obrzuca okolicę taksującym spojrzeniem. Skupia się na mnie.

– Rafał – mówi. Kiwam głową, przedstawiam się. Blondyn wskazuje mojego towarzysza palcem.

– On w ogóle panu powiedział, jak się nazywa?

Kręcę głową. Niski nerwowo wyłamuje palce.

– Maciek jestem – mamrocze.

– Miło poznać.

– Tego kamienia nie wolno przesuwać – mówi znów Rafał. – Po co pan się w ogóle stara? Na pierwszy rzut oka widać, że nic z tego nie będzie.

– No, próbujemy, bo… Maciek, tak? Maciek mówi, że pod spodem jest źródełko. Potrzebuję wody, więc nie szkodzi spróbować.

Rafał znów wygina usta w pozbawionym wesołości uśmiechu.

– Nie szkodzi, tak? A pan Maćkowi, rozumiem, bezkrytycznie wierzy? Że tam jest jakieś źródełko?

– Coś tam niby słychać jak się ucho przyłoży…

W pełni zdaję sobie sprawę, jak nieprzekonująco brzmię. Rafał kiwa głową jak rodzic wysłuchujący niezbyt wiarygodnych tłumaczeń dziecka.

– A pan nie umie rozróżniać dźwięków? Nie wie pan, jak brzmi źródełko? Bo ten dźwięk, mogę pana zapewnić, w niczym źródełka nie przypomina.

– Trochę przypomina, bez przesady…

Macha dłonią, ucinając moje słabe protesty. Kieruje wzrok na Maćka, który zauważalnie kurczy się pod jego spojrzeniem.

– Może wytłumaczysz panu?

Zerkam na GPS. Nawet gdybym nie miał wyznaczonego limitu czasowego, nie chciałbym zostawać w tym towarzystwie ani chwili dłużej. Przynajmniej miałem dobrą wymówkę do odwrotu. Trudno, jednak spróbuję bez wody. Odwracam się do Maćka, chcąc powiedzieć coś na pożegnanie. Kończy się na otwarciu ust. Mężczyzna patrzy na mnie błagalnym, załzawionym wzrokiem. Nieruchomieję. Taka nagła zmiana nastroju potrafi zbić człowieka z tropu.

– Maciek, dalej, powiedz panu – zachęca Rafał z lodowatą parodią łagodności w głosie. Maciek szarpie głową, wybucha gwałtownie.

– Ja tu już, kurwa, nie chcę być, pan rozumie?! Nie chcę! Mam dość! Pan mi otworzy, po prostu sobie zejdę i po sprawie, co mnie pan tak męczy?! Ja już chcę do domu!

Rafał unosi dłoń, a Maciek natychmiast milknie, opuszcza głowę. Długowłosy z zadowoleniem odwraca się do mnie.

– To co, rozumie pan już?

Przez dłuższą chwilę gapię się na niego nieruchomym wzrokiem.

– Nie – mówię w końcu. – Myślałem, że przed chwilą nie rozumiałem nic, ale teraz mam wrażenie, że rozumiem jeszcze mniej. Wy się znacie, tak? O co tu chodzi? Po co się tak przekrzykujecie?

Rafał zaciska usta w wąską, bladą kreskę. Wskazuje na kamień, wciąż kurczowo ściskany przez Maćka.

– Rzucił tym we mnie.

Oglądam się za siebie.

– Tym kamlotem? – upewniam się.

– Tak.

– Nie możemy go teraz przesunąć, a on nim w ciebie rzucił?

– Tak. I paroma większymi. Celował w głowę.

– Ale… my go nie możemy przesunąć, widzisz?

– Niech go pan spyta.

Maciek stoi ze spuszczoną głową, unika mojego spojrzenia.

– Maciek.

– Co?

– Rzuciłeś w niego kamieniem?

– Mhm.

– Tym kamieniem?

– Mhm.

– Tym tutaj? Tym dużym?

– Tak.

Nic nie rozumiem. Rafał kładzie dłonie na biodrach, patrzy na mnie triumfalnie.

– Widzi pan? Rzucił we mnie – kwituje spokojnie.

– Ale jak…? I w sumie dlaczego? Kiedy to było?

Zapada cisza, odrobinę zbyt długa, by uznać ją za zwykłą pauzę. 

– Dawno. Dość dawno temu – odpowiada w końcu Rafał.

– I co, i nadal żeś mu nie wybaczył? Może to był przypadek?

– Nie – kręci gwałtownie głową. – Przypadek to nie był na pewno. Chciał mnie zabić i tyle.

Maciek stoi bez ruchu, wygląda jak definicja nieszczęścia. Pociąga nosem, próbuje chyba zebrać się do kupy, ale nie za bardzo mu to wychodzi. O co tu chodzi? Dlaczego nie może wrócić do domu? I jaki to ma związek z kamieniem? Może przytrzasnął sobie pod nim klucze? Tylko jak, do cholery, w ogóle go podniósł?

– To nie ma sensu – mówię w końcu. – Możesz nie pomagać, ale odsuniemy ten kamień. Dalej, Maciek. Śpieszę się, załatwmy to szybko.

– Ale to nic nie da – protestuje zirytowany blondyn. – Setki lat i ciągle to samo, niczego mu się do tej tępej głowy nie da wbić. Nic pan nie zrobi z tym kamieniem, nie ruszy się, dopóki ja na to nie pozwolę.

Podchodzę do Rafała, staję z nim twarzą w twarz. Mina nieco mu rzednie.

– Słuchaj mnie – mówię głośno, może trochę głośniej niż trzeba, ale też już się trochę podminowałem. – W gruncie rzeczy w dupie mam całą tę sytuację, wygląda na to, że mojej wody i tak nie dostanę. Ale ten tutaj potrzebuje pomocy, prawda? Nie zamierzasz mu jej udzielić, bo kiedyś czymś w ciebie rzucił? Przecież na pierwszy rzut oka widać, że żałuje, że chce przeprosić. Chcesz przeprosić, Maciek?

Facet ledwo zauważalnie kiwa głową. Rafał patrzy na nas z wahaniem.

– Ale pan nic nie rozumie – mówi, teraz już nieco ciszej. Nie daję mu kontynuować.

– Bo ty nie umiesz tłumaczyć. Jeżeli nam pomożesz, to pójdzie szybciej. Nie bądź chamem, człowieku.

Rafał mruga kilkukrotnie, jakbym zdzielił go po twarzy. Chwilę stoi nieruchomo, spoglądając na zdruzgotanego Maćka, potem tylko kiwa głową. Podchodzę do kamienia.

– Dalej, Maciek, do roboty – rzucam. Mężczyzna posłusznie napiera na twardą powierzchnię. Zerkam na Rafała. Nadal stoi tam, gdzie stał, ale teraz odchyla głowę, wbija wzrok w niebo i mamrocze coś pod nosem. Dyskretnie przysuwam się do Maćka.

– Skąd on się urwał? Skąd wy się obaj urwaliście?

Nie odpowiada nawet słowem, wpatruje się tylko we mnie z nadzieją.

Rafał opuszcza głowę.

– Dobra, wszystko odpieczętowane. Możecie przesuwać.

Brzmi to tak idiotycznie, że nie mam nawet siły pokręcić głową. Zacieśniam chwyt i ciągnę kamień do siebie. A on… przesuwa się, jakby nagle schudł o sto kilogramów.

– Pchaj, pchaj – sapię. Jeszcze jedno szarpnięcie i kamień uwalnia się z objęć podłoża, stacza dobry metr i zatrzymuje na pniu pobliskiego drzewa. Wzdycham z ulgą i patrzę w stronę Maćka. Zamieram.

W miejscu, w którym przed momentem stał kamień, zieje spora, idealnie okrągła dziura. A z niej, jak wyrzucone podmuchem huraganu, wystrzeliwują dwie ciemne sylwetki. Sylwetki z rogami na głowach. 

Cofam się o krok, potykam o korzeń, ledwo utrzymuję równowagę. Jest ze mną aż tak źle? Odwodnienie to groźna sprawa, wiadomo, ale nie spodziewałbym się tak szybkiej eskalacji.

Rogate postacie lądują na ziemi i rozglądają się. Na widok Maćka na ich twarzach pojawiają się uśmiechy. Sekundę później dostrzegają Rafała, a radość zmienia się w panikę. Bez chwili wahania puszczają się dzikim sprintem w dół zbocza.

Patrzę za nimi, ogłupiały. Odwracam się do moich rozmówców, ciekaw ich reakcji. Ale widzę tylko blondyna. Maciek zniknął. 

Rafał gapi się na mnie z rozdrażnieniem.

– I co teraz? – pyta zaczepnie. – Brama otwarta, tak jak pan chciał. Zaraz wyjdzie ich stąd więcej. Co teraz?

Chcę coś powiedzieć, ale brak mi pomysłów. Nieco chwiejnym krokiem podchodzę do otworu. Ostrożnie wychylam się i zaglądam. Wewnątrz nie widzę niczego, dno skryło się za nieprzebitą warstwą mroku. Szum dobiegający gdzieś ze środka góry przybiera na sile, wbija mi się w uszy, łomocze w bębenki. Szybko odsuwam się od krawędzi, czując potęgujące się zawroty głowy.

– No i sobie uciekli, cholera jasna. Szef będzie to panu wypominał, jestem tego pewien – dodaje Rafał obrażonym tonem.

– Co to ma niby znaczyć?

Przerywa nam opętańczy wrzask. Trudno określić, z której strony dobiega, dźwięk w górach odbija się i rozchodzi w bardzo nieoczywistych kierunkach. Rafał zamiera i z zagubieniem na twarzy wbija wzrok w gęstwinę. Podążam za jego spojrzeniem, ale niczego nie dostrzegam. Po chwili rozlega się kolejny krzyk, jeszcze bliżej nas. Słyszę dźwięk kroków. W zasięgu wzroku pojawia się Maciek.

Idzie powoli, z wysiłkiem, trzymając za karki obu rogatych uciekinierów, wyraźnie usiłujących wyrwać się z jego uchwytu. Zbliża się do nas, przystaje, dysząc ciężko.

– Mam ich – mówi z wahaniem, niepewnie zerkając na Rafała. Ten tylko patrzy z osłupieniem, nie wygląda na chętnego do zabrania głosu. Maciek zwraca się do rogaczy.

– Ale mi wstydu narobiliście – rzuca ze złością. – Ja tu siedzę, cholera jasna, sam, od tylu lat, a wy sobie pobiegać idziecie. Wielka mi solidarność. Gnoje z was straszliwe, a tak się za wami stęskniłem…

Urywa, kręci z rezygnacją głową. Podchodzi do krawędzi otworu i wpycha do niego struchlałe ze wstydu stwory. Ociera spocone czoło. Odwraca się i spogląda mi prosto w oczy.

– Przepraszam za to kłamstwo na początku, ale jakoś pana musiałem przekonać. Raczej do tego piekła by się pan z własnej woli nie zbliżył – wieńczy wypowiedź krótkim wybuchem śmiechu, jakby udało mu się wspiąć na wyżyny komedii.

– Dziękuję – dodaje jeszcze. – Dziękuję za pomoc.

Zwraca się do Rafała. Blondyn wciąż milczy, stoi jak spetryfikowany.

– A ty jesteś, cholera, straszliwym dupkiem – mówi z wyrzutem. – Nie uczą was tam na górze przypadkiem, że przebaczenie to ważna sprawa? Tyle razy przepraszałem, że już nawet bym się teraz nie doliczył! Nie mówiąc o tym, że to nie ja zacząłem z tym całym rzucaniem…

Czeka chwilę, spodziewając się chyba jakiejś odpowiedzi. Gdy ta nie nadchodzi, wzdycha, kiwa mi jeszcze uprzejmie głową i wskakuje do otworu. Gdzieś za moimi plecami rozlega się seria donośnych trzasków. Kamień z chrobotem odsuwa się od pnia, samodzielnie wspina się w górę zbocza i przykrywa dziurę, po czym zamiera bez ruchu.

Stoimy z Rafałem dobrą minutę, zupełnie nieruchomo, patrząc na miejsce, w którym jeszcze przed chwilą ział czernią krater. Nie mam ochoty się odzywać, on chyba też nie, obaj niespecjalnie wiemy, w jaki sposób to wszystko podsumować. W końcu przełamuję odrętwienie, zerkając na zegarek. Chrząkam znacząco.

– Dobra, ja znikam, bo się nie wyrobię.

Rafał drga, jakby moje słowa wyrwały go z letargu, i patrzy na mnie nieco nieobecnym wzrokiem.

– Nigdy jeszcze nie widziałem skruszonego czarta – przyznaje cicho, jakby w zadumie.

– Z tego, co mówił Maciek, wynika, że widywałeś tu takiego od bardzo długiego czasu – rzucam, odwracając się. Czas wracać na szlak.

– Chwila, poczekaj.

Przystaję, zniecierpliwiony.

– Na co?

Milczenie. Zerkam w jego stronę. Rafał ponownie stoi wyprostowany, z twarzą zwróconą w stronę leniwie sunących po niebie chmur, i mamrocze coś niewyraźnie. Trwa to jeszcze dobre dziesięć sekund, potem kieruje wzrok na mnie.

– Szef prosił, żeby przekazać.

Wyciąga palec wskazujący i oszczędnym ruchem stuka nim w sam czubek kamienia. A potem odchodzi, nie oglądając się za siebie. Odprowadzam go wzrokiem. Jaka rozmowa, takie pożegnanie. Straszny gbur, nie tak sobie wyobrażałem byt duchowy.

Podchodzę do kamienia, szarpię go jeszcze na próbę. Znów nie daje się poruszyć choćby o milimetr. Wtedy na dłoni czuję dotknięcie wilgoci.

Woda. Wypływa dokładnie z miejsca, które przed momentem dźgnął Rafał. Wąskim, ale dziarskim strumyczkiem, jakby kamień zmienił się w przedziurawiony kanister.

Chwilę rozpatruję higieniczne za i przeciw, ale koniec końców i tak zwycięża pragnienie. Pochylam się, piję. Natychmiast wiem, że nigdy wcześniej nie piłem tak cudownej wody. Nagle moje zeschnięte, zdesperowane kubeczki smakowe są w stanie wyczuć i scharakteryzować każdą nutę smakową, każdy obecny w cieczy pierwiastek.

Prostuję się. W głowie trochę mi się przejaśniło, zawroty zaczynają ustępować. Co za dziwny dzień. Odchodząc, po raz ostatni rzucam okiem na kamień. 

Nie ma nawet śladu po strumyczku, skalna powierzchnia jest zupełnie sucha.

Ostrzegawcze piknięcie rozładowującego się GPS-a wybija mnie z transu, ponownie kieruje mój umysł w stronę priorytetów. Szybkim krokiem wracam na trasę. Słońce nadal jest wysoko. Ruszam przed siebie. Zostało sześć kilometrów.

Koniec

Komentarze

Bardzo sympatyczne:). Napisane nieźle, jest pomysł i co ważne – są góry! Podobało się. I tak sobie myślę, że byłoby rewelacyjnym opkiem finałowym antologii:). Klik!

Zwrócić piórko Sowom i Skowronkom z Keplera!

@rrybak, dziękuję za komentarz i opinię, pozdrawiam :)

Urocze.

Sympatyczne, urocze i zabawne, w kompletnie innym stylu, niż chyba wszystkie dotychczasowe konkursowe teksty. Lekkie z poczuciem humoru, a zarazem – z sympatią do wszystkich po kolei bohaterów. Wzruszające w inny sposób, niż poprzednie konkursowe teksty, a przy tym – niebanalnie ogrywające lokalne legendy. Jestem bardzo zadowolona :)

Klik ode mnie.

ninedin.home.blog

Przeczytałam.

www.facebook.com/mika.modrzynska

ninedin, dzięki za budującą opinię i klik, doceniam :)

Ładne to było. Fajnie wykorzystałeś legendę. Bardzo mi się podobało odwrócenie ról diabła i anioła. A przy tym świetnie napisane.

Ode mnie też kliczek :)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

 

Przeczytane :)

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Irka_Luz, dzięki za opinię, cieszę się, że historia Ci przypadła do gustu :)

Fajne :)

Przynoszę radość :)

Anet, dzięki :)

Zabawne i nietuzinkowe:-) Najbardziej ubawiła mnie scena przekomarzania się dwóch “bytów”, jak dzieciaki na placu zabaw – ty mnie uderzyłeś pierwszy, przeproś:-)

No i kolejna z niewielu historii, gdzie ten “rogaty” okazuje się bardziej ludzki, czy też bardziej “w porządku” od pyszałkowatego “skrzydlatego”:-)

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Określenie “destylowane wyczerpanie” bardzo mi się podoba.

 

Wszystko zgodnie z planem, chyba tylko ze cztery razy postanowiłem sobie, że już więcej nie porwę się na podobny idiotyzm.

A z tym zdaniem idzie się utożsamić, nawet jak ktoś po górach nie biega, tylko hobbistycznie czasami chodzi.

Ogólnie tekst przyprawił mnie o dużego banana na twarzy, a czart i anioł kłócący się jak dzieci tylko dodały wszystkiemu smaku. Rzucę polecenie do biblioteki, bo uważam, że opowiadanie tego jak najbardziej warte. :D

Ponoć robię tu za moderację, więc w razie potrzeby - pisz śmiało. Nie gryzę, najwyżej napuszczę na Ciebie Lucyfera, choć Księżniczki należy bać się bardziej.

Adler, Verus, bardzo się cieszę, że znaleźliście historię zabawną, dzięki za miłe słowa :)

Staruch tu był!

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

Jakie fajne i porządnie napisane opowiadanie! ;D

W wymaganych dekoracjach rozgrywa się zdarzenie zgodne z tym, co regulamin przykazał i nagle zderzam się z sytuacją tchnącą absurdem i to takim, który lubię – podanym lekko i z odpowiednią dawką dobrego humoru. Postaci niby zwyczajne, a zachowują się dość szczególnie, czym dopełniają osobliwości sytuacji i sprawiają, że opowiadanie czyta się świetnie. ;)

 

Na widok Maćka na ich twa­rzach po­ja­wia­ją się uśmie­chy. ―> Chyba miało być: Na widok Maćka na ich twa­rzach po­ja­wia­ją się uśmie­chy.

 

Szyb­ko od­su­wam się od kra­wę­dzi, czu­jąc wzbie­ra­ją­ce za­wro­ty głowy. ―> Nie wydaje mi się, aby zawroty głowy mogły wzbierać.

Proponuję: Szyb­ko od­su­wam się od kra­wę­dzi, czu­jąc wzmagające się/ potęgujące się/ narastające za­wro­ty głowy.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

regulatorzy, dzięki za miłe słowa i wyłapanie błędów, już zostały poprawione :)

Bardzo proszę, Anonimie. Miło mi, że mogę się przydać. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Fabuła:

Wykonanie całkiem niezłe, ale fabuła zbyt prosta, by mogła zachwycić. Co my tu mamy? Ultramaratończyk kończący swój bieg na skraju wyczerpania, odwodniony, dociera na Ślężę. Przyznam, że bardzo wiernie jest oddany jego stan, jak i atmosfera i klimat. Duży plus za to, bo wielu autorów miało z tym realizmem problem.

Dalej jest scena, która może być zarówno majakiem jak elementem fantastycznym. Jest nawiązanie do legendy Ślężańskiej o wejściu do piekieł. Jest pokazany pradawny konflikt, diabeł i anioł, pokazany ze swoistym odwróceniem ról. Tylko co ten biedny ultramaratończyk ma z tym wspólnego? Nie jest niezbędny do przesunięcia kamienia, bo anioł, gdyby chciał, to zrobiłby to sam. Diabeł zaś z nim lub bez niego też by sobie nie poradził. Jest więc na dobrą sprawę jedynie świadkiem sceny, która ostatecznie wydaje się halucynacją. Po co więc to wszystko? Całe opowiadanie napisane, by pokazać majaki zmęczonego człowieka? Dla mnie to za mało, by mogło mnie zachwycić.

O samym głównym bohaterze też nie wiemy prawie nic. Ot walczy ze słabościami i jest bliski celu.

 

Styl i język:

w żółte światło zaczynają wkradać się sugestie czerwieni. Po bokach dwie połacie lasu, wyraziste promienie światła tępią się na stłoczonych pniach i gałęziach. (Powtórzenie w pierwszym zdaniu? Skandal!)

 

Mimo tego niefortunnego pierwszego zdania, styl i język na wysokim poziomie. Czytałem z przyjemnością. Aż trochę żal, że nie udało Ci się do tej opowieści przemycić czegoś więcej.

 

Tematyka:

Trójkąt Sudecki jak i Śnieżka ze Śnieżnikiem nawet nie wspomniane, ale tytuł i kontekst opowieści nawiązują do niego. Dla mnie to wystarczy, bo bardziej do mnie przemawia subtelne nawiązanie do tematu niż zbyt obcesowe.

Element fantastyczny również na granicy realizmu, bo można go wyjaśnić majakami… ale… dopuszczaliśmy tego typu podejście, więc czepiał się nie będę. Heroiczną postawę dostrzegłem.

 

Potencjał motywacyjny i efekt wzruszenia:

Tutaj za wiele punktów nie mogę przyznać. Zbyt mało wiem o bohaterze, by przejąć się jego losem, tym bardziej że dramaturgia zachodzi pomiędzy diabłem i aniołem, którzy są jeszcze bardziej obcy. Zwykle mało wzrusza nas los tych, których nie znamy, a gdy wszystko okazuje się halucynacją to wszelkie emocje jeszcze szybciej uchodzą w eter.

 

Moja punktacja konkursowa: Poza pierwszą dziesiątką

Ocena portalowa: 4.7/6

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Mam nadzieję, że nie przypisuję Ci większej przemyślności, niż faktycznie okazujesz – ale pijany, deliryczny ton dobrze pokazuje stan umysłu głównego bohatera. Poza tym tekst jest ładną baśnią, starannie ułożoną i przyjemnie kameralną.

 

Jeśli chcesz dokładnej łapanki, proszę o adres na priv.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Niezłe nawiązanie do legend i zarazem ich zmodyfikowanie… Podobało się – znaczy się! Wiele do powiedzenia nie mam, ale sympatyczne bardzo. Co prawda tekst mocno opiera się na znajomości klechdy (fakt, ze popularnej), ale jak widać niektóre motywy można zawsze umiejętnie odświeżyć. Co najwyżej fragment o tym, ze to diabeł pierwszy rzucał kamieniem przekierowuje chyba na jakąś lokalną wersję podania, ale tekst da się i tak zrozumieć.

 

"zaraz złapie mnie skurcz.  A jak złapie"

– podwójna spacja.

 

" – On w ogóle panu powiedział, jak się nazywa?"

– nadmiarowa spacja przed dialogiem.

 

" – Tego kamienia nie wolno przesuwać – mówi znów Rafał."

– jak wyżej.

 

"Mężczyzna patrzy na mnie  błagalnym"

– podwójna spacja.

 

Chrościsko, dzięki wielkie za krytyczny komentarz :)

 

Wykonanie całkiem niezłe, ale fabuła zbyt prosta, by mogła zachwycić.

 

Zgadzam się z tym, niestety o konkursie dowiedziałem się tuż przed ostatecznym terminem, nie miałem czasu na pogłębienie historii. 

 

Tylko co ten biedny ultramaratończyk ma z tym wspólnego? Nie jest niezbędny do przesunięcia kamienia, bo anioł, gdyby chciał, to zrobiłby to sam. Diabeł zaś z nim lub bez niego też by sobie nie poradził.

Według mojego założenia sytuacja prezentuje się następująco: kamień został przez Rafała/anioła zapieczętowany (co jest w opowiadaniu wspomniane), natomiast Maciek, zdesperowany i zrozpaczony, chwyta się każdej okazji na potencjalne otwarcie bramy i powrót do domu. Można z tego wywnioskować, że czart nie do końca zdaje sobie sprawę, że asysta ze strony śmiertelnika nie będzie mu pomocna. Główny bohater opowiadania daje się zwabić Maćkowi, a przy okazji okazuje się być wreszcie tym człowiekiem, którego było w tej sytuacji potrzeba. W trakcie pisania opowiadania postanowiłem, że cały ten wątek jedynie zasugeruję, teraz widzę, że mogłem go nieco bardziej rozwinąć.

 

Jest więc na dobrą sprawę jedynie świadkiem sceny, która ostatecznie wydaje się halucynacją.

Końcówka celowo napisana jest tak, żeby dać czytelnikowi możliwość zinterpretowania fabuły jako wytworu wyobraźni odwodnionego bohatera. Od zawsze byłem wielkim fanem takiego zabiegu, lubię, gdy moje fantastyczne historie da się wytłumaczyć także w sposób realny i merytoryczny. Ponadto mam wrażenie, że w kontekście tej historii zabieg sprawdza się, ponieważ Rafał przedstawiony został jako postać dość złośliwa i zawistna, co w moim zamyśle tłumaczyć miało, dlaczego pod koniec postanowił namieszać bohaterowi w głowie po raz ostatni, zostawiając go w niepewności. Miała to być finalna deklaracja wyższości nad głównym bohaterem.

 

O samym głównym bohaterze też nie wiemy prawie nic. Ot walczy ze słabościami i jest bliski celu.

Taki miałem zamiar. Uznałem, że informacje o głównym bohaterze byłyby zbędne dla tej historii. Przyznaję jednak, że gdybym zdążył nadać tekstowi większą głębię, zapewne pojawiłby się w nim bardziej wyrazisty obraz bohatera. Rozumiem obiekcję.

 

(Powtórzenie w pierwszym zdaniu? Skandal!)

Zgadzam się w całej rozciągłości, nie mam pojęcia jak mogłem tak rażącego błędu nie zauważyć podczas czyszczenia opowiadania. Skandal w rzeczy samej :D. Poprawiam niezwłocznie.

 

Zwykle mało wzrusza nas los tych, których nie znamy, a gdy wszystko okazuje się halucynacją to wszelkie emocje jeszcze szybciej uchodzą w eter.

Mam wrażenie, że halucynacja nie jest tutaj najbardziej oczywistym wytłumaczeniem, a wrażenie to popieram opinią osób, które przeczytały opowiadanie. Rozumiem jednak jak najbardziej ten zarzut, żałuję, że nie zaznaczyłem mojego pomysłu dobitniej.

Dzięki jeszcze raz za opinię i konstruktywną krytykę, wziąłem ją sobie do serca :)

 

 

Tarnino, dziękuję za miłe słowa, cieszę się, że stylizacja tonu wpasowała Ci się w tematykę opowiadania. Łapanką oczywiście nie pogardzę, odezwę się :)

wilk-zimowy, dzięki za wyłapanie błędów, których nigdy bym nie odnalazł na własną rękę :) Cieszę się, że opowiadanie przypadło Ci do gustu.

 

Co najwyżej fragment o tym, ze to diabeł pierwszy rzucał kamieniem przekierowuje chyba na jakąś lokalną wersję podania, ale tekst da się i tak zrozumieć.

To, że diabeł rzucał pierwszy, nie jest w tekście wspomniane. Doszedłem do wniosku, że powinienem wykreować Rafała na osobę, która najprawdopodniej miałaby czartowi za złe każdą próbę ataku skierowaną w jego stronę, niezależnie od tego kto rzeczywiście zaczął :)

To, że diabeł rzucał pierwszy, nie jest w tekście wspomniane.

No to coś z dialogiem pomieszane, bo tak to wyszło ;-)

 

wilk-zimowy, dodam jakąś linijkę dialogu, żeby pod koniec była ta kwestia bardziej jednoznaczna, dzięki :)

Tarnino, dziękuję za miłe słowa, cieszę się, że stylizacja tonu wpasowała Ci się w tematykę opowiadania. Łapanką oczywiście nie pogardzę, odezwę się :)

Cała przyjemność po mojej stronie.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

– bardzo ładny, wyrazisty język („słońce buja się do rytmu moich oddechów”, „jestem czystym, destylowanym wyczerpaniem”)

 

– wysoka poprawność językowa, interpunkcja w porządku, drobne błędy techniczne (czy wzrok może być uprzejmy?)

 

– bardzo sympatyczna, humorystyczna opowiastka, uroczy bohaterowie, żywe, zgrabne dialogi – brawo, dobra robota

 

– „Nagle moje zeschnięte, zdesperowane kubeczki smakowe są w stanie wyczuć i scharakteryzować każdą nutę smakową, każdy obecny w cieczy pierwiastek.” – przysługę byś zrobił czytelnikowi, gdybyś zamiast pisać, że mogą czuć, napisałbyś, co czują – korzystamy z wyobraźni czytelnika, by budować w jego głowie obrazy

 

– spełnienie warunków konkursowych – jest Bieg Kreta i nawiązanie do legendy, więc uznaję góry, jest fantastyka, heroizm – tu można wprawdzie interpretować i naciągać, ale osobiście bym się wahała; nie zadowala mnie to (z drugiej strony jednak tekst zbiera punkty za wrażenia ogólne właśnie tym, że nie sili się w patetyczność i głębię)

 

– tekst w mojej prywatnej punktacji zajął siódme miejsce – gratuluję ;)

www.facebook.com/mika.modrzynska

Heavy duty!

“Niestety mało czasu u mnie ostatnio. Toteż moje komentarze będą krótkie, kilkuzdaniowe. Zaręczam jednak, że teksty przeczytałem z taką uwagą i starannością, na jaką było mnie stać!”

 

Czepialstwa właściwie brak, czyli nader porządna robota!

A co do meritum – urban fantasy eschatologiczne??? Mogłoby być, gdyby to nie był znaczek pocztowy na przesyłkę ze znacznie dłuższą historią. Bo to, niestety, tylko migawka! Może będzie ciąg dalszy?

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

urban fantasy eschatologiczne

Żeby bieg trailowy zaliczyć do urban fantasy… XD

 

Ni możno??

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

Kaj tam urban? :D

 

A ci goście to skąd są?

Mam jeszcze magnez?

No jak tego nie mówi mieszczuch, to kto? A że miasta w opisie nie ma… Cóż z tego, skoro je czuć w tych miejskich wymoczkach ;).

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

Ale postacie przy kamieniu to z klechd, a nie z legend miejskich ;-)

No tak… To teraz będziemy dzielić włos na czworo. 

Większa część Dresdena Butchera opiera się na “klechdach” (elfy, gnomy, trolle), czyli to baśnie są? 

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

Nie wiem o czym był Dresden Butcher, ale legendy miejskie nawet gdy sięgają po postacie wiejskie, to robią to w miejskiej scenerii ;-)

Wilku, no czepiasz się jak rzep

 Główną konwencją owego subgatunku jest wprowadzenie – często zmieszanie realizmu magicznego z klasycznym fantasy – istot nadnaturalnych i magii we współczesny sztafaż. Najczęściej odzwierciedla się to zaszczepieniem do (prawdziwego) wielkiego miasta postaci z folkloru i wierzeń („Akta Harry’ego Dresdena”), jednak może mieć to także formę nieco inną – zaprezentowanie przez autora świata przedstawionego zbudowanego całkowicie od podstaw, upodobnionego technicznie do analogicznych ówczesnych nam miast („Grimm City”). W subgatunku występuje także odłam nazywany czasem rural fantasy, odznaczający się tym, że akcja konkretnego utworu ulokowana jest na wsi („Kroniki Jakuba Wędrowycza”).

Skoro na wsi, to i w górach. Dla mnie urban fantasy nie musi dziać się w mieście. Za to musi – mniej więcej współcześnie. Może być?

A Harry’ego Dresdena autorstwa Jima Butchera polecam. Każdy tom czytam z niegasnącąprzyjemnością, co w długich cyklach jest niezmiernie rzadkie!

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

Wilku, no czepiasz się jak rzep

Co ja poradze, kombinacja ścisłowca z nieścisłym wykształceniem XD 

To nadrób :P

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

Sympatyczny tekst. Na swój sposób wesoły i ciepły.

Odnoszę wrażenie, że odczucia maratończyka bardzo dobrze oddane, jakby Anonim znał temat z autopsji.

Nie znałam tej legendy. Ale w jakimś innym opowiadaniu konkursowym mignął wątek zatkania przejścia do piekła.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka