- Opowiadanie: Realuc - Na szczyt lodowej góry

Na szczyt lodowej góry

Ech, znowu trochę baśniowo. Ale znalazłem w szufladzie i nie chciałem, aby zostało tam na zawsze :( 

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Na szczyt lodowej góry

Wróciłem do domu zaraz po lekcjach, jak zawsze. Pomijając szkołę, do której zmuszony byłem chodzić, rzadko kiedy opuszczałem pokój. Zatrzasnąłem drzwi, zawiesiłem pospiesznie kurtkę na wieszaku i wbiegłem na schody prowadzące na upragnione pierwsze piętro. W kierunku białych drzwi oblepionych wyciętymi z komiksów superbohaterami. Do miejsca, w którym zapominałem o tym, kim jestem. A raczej o tym, jaki jestem. Gdy byłem już na ostatnich stopniach dobiegło mnie z dołu wołanie mamy:

– Jak w szkole, kochanie?

Jak zwykle, czyli koszmarnie.

– Wszystko dobrze! – odkrzyknąłem.

– Za pół godziny będzie obiad!

Wpadłem do swojego pokoju i zamknąłem drzwi na klucz. W końcu byłem sam. A dlaczego tak bardzo lubiłem samotność? A może inaczej: Jak to jest być najbrzydszym nastolatkiem na świecie?

Unikasz jak możesz wszelkich luster. Nie chcesz patrzeć na te odstające do granic możliwości uszy, krzywy garbaty nos, pryszcze, które uporczywie zajmują każdy wolny kawałek twarzy. Koślawe nogi, wiecznie tłuste czarne włosy, niezależnie od użytych środków, okulary o grubych oprawach, bez których nie rozpoznałbyś osoby stojącej tuż obok.

Jesteś ciągle wyśmiewany, drwią z ciebie w szkole, na ulicy, w sklepie. Możesz jedynie patrzeć z zazdrością na innych szesnastoletnich rówieśników. Na ich sportowe sylwetki, związki z atrakcyjnymi dziewczynami, które mogą być dla ciebie jedynie w sferze marzeń, na idealne życie nastolatka, którego nigdy nie doświadczysz.

Jedynymi osobami, które akceptują cię takim, jakim jesteś, są rodzice. Rodzice, dla których zawsze będziesz pięknym dzieckiem. Kocham ich za to. Ale dlaczego ja? Dlaczego to mnie tak pokarało życie? To pytanie dręczyło mnie każdego dnia.

Spojrzałem na stertę komiksów, która walała się na biurku. Były moją odskocznią. Źródłem fantastycznych światów i bohaterów, dzięki którym potrafiłem zapomnieć, choć na chwilę, o okropnym dniu codziennym. Nagle ktoś mocno szarpnął klamkę. Zza drzwi dobiegł szyderczy głos starszego brata:

– Ej, brzydalu! Zabrałeś mój laptop!? Jeśli tak, wiesz jak skończysz!?

– Niczego nie brałem!

Kopnął w drzwi i odszedł przeklinając. Nienawidziłem go. Zawsze się na mnie wyżywał i o wszystko oskarżał. Ostatnim razem, gdy rzuciła go kolejna dziewczyna, trzymał moją głowę w zaspie tak długo, że niemal się udusiłem. Był umięśnionym dryblasem, którego ego i narcyzm przekraczały wszelkie granice rozsądku.

– Franek! Antek! Obiad!

Dobiegło z kuchni wołanie mamy. Ale ja wcale nie byłem głodny. Nie miałem ochoty jeść przy jednym stole z tym głąbem ani słuchać ciepłych słówek mamy, którymi chciała stworzyć iluzoryczną zasłonę przed rzeczywistością, jakby wszystko było w najlepszym porządku.

A nie było ani trochę.

Otworzyłem okno na oścież, uderzyło mnie mroźne, zimowe powietrze. Bardzo lubiłem ten widok. Nasz dom stał na skraju lasu, z dala od miejskiego zgiełku. Z dala od ludzi. Kryształki lodu na ośnieżonych gałęziach skrzyły w promieniach słońca. Za nieruchomymi drzewami widniały łagodne wzgórza. Nie zastanawiałem się długo. Chciałem tylko pobyć sam. Wyciągnąłem z szafy starą, podartą kurtkę, zawinąłem wokół szyi wełniany szal, nałożyłem sterczącą, czerwoną czapkę ze znakiem supermana i…

…wyskoczyłem przez okno. Prosto w śnieżną zaspę. Gdy się z niej wygrzebałem, otrzepałem się z białego puchu i ruszyłem w stronę lasu. Niestety mama mnie zobaczyła, otworzyła kuchenne okno i wykrzyczała:

– Franiu! Dokąd ty idziesz!?

– Wrócę niedługo. Nie martw się – odpowiedziałem, nie zatrzymując się.

– Dorwę cię, młody! – Dobiegł mnie jeszcze krzyk brata, ale miałem go gdzieś.

