Sierpień
Konrad Wolański wsłuchiwał się w kraj, a kraj grał mu swoją pieśń. Stukały kopyta, chrupała gruszka, w którą wgryzał się jadący obok ciemnoskóry mężczyzna. Pracujący w polu ludzie krzyczeli do siebie: patrzcie, szlachcic diabła prowadzi!
Jakby diabłów w okolicy było mało.
– Już blisko – powiedział Sanchez, ciskając ogryzek w stronę miedzy.
Zmierzali do dworu Popielskich, w którym Konrada czekać miały fortepian, inspiracje, zdrowy klimat oraz doktor Michał Olwidzki. Młodzieniec przebierał palcami. Nie mógł się już doczekać, aż zasiądzie przy klawiaturze – w ciszy, w spokoju, bez zgiełku dawnej stolicy, bez wyrzutów „wszyscy bracia twoi na wojnę poszli, za wolność Polski krew przelewają, a ty co?” – i skomponuje utwór, który zdziała więcej niż cała armia.
Dotychczas wszyscy mówili mu, że takiej melodii stworzyć się nie da. Wszyscy, z wyjątkiem doktora Olwidzkiego.
Olwidzki nie był lekarzem Konrada. Nie zajmował się dolegliwościami ze strony płuc – które najbardziej doskwierały młodemu kompozytorowi – lecz chorobami umysłu. Jako weteran naoglądał się już cierpień ciała, teraz postanowił poświęcić się duszy.
Spotkali się przypadkiem, jak to bywa w Warszawie. Wolański podzielił się swoim marzeniem, na co Olwidzki pokiwał poważnie głową i stwierdził, że „istnieje zapewne trucizna, której jeden kielich wystarczy, by zabić całą ludzkość, więc czemu nie mogłaby powstać jedna melodia, zdolna trafić do wszystkich serc?”.
Wiele miesięcy później, kiedy do Konrada przybył z posłannictwem Sanchez, pochodzący z Karaibów towarzysz doktora, młodzieniec ochoczo przystał na zaproszenie do dworu. Jeszcze tego samego dnia wyruszył z ciemnoskórym mężczyzną na północny wschód. Dopiero w połowie drogi pojął, że Olwidzki musiał mieć do niego interes.
A czego może chcieć lekarz, jeśli nie czyjegoś uzdrowienia?
Konrad, jako człowiek inteligentny, rozumiał, że sprawa musi być najwyższej wagi, skoro doktor nie chciał o niej informować nawet poprzez swojego zaufanego pomocnika. Dlatego młodzieniec wsłuchiwał się w szeptaną pieśń krainy – aż do ostatniego dnia podróży, gdy jeden fałszywy dźwięk zaburzył harmonijną zwyczajność melodii.
– Co to było? – Ściągnął wodze, rozejrzał się. Zerknięcie na Sancheza utwierdziło go w przekonaniu, że się nie przesłyszał.
Wjechali już w las, pełen topoli i brzóz. Okolica nuciła świergotem ptaków, szumiała legato wygrywanym na gałęziach drzew – udawała, że ów tajemniczy odgłos wcale nie wybrzmiał.
– Co to było? – powtórzył Konrad.
– Nie wiem, paniczu – skłamał Sanchez. – Może jakiś ptak?
Młodzieniec zdążył zauważyć, że jego towarzysz lubi udawać głupszego, niż jest w rzeczywistości. Spróbował odtworzyć w głowie ten nieludzki dźwięk. Był krótki; wpadł nie tylko w ucho, ale też do serca – dreszcz przechodził na samo wspomnienie.
Konrad zeskoczył z konia i zagłębił się w las. Sanchez poszedł w jego ślady. Błądzili chwilę wzdłuż białych pni, krocząc po miękkim mchu. Wolański nasłuchiwał… i obserwował mężczyznę, którego żniwiarze wzięli za diabła. Kreol wydawał się poruszony, jednak jego ciemna twarz nie zdradzała strachu.
– Wracajmy do koni, paniczu. To nic takiego. Dwór już blisko, gospodarze i doktor czekają.
Młodzieniec szedł dalej. Wydawało mu się, że oprócz łagodnej woni lasu czuje coś jeszcze, lecz wiecznie zatkany nos nie pozwolił rozpoznać zapachu. Konrad wytężył więc wzrok i zauważył długi włos zaczepiony o gałąź. Włos był barwy rdzy albo barwy ognia. Mógł należeć do zwierzęcia, ale Wolański – z natury nieskory do ryzyka – postawiłby kilka swoich palców, że włos zostawiła po sobie kobieta.
– Może ktoś wzywał ratunku…? – zapytał, nie śmiąc dotknąć znaleziska.
– To pewno tylko ptak. Chodźmy.
Wrócili do koni. Chwilę później trakt doprowadził ich do białego dworku. Podjechali bliżej, a Konrad spojrzał za siebie.
Stała tam: blada, brudna, z poranionym ciałem i cierniami w kasztanowych włosach. Fałszywa nuta pod postacią biało-czerwonej istoty.
– To panna Małgorzata Popielska – rozległ się nagle donośny głos. – Znowu jej się zaczęło.
Młodzieniec odwrócił się i ujrzał stojącego w progu – stojącego chwiejnie – doktora Michała Olwidzkiego.
***
Powitanie było taktowne, choć krótkie: słowa wydobyły się z ust czterech mężczyzn w postaci uprzejmego staccato; chleb i sól pozostały w kuchni. Potem Sanchez i Konrad wrócili do koni, by wziąć bagaże, gospodarz odszedł sprawdzić pokój dla gościa, a Michał Olwidzki – do głównej izby, by pić.
Osunął się na fotel, sięgnął po kielich, zajrzał w jego puste wnętrze. W srebrnym dnie odbiła się zarośnięta twarz: zniekształcona i nieludzka. Uniósł wzrok, by rozglądnąć się za butelką węgrzyna, jednak spostrzegł co innego.
– Zaprosiłem cię do nas, doktorze, bo mówili, żeś w świecie bywały, wiele widziałeś, wielu pomogłeś – zagaił Ignacy Popielski, wchodząc do pomieszczenia. Pogładził siwego wąsa, popatrzył na kielich, potem zerknął przez okno. – Nie sądziłem, że będziesz wzywał do pomocy cherlawego młodzieńca.
Odbywali tę rozmowę już wielokrotnie.
– To pomysł Sancheza – przypomniał Olwidzki. Jego oczy zbłądziły ku wygasłemu palenisku.
– Pomysł cudzoziemca? – zapytał gospodarz. – Tego się chwytamy, kiedy nawet rodak nic nie zdziałał? Nie tędy droga, doktorze. Choroba Małgosi jest nasza, tutejsza. Tylko Polak ją zrozumie, tylko Polak wyleczy.
– Jedna jest choroba, w podręcznikach medycyny opisywana jako polska specjalność: kołtun!
Starzec uśmiechnął się pod wąsem, przysunął krzesło do stolika, usiadł.
– Mówili też, żeś nie zawsze był taki… „Vive la Pologne!”, krzyczałeś kiedyś. „Niech żyje cesarz!”.
Olwidzki zamknął oczy.
– Z tego Bóg mnie rozliczy. Jeśli jeszcze tego nie zrobił…
– Teraz łatwo tak mówić – odparł Popielski.
Doktor namierzył w końcu butelkę. Dźwignął się na oparciu i sięgnął. Jego ręka wysunęła się przy tym z rękawa, odsłaniając część przedramienia pokrytą śladami po oparzeniu. Olwidzki spojrzał na swoje blizny, obciągnął szybko brzeg materiału i przeniósł wzrok na gospodarza.
– Nie rozumiesz, starcze? – Oczy, dotychczas zamglone, nagle zabłysły żywszym ogniem. – Jam się spalał dla niego, bo wierzyłem, że płonę dla Ojczyzny! Robiłem rzeczy podłe, wypełniałem rozkazy, przeciw którym buntował się rozum. Ale serce, głupie serce mówiło: zobaczysz, to jest element planu, wielkiego planu, który tylko on ogarnia. – Umilkł na chwilę, nalał sobie wina, po czym wskazał na wygasłe palenisko. – I co? Gdzie ten plan nas zawiódł?
Popielski nic nie odpowiedział, odebrał tylko doktorowi butelkę i sam sobie nalał.
Z Olwidzkiego, po krótkim wybuchu, jakby znowu uszło życie. Zapadł się w fotelu i nie odrywał wzroku od kominka. Po chwili milczenia znowu sięgnął po flaszkę – okazała się pusta. Starzec uśmiechnął się, wzniósł i wychylił ostatni toast.
– Młodyś i głupiś. Chociaż kształcony. Ja swoje w życiu widziałem i powiem ci tak: był Napoleon i nie ma Napoleona. Ale Polska była, jest i będzie. Odrodzi się znowu. Jak moja Małgosia.
– Ech, a wy znowu swoje – odburknął doktor. – Nic dziwnego, że wam wnuczka zwariowała. Kto by zresztą wytrzymał w takim otoczeniu? – Wskazał na portrety zdobiące ściany. – Kościuszko, Dąbrowski, Sowiński, to mają być idole młodej dziewczyny?
– A czego im brakuje? – zaśmiał się Popielski, ocierając wąsy. – Patrz na Rejtana, jaki dobrze zbudowany! Na pewno lepiej niż ten wasz Konrad.
Olwidzki zerknął z niechęcią na wskazany obraz. Pokręcił głową.
– To wszystko jest jakieś chore…
– Więc nas lecz, doktorze! To w końcu twoje zajęcie! – Starzec z trudem podniósł się ze stołka. Wziął do ręki pustą butelkę i kielich, po czym ruszył w kierunku drzwi.
– Z czego mam was leczyć? – Lekarz też chciał powstać, ale zakręciło mu się w głowie. Opadł z powrotem na fotel. – Z Polski?!
– Zamiast rozdrapywać własne rany, spróbuj jakoś pomóc Małgosi. – W głosie gospodarza nie było pretensji, raczej troska. Po chwili wahania dodał: – Weź przykład ze swojego sługi. Ten przynajmniej szuka sposobu. Ma pomysł, ma serce: szczere, choć czarne…
– Sanchez nie jest moim sługą – żachnął się Olwidzki.
– Więc kim?
– Tego właśnie przestaję być pewien. – Doktor pokiwał głową i znów wpatrzył się w ślady po wypalonym ogniu.
***
Konrad położył na fortepianie plik pustych kartek. Zagrał kilka nut – szukał dźwięku, który usłyszał chwilę wcześniej w brzozowym gaju. Fortepian brzmiał jednak czysto i przyjemnie, w przeciwieństwie do ukrywającej się w lesie panny. Wolański zatrzasnął klawiaturę i opuścił swoją izbę.
Dwór wydawał mu się znajomo opustoszały. Młodzieniec żył przecież w domu, którego mieszkańcy byli w większości gdzie indziej: czy to na wojnie, czy to w bezimiennej mogile. Takie miejsca pachniały kurzem, ludźmi zbyt starymi i ludźmi zbyt młodymi. Podłoga częściej skrzypiała sama z siebie niż pod ciężarem kroków.
Kompozytor błądził chwilę – ciałem po dworze, duchem wokół Małgorzaty Popielskiej – aż drogi dwóch części jego osoby zbiegły się w jednym z pomieszczeń. Wszedł. Powiódł wzrokiem po jasnobłękitnych ścianach, zatrzymał spojrzenie na portrecie kilkuletniej dziewczynki. Miała jasną, usianą piegami skórę, drobny nos, kształtne usteczka i wielkie zielone oczy.
Wisząca na krześle sukienka zdradzała, że jej właścicielka jest już dojrzałą panną, wysoką i szczupłą. Konrad szukał dalej, choć nie wiedział czego. Biurko puste, łóżko idealnie zasłane, na półce nieliczne książki: Biblia, przewiązany sznurkiem notes, tomik wierszy nieznanego poety. Była jeszcze pozytywka, jak się okazało – nienakręcona i pusta. W szufladach nie ośmielił się grzebać, tym bardziej że z korytarza dobiegł odgłos kroków.
Wolański ruszył do drzwi i gdy tylko wyszedł, wpadł na Ignacego Popielskiego. Trzasnęło szkło.
– Wybaczcie, gospodarzu – bąknął młody szlachcic. – Zgubiłem się i…
Ignacy machnął ręką – tą, w której jeszcze przed chwilą trzymał butelkę zabraną Olwidzkiemu. W drugiej ściskał pusty kielich. Zerknął nad ramieniem swojego gościa, potem spojrzał mu w oczy.
– Ciekawość to naturalna cecha ludzi młodych – powiedział. – Ktoś powinien cię uprzedzić, co możesz tu spotkać.
– Jeśli chodzi o pannę Małgorzatę…
– Właśnie o nią chodzi – przerwał starzec. – Czarny nie powiedział ci wszystkiego, prawda?
– O panience słowem nie wspomniał.
– Nie dziwota. To krętacz… ale dobry krętacz. Przynajmniej stara się coś zdziałać. Natomiast doktor Olwidzki… – Popielski przyjrzał się pustemu kielichowi i odłamkom butelki na podłodze. – Doktor Olwidzki chyba sam potrzebuje lekarza. To on powinien wytłumaczyć ci, Konradzie, na czym polega choroba mojej wnuczki. Jestem jednak gotów wziąć ten obowiązek na siebie. Chodź, umilmy sobie czymś tę przykrą rozmowę.
Przeszli do pokoju gospodarza. Z okna rozciągał się widok na sad i łyse wzgórze. Szlachcice rozsiedli się w fotelach; starszy wyjął tabakierkę i poczęstował młodszego. Zażyli, kichnęli.
– Zachorowała siedem lat temu – oznajmił Ignacy. – Już wtedy nie było z nami jej rodziców. Jednego dnia z pięknej, dobrze ułożonej panienki zmieniła się w… stała się… – Urwał, uciekł wzrokiem. – Nie, nie zmieniła się. Nie stała się nikim innym. Po prostu zniknęła. W tym dziewczęcym ciele nie było naszej ukochanej Gosieńki. Mówili, że postradała rozum… Ale ja już wielu ludzi, którzy oszaleli, widziałem, więcej może niż ten wasz doktor. To było coś innego. Zniknął człowiek, została powłoka. – Spojrzał Konradowi w oczy. – Podobnie z naszą Ojczyzną. Zniknęła Polska, choć została ziemia, zostali ludzie.
– Przykra historia – mruknął młody szlachcic, byle tylko coś rzec.
– Przykra, ale nie cała. – Popielski wyprostował się w fotelu. – Potem Małgosia zaczęła wracać. Nie nagle, z dnia na dzień, jak wtedy, gdy zniknęła. Wracała powoli, stopniowo, jakby samą siebie budowała niczym dom. I wróciła. Po kilku tygodniach, a może to były miesiące?, odzyskaliśmy ją. Wspaniałą dziewczynę.
– A potem znowu się zaczęło – powiedział Konrad, przypominając sobie słowa Olwidzkiego.
Gospodarz spojrzał na niego krzywo.
– Tak. Znowu ją straciliśmy. Znowu uciekła do lasu, zaczęła żyć jak… – Umilkł.
– Jak co?
Starzec pochylił się do Wolańskiego nad stolikiem, ujął go za ręce.
– Proszę. – Głos mu się łamał, oczy błyszczały. – Pomóż jej. To stało się tyle razy… Widziałem, jak znika i jak powoli się odradza. Każde kolejne zniknięcie coraz mocniej łamało mi serce. Każdy powrót dawał złudną nadzieję i nietrwałe szczęście.
Do młodego szlachcica docierało, że nie został tu sprowadzony dla własnego dobra. Inspiracje? Zdrowy klimat?
Doktor, który leczy? Popielski miał rację: z tego Sancheza to był krętacz.
Przynajmniej fortepian się zgadza, pomyślał gorzko Konrad.
Potem wyobraził sobie ją, Małgosię Popielską, istotę, która chwilowo nie istnieje, ale która istnieć zacznie, a on, Konrad Wolański, swoim ciałem, swoim umysłem, swoim muzycznym talentem będzie mógł jej w tym pomóc. Będzie ją odzyskiwał, będzie ją przywracał, będzie ją współtworzył.
Czy człowiekowi może przyświecać szlachetniejszy cel?
– Pomogę jej – powiedział.
***
Zegarowy kurant przestał wygrywać melodię. Sanchez stał pod ścianą, przyglądając się to doktorowi, to jednemu z oleodruków.
– Zupełnie jak pan – wskazał na obraz – wtedy, przed moim wyjazdem. – Zmrużył oczy, podchodząc bliżej do portretu. – Tylko ten jest lepiej zbudowany.
Olwidzki skurczył się w sobie jeszcze bardziej. Nie musiał patrzeć na ścianę, znał te wizerunki na pamięć. Odgarnął ręką zmierzwione włosy i odpowiedział z wyrzutem:
– Nie spieszyłeś się z powrotem.
– Wie pan, co się teraz dzieje na drogach? A w Warszawie zupełny chaos, nie mogłem znaleźć chłopaka.
– Widzę, że jednak znalazłeś. Naprawdę myślisz, że to pomoże?
– Naszym dziewczynom zawsze pomagało – odparł Sanchez, szczerząc białe zęby w uśmiechu.
Doktor podrapał się po brodzie.
– Boję się… boję się, że oni jednak mają rację. To nie jest zwykła choroba i twoje proste, wiejskie sztuczki nic tu nie dadzą.
– Pańskie miastowe sposoby też nie pomogły – odparł bez namysłu Sanchez.
Olwidzki, zamiast unieść się gniewem, tylko zwiesił głowę na piersi. Wielodniowy zarost na policzkach powodował, że wydawał się jeszcze szczuplejszy, a siwe włosy na skroniach dodawały mu lat. Sanchez patrzył na niego przez chwilę w milczeniu, po czym podszedł do fotela i położył doktorowi rękę na ramieniu.
– No już dobrze, dobrze. Zostawić pana na kilka dni samego… Ale już jestem.
Lekarz podniósł na niego podpuchnięte oczy.
– No jak pan wygląda? – kontynuował Sanchez. – Trzeba pana ogolić, włosy przystrzyc. Kołtun się panu robi.
Doktor uśmiechnął się krzywo. Kreol wyszedł z izby, by po chwili wrócić z przyborami do golenia. Zabrał się do ostrzenia brzytwy, następnie rozrobił w miseczce mydło. Nabrał pianę na pędzel i zaczął nakładać na twarz Olwidzkiego, a ten potulnie poddawał się jego poleceniom.
– Pan się teraz nie wierci. – Sanchez stanął za doktorem i wziął do ręki ostrze. Olwidzki odchylił głowę na oparcie fotela.
– Sanchez, tam na Santo Domingo, w osiemset czwartym…
– Kiedy pana poznałem?
Twardy zarost zachrzęścił pod brzytwą. Spod piany, tuż koło ucha, wyłonił się szeroki pas różowej skóry.
– Kiedy wyciągnąłeś mnie z tej płonącej chaty… Źle było ze mną?
– Już tyle razy panu opowiadałem. Bardzo źle.
– Właściwie to już nie żyłem?
Sanchez przeciągnął brzytwą z dołu do góry, po szyi lekarza.
– Właściwie pan nie żył.
– To jak mnie uratowałeś? Bez wiedzy medycznej, narzędzi, opatrunków?
Ostrze zatrzymało się na moment na wysokości grdyki.
– Panie Olwidzki, ufa mi pan?
– Przecież wiesz.
Brzytwa wróciła na dół i ruszyła znów ku górze, zbierając kolejną porcję piany i zarostu.
– To niech tak zostanie. Swoim pacjentom też pan wszystko tłumaczy? Uratowałem, jak potrafiłem. A potem wróciłem z panem do Europy, nauczyłem się pana języka, wszędzie za panem jeżdżę, bo moi ludzie wierzą, że jest się odpowiedzialnym za tego, komu uratowało się życie.
– Ci twoi ludzie chcieli mnie spalić żywcem! – Olwidzki, mimo wzburzenia, cały czas uważał, żeby nie poruszyć głową.
– Dziwi się im pan? Przyjechaliście w tych francuskich mundurach odebrać nam wolność i twierdziliście, że robicie to dla swojego kraju. Kraju, o którym nikt z nas nawet nie słyszał.
– To było bardziej skomplikowane… – mruknął doktor. – Ale nie wracajmy do tych spraw. Stare dzieje. Dziś już sam niewiele z tego rozumiem.
Sanchez przeniósł się na drugą stronę i przełożył brzytwę do lewej ręki. Doktor uspokoił się i dodał:
– Bo widzisz, czasem mi się wydaje, że ja się tam spaliłem do końca. I do życia wróciłem jako ktoś inny… Auu! Uważaj!
Sanchez ściągnął palcami pasemko włosów z ostrza brzytwy, otarł je z mydła i zamiast wyrzucić do miseczki, odłożył na blat stołu.
– Mówiłem, że kołtun się panu robi.
Olwidzki zmarszczył brwi, spojrzał na niego z wyrzutem, ale ponownie odchylił głowę.
– To oczywiście taka przenośnia, złudzenie psychiczne – kontynuował. – Ale myślę sobie, że jego mechanizm może być podobny do tego, co odczuwa panna Małgosia.
– A ja myślę, że u kobiet to jest dużo bardziej skomplikowane – odparł Sanchez, przenosząc się z brzytwą na górną wargę doktora.
– Kiedy naprawdę dostrzegam pewne ana… Gdzie mi z tym mydłem! Dałbyś już spokój, bo nie mogę się skupić!
Sanchez odłożył ostrze i sięgnął po gorący ręcznik, by okryć nim szczelnie twarz doktora. Z kieszeni wyjął małą tabakierkę, otworzył wieczko i schował do środka leżący na stole kosmyk włosów. Olwidzki głośno sapał pod parującym kompresem.
– Bo widzisz… Zabierz to, bo się uduszę! – Spod materiału wyłoniło się czerwone oblicze doktora. – Wydaje ci się, że wszystko wiesz najlepiej! Ciekawym bardzo, co zaproponujesz, jeśli twój plan z tym suchotniczym młodzianem się nie powiedzie?
Sanchez spokojnie opłukał brzytwę i wytarł ją w odrzucony ręcznik.
– A jak pan myśli, do kogo zwracali się tutejsi po pomoc, kiedy zwykłe metody nie wystarczały?
Wrzesień
Lato odchodziło, a dziewczyna wracała.
Początkowo Konrad widział ją z daleka, jak przemyka wśród drzew, ni to strzyga, ni to nimfa, prędzej biało-czerwona smuga na tle zieleni. Mieszkańcy dworu i okolic zdawali się tym nie przejmować. Jedna ze służących powiedziała Wolańskiemu:
– Panienka sama przyjdzie, trzeba tylko poczekać.
Wszyscy więc czekali: Olwidzki pogrążał się w bezczynności i cierpliwym pijaństwie, Popielski zamartwiał się i łysiał z dnia na dzień, zaś Sanchez krążył, kombinował, knuł, lecz nawet jego działanie było wyrazem bezsilności.
Konrad zażywał świeżego powietrza, tabaki i samotnych spacerów.
Wypatrywał dziewczyny lub jej śladów. Cieszył go nawet widok bosej stopy odciśniętej w ziemi. Nie znał jeszcze panny Popielskiej – wszak, zdaniem gospodarza, Małgosia chwilowo nie istniała – ale odkrywał własne wyobrażenia na jej temat. Wieczorami, gdy tworzyło mu się najlepiej, otwierał okno izby na oścież i przemieniał swoje imaginacje w muzykę. Dźwięki niosły się w las, dedykowane osobie, która rodziła się w dwudziestoletnim ciele.
Potem słowa służącej się sprawdziły: Małgosia sama przyszła, wzięła kąpiel w drewnianej balii, zabrała ze swojego pokoju sukienkę i w nią ubrana, czmychnęła z powrotem między drzewa. Tym razem jednak nie odchodziła daleko. Konrad widział, jak trzy razy dziennie ktoś zanosi jedzenie do bramy i tam je zostawia. Czasem był to Popielski, czasem kucharka, a raz nawet pofatygował się Olwidzki.
Dziewczynie poprawiało się z każdym dniem. Przebywała w pobliżu dworu, wchodziła nawet do środka. Dziadek i doktor próbowali nawiązać z nią kontakt, ale ona wciąż milczała, a gdy mężczyźni stawali się zbyt natrętni, uciekała.
Lubiła słuchać muzyki Konrada. Młody kompozytor słyszał, jak szeleszczą gałęzie pod oknem; nauczył się rozpoznawać Małgosię po cichych skrzypnięciach podłogi w korytarzu. Nigdy nie unosił wzroku znad klawiatury, z obawy, że spojrzenie spłoszy tę istotę, przypominającą porcelanę nie tylko barwą skóry, ale też kruchą odwagą.
W połowie września po raz pierwszy się do niego odezwała. Nie usłyszał skrzypnięcia. Weszła do izby bezszelestnie, stanęła kilka kroków za jego plecami i zapytała:
– O czym to?
Przestał grać. Wyobrażał sobie, że jej głos będzie nieśmiały i delikatny, a tymczasem panna Popielska przemawiała tonem pewnym i barwnym.
– To polonez – odparł, nie odwracając się. – Nie ma słów, jest do tańczenia.
– Ale kto tańczy?
Nie zrozumiał pytania, ale Małgosia sama pospieszyła z wyjaśnieniem:
– Muzyka zawsze coś mówi. Ta mówi o tańczeniu, więc kto tańczy w twojej głowie?
Dłużej nie wytrzymał – spojrzał za siebie. Stała tam: zarumieniona, uśmiechnięta, w żółtej sukience, z rozpuszczonymi rudymi włosami.
– Tak wyczytałam w wierszach pana Adama – oznajmiła. – Każda muzyka opowiada inną historię słuchaczowi, a inną grającemu.
Konrad nie zdołał skupić się na słowach, oczarowany jej widokiem. W końcu stała przed nim, blisko, spokojnie. Nie była już smugą na tle zieleni, lecz żywą osobą, której świeży zapach właśnie docierał do nozdrzy młodzieńca.
Nie była wyobrażeniem, lecz dziewczyną, której nie potrafiłby sam wymyślić.
Roześmiała się.
– Wyjaśnię ci jutro – powiedziała.
I wyszła.
Przez kilka oddechów Konrad siedział nieruchomo. Potem chwycił kartki pokryte pięciolinią i zaczął gorączkowo zapisywać nuty. Nie musiał grać – melodia sama rozbrzmiewała w głowie. Przemieniał rzeczywistość w muzykę, przelewał niewytłumaczalną niezwykłość minionej chwili na papier, komponował – jak sądził – swoje najlepsze dzieło. Utwór, który może nie zdziała więcej niż armia, lecz utwór, który… który…
Który co?
Pióro wysunęło się z ręki i spadło na podłogę. Konrad wodził wzrokiem po nutach, kręcił głową. On to słyszał w głowie, w sercu – dla niego melodia miała moc. Ale dla innych? Czuł, że dla słuchaczy będzie to nic nie znacząca kombinacja dźwięków, ładna, lecz pusta.
Znowu. Znowu to samo. Kolejna kompozycja, która podzieli los poprzednich.
***
Olwidzki i Sanchez przedzierali się przez las. Mech uginał się pod stopami, trzaskały łamane gałązki, pachniało żywicą. Kreol co chwila schylał się i podnosił coś z ziemi; doktor przyglądał mu się podejrzliwie.
– Tych nie będę jadł. – Wskazał na białe grzyby w koszyku towarzysza.
– One wcale nie są do jedzenia – odparł spokojnie Sanchez.
Olwidzki zmierzył go spojrzeniem i machnął w powietrzu swoją pustą kobiałką.
– Dałbyś już spokój tym murzyńskim gusłom! Ja rozumiem w Afryce, czy na Karaibach, ale tutaj? To jest, jakby nie patrzeć, cywilizowany kraj!
– Pan zbiera swoje, o, tam – Sanchez wskazał na kępkę prawdziwków pod świerkiem – a ja swoje. Skoro rosną, to znaczy, że czemuś służą. Zresztą, pan myśli, że tu nie ma szamanów? Ciekawe, jak sobie miejscowi radzili przed przybyciem lekarzy.
– I gdzie się ci twoi guślarze teraz podziali? Nie widziałem we wsi żadnego!
– Wcale bym się nie zdziwił, gdyby któryś mieszkał w tym lesie. Inaczej ludzie nie daliby mu spokoju, przychodząc z każdym, najmniejszym problemem. Pan nawet nie wie, jak to jest.
Olwidzki z trudem przeszedł nad zwalonym pniem drzewa.
– Nie sądzisz, że czas już wracać? Zresztą, mam wrażenie, że kręcimy się w kółko.
– Dobrze panu zrobi trochę świeżego powietrza i słońca. Od siedzenia w zamknięciu wygląda pan jak żywy trup. – Sanchez schylił się po kolejną zdobycz. – O, tam, między drzewami widzę polankę. Usiądziemy, odpoczniemy, żeby nas tylko mrówki nie oblazły.

Schylając głowy pod niskimi gałęziami, przecisnęli się we wskazanym kierunku – Sanchez przodem, doktor za nim, narzekając pod nosem. Najwidoczniej nie byli pierwszymi, którzy postanowili tu zażyć odpoczynku – na środku polanki widniał krąg paleniska. Poza tym jednak nie dostrzegli innych śladów ludzkiej obecności.
– Pewnie twój leśny guślarz tutaj obozował – mruknął Olwidzki.
– Niech pan spojrzy, to bardzo małe ognisko. Ogrzać by się przy nim nie można, co najwyżej coś spalić…
Doktor podszedł bliżej do czarnego kręgu.
– Jakieś papiery, dokumenty. Pewnie notatki spiskowców.
Sięgnął ostrożnie po zwęgloną kartę.
– Niech pan uważa! – zawołał Sanchez.
Powiał wiatr, zapachniało dymem, czarny jak żałobna flaga arkusik uleciał w górę. Doktor roztarł między palcami to, co zostało w jego dłoni. Sadza. Znowu tylko sadza. Zamknął oczy.
Wszędzie dokoła zgliszcza.
Spalone ściany domu, siny popiół pod stopami, okopcony komin sterczący w szare niebo – zgliszcza.
Wypalony kraj, jałowa ziemia, zwęgleni ludzie.
I w środku – mały węgielek, spopielone serce, ostygła już pustka.
Zakręciło mu się w głowie, usiadł.
Sanchez wsunął mu do ręki ciepłą piersiówkę.
– Pan się napije.
Olwidzki, nie otwierając oczu, pociągnął z butelki.
– Ziołowa?
– Ziołowa. Gorzka, ale dobra.
Doktor wychylił jeszcze jeden łyk. Czuł, jak palący trunek przepływa przez gardło i wypełnia ogniem jego wnętrze. Odetchnął głęboko.
– Sanchez, ja już tak dalej nie mogę… Rozumiesz? – Spojrzał na przyjaciela. – Nie pamiętam niczego sprzed tego pożaru na Santo Domingo. To znaczy, pamiętam, ale nie tak jak własne życie, tylko jakbym czytał spisaną przez kogoś księgę. Sanchez, co tam się naprawdę stało?
– Panie Olwidzki – Kreol przykucnął naprzeciw lekarza – moi ludzie mówią, że przeszłość to tylko pieśń śpiewana żywym przez umarłych. Jej słowa czasem są piękne, częściej wstydliwe, ale to tylko słowa, puste, już bez znaczenia.
Doktor otarł ręką czoło. Na skórze zostały czarne smugi. Sanchez podał mu chusteczkę.
– Skoro nie ma pan wpływu na przeszłość, niech pan jej nie pozwoli wysysać z siebie duszy.
– To czego się trzymać, co jeszcze ma sens? – Twarz Olwidzkiego powoli nabierała rumieńców, a oczy odzyskiwały blask.
Z oddali, z lasu, dobiegły ich odgłosy śmiechu. Sanchez skinął na doktora, przypadli do pnia dużego dębu na skraju polany, ostrożnie wychylili głowy.
Leśną ścieżką, w smudze słonecznego światła nadchodziła panna Małgosia Popielska, a w ślad za nią, jak prowadzony na smyczy, podążał panicz Konrad. Dziewczyna niosła w ręce dzbanek pełen malin, chłopak schylał się co chwilę i zrywał kwiaty do bukietu.
– Nic tu po nas, Sanchez, chyba czas wracać – szepnął Olwidzki.
Poczekali, aż młodzi miną ich polankę, i ruszyli z powrotem w kierunku dworu. Nie spieszyli się; nawet Sanchez, dotychczas poruszający się po lesie ze zręcznością dzikiego człowieka, celowo robił teraz wiele hałasu.
Do domu dotarli tuż przed zmierzchem. W oknach pokoju panienki paliło się już światło. Z daleka dostrzegli na ganku postać samotnego mężczyzny. Czarnowłosy, z bokobrodami na bladej, pociągłej twarzy, siedział na schodach, opierając w zadumie głowę na dłoni. Pomimo ciepła okrywało go narzucone na plecy futro, a pod szyją pyszniła się zawiązana fantazyjnie krwistoczerwona chusta. Na widok nadchodzących powstał, sztywno ukłonił się Olwidzkiemu i zatrzymał dłużej wzrok na twarzy Sancheza.
– Cóż to, panie Adamie? – Za jego plecami rozległ się śmiech starego Popielskiego. – Przecie w legionach, gdzie pan służyłeś, wielu było czarnoskórych żołnierzy!
Nieznajomy odsunął się na bok, przepuszczając gospodarza.
– Panowie pozwolą – stary Ignacy przybrał oficjalny ton – nasz sąsiad, pan Adam, właśnie wrócił z długiej tułaczki.
***
Wszędzie było widać Polskę.
Konrad i Małgosia chodzili na długie spacery, dziewczyna narzucała szybkie tempo, na jej bladej twarzy pojawiał się rumieniec – Polska.
Wgryzali się w czerwone jabłka, odsłaniając biały miąższ – Polska.
Konrad skaleczył się o cierń, dotknął pnia brzozy, zostawił ślad krwi – Polska.
A wszystko za sprawą rozmów Ignacego Popielskiego i innych szlachciców, którzy czasem zajeżdżali do dworu. Mężczyźni dyskutowali o utraconej wolności, o silnym duchu w Narodzie, o tym, że kraj odrodzi się jak feniks. Wszędzie dopatrywali się znaków od Boga: a to ktoś widział orła na niebie, a to ktoś śnił o powrocie Francuzów, a to ktoś słyszał plotkę, że Józef Poniatowski nie umarł albo że umarł, lecz zmartwychwstał.
Ściszonymi głosami mówili, że panna Małgosia cierpi niczym Ojczyzna. Walczy z chorobą, jak powinno się walczyć z zaborcą. Dziewczyna stanowi wyraźny sygnał, by się zjednoczyć, by powstać, by znowu zawisły polskie flagi – patrzcie, mości panowie, jak jej anielskie oblicze spłonęło pąsem.
Wolański słuchał tego, milcząc taktownie, i zerkał nad stołem na Olwidzkiego. Zastanawiał się, czemu doktor wygląda tak blado. Niedobrze mu od tych patriotycznych dysput czy od nadmiaru wina?
Kiedy tylko Konrad mógł, starał się na Polskę nie patrzeć. Wolał patrzeć na Małgosię.
Zakochiwał się więc w jej pospiesznym kroku, w pospiesznej mowie, w pospiesznym byciu. Pozwalał, by go prowadziła przez las do miejsc, gdzie rosną najlepsze jabłka, dzikie i słodkie. Wgryzali się w chrupiący miąższ; sok ściekał po brodzie. Potem dziewczyna brała go za rękę – jeszcze lepką po owocach, ale nie przeszkadzało im to – i ciągnęła w stronę strumienia. Myli dłonie, myli twarze, po czym zaczynali się chlapać, jakby byli dwa razy młodsi niż w rzeczywistości. Do dworu wracali polami, a wczesnojesienne słońce suszyło ich ubrania.
Konrad tej beztroski się wstydził – był przecież dorosłym kawalerem – i jednocześnie chciał, by trwała jak najdłużej. Bał się, że Małgosia, z każdym dniem zdrowsza, piękniejsza i mądrzejsza, wyrośnie z ich wspólnych spacerów i skupi się na tym, czym dziedziczka powinna się zajmować. Znajdzie męża, kogoś bardziej obiecującego niż kompozytor, który nie może się pochwalić żadnym skończonym dziełem.
Zaskoczyła go jednak: potrafiła zachować w sobie dziecięcą radość, kiedy rozkwitała w niej kobieta.
Któregoś dnia – liście już żółkły – była gotowa, by porozmawiać z Konradem o chorobie. Zaprosiła go do swojego pokoju, kazała usiąść na łóżku. Młody szlachcic zdziwił się, nie chciał łamać obyczajów, ale spełnił polecenie.
Dziewczyna wzięła dwie z trzech stojących na półce książek.
– Pomagają mi… wrócić – oznajmiła, siadając obok Konrada. – Poznałeś już pana Adama? Podarował mi tomik swoich wierszy, kiedy byłam dzieckiem. – Położyła prawą dłoń na Poezjach. – A potem, kiedy zaczęłam chorować, doradził prowadzenie własnych zapisków. – Lewą ręką pogładziła obwiązany sznurkiem notes.
Młodzieniec nie wiedział, co odrzec.
– Nie pomagają mi jednak zostać – dodała Małgosia. – Choć próbowałam różnych sposobów. Opisywałam wszystko, każdy dzień od świtu do zmierzchu, sny także. Starałam się określić, kim jestem. W jednym z wierszy pan Adam napisał: nieistotne, kim jesteś, istotne, kim się stajesz. Nie wiem, co o tym sądzić, Konradzie.
– A kim się czujesz?
– Czuję się… problemem. Czuję się znakiem dla dziadka i reszty szlachciców, zbyt starych lub zbyt tchórzliwych, by pójść na wojnę. Czuję się jak wiersz, z którego każdy może wyczytać, co zechce. Jakbym nie była prawdziwa, tylko… – Urwała, przesunęła dłonią po tomiku poezji. – Nie byłoby to takie złe, gdybym tylko sama mogła siebie napisać.
– Codziennie siebie piszesz, Małgosiu.
– A ty codziennie komponujesz. I gdzie twoje arcydzieło?
Zapadło milczenie. Tylko dwór mruczał odgłosami krzątającej się służby.
Wolański czuł ból, którego nigdy wcześniej nie doświadczył: niezbyt mocny, ale głęboki. Pomyślał, że może coś podobnego przeżywali nieszczęśliwi poeci.
On jednak nie był nieszczęśliwy. Przeciwnie. Drobna rana zadana przez Popielską jedynie umacniała uczucie, tak jak zimna woda hartuje gorącą stal. Umacniała to, co wydawało się już wystarczająco trwałe – bo odwzajemnione. Dziewczyna siedziała blisko. Czuł jej zapach. Mógł sięgnąć, złapać za rękę, nie odtrąciłaby go.
Mógłby nawet o tę rękę prosić.
– Wiem, że to znowu się zacznie, Konradzie – powiedziała po chwili Małgosia, burząc jego marzenia. – Wiem, że twoja obecność miała temu zapobiec. Nie patrz tak na mnie, proszę. Nie jestem głupia. Wiem, że twoje przybycie to pomysł tego czarnego, Sancheza.
– Może się mylisz. Zastanów się, kiedy następuje nawrót?
– Nawrót? Doktor Olwidzki powiedział ci, że to są nawroty? Konradzie, moja choroba trwa nieustannie, nawet w tej chwili, gdy siedzisz tu przy mnie.
– Kiedy? – nie ustępował szlachcic. – Co jest powodem?
Zawahała się.
– Doktor mówi, że to może być wywoływane szokiem, silnymi emocjami. Dziadek uważa, że to przez naszą sytuację we dworze, w Polsce. Słyszałam też inne, bardziej niepokojące teorie…
– Też je słyszałem. Chyba nie wierzysz w bzdury opowiadane przez ciemny lud?
– Dobrze to ująłeś: ciemny. Ten Sanchez też coś o tym mówił.
Uśmiechnęła się smutno, spuściła głowę.
Konrad przymknął oczy, próbując zestroić myśli.
– Nie powiedziałaś, jakie jest twoje zdanie – rzekł w końcu. – Co jest powodem… nasileń twojej choroby?
Nie odpowiedziała od razu. Patrzyła na trzymane książki, trochę na poezje pana Adama, trochę na własne zapiski. Dłużej na te drugie. Nie musiała ich czytać – znała te zdania na pamięć.
Nic nie znacząca kombinacja słów, ładna, lecz pusta.
Małgosia uniosła wzrok. Odłożyła książki na bok, wyprostowała się, złożyła ręce na podołku.
– Myślę, że ja jestem powodem.
Październik
Stary Popielski zasiadł pod ścianą, między Kościuszką i Dąbrowskim.
– Zgromadziłem was tutaj, panowie – zaczął, a postaci z obrazów zdawały się przysłuchiwać z uwagą – bo czas nam radzić. Wnuczka moja, Małgosia, jak chyba wszyscy widzicie, wróciła szczęśliwie do zdrowia. Znak to niemylny, że Opatrzność nam sprzyja.
Olwidzki bez przekonania pokiwał głową.
– Muszę tu przyznać wobec panów – powiedział – żem był raczej przeciwny pomysłowi mego towarzysza. – Wskazał na Sancheza, tkwiącego w kącie i spode łba łypiącego na pana Adama. – Czasem jednak, kiedy rozum nic wskórać nie może, serce z pomocą przybywa. Jestem już, być może, za stary, by o tym pamiętać. Grunt, że młodzi nie zapomnieli. – Uśmiechnął się krzywo. – Jeśli uznacie, że nasza posługa skończona, pora nam za gościnę dziękować i ruszać dalej, bo czekających na pomoc w tym kraju niemało.
– Nie, nie, źleś mnie waćpan zrozumiał! – Popielski zamachał rękoma. – Nikt was stąd nie wyprasza, wręcz przeciwnie. Dzieło nowe się szykuje, w którym i panowie, jako doświadczeni weterani, swoje miejsce znajdziecie.
Olwidzki, wyraźnie zdezorientowany, również zerknął w stronę pana Adama. Tajemniczy mężczyzna zasiadał w ulubionym fotelu doktora i przyjąwszy zwykłą sobie pozę zadumanego filozofa, spoglądał w nieokreślone przestrzenie. Nad jego głową pyszniła się ikona Panny Ostrobramskiej.
– Tak, panowie! – kontynuował gospodarz. – Widzę, że już się domyślacie. Pan Adam przybywa do nas jako emisariusz wielkiej sprawy. Jeździ od dworu do dworu i liczy szable gotowe do walki. Mam nadzieję, że i panów, jako ludzi honoru, może w swych rachunkach uwzględnić.
Doktor zakrztusił się winem.
– Nie jestem pewien – odrzekł po chwili – czy to właściwy moment…
– Najlepszy! – nie dał mu skończyć Popielski. – Uzurpator zaślepiony zwycięstwem, Prusacy liżą rany, nikt nie spodziewa się wybuchu powstania. A nas tu jeszcze wielu zostało, może niemłodych, ale wciąż pamiętających, jak się szablą posługiwać!
– A panicza Konrada panowie do spisku nie zapraszają? – odezwał się Sanchez.
Doktor spojrzał w jego kierunku. Kreol opuścił swoje miejsce w kącie i zajął teraz pozycję pod obrazem Czarnej Madonny, wciąż prowokacyjnie wpatrując się w rozpartego w fotelu poetę.
Jakby zbudzony tym pytaniem, pan Adam zamrugał i raczył wreszcie włączyć się do rozmowy.
– Panicz Konrad wydaje się mieć wyznaczone tutaj inne zadanie – odpowiedział zaskakująco łagodnym tonem.
Olwidzki zerknął na poetę, na Sancheza, znowu na pana Adama, po czym, tknięty nagłym przeczuciem, obrócił się i spojrzał na ścianę za sobą. Nie zdziwił się wcale na widok ujętego w ramę wąsatego oblicza i wypiętego torsu nieszczęsnego posła ziemi nowogródzkiej. Rejtan rzeczywiście wydawał się do niego nieco podobny.
– Panowie wybaczą – zwrócił się znów do zgromadzonych – ale sądzę, że wasz entuzjazm jest oparty na zbyt pochopnych kalkulacjach…
– Kalkulacje, dywagacje, zdrowy rozsądek – przerwał mu ponownie Popielski. – A tak ładnie mówiłeś doktorze przed chwilą o racjach serca! Duch, duch jest w narodzie! W uzdrowienie Małgosi też waćpan nie wierzyłeś!
Nagle huknęło – drzwi, pchnięte gwałtownym ruchem, uderzyły w ścianę obok Sancheza i do izby wpadł wzburzony Konrad Wolański.
– Zaczęło się!
Olwidzki poczerwieniał. Popielski zbladł i wyciągnął w stronę lekarza trzęsący się palec.
– Widzisz waćpan!
– Znowu się zaczęło – szepnął Wolański, a potem głos mu się załamał. Młodzieniec otarł dłonią twarz i ze zdziwieniem spojrzał na znaczące ją ślady krwi. – Panna… panna Małgosia…
Ręka Popielskiego opadła. Stary szlachcic zatoczył się w miejscu, ale odzyskał równowagę. Rozejrzał się pełnym rozpaczy wzrokiem po zgromadzonych i runął w stronę otwartych przez Konrada drzwi.
Chłopak wybiegł zaraz za nim. Olwidzki chciał ruszyć w ich ślady, ale drogę zastąpił mu Sanchez.
– Nic tam po panu.
– Więc mamy to tak zostawić? – Doktor próbował przecisnąć się do wyjścia.
– Przecież mówiłem, że jeśli chłopak nie pomoże, zostaje nam jeszcze jeden sposób – tłumaczył Kreol. – Brakowało tylko pewnego elementu.
– Jakiego?
– Guślarza – odpowiedział Sanchez i wskazał na fotel, w którym zasiadał pan Adam.
***
Nagły kaszel zagłuszył kroki Olwidzkiego.
– Wciąż źle? – zapytał doktor.
Konrad wzdrygnął się.
– Wszedł pan cicho jak duch – wychrypiał, odwracając się od fortepianu.
– Przepraszam.
Olwidzki stał w drzwiach, uzbrojony w dwie butelki. W jednej chlupotało czerwone wino – Wolański umiał już po samej barwie rozpoznać ulubionego węgrzyna doktora – druga zaś wypełniona była przezroczystym płynem. Młodzieniec miał silne podejrzenie, że to nie woda.
Lekarz rozejrzał się: najpierw zerknął na bladą twarz Konrada, potem na zakrwawioną chusteczkę, wreszcie na panujący w izbie bałagan. W końcu wypatrzył fotel, rozpromienił się nieco i zasiadł.
Milczeli, dopóki Wolański znów nie zaniósł się silnym kaszlem.
– Masz – powiedział Olwidzki, podając mu butelkę z przezroczystym płynem. – To lekarstwo.
– Już Sanchez mnie poił swoją ziołową nalewką…
– Konradzie, jestem doktorem. Nie dawałbym ci niczego podobnego. To wódka.
Po chwili wahania kompozytor łyknął. Nie miał w ustach alkoholu od tej nieszczęsnej nocy, kiedy upił się, zdarł z siebie ubranie i nagi ruszył do lasu, na poszukiwanie Małgosi. Pamiętał następny poranek: wrócił bez panny, za to z okropnym bólem głowy, zapaleniem płuc i postanowieniem, że drugi raz nie da się wciągnąć w pułapkę miłości skazanej na nieszczęśliwe zakończenie.
Olwidzki spróbował nawiązać rozmowę:
– Grałeś? – Wskazał na fortepian.
– A słyszał coś pan?
– Nie.
– Nie potrafię już grać – wyznał Konrad. – W głowie nie rozbrzmiewa mi żadna muzyka. Mogę uderzyć w klawisze, ale… – Urwał, spojrzał na doktora. – Po co pan przyszedł? Żeby zastąpić moją rozpacz pijaństwem?
– Przyszedłem prosić cię o pomoc.
– To ja powinienem pana prosić. – Młodzieniec pokazał chusteczkę pokrytą czerwonymi plamami.
– Dałem ci lekarstwo. Pij.
– Wódka na zapalenie płuc?
– Wódka na złamane serce. Tłumaczyłem ci przecież, że nie zajmuję się chorobami ciała, lecz chorobami duszy. – Olwidzki, jakby na zachętę, sam pociągnął solidny łyk węgrzyna. – A moje doświadczenia wskazują na to, że dusza goi się dłużej niż ciało. – Podwinął rękaw, obnażając blizny. – Twoja dusza, moja dusza… i dusza panienki Małgosi.
– Wybaczy pan, doktorze, ale nie jestem w nastroju do filozoficznych dysput.
– Nie wątpię. Nie umniejszając twojej inteligencji, Konradzie, zauważyłem, że wolisz działać sercem niż rozumem. Zresztą, dlatego Sanchez cię tutaj sprowadził. – Olwidzki pochylił się nagle w fotelu. – Moja prośba jest taka: miej serce. Miej serce dla panny Małgosi.
– Miałem. – Młodzieniec wzniósł butelkę. – I właśnie je leczę.
Pił, dopóki nie przeszkodził mu spazm kaszlu. Krople wódki zmieszanej z krwią wylądowały na klawiaturze fortepianu. W gardle paliło.
– Musisz przy niej być – powiedział doktor. – Bo dziewczyna jest taka jak ty, Konradzie. Przypomnij sobie, odkąd chorujesz.
– Odkąd pamiętam.
– I to częściej niż inni! – Olwidzki mówił coraz bardziej gorączkowym głosem. – Choroby do ciebie wracają, jedna za drugą, jakby za wszystkim stała jakaś większa, gorsza przypadłość. Lekarze nie potrafią tego wyleczyć… a mimo to leczą. Tak samo trzeba postąpić z panną Małgosią. Ktoś musi być przy niej, gdy zabraknie jej dziadka.
– Trzeba? Musi? Kto nakazuje? Pan?
– Ty sam. W głębi serca ją kochasz.
Wolański spróbował w tę głębię zajrzeć i dostrzegł tylko ciemność. Nie płonął tam żaden żar. Ognistą wiarę w miłość zgasiła rzeczywistość, w której wszystko było nie tak, jak powinno. Młodzieniec czuł się oszukany, rozczarowany, wypalony.
A jednocześnie oczyszczony.
Kiedy nie patrzył w siebie, widział wszystko wyraźnie: pijanego Olwidzkiego, rozrzucone ubrania, przewrócony kałamarz, pusty papier, nieużywany instrument. To wszystko było prawdziwe i jedyne, pozbawione jakichkolwiek głębi. Wolański przejrzał – liczyły się prawdy, nie poezje. Rozum, nie serce.
– Nie, doktorze. – Pokręcił głową. – Jak można pokochać kogoś, kogo zna się tak krótko?
– Setki poetów potrafią.
– Do diabła z poetami! – Konrad zatrzasnął klawiaturę i zerwał się z taboretu. – Do diabła z Małgosią, do diabła z tymi szlachcicami, do diabła z panem! Nie chcę tego. Nie chcę chorej kobiety, nie chcę chorej Ojczyzny, nie chcę chorego lekarza. Idźcie wszyscy do diabła!
***
– Idziemy – powtórzył Sanchez, unosząc świecę.
– Ale po co ja tam jestem potrzebny? – Olwidzki bronił się resztkami sił.
– Będzie mnie pan uwiarygadniał.
Dotarli do końca korytarza i doktor nie mając już wyboru, podjął wspinaczkę po trzeszczących stopniach. Wyprzedzał go własny cień, ogromny i rozedrgany.
– Ale ty będziesz mówił – szepnął jeszcze w dół.
Idący za nim Sanchez machnął tylko ręką, wskazując kierunek marszu.
Schody kończyły się zamkniętymi drzwiami, z których grubymi płatami odchodziła farba. W świetle świecy trudno było jednoznacznie określić ich barwę. Sanchez zapukał. Nikt nie odpowiedział. Olwidzki odwrócił się z westchnieniem ulgi, ale Kreol zastąpił mu drogę, sięgnął do klamki i otworzył drzwi. Do środka weszli razem.
Pan Adam wybrał lokum na strychu z własnej woli. Dwór mieścił już wprawdzie trójkę gości, lecz stary Popielski był gotów oddać poecie w użytkowanie własny gabinet. Adam, doceniając gościnność gospodarza, wymówił się jednak zamiłowaniem do prostoty, chęcią odosobnienia i niejasnymi względami konspiracyjnymi. Naprędce uporządkowano część pomieszczenia, przewietrzono, wyniesiono na górę najpotrzebniejsze sprzęty, w tym ulubiony fotel Olwidzkiego, urządzając tam całkiem wygodne wnętrze.
– Witajcie. Oczekiwałem was od dawna.
Poeta siedział w ciemności na podłodze, bez koszuli, ze skrzyżowanymi nogami. Oczy miał zamknięte, dłonie spoczywały na kolanach, szczupła klatka piersiowa – znaczona blizną po lewej stronie – powoli unosiła się i opadała. Nad jego głową, na filarze, wisiało potężne poroże łosia. W powietrzu unosił się zapach palonych ziół.
Sanchez zrobił krok do przodu. Rogi, oświetlone pełgającym płomykiem świecy, jakby urosły, upodabniając się do rozpostartych skrzydeł. Reszta pomieszczenia wciąż niknęła w mroku. Blade ciało medytującego zdawało się lewitować w ciemności.
– Konieczny będzie rytuał – zaczął Sanchez.
Pan Adam westchnął, podniósł się z podłogi, sięgnął po leżące za nim futro i okrył swoje chude ramiona.
– Czemu sam nie podjąłeś się leczenia? – zapytał spokojnie.
– Tu chyba zaszła pomyłka – próbował włączyć się do rozmowy Olwidzki. – To ja jestem lekarzem.
Adam rzucił mu przelotne spojrzenie.
– Widzę, kim jesteś. I wiem, kim jest on.
– To nie moja ziemia. Nie znam jej duchów. – Sanchez delikatnie odsunął Olwidzkiego i stanął naprzeciw poety.
– Ja znam je zbyt dobrze – odparł Adam. – Myślisz, że nie próbowałem leczyć dziewczyny? Ale poniosłem porażkę. Trudno być wieszczem we własnym kraju.
Sanchez, nie spuszczając wzroku z rozmówcy, ostrożnie schylił się i postawił świeczkę na podłodze.
– Opowiedz mi o tych demonach.
Olwidzki nie słuchał, tylko obserwował, jak cienie dwóch mężczyzn rosną, rozlewają się po ścianach, pochylają ku sobie na belkach stropu, gdzie ni to obejmują się w braterskim uścisku, ni to biorą za bary w śmiertelnym zwarciu. Twarz poety, blada maska z pustymi oczodołami, odcinała się na tle ciemności. Naprzeciw niej wisiały w powietrzu białe oczy i białe zęby Sancheza. Przenikający wszystko wonny dym i poczucie otaczającej ich pustki sprawiły, że Olwidzki poczuł się przez chwilę jak w mrocznym kościele.
Przypomniał sobie tamtą listopadową noc, gdy jako dziecko wymknął się wraz ze starym sługą do cmentarnej kaplicy. Pamiętał płonące ognie, obłoczki pary unoszące się z ust zgromadzonych wieśniaków, guślarza w niedźwiedziej czapie, ten sam dym rysujący nad głowami widmowe kształty. Pamiętał, jak uciekał sam, przez zimną noc, do domu. Widział rozczarowanie w oczach ojca i łzy matki, gdy opowiadał im, gdzie był i co zobaczył pod ciemnym sklepieniem.
Nagły podmuch poruszył płomieniem świecy, dekoracje w teatrze cieni zadrgały. Olwidzki poczuł ciepło na policzku. Przypomniał sobie piekło Santo Domingo – to codzienne i tamto ostatnie. Przez chwilę znów zazdrościł towarzyszom, z których ust i oczu buchały już płomienie, podczas gdy on miał w gardle tylko gorzki dym. Chwila ciemności i wróciło wspomnienie pogańskiego obrzędu – twarz Sancheza okolona pióropuszem, bębny i imiona demonów. I tak jak wtedy, teraz też nie mógł się nadziwić, że obserwuje to wszystko z góry, zamiast leżeć na ziemi, jak jego spalone ciało.
– Zróbcie to razem – powiedział.
Listopad
– Świerzop i dzięcielina – wyjaśnił Adam, widząc ciekawość w oczach Sancheza.
Położył wiązki suszonych ziół obok kotła. Wszystko przygotowali niedaleko dworu, na wzgórzu koło lasu – w miejscu, w którym ostatnio widziano pannę Małgosię. Wspólnie tworzyli malowniczą grupę: Popielski wystrojony jak do kościoła w niedzielę, Adam z rozwianym włosem, w białej koszuli z rozchylonym kołnierzem, Sanchez w przebraniu murzyńskiego kacyka, i sam doktor, z dwiema potężnymi pałkami w dłoniach. Pozostało tylko czekać na zmierzch.
Olwidzki podszedł do Kreola i odciągnął go na bok.
– Doprawdy nie wiem, co mnie wtedy podkusiło, żeby wam podsunąć ten pomysł. Może jednak darujmy sobie? To znaczy, nie chodzi o to, że coś możecie uzyskać, tylko… mimo wszystko to może być… niebezpieczne.
– Oczywiście, panie Olwidzki, że to będzie niebezpieczne. Bardzo niebezpieczne.
Doktor przyjrzał się przyjacielowi. Kolorowa koszula, białe i czerwone symbole wymalowane na twarzy, kogucie pióra sterczące spod opaski – wszystko to nijak nie pasowało do wyblakłego krajobrazu, pustych zoranych pól, sinych mgieł i dymów snujących się nad szykującą się do snu ziemią.
– Ale wiesz, co robisz?
Sanchez wskazał na trzymane przez doktora drewniane pałki.
– Pan się nie martwi. Pana zadaniem będzie tylko walić w bębny. Miarowo, do rytmu. I choćby nie wiem co, nie przestawać.
– Ale…
– Da pan radę. No, już. Zaczynamy.
Sanchez odwrócił się i skinął głową w stronę pana Adama. Ten przeżegnał się, sięgnął za pazuchę, wyjął stamtąd zeszyt w zniszczonych okładkach, przewertował go. Oparł stopę na kamieniu, uniósł rękę i wyrecytował z uczuciem:
Na znak dany przez guślarza
Niechaj każdy drogę znajdzie
Jest napitek, jest wieczerza
Święte dziady, przybywajcie!
Stary Popielski odkrył wieko żeliwnego kotła i zbliżył pochodnię do powierzchni płynu. Buchnęło niebieskim płomieniem, w którym zadrżały otaczające ich drzewa. Mrugnęły ołowiane kałuże, ukryte między tłustymi skibami. Sanchez przykucnął, sięgnął do woreczka z ziarnem i zaczął usypywać na ziemi przed kotłem jakieś figury, mamrocząc pod nosem:
– Papa Legba, otwórz wrota!
Adam przyglądał się temu z wyraźnym dystansem.
– Papa Legba, który jesteś zwierciadłem, otwórz przejście! – powtarzał Kreol.
Poeta rozejrzał się po zgromadzonych. Wytargał ze swojego zeszytu jedną kartkę, zmiął ją i dorzucił do płonącej wódki. Ogień zamigotał. Przed nimi, na polach aż do dworu, nie było widać żywej duszy. W taką noc wszyscy szukali schronienia pod dachem. Senną monotonię falistych linii łamała tylko postawiona na sztorc, zapomniana wiązka słomy. Gość nie w porę: za późno na snopek, za wcześnie na chochoła.
– Przybądź i otwórz przejście!
Płomienie zatańczyły na wietrze. Słomiany wiecheć stał teraz wyraźnie bliżej. Nieforemna, groteskowa kukła chyliła się w stronę zgromadzonych na wzgórzu.
– Papa Legba!
Ktoś go wołał, czegoś chciał, czego szukał, będzie miał. Chochoł runął na ziemię, rozsypując się na tysiące suchych włókien. Spomiędzy nich, z cichym piskiem, rozbiegły się na wszystkie strony małe cienie, jakby myszy.
– Sanchez! – szepnął Olwidzki. – Co wy wyprawiacie?
Kreol podniósł twarz na doktora. W gęstniejącym mroku, oświetlana migoczącym płomieniem, co chwilę zmieniała swoje rysy.
– Jak to co? Voodoo. Z Dziadami…
– Co?!
– Tylko niech pan nie udaje, że nie wie, o co chodzi!
– Ale mieliście leczyć pannę Małgosię…
– Jeszcze pan nie zrozumiał? Nie wystarczy wyleczyć dziewczyny. Choroba nawraca, bo ma swoje źródło w tej ziemi, w polach, lesie, dworze. Musimy zlikwidować przyczynę. Niech pan się bierze do pracy!
Olwidzki posłusznie stanął przy bębnach. Sanchez uniósł ręce i zawołał:
– Captain Debas, przybądź z mocą! Captain Debas, przybądź z radą!
Pan Adam dorzucił do kotła wiązkę ziół. Sypnęło iskrami, ogień zabłysnął feerią barw, zamykając zgromadzonych w wibrującym kręgu. Zapachniało jak na strychu we dworze. Olwidzki nawet nie zauważył, kiedy jego ręce zaczęły wybijać miarowy rytm. Stary Popielski, w kontuszu, z martwym kogutem w dłoni, rozłożył ręce w zgodzie z otrzymanymi instrukcjami i zaczął powoli wirować wokół własnej osi.
– Captain Debas, opuść głębię!
Teraz wy, dusze czyśćcowe
Czyli stare, czyli nowe,
Czyli zagubione w czasie
Na znak krzyża przybywajcie!
Popielski wyciągnął przed siebie rękę z kogutem, drugą ujął się pod bok i ruszył, krokiem poloneza, wokół płonącego kotła. Olwidzki wybijał pałkami rytm na bębnach. Słowa recytowane przez pana Adama pulsowały w tle. Sanchez śpiewał, z rękoma w górze. Ogień kołysał się miarowo.
Bębnienie przeszło w rytm końskiego kłusu. Cała noc dudniła tym dźwiękiem, jakby była jeźdźcem nieufnie okrążającym ich ogień. Doktorowi wydało się, że słyszy parskanie chrapów, dzwonienie uprzęży. Księżyc szabli lśni u boku, a na piersi ryngraf mroku, a na głowie czapka z piórem, a na szyi pętla sznura… Wstrzymał oddech, nasłuchując, i na mgnienie oka zgubił rytm. Ciemność zakotłowała się, spłoszona. Usłyszeli jeszcze cichnące w oddali rżenie, a drzewa i skraj pola znów wyłoniły się z mroku.
Olwidzki spojrzał przepraszająco na Sancheza. Popielski, jak lunatyk, z zamkniętymi oczami, przeparadował między nimi. Kreol skinął głową i zawołał, przekrzykując bębny:
– To nic! Musimy sięgnąć jeszcze głębiej!
Pan Adam wspiął się na swój kamień i machał rękami.
– Ofiara, potrzebna będzie ofiara! – krzyczał. A potem zwrócił się jeszcze w stronę doktora: – Nie przerywaj!
Sanchez rozejrzał się po wzgórzu. Dopadł do Popielskiego i wyrwał mu z ręki zdechłego koguta. Przyjrzał się truchłu z niesmakiem, cisnął w stronę lasu. Wrócił do kotła, sięgnął do kieszonki, wyjął małe, blaszane puzderko, otworzył je i przechylił nad płomieniami. Zamigotały drobne iskierki, zaśmierdziało palonymi włosami.
– Baronie Samedi, przyjmij ofiarę!
Ponad głuchym dudnieniem bębnów rozległ się dźwięk, stokroć głośniejszy, jakby rozdzierane płótno, dźwięk wibrujący, przenikający ciemność i przeszywający ciała. Ogień przygasł, zdławiony, by po chwili rozgorzeć nowym, silniejszym blaskiem.
Adam zachwiał się na swoim kamieniu, ale ustał, niczym pomnik na postumencie. Sanchez upadł na ziemię i stamtąd, wznosząc rękę, wołał do Olwidzkiego:
– Nie przestawaj!
Doktor walił pałkami w bębny, ile sił w rękach, a kocioł buzował ogniem w rytm jego serca. Kątem oka dostrzegł jeszcze Popielskiego, klęczącego na ziemi i szukającego czegoś w zaroślach. Las nad jego głową drżał, pulsował, wierzchołki drzew chyliły się na boki i wracały na miejsce, jakby natura chciała coś z siebie wypluć, urodzić, ale nie miała na to siły lub odwagi.
W końcu, w jednym bolesnym spazmie, czarne pnie poruszyły się i rozstąpiły na boki. W powstałej wyrwie ukazała się ogromna sylwetka. Ciało olbrzyma skrywały szlacheckie szaty, a wysoko nad lasem, tuż obok księżyca, kołysało się dobrze znane Olwidzkiemu wąsate oblicze Rejtana z obrazu. Upiór pochylił się nad zgromadzonymi na wzgórzu i uśmiechnął, odsłaniając kły.
Rękoma, długimi od wschodu po zachód, sięgnął do koszuli na piersi i szarpnął. Rozerwał materiał, uwolnił potężny tors. To nie wystarczyło – szarpał dalej, targając skórę, rwąc mięso, łamiąc kości, aż dotarł do serca, wielkiego i czarnego. Zacisnął je w dłoni, wydarł z piersi gwałtownym ruchem, aż krew trysnęła po nieboskłonie, krzyżując mleczną drogę. Uniósł zdobycz do ust i zatopił w niej zęby i stał, stał pewnie na nogach, choć w piersiach miał tylko pulsującą ranę.
Olwidzki zadzierał głowę, struchlały, lecz bębnił i bębnił, bo wiedział, że musi. Na chwilę tylko zwolnił, bo sił mu brakło w ramionach.
– Nie przestawaj! – usłyszał krzyk Adama.
Obok Rejtana pojawiło się kolejne widmo. Kobieta w ślubnej sukni, z koroną, w welonie, mokra, pokryta wodorostami, oślizgła jak topielica. Sięgnęła do zasłony skrywającej twarz, uniosła ją, ukazując zimne oblicze ryby, lśniące łuskami w świetle księżyca. Zza jej pleców wyskoczył Żyd, Żyd drewniany, w pasiastej koszuli, jak malowany, uderza w cymbały, do taktu, z radością, a te cymbały są z ludzkich kości!
Ramiona doktora omdlewają, bije coraz słabiej, ale gdy tylko wzmocni rytm, nowy upiór wyłania się z lasu. Ogień buzuje. Adam stoi na kamieniu i gorączkowo notuje w swoim zeszycie. Sanchez tarza się po ziemi. Popielski z rozwartymi ramionami biegnie w kierunku zjawy wielkiego husarza dosiadającego koguta. Ręce Olwidzkiego słabną. Jeszcze kilka uderzeń. Jeszcze…
***
Konrad próbował nie słuchać, ale kraj błagał go o pieśń. Łomotały bębny, ludzie pokrzykiwali. Na zewnątrz coś huczało, trzaskało, szumiało – młodzieniec miał nadzieję, że to po prostu wiatr, jednak wyobraźnia podsuwała inne obrazy.
Najgorsze były te miarowe uderzenia. Rytm, który domagał się melodii.
W końcu Wolański nie wytrzymał. Zdjął z twarzy poduszkę, odrzucił kołdrę i zerwał się z łóżka z postanowieniem, że odjedzie jeszcze tej nocy. Wyniósłby się wcześniej, gdyby nie zapalenie płuc. Miał dość szaleństwa, które jak zaraza zalęgło się we dworze. Dość pijaństwa Olwidzkiego, dość patriotyzmu Popielskiego, dość podstępów Sancheza i dość półprawd pana Adama. Ubrał się pospiesznie, spakował najważniejsze rzeczy, po czym ruszył przez opustoszałe domostwo. W jednym z okien mignęły mu tańczące na pobliskim wzgórzu ognie.
Ognie i nie tylko.
Konrad cofnął się, podszedł do okna, wyjrzał. Mimo listopadowego chłodu poczuł, jak na czoło występują krople potu. Widział znajome sylwetki czterech mężczyzn, a także inne kształty: chwiejne, na wpół przejrzyste, jakby z dymu.
Jeszcze kilka godzin temu, kiedy Ignacy Popielski po raz ostatni prosił go o udział w rytuale, młody kompozytor najpierw wyśmiał, a następnie potępił pokładanie nadziei w gusłach i zabobonach. Nie wierzył, że pogańskie obrzędy pomogą Małgosi Popielskiej. Nie wierzył, że cokolwiek pomoże.
Teraz jednak widział na własne oczy, jak duchy – polskie i obce – tańczą wśród płomieni.
I słyszał. Dudniły bębny, huczały cymbały. Rytm żywych i rytm umarłych. Prosiły, błagały, nalegały: zagraj. Konradowi zdawało się, że oplatają go niewidzialne więzy – niektóre sztywne i łamliwe jak zboże, inne giętkie i mocne jak pnącza orientalnych roślin. Odszedł od okna, zanim nieznana moc zdołała go omotać.
Pobiegł do stajni. Konie były nerwowe, więc zrezygnował z siodłania. Chciał tylko dojechać do najbliższego miasta, najbliższej wioski, najbliższego kościoła. Wyprowadził zwierzę, które wydawało się spokojniejsze od pozostałych, wskoczył na jego grzbiet, uderzył piętami w boki.
Był już przy bramie, kiedy dopadły go demony. Koń stanął dęba, Konrad runął w błoto. Leżał i nie wstawał, sparaliżowany strachem. Czuł, że jest otoczony.
Nie dostrzegał ich, lecz rozpoznawał po głosie. To były jego demony. Brzmiały jak stuk kopyt, nieludzki krzyk, skrzypienie podłogi, trzask zamykanej klawiatury, szelest gniecionego papieru, i znowu trzask, tym razem ognia. Ich słowa zlewały się w wielogłos, szepczący: twoi bracia krew przelewają, a ty co, krwią tylko plujesz, boś chorowity, słaby nie tylko ciałem, lecz i duchem, ukochaną porzucasz, towarzyszy opuszczasz, jakby byli twoimi nędznymi kompozycjami, które możesz podrzeć i spalić.
Słyszał też inne duchy. Jeden przedrzeźniał Olwidzkiego, bełkocząc o kielichu zdolnym działać cuda i o jakichś głębiach; drugi naśladował błagania Popielskiego, proszę, pomóż jej; trzeci zaś brzmiał zupełnie jak Małgosia – pytał: o czym to?
To nie muzyka, pomyślał Konrad. To tylko rytm.
Dudniły bębny.
Kraj błagał o pieśń.
Wolański wstał. Strzepnął z siebie trochę błota. W końcu ruszył w stronę dworu. Zastanawiał się, czy kierują nim jakieś nienaturalne siły, i dochodził do wniosku, że nie. One jedynie groziły, prosiły, żebrały. O tym, że zawrócił, zdecydowała albo jego własna odwaga, albo szaleństwo, podpowiadające: umiesz tylko grać, więc idź i graj.
Nie popatrzył na wzgórze. Przeszedł pustymi korytarzami, dotarł do swojego pozostawionego w bałaganie pokoju. Otworzył okno, zasiadł przy fortepianie i zadał sobie pytanie, o czym zagra.
I postanowił, że będzie to o dziewczynie, która uważa siebie samą za przyczynę swoich nieszczęść. O dziewczynie, która niszczy wszystko, co stworzy. Która pięknieje z dnia na dzień, by potem zbrzydnąć w mgnieniu oka. I od czasu do czasu zmienia dom w piekło, a bliskich w szaleńców. Zaś pewien chłopak mimo to kocha ją tak mocno, że jest dla niej w stanie zmienić sztukę w rzeczywistość.
Zagrał, a kraj słuchał.
Słuchali Olwidzki, Sanchez, Popielski, pan Adam. Słuchały duchy, drzewa, pola. Słuchali wieśniacy i służba, nie wiedząc, co słyszą. Słuchał dwór, słuchały obrazy, słuchało wszystko. Słuchała też dziewczyna.
Noc umilkła, dudnienie bębnów i cymbałów ustało. Pieśń niosła się nad ziemią. Palce Konrada uderzały w klawisze: wybrzmiewały akordy, stukało staccato, sączyło się legato, terkotało tremolo, snuło się crescendo. Dźwięki pełne sensu i żaru. Wolański grał inaczej niż dotychczas. Unikał repetycji, przeskakiwał z jednego motywu do drugiego. Gdy kończyły mu się pomysły, sięgał pamięcią do swoich nieudanych kompozycji – byle nie przerywać koncertu. Przypominał sobie krótkie chwile uniesienia wywołane czasem spędzonym z Małgosią i późniejsze rozczarowanie: frustrację, gniew, darcie nut na strzępy, a następnie palenie ich ukradkiem w lesie. Miał wrażenie, że gra ponownie każdy takt, który kiedykolwiek stworzył.
Potem poczuł, że pieśń staje się za długa, więc wymyślił zakończenie i zaprezentował je zasłuchanemu światu. Muzyka rozkazywała, kształtowała, naprawiała. Na wzgórzu duchy wracały do miejsca, skąd przyszły. Olwidzki nie patrzył w ogień, lecz w niebo, i cieszył się, że żyje. Sanchez wstawał z ziemi. Popielski padał na kolana, by przepraszać Boga. Pan Adam zamykał zeszyt i chował go za pazuchę.
A podłoga za plecami Wolańskiego skrzypiała w znajomy sposób.
Kiedy wybrzmiał ostatni dźwięk, dziewczęcy głos zapytał:
– O czym to?
Konrad odwrócił się, podszedł do Małgosi i odpowiedział tak, jak zagrał pieśń – bez słów.

***
Doktor Michał Olwidzki po raz ostatni rozsiadł się w ulubionym fotelu i spojrzał tęsknie na puste ściany. Potem powiódł wzrokiem po zebranych w pomieszczeniu. Sanchez był tuż obok i pałaszował pieczoną gęś, stary Popielski, pan Adam i Konrad raczyli się tabaką, a Małgosia chodziła wzdłuż stołu, napełniając kielichy miodem i winem. Pogodne uśmiechy na wszystkich twarzach świadczyły o tym, że czas ruszać w drogę.
– Sanchez. – Olwidzki nachylił się do przyjaciela. – Zastanawiam się, czy nie pora skończyć z medycyną. Są inni, którzy lepiej leczą ludzi. – Wskazał na Konrada, który właśnie kichał.
– A czym by się pan zajmował?
– Skoro artyści leczą, może ja zająłbym się sztuką? – Doktor przybrał zadumaną pozę pana Adama. – Choćby układaniem wierszy. To nie może być takie trudne.
– I o czym by pan pisał?
– O tym, com widział i słyszał.
– Niech pan się lepiej zajmie piciem miodu i wina. – Sanchez ruszył po dokładkę pieczonej gęsi.
Chwilę później do Olwidzkiego przysiadł się pan Adam.
– Zdrowie – powiedział, unosząc kielich.
– Tak, zdrowie – mruknął doktor.
Przyglądali się w milczeniu Konradowi i Małgosi.
– Więc jak pan to wytłumaczy, doktorze? – zapytał w końcu poeta.
– Miłość?
– Zdrowie. Zdrowie Małgosi… zdrowie jej dziadka, Konrada, zdrowie nas wszystkich. Widzieliśmy przecież, co działo się na wzgórzu.
– Mam kilka teorii. – Olwidzki upił łyk miodu. – Rozmawiałem po wszystkim z chłopakiem. Mówi, że grał swoje niedokończone kompozycje. Kompozycje, które Małgosia wcześniej słyszała. Znajome melodie przypomniały dziewczynie, kim była, i w ten sposób…
– A duchy? – przerwał Adam. – Czy ta teoria tłumaczy ich odejście?
– Nie – przyznał doktor. – Ale mam też inną.
– Słucham.
– Tylko proszę obiecać, że mnie pan nie wyśmieje.
– Obiecuję, że zachowam się stosownie.
Doktor powiercił się chwilę w fotelu, który nagle zrobił się mniej wygodny.
– Otóż mam teorię, że duchy wcale nie odeszły – powiedział. – I tak samo nie minęła choroba panienki Małgosi.
– Jakże to? Przecież wszyscy tu jesteśmy, miód i wino…
– Tak, tak. – Olwidzki pomachał ręką, jakby odganiał muchy. – Ale może nas wcześniej nie było. Może przyszliśmy dopiero, gdy Konrad nas stworzył swoją muzyką. Nowych, lepszych nas. Zdrową Małgosię, Popielskiego wolnego od tych patriotycznych szaleństw, mnie pozbawionego wątpliwości, czy… – Urwał.
– A co z poprzednimi?
– Panie Adamie, a czy przejmuje się pan pierwszymi, nieudanymi wersjami pańskich wierszy? – Nie czekając na odpowiedź, doktor wzniósł kielich do ostatniego toastu. – Zdrowie.
Wstał, skinął na Sancheza.
Pożegnanie było krótkie i szczere. Olwidzki życzył zakochanym szczęścia, a wszystkim – wolnej Polski. Ciemnoskóry ukłonił się i wyszczerzył zęby.
Chwilę później jechali już traktem na południe. Stukały kopyta, chrupały gruszki, które Sanchez zabrał ze spiżarni. Kraj nucił im cicho, ale oni nie słyszeli.
Ukryte w ziemi duchy mruczały do siebie: patrzcie, diabeł szlachcica prowadzi.