Wkroczyłem między drzewa i wyobraziłem sobie, że podążam przez piękną lodową krainę, zamieszkałą przez olbrzymy. Krainę z jednego z komiksów.

I w końcu nastąpiła ta upragniona chwila. Chwila, w której rzeczywistość została gdzieś z tyłu.

 

 

*

 

 

Niejednokrotnie przemierzałem ten las. Znałem niemal wszystkie jego ścieżki, dzikie ostępy i ukryte miejsca.

Właśnie. Niemal wszystkie.

Tego dnia postanowiłem bowiem zboczyć z dobrze mi znanych szlaków i zapuścić się w stronę zachodnich podnóży pobliskich wzgórz. Szedłem wolnym krokiem, zaciągając się mroźnym powietrzem. Śnieg był na tyle zmrożony, że nogi nie zapadały się w jego grubej warstwie. Zawsze uwielbiałem zimę. Ale nie z powodów, dla których lubią tę porę rówieśnicy. Nie uprawiałem żadnych zimowych sportów ani nie spotykałem się z nikim na śnieżne bitwy. Po prostu wcześnie robiło się ciemno i zimno, więc nikt nie wyganiał mnie z domu. Mogłem zaszywać się w czterech ścianach, zapalać lampkę i czytać komiksy, a wieczorami patrzeć przez okno na biały las i tworzyć w głowie własne, magiczne światy.

Idąc tak wśród zlodowaciałych drzew, wyobrażając sobie, że ich gałęzie są ramionami olbrzymów, natrafiłem na… wielki odcisk stopy na śniegu. Zatrzymałem się jak zamrożony czarem i przetarłem oczy. Ślad był rzeczywisty. Kucnąłem, musnąłem palcami zagłębienie. Nie było wątpliwości. Pięć palców. Stopa jak się patrzy. Większa przynajmniej pięciokrotnie od przeciętnej stopy człowieka.

Podekscytowany jak nigdy, myśląc, że trafiłem na dowód istnienia Yeti albo innego mitycznego stwora, ruszyłem dalej. I nie musiałem długo czekać, aż oczom ukazał się kolejny ślad. Zaraz przy nim następny. Te były już równo obok siebie, każdy oddalony o moje trzy zamaszyste kroki. Podążyłem tropem tajemniczego stworzenia.

Do lasu wdzierała się już szarość zbliżającej się nocy, ostatnie promienie słońca dawno zniknęły za wzgórzem. Ale czas nie miał wtedy żadnego znaczenia. W końcu coś działo się w moim okropnym, nudnym życiu. Życiu, które tak bardzo chciałem zmienić. Nagle ślady wielkich stóp urwały się wraz z ostatnimi drzewami. Spojrzałem przed siebie. Na drugim końcu niewielkiej polany, u podnóża góry, była… jaskinia. Wielce mnie to zdziwiło, gdyż nigdy nie słyszałem, aby w naszych rejonach były jakiekolwiek jaskinie.

Przebiegłem przez wyboistą, zmrożoną ziemię, niemal nie skręcając kostki, aż stanąłem tuż przy szerokim wejściu do pieczary. Obejrzałem się na moment za siebie, ale nie zastanawiałem się długo.

Wkroczyłem w ciemność.

 

 

*

 

 

Po drugiej stronie uderzyło mnie białe światło.

Nie wiedziałem wtedy, czy rąbnąłem się w głowę podczas wędrówki przez mroczną jaskinię i śnię, czy może moja wyobraźnia budowana przez ciągle czytane komiksy sprawiła, że zacząłem mieć omamy. Fakt był jednak taki, że stałem na ciągnącym się w nieskończoność śnieżnym pustkowiu. Mroźnej pustyni, na której środku, jak upragniona oaza, stał przykryty śniegiem głaz z wyżłobionym otworem, z którego wyszedłem.

Ale było coś jeszcze.

Ujrzałem ją jak tylko niesiona porywistym wiatrem biała kurzawa opadła. Wielka lodowa góra. Jedna jedyna, niepasująca do tamtego krajobrazu jak lew na Antarktydzie. Nim zdążyłem otrząsnąć się z szoku i postanowić, co czynić dalej, usłyszałem za sobą głośny, chrapliwy oddech. Nie wiem skąd jego właściciel się tam wziął, bo mógłbym przysiąc, że jeszcze chwilę wcześniej byłem na nieskończonej pustyni całkiem sam. Obróciłem się, drżąc ze strachu.

Yeti. Wielka stopa. Człowiek śniegu. Najprawdziwszy olbrzym.

Istota zagrodziła drogę do jaskini więc zacząłem szaleńczą ucieczkę w losowym kierunku. Obróciłem się na krótką chwilę i wtedy w pełni zwątpiłem w swoje szanse. Wielkolud podążał za mną spokojnym krokiem, a ja, choć dawałem z siebie wszystko co mogłem, nie oddalałem się od niego ani trochę. W końcu upadłem, obróciłem się na plecy i zasłoniłem twarz rękami. Zrobiłem to, co robiłem zawsze, gdy znęcano się nade mną w szkole lub gdy starszy brat chciał spuścić mi łomot. Bezradny, beznadziejny brzydal.

– Spokojnie, nie skrzywdzę cię – przemówił donośnym głosem.

Odsłoniłem twarz i spojrzałem na olbrzyma w osłupieniu.

Jego umięśnione ciało koloru ciemnego błękitu było nagie, prócz wielkiej skórzanej opaski na biodrach. Z głowy spływały siwe, kręcone włosy, sięgające umięśnionych ramion. Twarz miał surową, wyglądała jak wyryta w kamieniu. Choć w jasnoniebieskich oczach było coś, co pozwalało mi uwierzyć, choć na moment, że nie zginę lada chwila.

– Jak cię zwą, człowieku? – zapytał spokojnie, klękając przede mną na jedno kolano.

– Fra… Fra… Franciszek – wyjąkałem ledwie.

Olbrzym nagle klasnął w dłonie, aż podskoczyłem. Uśmiechnął się i odpowiedział:

– Witaj, Franciszku! Jam jest Gog. Już myślałem, że nikt tutaj nigdy nie trafi.

Wstałem niepewnie, nogi wciąż drżały. Nie przychodziło mi do głowy nic mądrego, więc zapytałem:

– Czy… czy jesteś olbrzymem z Lodowej Krainy z mojego komiksu?

Wielkolud uśmiechnął się jeszcze szerzej i odrzekł:

– Nie wiem, co to komiks, a ta kraina, choć teraz mógłbyś nazwać ją lodową, niegdyś nigdy nie znała mrozu ni śniegu. Ale jeśli chcesz, mogę być olbrzymem, choć zwą nas zazwyczaj Strażnikami Góry.

Spojrzałem w bok.

– Tamtej góry?

– Tak… – Gog wyraźnie spochmurniał.

Po chwili ciszy, kiedy doszedłem nieco do siebie a strach zastąpiła ekscytacja i ciekawość, powiedziałem:

– Trafiłem tutaj po śladach. Należały do ciebie? Byłeś w… moim świecie?

Olbrzym powtórnie się uśmiechnął i popatrzył na wyrastającą z ziemi skałę.

– Tak, choć wcale nie wolno nam tego robić. Ale tym razem miałem rację! Czułem, że w końcu zbliża się ktoś, na kogo czekamy setki lat! Nie mogłem pozwolić, abyś zbłądził. Abyś nie trafił do przejścia. Chciałem tylko… nieco ci pomóc. Mam nadzieję, że nikt mnie za to nie ukarze…

– Nic nie rozumiem… – stwierdziłem, przetrawiając słowa wielkoluda.

– No to chodź ze mną, Franciszku, a wszystko ci pokażę i o wszystkim opowiem!

Gog położył na śniegu otwartą dłoń a ja, po bardzo krótkiej chwili zawahania, wskoczyłem między olbrzymie paluchy i dałem się unieść olbrzymowi.

Ruszył w stronę lodowej góry.

 

 

*

 

 

– A więc mówisz, Franciszku, że jesteś wyrzutkiem w swoim świecie?

Gog stawiał wielkie kroki, ziemia pod nami drżała i skrzypiała, a ja siedziałem w jego, co dziwne, ciepłej dłoni.

– Dokładnie. Tak między nami, jeśli mam być szczery, to… wcale nie chcę tam wracać. Jedynie szkoda mi mamy. Kocham ją i nie chciałbym sprawić jej przykrości.

– Kochać…

Olbrzym zamyślił się i na dłuższą chwilę zapanowała cisza. Może byłem, może nadal jestem, dziwnym człowiekiem, ale myślałem wtedy, że jest to najlepsza chwila w moim życiu. Okropna rzeczywistość została po drugiej stronie tajemniczej jaskini a ja byłem niesiony przez fantastyczne stworzenie, dla którego mój wygląd nie miał najmniejszego znaczenia. Choć byłem w obcym świecie, czułem, że jestem we właściwym miejscu. Czułem to bardziej niż kiedykolwiek. W końcu Gog się odezwał:

– Ja też jestem wyrzutkiem, tak jak wszyscy Strażnicy Góry. Nasz świat się zmienił. Stał się mroźny i zły. Jesteśmy już nikomu niepotrzebni.

– Opowiedz mi o tym! Co się takiego wydarzyło? – Ciągnąłem za język olbrzyma, wielce zaciekawiony jego słowami.

– Jak już wspominałem, niegdyś tę krainę porastała wiecznie zielona trawa, kwieciste łąki i przemykające przez nie rzeki. Z góry, ku której zmierzamy, spływał wielki wodospad niosący wodę wszystkim mieszkańcom. Na jej szczycie mieszkaliśmy my, Strażnicy Góry. Sprawowaliśmy pieczę nad dobrobytem tych ziem, pilnując góry, która była ich sercem. Pewnego dnia jednak przyszedł ktoś, z kim nie byliśmy w stanie wygrać. Ktoś, kto nie ma żadnego imienia. Kogo nie można przypisać do żadnej żywej istoty. Cień, który niesie ciemność i zimno, a kieruje nim wyłącznie zło i chciwość. Żywi się naszym światem. Wymordował wiele istot a nas wypędził ze szczytu, na jego czubku wbił zaś miecz wykuty z dusz poległych. Prawdziwy oręż śmierci. Od tego dnia wszystko się zmieniło. Wodospad zamarzł, górę pokrył lód, a w krainie nastała wieczna zima.

Gog zakończył opowieść a tuż przed moimi oczami przemknęła wielka łza, kończąc na zmrożonej ziemi. Widok zrozpaczonego olbrzyma sprawił, że coś się we mnie zmieniło. Choć wtedy jeszcze nie wiedziałem, co. Odezwałem się niepewnie:

– Nie można… nie można go jakoś wypędzić? Wrócić do tego, co było?

Gog otarł oczy wolną ręką i odpowiedział gromko:

– Ależ można! I dlatego tutaj jesteś, Franciszku. Tylko ty możesz wyjąć ostrze tkwiące na szczycie góry, tym samym wypędzając Zły Cień i sprowadzając ciepło do naszej krainy.

Wytrzeszczyłem oczy i spojrzałem na kołyszący się równo spiczasty podbródek.

– Jak to? Może… może się pomyliłeś? Trafiłem tutaj przez przypadek. Poza tym, jestem raczej miernotą. Nic mi nigdy nie wychodzi, na WF-ie mam dwóje, nie mówiąc o wątłych ramionach i…

– Ach, Franciszku… – przerwał mi Gog. – Nigdy nie daj sobie wmówić, że jesteś gorszy od innych. Możesz być w pewien sposób inny, ale przecież każdy jest. Sęk w tym, aby zaakceptować siebie i pokazać, że możesz wszystko. A możesz, wystarczy w to uwierzyć i przekuć swe zalety w czyny.

Ale jakież ja mam niby zalety? – myślałem wtedy. Jedyne, co w życiu lubiłem, to czytać komiksy, a jedyne, czego pragnąłem, to aby ludzie dali mi święty spokój. Abym był przeciętnym nastolatkiem, którego nikt nie będzie wskazywał palcami, śmiejąc się pod nosem.

– Więc… dlaczego ja? – dopytywałem.

– Widzisz… Mróz przejął nie tylko krainę. Przejął również jej mieszkańców. Zmienił kolor naszej skóry, zmroził serca, pozbawiając uczuć. Odczuwamy jedynie złe emocje, niepokój, lęki. Miłość stała się dla nas tak samo odległa jak zielona trawa, która rosła w tym miejscu. A ostrze, o którym ci opowiadałem, może zostać wyjęte wyłącznie przez istotę o dobrym sercu. Sercu, które nie pokrył lód i mrok. Zły Cień wie o tym, dlatego zniszczył wszystkie przejścia między naszymi światami. Wszystkie, prócz tego, którym przybyłeś. To była nasza ostatnia misja. Powinność względem krainy. Objęliśmy jaskinię resztkami mocy, aby była niewidoczna przed jego wzrokiem. I czekaliśmy. A teraz jesteś tu ze mną. Nasza jedyna nadziejo.

Gdy skończył mówić, białą pustynię przykrył mrok. Jakby w mgnieniu oka dzień zamienił się w noc. Wtedy też zobaczyłem lodową górę w pełnej okazałości. W jakiś niezrozumiały sposób oświetloną olbrzymią, podniebną niewidzialną lampą. Góra przypominała klęczącego olbrzyma, którego brodę tworzył zamarznięty wodospad. Szczyt zasłaniały krążące złowrogo czarne chmury. Nagle ogarnął mnie dziwny niepokój i lęk. Bałem się, okropnie się bałem. Miałem w głowie mamę, zamartwiającą się na śmierć mamę. Chciałem wrócić i ją pocieszyć. Chciałem zrobić to, co robiłem zawsze. Wycofać się. Ale tym razem, tym jednym razem, postąpiłem inaczej.

– Wyjdę na ten szczyt – powiedziałem a Gog przyspieszył, dysząc ciężko.

 

 

*

 

 

Pożegnaliśmy się w milczeniu u podnóża lodowej góry.

To było bardzo dziwne uczucie. Polubiłem tego olbrzyma. Polubiłem bardziej niż kogokolwiek w moim świecie, choć znałem go tylko jeden dzień. Dlaczego postanowiłem pójść w nieznane, narażając życie dla obcego świata? Może dlatego, że w tym właśnie świecie nie czułem się obco. Że byłem kimś ważnym, znaczącym, kimś, kto może coś zmienić. W końcu realnie mogłem czegoś dokonać. Mogłem poczuć się jak superbohater, jeden z wielu idoli, których tak podziwiałem czytając komiksy.

Ruszyłem oblodzoną ścieżką, pnąc się równym tempem. Nie miałem pojęcia, co może mnie czekać, strach oplatał ciało jak zaciskające się coraz to mocniej, lodowe ciernie. Ale szedłem, stawiając ostrożnie każdy krok. Szedłem na szczyt.

Pierwsze wyzwanie czekało mnie już na początku drogi. Wspinałem się stromym zboczem, przyklejony jednym ramieniem do zimnej ściany. Po drugiej stronie widniała przepaść. W dole był tylko zakrywający wszystko mrok.

I wtedy stanęli mi na drodze.

Wszyscy, których tak mocno nienawidziłem. Byli tak rzeczywiści, że nie mogłem uwierzyć własnym oczom.

Cwaniaki ze szkoły, uwielbiający się nade mną znęcać. Stali nieruchomo, dzierżąc w rękach bejsbolowe kije. Śmiali się i czekali. Opanowałem lęk i… nie zawróciłem. Nie uciekłem. Zwyczajnie wpadłem w przeklęte wizje, rozwiewając ich obraz jak ulotny dym.

Następni byli ludzie z ulicy, którzy najbardziej zapadli mi w pamięć. Szydercze spojrzenia kłuły niczym kolce, ale nie dałem się ranić. Przeszedłem przez nich nie napotykając żadnego oporu.

Jako ostatni pojawił się mój brat. Wtenczas serce najmocniej podskoczyło do gardła, miałem ochotę się rozpłakać jak małe dziecko. Ale i tym razem poczułem przypływ odwagi, uderzyłem pięściami w nierzeczywistego Antka i krzyknąłem:

– Nie będziesz mnie więcej krzywdził!

Zniknął i droga stanęła otworem. Wtedy też zrozumiałem, że tajemniczy Cień wie o mojej obecności. W jakiś nieopisany sposób czułem jego mroźny oddech na karku. Znał moje słabości, lęki, i chciał użyć ich jako broń przeciw mnie. A ja musiałem walczyć.

Jeśli nie teraz, to nigdy! – Pomyślałem i piąłem się coraz to wyżej.

Kolejne wyzwanie czekało wewnątrz góry. Byłem szalenie zmęczony, głodny i zziębnięty. W zamarzniętym wodospadzie była wyrwa, przez którą dostałem się do lodowych jaskiń. Długo błądziłem po ciemnych korytarzach, aż w końcu trafiłem do wielkiej, wyrzeźbionej w skale komnaty. Wszystkie jej ściany pokrywała idealnie płaska warstwa lodu, bez żadnej rysy i skazy. Niczym lustra.

Lustra, których zawsze tak bardzo unikałem.

Krążyłem w tę i we w tę, szukając jakiegoś przejścia. Droga, którą przyszedłem, zniknęła. Znalazłem się w pomieszczeniu bez wyjścia. W głowie słyszałem natrętne szepty.

Brzydal. Odmieniec. Spadaj stąd, paskudo! Jesteś do niczego! Łamaga, nawet piłki nie potrafi przyjąć! Spójrzcie na te uszy, chyba zamienił się z gnomem! Choć tu, potworze, zaraz poprawię ci tę buźkę!

Złapałem się za głowę, mając wrażenie, że ta zaraz eksploduje. W końcu wykrzyczałem z siebie całą złość. Krzyczałem tak długo, aż niechciane szepty się ulotniły. I wtedy usłyszałem jeszcze jeden. Inny od wszystkich, spokojny i ciepły. Należał do mojej mamy.

Spójrz na siebie, mały Franiu. Jesteś wyjątkowy. I właśnie takiego kocha cię tatuś i ja. Pamiętaj o tym.

Przetarłem wilgotne oczy i podszedłem do lodowej ściany. Wpatrzyłem się w swoje odbicie, nie odwracając wzroku. Na każdą nienormalność, której tak nienawidziłem. I uśmiechnąłem się. Uśmiechnąłem się sam do siebie, myśląc na głos:

– Jestem wyjątkowy. W innym przypadku wcale by mnie tutaj nie było. Słyszysz, Zły Cieniu!? Jestem wyjątkowy!

Po tych słowach ziemia zadrżała i jedna z lodowych ścian rozsypała się na drobinki, ukazując korytarz. Korytarz, który prowadził prosto na szczyt.

 

 

*

 

 

Na szczycie lodowej góry ogarnął mnie mrok.

Przykrył wszelkie uczucia, zostawiając jedynie lęk.

Jesteś do niczego. Nic nie zmienisz. Odpuść sobie. Zawróć, bo znowu wszyscy będą z ciebie drwić.

Wył Cień. Padałem na zimną skałę raz za razem, kuląc się jak bezradne dziecko. Płakałem i krzyczałem. Chciałem wtedy jedynie znaleźć się w swoim pokoju, znowu schować przed światem i przed ludźmi. Gdy już w tej bezradności postanowiłem uciec z tego okropnego miejsca, zbiec z powrotem i popędzić ile sił w nogach w kierunku przejścia na środku pustkowia, coś się wydarzyło.

Na szczycie pojawił się Gog, a wraz z nim inni Strażnicy Góry. Olbrzym ryknął w moim kierunku:

– Franciszku, nie poddawaj się! Nie daj mu się pokonać! Uwierz w siebie! Zatrzymamy go, ale tylko na chwilę! Wykorzystaj ją!

Zaraz po tych słowach odzyskałem własne myśli. Wstałem. Zza pleców dochodziły dźwięki krzyczących olbrzymów i przeraźliwego jazgotu Złego Cienia. Nie zwlekając ani sekundy, rzuciłem się w stronę sterczącego ze skały, czarnego jak smoła ostrza. Wokół miecza unosił się równie czarny dym, zataczając nad orężem okręgi. Zacisnąłem dłonie na lodowatej rękojeści, wziąłem głęboki oddech i…

 

 

*

 

 

…wszystko stało się nagle.

Wyciągnięty ze skały miecz rozpłynął się w rękach. Zły Cień wydał ostatni przeszywający dźwięk, po czym zniknął, tak samo jak wiszące tuż nad szczytem czarne chmury. Na błękitnym niebie pojawiło się słońce, oświetlając górę i całą krainę. Na moich oczach lód pokrywający wodospad stopił się w czasie jednego oddechu, uwalniając więziony przez wieki grzmot wolności. Zielone trawy pokryły krainę, jak okiem sięgnąć.

Spojrzałem na Goga. Podobnie jak u pozostałych Strażników Góry, skóra zmieniła kolor na… ludzki. Olbrzym wziął mnie bez pytania do wielkiej dłoni i zaczął podrzucać ku niebu jak małą piłeczkę. Wiwatowali i krzyczeli radośnie:

– Franciszek! Franciszek Franciszek!

I z całą pewnością mogę rzec: To była najpiękniejsza chwila w moim życiu.

 

 

*

 

 

Dziś mam trzydzieści dziewięć lat. Co się zmieniło od tamtego dnia?

Wszystko.

Jestem autorem serii komiksów W cieniu Lodowej Góry, która odniosła światowy sukces. Choć nigdy nie narzekałem na brak wyobraźni, pisanie o czymś, czego się doświadczyło, ma niezaprzeczalne plusy. No i dzięki temu postać Goga towarzyszy mi do teraz. Tworzę jego przygody, utrwalając pamięć na wiecznych kartach. Olbrzym uznał, że Strażnicy Góry zamkną ostatnie przejście. Toteż w dzień, w którym się poznaliśmy, widziałem go po raz ostatni.

Mam kochaną żonę i córkę. Dokonałem tego, czego zawsze pragnąłem. Zmieniłem swoje życie. Ale nie przez ucieczkę. Zmieniłem je dzięki wspinaczce na szczyt ukryty w cieniu. Na szczyt akceptacji własnego ja, do którego prowadzi trudna i pełna wyzwań droga.

Na szczyt lodowej góry.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Hmmm. Nie przemówiło do mnie. Chyba miałeś niewiele lat, kiedy pisałeś ten tekst.

Po pierwsze, bohater nie przypadł mi do gustu. Rozkapryszony gnojek, który nie ma prawdziwych problemów, więc przejmuje się odstającymi uszami.

Po drugie, idzie jak po sznurku. Tak bohater, jak i fabuła.

Po trzecie, fabuła mało oryginalna. Ile to już było nastolatków ratujących jakiś świat, tylko dlatego, że wyrocznia tak powiedziała, więc po prostu przychodzą i ratują, bo są takie zajebiste.

Po czwarte, Franek nie napotyka na żadne prawdziwe przeszkody. Bez przesady – bezcielesne wizje znielubionych ludzi i lustra to coś, co zatrzyma prawdziwego bohatera? Przy głosach już olbrzym musi mu pomóc…

Będąc już na ostatnich stopniach dobiegło mnie z dołu wołanie mamy

W zdaniach tego typu nie wolno zmieniać podmiotu, bo wychodzi, że to wołanie było na stopniach.

ubrałem sterczącą, czerwoną czapkę ze znakiem supermana i…

Ubrań się nie ubiera.

Ale i tym razem wezbrałem resztki odwagi,

Na pewno wezbrał?

Babska logika rządzi!

Bajka mocno mnie znużyła i nie znalazłam w niej nic szczególnie zajmującego, zapewne dlatego, że – jak się domyślam – jest przeznaczona dla dzieci znacznie młodszych od szesnastoletniego bohatera. Nie zdołałam przejąć się problemami Franka, bez entuzjazmu śledziłam jego wędrówkę, a wyzwania które napotykał, zdały mi się banalne. Wielka szkoda, że nie rzuciłeś Frankowi paru kłód pod nogi, może byłoby ciekawiej… Nie podoba mi się zakończenie – wyłożyłeś na ławę za dużo kawy.

Wykonanie pozostawia wiele do życzenia.

 

Po­mi­ja­jąc szko­łę, do któ­rej mu­sia­łem cho­dzić przy­mu­so­wo… ―> Nie brzmi to najlepiej.

 

Nagle ktoś mocno szarp­nął za klam­kę. ―> Nagle ktoś mocno szarp­nął klam­kę.

 

Wy­sko­czy­łem przez okno. ―> …wy­sko­czy­łem przez okno.

 

– Fra­niu! Gdzie ty idziesz!? ―> – Fra­niu! Dokąd ty idziesz!?

 

Stopa jak się pa­trzy­ło. ―> Stopa jak się pa­trzy­.

 

Uj­rza­łem ją jak tylko nie­sio­na siar­czy­stym wia­trem… ―> Siarczysty może być mróz, o siarczystym wietrze nigdy nie słyszałam.

Może: Uj­rza­łem ją, jak tylko nie­sio­na porywistym wia­trem

 

usły­sza­łem za sobą gło­śny, chro­po­wa­ty od­dech. ―> Chyba miało być: …usły­sza­łem za sobą gło­śny, chrapliwy od­dech.

 

Wiel­ko­lud kro­czył za mną spo­koj­nym kro­kiem… ―> Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: Wiel­ko­lud podążał za mną spo­koj­nym kro­kiem

 

prócz prze­pa­sa­nych wiel­ką skó­rza­ną opa­ską bio­der. ―> Jak wyżej.

Proponuję: …prócz wiel­kiej skó­rza­nej opa­ski na bio­drach.

 

Z głowy spły­wa­ły prze­ni­kli­wie siwe, krę­co­ne włosy, się­ga­ją­ce mo­sięż­nych ra­mion. ―> Na czym polega przenikliwość siwizny? Co to znaczy, że ramiona były mosiężne?

 

kra­ina była za­la­na wiecz­nie zie­lo­ną trawą… ―> Czy trawa na pewno zalewa krainę?

Może: …krainę porastała wiecznie zielona trawa

 

a kra­inę za­la­ła wiecz­na zima. ―> Zima też chyba nie zalewa krain.

Proponuję: …a w krainie nastała wieczna zima.

 

Tylko ty mo­żesz wyjąć ostrze utkwio­ne na szczy­cie góry… ―> Raczej: Tylko ty mo­żesz wyjąć ostrze tkwiące na szczy­cie góry

 

na wf-ie mam dwóje… ―> …na WF-ie mam dwóje

 

w tym wła­śnie świe­cie w końcu nie czu­łem się obco. Że po­czu­łem się kimś waż­nym, zna­czą­cym, kimś, kto może coś zmie­nić. W końcu re­al­nie mo­głem cze­goś do­ko­nać. Mo­głem po­czuć się… ―> Powtórzenia.

 

Pierw­sze wy­zwa­nie na­po­tka­ło mnie już na po­cząt­ku drogi. ―> Pierw­sze wy­zwa­nie czekało mnie już na po­cząt­ku drogi.

 

W ten czas serce naj­moc­niej… ―> Wtenczas serce naj­moc­niej

 

Ale i tym razem wez­bra­łem reszt­ki od­wa­gi… ―> Ale i tym razem poczułem przypływ od­wa­gi

 

Jeśli nie teraz, to nigdy! – po­my­śla­łem i pią­łem się coraz to wyżej. ―> Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać myśli: http://www.jezykowedylematy.pl/2014/08/jak-zapisac-mysli-bohaterow/

 

Krą­ży­łem w te i we wte, szu­ka­jąc ja­kie­goś przej­ścia. ―> Krą­ży­łem w tę i we w tę, szu­ka­jąc ja­kie­goś przej­ścia.

 

Na każdą nie­nor­mal­ność, którą tak nie­na­wi­dzi­łem. ―> Na każdą nie­nor­mal­ność, której tak nie­na­wi­dzi­łem.

 

Wszyst­ko stało się nagle. ―> wszyst­ko stało się nagle.

 

uwal­nia­jąc wię­zio­ny przez wieki grzmot wol­no­ści. ―> Co to jest grzmot wolności?

 

Zie­lo­ne trawy za­la­ły wszyst­ko, do czego się­gał wzrok. ―> A może: Zie­lo­ne trawy pokryły krainę, jak okiem sięgnąć.

 

I z zu­peł­ną pew­no­ścią mogę rzec… ―> I z całą pew­no­ścią mogę rzec

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ajaj, jednak lepiej chyba było, aby ta bajeczka została w nieszczęsnej szufladzie….

Owszem, napisałem to dawno temu. Owszem, nie jest oryginalne. Owszem, przydałoby się narzucać więcej kłód Frankowi. Owszem, są błędy, mimo, że po odkurzeniu przeczytałem tekst to jakoś nie wyłapałem baboli, tak oczywistych, których nie zrobiłbym na dzień dzisiejszy. Błędy poprawię, tekstu nie usunę, gdyż nigdy tego nie robię zważywszy na szacunek do czasu tych, którzy napisali jakiś komentarz. Zostawię go w celu nauczki, że czasem nie warto wracać do dalekiej przeszłości… mea culpa…

W najbliższym czasie coś nowego i w końcu poważniejszego!

Finkla, Reg (nie sypiasz o tej godzinie :o?), dzięki za komentarze i pozdrawiam!

Myślę, Realucu, że bajeczka, która ileś lat leżała w szufladzie, nieco się zestarzała i przed publikacją przydałby jej się jakiś lifting. Gdybyś tę historyjkę nieco uwspółcześnił i nie jechał wyłącznie na komiksowych skojarzeniach, a Frankowi kazał przeżywać naprawdę ciekawe przygody, lektura byłaby znacznie przyjemniejsza. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Czytało mi się dobrze i jest to całkiem fajna bajka, więc po prostu aż się prosi o rozwinięcie :) Zgadzam się z przedmówczynią, że przydałby się lifting. Nie pasowały mi przeszkody postawione na drodze bohatera, tutaj szczególnie chciałabym przeczytać o nich więcej. Nie przekonały mnie, powinny być straszne, a były takie se, 2/10 :D . Lodowy świat i Gog mi się podobali, ale tak samo chciałabym więcej o nich wiedzieć. 

Ale dla mnie opowiadanie na plus ;)

hamburger_aga

Dziękuję za komentarz i cieszę się, że na plus :) Jest mało rozwinięć, gdyż zdaje się, że trzymał mnie wtedy limit na jakiś konkursik. Przydałby się ale ja okropnie nienawidzę przebudowywać tekstów. Poprawki, dopiski, wykreślanki, tak. Ale jakieś głębsze ingerencje już nie. Napisałem to dawno i z pełną świadomością braków, jakie ma ten tekst, wstawiłem go bez większych zmian. Liftingu zatem nie będzie, miast poświęcać czas na niego, dopieszczę nowe opowiadanie :)

Pozdrawiam!

No, mnie szczerze mówiąc też nie zachwyciło.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Irka, dzięki za wizytę. Niedługo zrehabilituję się za ten stary tekst nowym, mam nadzieję bardziej satysfakcjonującym :)

Czytało się dobrze, tylko że to taka dydaktyka grubymi nićmi szyta ;-) I zdecydowanie nie dla dorosłych. Pewnie bardziej miarodajną ocenę tekstu byś uzyskał, dając go do przeczytania grupie docelowej.

Co do przesłania, chciałabym się z nim zgodzić, niestety jest ono w moim odczuciu fałszywe. Nie kupuję np. sytuacji rodzinnej bohatera – wychodzi, że rodzice zupełnie nie reagowali na znęcanie się jednego brata nad drugim, a miłość matki do Franka podkreślasz wielokrotnie – jedno z drugim mi się kłóci. Inna rzecz, że jeśli tylko Franek miał tak drastyczne problemy z cerą, to powinien wylądować u lekarza (chociażby lekarz pierwszego kontaktu powinien zasugerować dermatologa). Tak samo sytuacja w szkole – nikt nic nie wiedział/ nikt nawet nie próbował zareagować. Wszystko tu jest bardzo jednowymiarowe, przez co trudno jest uwierzyć w te postacie. Matka – zaślepiona miłością; brat – potwór; protagonista – gnębiony brzydal; w dodatku rozwiązanie tak naprawdę bardzo poważnych problemów (znęcanie w szkole, mocno nierówne traktowanie dzieci albo miłość, którą cechuje ogromna ignorancja) okazuje się banalnie proste. To że Franek stawił czoło swoim lękom, nie sprawi nagle, że rówieśnicy, czy brat przestaną go gnębić – w takich sytuacjach poczucie własnej wartości to zdecydowanie za mało. To są problemy, których rozwiązanie nie leży tylko w gestii gnębionego. Wymaga współdziałania i reakcji wielu osób – szkoły, rodziców osoby gnębionej, rodziców osób gnębiących, może wymagać interwencji psychologa/psychiatry. Przekaz sprowadzający się do “poradzisz sobie sam, wystarczy że w siebie uwierzysz” wydaje mi się niebezpieczny.

 

It's ok not to.

Dogs, dzięki za obszerny komentarz :) w zasadzie zgadzam się z większością Twych wątpliwości. Jest to trochę jednowymiarowe może i przez to, że pisane rzeczywiście dla młodszego czytelnika a dwa, że pisane dawno temu a nie bawiłem się już w przebudowę tego tekstu. Dzięki za wizytę i pozdrawiam :)

Mnie się podobało, przyjemne :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka