Wstęp
Trójkąt Sudecki – termin o genezie naznaczonej tak niezwykłą kreatywnością, iż należy się zastanowić, czy udziału w jego tworzeniu nie mieli czasem marketingowcy z firm farmaceutycznych, oddelegowani do nadania nazw handlowych dla pospolitych leków pokroju Katarexów, Zatoxów czy Świniogrypexów, łykanych przez rzeszę jak cukierki przez nienażarte dziecko, cudem tylko nie doprowadzając do niewydolności wątroby. Jednak to nie w nazwie kryła się prawdziwa potęga tego miejsca, rozpalającego wyobraźnię setek górołazów, pełzających po szczytach świata jak pchły po grzbiecie wyliniałego psa. Powodem było coś znacznie mniej prozaicznego, czemu nawet mistrzowie marketingu nie mogli umniejszyć (choć to znaczne niedocenienie ich potencjału i naiwnością byłoby wziąć to za pewnik). Otóż w ludzkiej naturze od zawsze drzemała potrzeba dokonywania rzeczy niemożliwych, konieczność zapisania się na kartach historii jako ktoś, kto osiągnął coś, co udało się nielicznym. I fakt, można było osiągnąć to także rozbijając arbuzy głową, ale czy gdyby robił to każdy, to nadal byłoby to wyjątkowe?
Wspinaczka górska to niepowtarzalne hobby. Jak żadne inne wymagające wielu lat przygotowania fizycznego, wykupienia drogich sprzętów ze znanymi logotypami, a co chyba najważniejsze, genu włóczęgi (choć w jego pozytywnym wybrzmieniu, nie mylić z bezdomnym łazęgą!), rzucającego bezwładnym i ogorzałym od niekorzystnych warunków środowiskowych ciałem we wszystkie możliwe rejony świata, gdzie można się wspiąć na choćby śladowy kawałek skały. Tylko ktoś niezwykle wytrwały i zdeterminowany jest w stanie osiągnąć prawdziwe sukcesy, choć swoich sił próbują liczni, czasem z góry skazani na porażkę. Ale czy to coś złego? Wszak nie chodzi wyłącznie o sam cel, ale co jeszcze bardziej istotne, o krętą jak ogon na zadzie świni drogę do niego.
A gdzie można przeżyć wspanialszą przygodę niż właśnie tutaj, w Trójkącie Sudeckim. W pięknej górskiej scenerii polskiego południa, w warunkach całkowitego osamotnienia i zdania wyłącznie na siły własne i przyjaciół, tworzą się więzi tak niespotykane, iż ich fenomen zastanawia bardziej nawet niż popularność kawy wydłubanej z ekskrementów lisa, która wbrew pozorom wcale nie jest tak droga ze względu na zniesmaczonych pracowników ją pozyskujących. Przyjaźnie i znajomości w skalistych warunkach wznoszą się niczym obrzęknięte od marszu golenie ludzi zawierających te przyjaźnie. I chociażby z tego względu bez wątpienia można byłoby polecić wspinaczkę górską każdemu (gdyby nie fakt, że jeśli wszyscy nagle w góry by się zleźli, to na płasko by je zadeptali).
I – Rozgrzanie Przykurczonych Kośpyr
Trzydziestoletni Marcel był właśnie w połowie drogi do Wrocławia. Minęło już kilka godzin odkąd wsiadł do luksusowego pociągu znanych linii kolejowych, które posiadały niemal monopol na połączenia międzymiastowe. A luksus był niebywały – nogi nienaturalnie powykrzywiane w losowe strony z powodu bogactwa wręcz miejsca przystosowanego do przewozu karłów i dzieci, obowiązkowo rozwrzeszczany bachor kopiący w niewygodny fotel, co wyraźnie odczuwały nerki Marcela, fetor zatęchłego potu spod fałd tłuszczowych (będących idealnym habitatem dla rozwoju bakterii i grzybów) jednego z pasażerów czy wytworne wózki z jadłem (wypełnione po brzegi batonikami i odpadami z pakowni herbaty zamkniętymi w torebkach), przejeżdżające między fotelami z prędkością sprintera, obijając kostki mniej uważnym. Nie zabrakło też nie mniej irytującej grupy kobiet, wyglądających jakby wybierały się na kurs dla kosmetyczek i o kursach zresztą też ciągle nieznośnie nawijające.
Nie chcąc już więcej słuchać o tym jak Wiesiek, lokalny potentat silikonu, wzbijając się na szczyty nepotyzmu, zwalnia nielubianych przez córkę pracowników, Marcel zanurzył się w ekranie laptopa, przeglądając bardziej lub mniej udanie (ze względu na niezawodność sygnału wi-fi – jak wyczytał w ulotce kolei) informacje o celu swojej podróży. Wyścig Kret. Ten rejon chyba słynął z niedorzecznych nazw. Krety równie skutecznie drążą nory w górskiej skale jak TIR-owcy unikają rozjeżdżania dzikiej zwierzyny na drogach. Jeszcze zrozumiałby, gdyby był to bieg dla niewidomych, ale ci prędzej zlecieliby w dół urwiska, z impetem roztrzaskując się o zbocza, niż doszli do mety. Niemniej jednak to nie nazwa go interesowała a sam bieg, będący zwieńczeniem jego wielomiesięcznych zimowych przygotowań. Miał startować ze swoimi przyjaciółmi, ale jak na dobrych przyjaciół przystało, ci wystawili go w ostatniej chwili. Na szczęście obyty w internecie znalazł na czatach nowych towarzyszy biegu, upewniając się wcześniej, że to nie zboczeńcy.
Z westchnieniem spojrzał na swe odbicie w szybie. Jego twarz pobrużdżona była już siecią płytkich zmarszczek spowodowanych zbyt dużą łączną dawką promieni UV, a kudły miał obciętą na krótko – jedyna możliwa opcja po tym jak zorientował się, że dłuższe włosy wcale nie maskują postępującej łysiny (wcale nie plackowatej), a wręcz niedorzecznie ją podkreślają. Co prawda mógł zacząć nosić perukę, ale się na tym nie znał (nie wiedział, że najlepsze włosy pochodzą z okolic Gangesu), przyjął więc defetystyczną postawę i poddał się łysemu losowi, a zakola sięgały już połowy głowy. Każde spojrzenie w swe odbicie rozdrapywało tylko tę ranę. Z rozrzewnieniem pogrążył się w drzemce, raz tylko brutalnie wyrwany ze snu potrząchaniem przez gruboskórnego konduktora.
We Wrocławiu (rozrośniętym niczym nowotwór) przesiadł się w jeszcze gorszy, cuchnący stęchlizną autobus, gdzie na każdym zakręcie okropny, ostentacyjnie chrapiący dziad pokładał się na niego, przygniatając swoim cielskiem. Co gorsza, tamte plotkary z pociągu wsiadły do tego samego autokaru. Tym razem w centrum dyskusji były torebki Michaela Korsa – niezwykłym wydarzeniem okazała się rewelacja, że produkuje także plecaki i portfele. Marcel zmusił się do wyłączenia z biernego uczestnictwa w tej dyskusji. Ostatecznym celem podróży autobusu była Sobotka – mały pypeć na mapie, i to tylko jeśli to była bardzo szczegółowa mapa regionu. To tam jutro zaczynał się i potem kończył Ultramegamaraton czy jakoś tak. W każdym razie dzisiaj musiał się tam znaleźć.
Kiedy w końcu wysiadł z pojazdu, mało co nie zakrzyknął z bólu. Zastałe mięśnie przemówiły taką boleścią, że nie wiedział czy jeszcze kiedykolwiek będzie w stanie chodzić. Jednakże wizja jazdy na wózku nie bardzo do niego przemawiała, więc wziął się w garść i rozmasował obolałe kulasy. Utykając jeszcze, okręcił się na pięcie, oglądając miejscowość, w której się znalazł. Z początku zaniemówił. No cóż, przynajmniej się nie zgubi, i z tym wnioskiem ruszył do noclegowni porzucić toboły i zaklepać pokój.
II – To Nie Bieg, To Niedorzeczny Cyrk!
W holu zastał kobietę bardziej chyba zaskoczoną przybyciem gościa, niźli on sam był po zobaczeniu warunków w jakich przyjdzie mu spędzić noc. Nie widząc innego wyjścia, zaklepał pokój, rzucił torby na podłe łoże i nie oglądając się już więcej, ruszył w stronę lokalnego (i jedynego) pubu, gdzie oczekiwali go nowi towarzysze (ale nie zboczeńcy). Jasne, że bieg ten można i ukończyć w pojedynkę, ale w momencie gdy szpotawa noga wykręci się nienaturalnie w stawie jak u mocno zużytej podróby lalki Barbie, to warto mieć kogoś u boku, kto przynajmniej nie wyrzuci cię do rowu, aby tylko zwiększyć swoją przewagę, najlepiej od razu na całe dziesięciolecia.
Z pubu dobiegała niezwykle donośna muzyka, właściciel, barman i wodzirej imprezy w jednym wrzucił na głośniki Radio Złote Przeboje, a przed budynkiem właśnie popalał sobie kwiat miejscowej młodzieży, gospodarnie żebrząc od każdego przechodnia choćby o wpół wypalonego peta. Lokalny kiosk ruchu nie sprzedawał papierosów nieletnim po tym, jak oburzona matka jednego z delikwentów obrzuciła budę cuchnącymi zbukami w ramach zemsty. Co prawda potem dziwnym trafem kioskarz nigdy nie miał dla niej biletów, gdy spieszyła się na uciekający autobus, ale to przecież nie jego wina. Wstrzymując oddech, Marcel przecisnął się przez gąszcz wyciągniętych w żebraczym geście rąk i znalazł się w środku przybytku.
Obskurne zużyte drewniane ławy były porozstawiane na każdym milimetrze wydeptanej drewnianej podłogi. Zresztą ściany również były zabite (proszę się nie dziwić, każdy kto był w górach doskonale wie jak monotematyczni są w kwestii wystroju tubylcy) drewnianymi dechami, a całe drewno wymalowane tandetną ciemną bejcą, tworzącą klimat, który bardziej sugerowałby miejsce, gdzie można wynająć podejrzanego zakapiora, niż punkt spotkań socjalnych. Dojrzał swoich nowych znajomych niemal od razu, rozpoznając ich po równie nasilonym wyobcowaniu jakie on przeżywał w tej chwili. Siedzieli w odległym kącie, wybierając najbezpieczniejsze miejsce w przypadku wybuchu typowej dla barów bijatyki, ale sprawniejszy taktyk szybko dostrzegłby fakt, iż wcale aż tak bezpieczne nie było, daleko od jakiegokolwiek wyjścia. Przepychając się ostrożnie przez rozpite towarzystwo, dobrnął jakimś cudem do ich stołu.
– Witajcie, jestem Marcel – przedstawił się niezwykle oryginalnie.
– Witfaj, jestem Adelajda Romańska z gazety w Olsztynie – wyjawiła krępa dziennikarka z wadą wymowy.
– Miło cię poznać, Amalgamajdo Rozpłodowska – uścisnął jej dłoń Marcel.
– Dlaczego?!… – złapała się za twarz Agamemnon Rondowska, której z jakiegoś powodu nikt nigdy nie potrafił zapamiętać imienia (czy chociażby nazwiska).
Bez wątpienia była bardzo utalentowana, ale to zawziętość i brak kompromisów były jej znakami rozpoznawalnymi. To jej artykuły o życiu bezdomnych (gdzie sama żyła życiem żebraka przez tydzień) i o czystości miejskich toalet (sama ze wszystkich skorzystała) do dzisiaj robiły furorę w mieście. Dziennikarka z krwi i kości. I nawet gdy świat jej nie doceniał, to dziennikarskie towarzystwo podziwiało jej oddanie. Obecnie była na wakacjach, ale tylko ktoś naiwny mógł twierdzić, że osoba jej pokroju może wakacje mieć w ogóle.
– Bosfor sułtanka Hurem janczar Cihangir Yapra rahatłukum Sulejman – przedstawił się Cihangir, turecki żołnierz od zadań specjalnych.
Ostatnie lata przeżył w innym wymiarze, wciągnięty do brzucha Grubisa podczas tajnej wyprawy zleconej przez wojsko i tylko cudem się z niego wydostał. Jego obecny cel nie był do końca jasny, ale bez wątpienia można było stwierdzić, iż z armią miał niewiele wspólnego. Mimo wszystko jakimś cudem pokrywał się z Wyścigiem Kreta, więc nikt nie próbował tematu drążyć już dalej. Problemem mogłaby okazać się bariera językowa, na szczęście Androgenowa Rębajła dobrze poznała wschodnie dialekty podczas ostatniej niezwykłej podróży i biegle tłumacząc, sprawnie prowadziła rozmowę, niczym wariatka ślepe krety podczas wspinaczki.
– Bieg rozpoczyna się o świcie, musimy więc przygotować odpowiednią strategię. Uwielbiam arabicę – zadecydował Cihangir (po przetłumaczeniu).
– Tak powiedział? – nie dowierzał Marcel.
– Tak! W sensie, nie, ale to zdecydowanie prawda! Na pewno ją lubi! – upierała się dziennikarka.
– No w sumie. Też ją ubóstwiam – przyznał wyłysiały 30-latek.
– Bądźcie jutro punktualni, abyśmy mieli czas jeszcze to przedyskutować. Nigdy nie wykąpię się w Gangesie – dodał Turek.
– Przestań! Niby po co by to mówił?! – oburzył się Marcel.
– Nie mam pojęcia, ale przecież ma to sens! Nikt o zdrowych zmysłach by się tam nie kąpał! – nie ustępowała Artretyczna Ropucha.
– Ale co to wnosi do dyskusji?!
– Głupiś czy co? To podstawowe fakty! Zresztą nieważne. Cihangir twierdzi, że faktycznie to do ciebie pasuje, ale dopytuje jaką techniką to robisz, skoro już o tym mówimy.
– Co niby robię?! – wyjęczał zagubiony Marcel.
– No nabłyszczasz swoje czoło – cierpliwie wytłumaczyła kobieta.
– Jesteś absolutnie nieznośną, wredną babą! Jakim cudem się na ciebie napatoczyłem?! Na miłość boską! – złapał się za głowę blady mężczyzna – Idę stąd, bo więcej nie zniosę tej dyskusji! I nie tłumacz już niczego więcej!
– Do jutra! – zawołała dziennikarka.
– Do zobaczenia! Japończycy nie noszą kapci, przez co muszą jeść na podłodze, ogrzewając stopy pośladkami! – pożegnał się zdziwiony Cihangir.
Marcel udał się bezpośrednio do pokoju hotelowego, gdzie rzucił się od razu na łóżko, tak ruchome i nierówne, że niemal można by je pomylić z łóżkiem wodnym. Niesiony wściekłością, nie mógł zasnąć, więc zasięgnął informacji, wchodząc z laptopa na główną stronę Klubu Biegaczy Sobotka. Szybko znalazł artykuł doświadczonego maratończyka Grzegorza Przekupy, zatytułowany „Najpierw Polazłem Tam, a Potem z Powrotem”:
[…] Po ostatnim Krecie Przemo drze się, że nie będzie zajmował się obdzwanianiem do wszystkich, żeby sobie pobiegać. Wypiął się i już. Wiedziałem, że zaharowuje się jak dzika świnia uciekająca przed kłusownikami, więc obiecałem, że zadzwonię chociaż po Honoratę, to on nie będzie musiał. Po konsylium z Witalianem pociągnąłem kreską trasę jak prawdziwy architekt, którym nie byłem, zwymyślałem jakichś niedorzecznych zasad i Przemo nagle zadowolony. Przylazł też Rajmund, co to jakieś wymysły z trójkątami wyciąga i naoglądał się za dużo japońszczyzny, bo Powersów chce zapraszać. A potem jeszcze się dziwił, że żaden się nie przywlekł jak do nich napisał. […]
Artykuł niezwykle go wciągnął i poszerzył horyzonty. Nie miał pojęcia, że rozrysowanie jakiegoś koślawego trójkąta na mapie może być tak skomplikowane i wymagać zaangażowania tak wielu osób. Losowe spędowisko ludzi pracujących tak intensywnie jak urzędniczki w ostatni dzień miesiąca, nie mające czasu wchodzić na strony z niezwykle śmiesznymi kawałami, tudzież na zrobienie zakupów przed godziną 14, zorganizowało wydarzenie na skalę światową. Marcel doskonale wiedział, że coś takiego mogły osiągnąć wyłącznie osoby poświęcające całe swoje serce na to dokonanie. Czuł wyłącznie respekt, i to zupełnie inny niż w przypadku rodziców, których dzieciak wygra szkolny konkurs malarski jakimś okropnym bohomazem, lepszym jedynie od obrazów narysowanych przez pijaków podczas delirki. Z tą myślą pogrążył się we śnie, kończąc przygotowania mentalne do biegu.
Nazajutrz obudził go okropnie irytujący budzik – jeden z wielu, które nastawił, choć nie wiedział który. Kiedy dotarł na miejsce, jego towarzysze dyskutowali już nad skuteczną strategią, ale ze względu na całkowicie niespójną wizję przebiegu wydarzenia, nie doszli do żadnego konsensusu, poza zgodą, że wcale nie narzekaliby gdyby przeciwnicy się zgubili, albo nażarli tak obficie wilczą jagodą, że dostaliby wytrzeszczu. Widząc, że są już w komplecie, zgodnie z naukami nieugiętego Sun Tzu, rozpoczęli ocenianie swoich przeciwników. Do zawodów zgłosiło się 13 osób, choć, co zaskoczyło nawet organizatorów, w tym roku zawodnicy wyraźnie podzielili się na drużyny. Wygrana była tylko dla jednej osoby, ale przebiegli organizujący stwierdzili, że nie ma co studzić zapału. Na pierwszy plan wysuwali się dwaj Niemcy – Heinz Schlumpfer i Gunter Glantzlich – w sandałach i stroju safari z szelkami (obowiązkowy strój, kiedy jest się w tak egzotycznych rejonach świata). Choć właściwie to, co pierwsze rzucało się w oczy to obwisłe piwne brzuchy, wyglądające nieśmiało spod przyciasnych koszul.
– Szlag by to, nie przeszmuglowałem szmaty do przyglancowania kaloszy – skarżył się Heinz Schlumpfer.
– Szwendasz się po szambach to i kalosze uszargałeś! Było nie iść na szaber, żeby poszluchtać zasuszone śliwki. A teraz przypasujmy szlak, by był jak najszybszy! – nie dawał się zbić z tropu Gunter Glantzlich.
Marcel szybko ocenił, że nie będzie to najbardziej wymagający przeciwnik, niemniej jednak wyglądali na gruboskórnych i mogli zaskoczyć samą tylko nieustępliwością. Druga grupa za to mocno zaskoczyła wyłysiałego 30-latka. To te same plotkary, które podróżowały z nim przez całą drogę. Wyjątkowo niska Justyna Pustostan z najnowszym Apple Watchem, który nie chciał się parować z Iphonem, bo ten (o zgrozo) był o generację starszy, Barbara w pomarańczowym rozciągniętym swetrze i w wielkich brylach na nosie, wiecznie pomiatana przez koleżanki, Julia w wacianym kombinezonie sportowym i bandaną ze znanym sportowym logotypem na głowie, wypsikana naturalnym ekstraktem z awokado oraz Dominika o donośnym głosie Murzynki z chóru gospel, mogącym równać się z tym Arethy Franklin. Marcel kompletnie nie wiedział czego się spodziewać po tej niedorzecznej zbieraninie, poza faktem, że raczej nie mają co liczyć na przechytrzenie jego drużyny. Najbardziej niepozorna wydawała się ciasno zbita grupa wychudzonych Chińczyków, którzy łypali na wszystkich zza winkla. Wyglądali na nienawykłych do wysiłku i raczej nie stanowili zagrożenia. Było to znaczne niedopatrzenie ze strony Marcela, który potem żałował tego do końca biegu.
Kiedy nadszedł organizator wydarzenia, zawodnicy zajęli miejsca w boksach startowych. Napięcie było wręcz namacalne, a bloki startowe potwornie pordzewiałe. Zebrała się nawet całkiem pokaźna grupa gapiów, którzy prawdopodobnie napatoczyli się całkowicie przypadkowo, ale jak na turystów przystało, głupieli z byle powodu, jak małpy wypuszczone z powrotem do lasu, strasząc bezpodstawnymi wiwatami dziką zwierzynę w obrębie całej gminy. Chwila startu zdawała się trwać wieczność, więc aby nie przedłużać tego momentu, organizator wyciągnął pistolet startowy, stanął w szerokim rozkroku, wymierzył i wystrzelił, ubijając wiewiórkę. Ogłuszający huk rozbiegł się po całej okolicy, jednak w tym samym momencie zawodników poraził potężny błysk, oślepiając wszystkich.
– Aaaaa!!! Moje oczy!!! Oślepnę!!! – darła się któraś z dziewuch.
– Baśka, przestań histeryzować, przecież już jesteś ślepa, w końcu nosisz okulary! – zirytowała się Justyna.
– No już, otwórz żeś te oczy w końcu! – rozkazywała jak zwykle Dominika.
– Ej no, ale lepiej niech nie otwiera, szkła w okularach skupiają promienie i mogły jej poparzyć gałki oczne. Lepiej najpierw przepłuczmy jej te oczy wodą – słusznie zauważyła Julia.
– Ty faktycznie! A może zaklejmy jej te oczy, widziałam, że tak robią w szpitalu – zastanawiała się nagle przerażona Justyna.
– Eh… – przewróciła oczami Dominika – …nie bądź niemądra, tak robią tylko jak się skaleczysz w oko, żeby całe nie wypłynęło. Już wypiłam zapas wody, ale mam jeszcze wodę utlenioną. Baśka, nie ruszaj żeś się!
W tym momencie, przerażony niedorzeczną procedurą medyczną, Heinz Schlumpfer kłusem podbiegł do zbiorowiska dziewuch i wytrącił im wodę utlenioną z palców modnie ozdobionych najnowszą generacją hybrydek.
– Szurnięte babsztyle, oszpecicie tę szantrapę szalonymi felczerstwami! – wydarł się Niemiec.
– Heinz, szybciej, nie szarp się z tymi babiszonami, sparszywiali szmalcownicy dotaszczają się już na szczyt! – wołał Gunter, wskazując na oddalającą się grupę Chińczyków, czarnych koni tych zawodów.
Okazało się, że to oni w momencie startu odpalili potężne flashe ze swoich lustrzanek, przebiegle zyskując bezcenną przewagę. Heinz, orientując się w sytuacji, cisnął trzymaną dotąd w ramionach Barbarą w zabłocony rów i ruszył w pościg.
– Ej ty! To, że dużo zarabiasz, nie znaczy, że wolno ci rzucać ludźmi w błoto! – piekliła się Justyna.
– Baśka, przestań się już taplać w błocie i wyłaź stamtąd, bo przegrywamy! – zarządzała Dominika.
– Baśka, no już, szybciej, punkty uciekają! – nie mogła znieść presji Julia, trzęsąca się cała z emocji.
Wkrótce i one ruszyły naprzód. Dopiero wtedy ocknął się osłupiały Marcel. Nie tego spodziewał się podczas długomiesięcznych przygotowań. Nie mniej jednak za późno było, by zrezygnować, więc już bez dalszego wahania ruszył przed siebie, przygotowany (przynajmniej z pozoru) na czekającą go przygodę. Od momentu startu nie mógł nigdzie zlokalizować wzrokiem Ambergoldy Rozpustnej, jednak było to zmartwienie na później. Gdy tylko Cihangir skończył studiowanie mapy i wskazał palcem kierunek, ruszyli zaciekle w gonitwę.
III – Fortel, Którego Nikt Nie Przewidział
Pierwszym szczytem na trasie była Ślęża, mieszcząca się raptem 10 kilometrów od miejsca startu i osiągająca żałosne 718 metrów n.p.m., 418 metrów licząc od podnóża, czyli dokładnie tyle, ile jest w stanie przejść emerytka z balkonikiem chorująca na zaawansowane POChP, tylko że wzwyż. Dla zawodowego biegacza nie jest to żaden wyczyn, ale już kiedy doda się do tego nieprzewidywalnych przeciwników, mogących przebiegle nasmarować skały masłem, byleby tylko zyskać przewagę w wyścigu, to bieg taki staje się nie tylko trudny, ale wręcz rażąco niebezpieczny. Jednakże zawody odbywały się w kompletnej dziczy, a to, czego nie widać, nikt nie udowodni. Co prawda pozostawała kwestia wyzwolenia pułapek przez przypadkowych turystów, ale kto za pół roku w ogóle będzie kojarzył, że taki wyścig miał kiedykolwiek miejsce.
Marcel i Cihangir pędzili właśnie szlakiem w stronę szczytu. Ekologa niewątpliwie zmartwiłaby ta potężnie wyjałowiona przez wiecznie miażdżące, nienawistne stopy turystów droga, ale jego zmartwienie szybko przeszłoby w ulgę, widząc jak topornie wyciosana jest wzdłuż zbocza, powstrzymując namolnych piechurów przed wchodzeniem w szkodę poza nią, chyba że zapomnieli skorzystać z toalety w domu. Biegacze zanim się zorientowali, zagłębili się w gęstwinę leśną, jednak dalszą ścieżkę zagradzał wielki głaz. Jedynym wyjściem było zejście ze szlaku i marsz dzikimi trasami. Przeszli raptem kilkaset metrów nim wpadli na niespotykane zbiorowisko – wśród dorodnych konarów drzew piekliły się te niedorzeczne dziewuchy (poza Baśką, ta siedziała ukryta za dębem z głową schowaną w kolanach), które wcale nie tak dawno stracili ze wzroku. Naprzeciw nim stała groźna grupa zbirów z wiklinowymi koszykami. W jednym z nich Marcel dostrzegł garść wyrośniętych grzybów Mun. Od razu zorientował się z czym ma do czynienia. Toż to jeden z tych sławnych gangów grzybiarzy, które grasowały w okolicznych terenach od dłuższego czasu! Jak widać nawet zdążyli już ograbić pozostałych uczestników Wyścigu Kreta.
Nim jednak Marcel zdążył zareagować, rozpoczęła się szamotanina. Justyna Pustostan zamachnęła się swoją skarlałą nóżką w kierunku piszczeli jednego z bandziorów, któremu ledwie sięgała do pachy i w momencie uderzenia całkowicie gumowym kapciem wyrwała mu koszyk, przeraźliwie piszcząc. Chwilę potem zniknęła wśród przerośniętych chwastów. Zbir ruszył za nią niemal natychmiast. Widząc to, pozostałe dziewuchy zagrodziły drogę reszcie bandy i zaczęły się z nimi przepychać. Chcąc uniknąć rzezi, Marcel ruszył bohatersko na ratunek.
– Stójcie, możemy to załatwić polubownie! – naiwnie nawoływał, jednak wszyscy go zignorowali.
– Hagia Sophia Osman Dardanele! Ankara kalifat Anatolia! – wydarł się Cihangir, przekrzykując wszystkich.
Zapadła cisza, w trakcie której oczy wszystkich powędrowały w stronę Turka.
– Że co? – marszczyła czoło Dominika.
– Czego ten chce?! Nie widzisz, żeśmy zajęci?! – oburzał się jeden z bandziorów.
– Cihangir mówi, że jeśli nie zejdziecie im z drogi i nie zostawicie dziewczyn w spokoju to on osobiście się wami zajmie. Poza tym twierdzi, iż lepiej nie chodzić w kapciach po domu, bo można sobie zrobić płaskostopie – przetłumaczył inny zbir.
Marcel nawet nie musiał się dokładnie przyglądać, aby od razu rozpoznać Ambonę Radziecką w przebraniu.
– Ej, a ty skąd się tu wzięłaś?! Coś ty za jedna! – pytali zaskoczeni rozbójnicy.
– Gdzie żeś się podziewała przez cały ten czas?! Zresztą nie ważne, musimy ruszać dalej! – wściekł się Marcel.
Sytuacja była napięta, wszyscy gotowi skoczyć sobie do gardeł. Jednak zanim ktokolwiek zdążył wykonać ruch, z głębi lasu zaczął dobiegać coraz głośniejszy krzyk. Chwilę potem spomiędzy drzew wypadła Justyna, potwornie wrzeszcząc, a zaraz za nią wyskoczyło stado rozwścieczonych dzikich świń z warchlakami. W panice wszyscy rzucili się do ucieczki w losowe strony. Wyłysiały trzydziestolatek biegł tak bez chwili przerwy aż do samego szczytu, gdzie padł zdyszany, bojąc się zawału. Wtedy to słońce przysłoniłu mu jakieś wielkie cielsko.
– Chcesz szluchtnąć deszczówki? – spytał się zatroskany Niemiec, podając wodę w butelce.
Całkowicie przypadkowo wypadając mu z dłoni, rąbnęła w głowę zdyszanego zawodnika. Marcel oprzytomniał, przypominając sobie, że wyścig wciąż trwa, a on dogonił właśnie drużynę Heinza i Guntera. Kiedy tętno względnie się uspokoiło, przeciwnicy ruszyli przodem, zostawiając mężczyznę na chwilę odpoczynku. Niemal w tym samym czasie z lasu wypełzły dziewczyny i Chinagir. Baśka miała na głowie wielki zaczerwieniony ślad po tym, jak wyrżnęła w dorodną gałąź, uciekając.
– Patrzcie, to ci gruboskórni Niemcy i ten dziwny łysy koleś! – powiedziała szeptem Justyna tak cicho, że słyszeliby to będąc nawet kilometr dalej.
– Przecież ma jeszcze kilka okropnych kępek włosów na głowie – zauważyła jak zwykle słusznie Julia.
– Myślisz, że jej matczysko fajczyło szlugi szwendając się z brzuchem, że jest przez to karzełkowata? – zastanawiał się Heinz Schlumpfer, urażony poprzednią uwagą.
15 minut później wszyscy wspólnie stali przed wrotami klasztoru bosych Karmelitanek (wybudowany w tym roku w tajemnicy), gdzie kończył się pierwszy etap wyścigu. Zasady wskazywały, że na każdym szczycie trzeba się odmeldować, aby nie było mowy o oszustwie, a w tym wypadku powierzono to zakonnicom, skoro już i tak tu siedzą. Bez chwili wahania Gunter zaczął walić w drzwi swoją masywną dłonią. Wtedy niespodziewanie odezwał się głos, a wszyscy spojrzeli do góry, w okno, w którym spostrzec można było cień zakonnicy.
– Czekać. Nie wchodzić. Zakaz. Odprawianie modłów i to co tam jeszcze wyprawiają kobiety w czarnych kieckach. Wpuścić kiedy skończyć. – poinformował dziwnie znajomy i podejrzanie mechaniczny głos z okna.
Równie zastanawiająca była pokraczna polszczyzna, ale Marcel pomyślał, że może niezbyt często wychodzą poza mury i zapomniały jak rozmawia się z ludźmi. Po godzinie ponownie spróbowali dostać się do środka, otrzymując identyczną odpowiedź. W końcu, po kolejnych 30 minutach, Julia nie wytrzymała.
– Dosyć już tego, nie zamierzam więcej czekać! Jak te kobiety mają z tym jakiś problem to niech powiedzą mi to prosto w twarz! Baśka, otwieraj te drzwi! – rozkazała.
– Ale tak nie można… Poza tym przecież wpuszczą nas kiedy skończą… – próbowała dyskutować bogobojna dziewczyna w okularach.
– Baśka! – krótko przywołała ją do porządku Dominika i bezceremonialnie naparła na drzwi, otwierając je na oścież.
– W środku nikogo nie zastali. Ruszyli na wyższe piętro i niemal dostali ataku szału. W oknie stał mop z naciągniętym habitem na trzon, a obok głośnik odtwarzający nagranie z syntezatora mowy Ivona, z tekstem przepuszczonym przez Google Translator.
– Znowu nas załatwili! – tupała wściekle Julia.
– Szlag by to! – dodał Gunter.
Po tym, jak w końcu udało im się opanować, niczym studenci pod dziekanatem, sporządzili listę obecności i ruszyli dalej, próbując odrobić straty względem drużyny Chińczyków.
IV – Ulewa nad Południowymi Szczytami
Następnym szczytem do zdobycia była Śnieżka, najwyższa góra na trasie, niedorzecznie dzielona przez dwa państwa niczym tułów przez zrośnięte bliźnięta. I faktycznie byłaby niezwykłym wyzwaniem, gdyby nie fakt, iż ludzie zdążyli już i tu wydeptać dobrze ubite szlaki samą tylko zawziętością, zmieniając wspinaczkę nie tyle w sprawdzian sił, ile w mozolne parcie przed siebie, do momentu aż się dojdzie, okręci na szczycie i pójdzie dalej. Nie mniej jednak nie tyle Śnieżka w tym wypadku stanowiła wyzwanie samo w sobie, co dotarcie do niej, gdyż od poprzedniego punktu dzieliło ją niemal sto kilometrów. Trasa wiodła przez prawdziwie odludne tereny i górskie łąki. Wprawdzie zahaczyć można było o jakieś większe mieszkalne dziury, ale przecież to wyścig, a nie wycieczka emerytów (co można było poznać po fakcie, iż organizatorzy nie zamówili autokarów do przewozu zawodników między atrakcjami, choć to nie jedyna różnica).
Wyruszyli natychmiast, jednak podróżowali nie w drużynach jak dotychczas, a w konglomeracie. W wieloetapowym wyścigu nie ma sensu bić się o każdą sekundę, co dobitnie udowodnił poprzedni etap, liczy się tak naprawdę sama końcówka wyścigu, wszystkie pośrednie człony to raptem zaprawa służąca wytworzeniu dynamiki pomiędzy uczestnikami. A to udawało się wyśmienicie.
– Ruszajcie się szybciej zamiast szwendać wszędobylsko po przydrożnym obszarze! – poganiał Gunter, zirytowany wiecznymi odwiedzinami krzaków przez dziewczyny.
– Typo, wyluzuj, bo dostaniesz zadyszki i nie dobiegniesz do mety. – odpyskowała sportowa Julia.
– Taki sfrustrowany, bo pewnie jeździ jakimś Wolksvagenem a nie BMW jak mój chłopak i zazdrości. – wyszeptała Justyna.
– Niby skąd by to wiedział? – naiwnie zapytała się sceptyczna Baśka.
– Przecież ona co chwila o tym wspomina, tak jakby ktoś na świecie jeszcze o tym nie słyszał. – zauważyła tubalnie Dominika
– Baśka, z twoją spostrzegawczością to ja nie wiem jak ty jesteś w stanie przejść przez ulicę. – przewróciła oczami Julia
– Jak kierowcy widzą, że zbliża się do pasów, to zatrzymują się pół kilometra wcześniej. – wybuchła śmiechem Justyna
– Oj dziewczyny, przestańcie, to nie jej wina. – uspokajała Dominika, z marnie skrywanym uśmiechem na twarzy.
Byli w połowie drogi, gdy słońce zawisło w zenicie, przysmażając wszystko znajdujące się w jego bezpośrednim polu rażenia. Przyszedł więc czas na chwilę odpoczynku wzbogaconego o posiłek – spadek cukru we krwi zaczął odbierać zawodnikom siły. Szybko okazało się to problemem – masło na kanapce Marcela rozpuściło się, zamieniając potrawę w obrzydliwego klucha, Cihangir zabrał jedynie rahatłukum, mogące służyć co najwyżej jako deser, Niemcy wzięli konserwy mięsne, ale zapomnieli o otwieraczach do puszek, a dziewczyny, oczekując realnych wrażeń zrodzonych w ich głowach na podstawie amerykańskich filmów, wypatrywały przydrożnych barów dla TIR-owców na każdym kilometrze trasy. Nie minęło dużo czasu, zanim wszyscy zaczęli być coraz bardziej poirytowani głodem.
– Patrzcie w lewo! – nagle zakrzyknął Marcel, wskazując na wiejską chatę, która wyłoniła się z pomiędzy drzew.
Bez chwili wahania wszyscy skierowali się w jej kierunku. Podwórze było zaniedbane, a w powietrzu unosił się silny fetor wiejskich zapachów hodowlanych. Rozejrzawszy się po okolicy, Justyna niecierpliwie zapukała do drzwi. Otworzyła zgarbiona, pomarszczona kobieta z chustką na głowie, podejrzliwie łypiąc na gości.
– Czego tu żeśta chceta, nie widzita, żem wyleguję się po harówie. Giczoły mi rozpęczniały, a do drzwi żem łazić taś muszę. Jeśliśta się na szaber tu przywlekliśta się to nie mata tu co zarąbać, bom ja biedula. – powiedziała kobieta.
– Przestań rzucać oszczerstwa staruszko! – oburzył się Heinz.
– Nie wiem co ty tam gadasz kobieto, ale jesteśmy głodni. Daj nam coś do jedzenia, oscypka najlepiej, bo chciałam spróbować. Zapłacę! – wyjaśniła Justyna w zupełnie naturalnym i nieświadomym chamstwie.
– Oscypka? Nie uglejdała żem żadnego. – odpowiedziała staruszka.
– A bryndzę? – zaproponowała Julia.
– Żem tego też nie ugniotła. – rozmówczyni pokręciła starą głową.
– Daj jakikolwiek górski ser kobieto, i chleba! – zażądała bardziej ogólnie Dominika.
Staruszka zniknęła w czeluściach kurnej chaty, a po chwili wróciła z zamówionymi produktami.
– Dajta żeśta czterdzieści złoty! – najpierw się upomniała, po czym wręczyła towary grupie.
– O, Edamski, z jakiego mleka go wyrabiasz kobieto? – zapytała Justyna, przeczytawszy nazwę na etykiecie.
– Toż to zwykły ser z marketu, matka mi go kupuje na kanapki. – zauważyła Barbara.
– To pewnie jakiś tani, bo nigdy nie jadłam. – stwierdziła niska dziewczyna.
– Powinnaś kiedyś spróbować coś poza parmezanem z luksusowego Lidla. – skwitowała Dominika.
– To ile wyszło? Płacę kartą! – zakrzyknęła Justyna, ignorując docinki.
Ostatecznie to Marcel musiał za wszystko zapłacić, gdyż dziewczyny były dumne z faktu, że nie noszą ze sobą gotówki, a reszta biegaczy posługiwała się obcą walutą. Kiedy kończyli posiłek, z domu wyszła jakaś młoda kobieta w stroju podobnym do staruszki. Widząc ją, Marcel cicho westchnął.
– Jużta leziesz do chałupy? Przywlecz się taś jeszcze, bośta zawżdy posiaduję sama. – powiedziała do niej starsza kobieta.
– Tośta pewnie że przylezę, jak obrobię gospodarę. – odpowiedziała Anastamoza Ramienna, po czym dostrzegła wszystkich na podwórzu… – O, w końcu jesteście, ruszajmy dalej, byśmy dotarli, zanim się ściemni. – …i wykorzystując zdziwienie zawodników, ruszyła przodem.
Marcel pomyślał, iż ta kobieta potrafi wkręcić się w każdą sytuację, pozostając niezauważalna i zapewne nie był daleki prawdy.
– Uważajta na siebie, gnaty mnie rypią, będzie ostra pompa z grzmotami. – pożegnała ich staruszka.
Po napełnieniu żołądków pierwotnie maszerowało się im topornie, lecz już raptem po godzinie szli ze znacznie większą werwą. U podnóża Śnieżki znaleźli się wraz z rozpoczęciem zachodu, rzucającego podłużne cienie na masyw górski. Niewątpliwie był to piękny i niepowtarzalny widok, a przynajmniej wtedy, gdy nie patrzyło się w stronę wypalającego oczy słońca. To właśnie podziwiając tą scenerię, spostrzegli na zboczu ciasno zbitą grupę. Justyna potwierdziła to, co podejrzewali od początku, używając potężnego zooma w Iphonie – to ich przeciwnicy! Machali im i podle się uśmiechali.
Tandetna prowokacja zadziałała na grupę jak płachta na byka, jak lep na muchy, tudzież jak masło na włosy, sprawiając, że ruszyli z miejsca jak niezorganizowana hołota. Szczyt zdobyli w rekordowym czasie, a przynajmniej zrobiliby to, gdyby zasadzka nie była już od dawna gotowa. Na ostatnich metrach dzielących ich od szczytu, nagle zza sztucznych krzaków wyskoczyła trójka przeciwników z patykami przyłożonymi do ust, nabierając potężne ilości powietrza.
– O nie! To chińskie bambusowe flety! Zatkać uszy! – wykrzyknęła Anakonda Ropiejąca, jednak było za późno.
Eter przeszył ostry, wwiercający się mózg pisk poprzecznych fletów membranowych, paraliżujący wszystkich. Biegacze padli bezsilni na kolana, próbując rękoma zablokować dźwięk, który za nic nie chciał zamilknąć.
– Na miłość boską, co to jest?! Czuję się jakbym była w jakiejś głupiej filharmonii! – skarżyła się świadoma kulturalnie Justyna.
– Aaaa! Jakby ktoś szorował hybrydkami po tablicy! – wtórowała jej Julia.
– To muzyka, wy nieokrzesane pindy! – nagle wydarł się przywódca Chińczyków, porozumiewając się przez translator przykładany do krtani rodem ze Star Treka, przynajmniej z perspektywy troglodytów technologicznych. – Właśnie przegraliście z kretesem. A teraz, zwolnić pułapkę! – Rozkazał.
Ze zbocza posypały się przygotowane zawczasu kłody drewna, głównie świerku, pędząc prosto na ogłuszonych zawodników. Większość chybiła, ale jedna nieubłaganie kierowała się w stronę Justyny. Świat zamarł w bezruchu (a przynajmniej grupa biegaczy sparaliżowana wwiercającym się w umysł dźwiękiem dizi), czekając na tragedię. Jednak do niej nie doszło. Marcel, z nabytą wadą słuchu spowodowaną przebywaniem w klubach tanecznych, zdołał resztką sił mentalnych zmusić się do skoku, odciągając dziewuchę od śmierci w ostatniej chwili.
– Złaź ze mnie, zboczeńcu! – wrzeszczała Justyna.
– To nie zboczeniec, zaznaczył to w opisie profilu w internecie. – broniła go Atelier Rezonująca.
Zanim doszli do siebie, ich oponenci pędzili już w stronę Śnieżnika, ostatniego szczytu na trasie. Jednak, jak to gwałtownie zachodzi w górach, w ciągu godziny rozpętała się przerażająca ulewa, powodująca rwące potoki, uniemożliwiające dalszy przebieg wyścigu i stwarzające realne zagrożenie.
– Musimy się ewakuować stąd jak najszybciej! – naciskał Marcel.
– Nie, walczymy do końca! – sprzeciwiała się Julia.
Jednak w ciągu kolejnej godziny warunki jeszcze bardziej się pogorszyły. Było tak źle, że służby odmówiły interwencji, każąc się schować w bezpiecznym miejscu. Na szczęście dziennikarka wezwała swojego starego przyjaciela, Davida A., najwybitniejszego przyrodnika z BBC, który właśnie kręcił materiał o Sudetach z kokpitu helikotera, płosząc ptaki i zrzucając wiewiórki z drzew.
– Masz pozdrowienia od Dalajlamy, tęskni za nami. Wy też otrzymalibyście je, gdyby was znał, ale nie zna. – przywitał się David, zaprawiony w lotach w trudnych warunkach.
Skierowali się do najbliższego bezpiecznego miejsca, jednak Marcel zaprotestował, pamiętając o przeciwnikach z Chin. Znaleźli ich w połowie drogi do ostatniego szczytu. Uwięzieni byli pomiędzy rozgałęzieniami błotnego potoku, walcząc o życie. Marcel bez chwili wahania zapiął uprząż do skoków bungie i skoczył na ratunek, ryzykując życiem.
V – Pożegnania
Ulewa zakończyła się dopiero o poranku następnego dnia. Obolały i wykończony Marcel zwlekł się z łóżka i skierował do stołówki luksusowego hotelu, w którym pobyt ufundowali mu Niemcy. Wszyscy uczestnicy wyścigu już na niego czekali. To prawda, że nikt ostatecznie nie zdołał ukończyć biegu. Jednak przeżycia, jakie im ufundował i przygoda, jaką przeżyli, były znacznie cenniejsze od pospolitego zwycięstwa. Chińczycy, pomimo, że złośliwi i praktyczni, okazali się wyjątkowo przyjacielscy, a ich poprzednie taktyki i strategie podyktowane były tysiącami lat wojskowej chińskiej kultury i współzawodnictwem.
Niemcy hojnie nalewali trunki, z czego z przyjemnością korzystała Dominika (głównie wzbogacając o nie kawę), kiedy nie była właśnie na przerwie na papierosa, a Julia oszczędnie wyskubywała liście sałaty z kalorycznego Cesara. Baśka zamówiła paluszki rybne, gdyż żadne z dań jej nie smakowało. Cihangir opowiadał coś o dziczyźnie i wągrach lęgących w oczach, a przynajmniej według relacji Adelajdy Romańskiej, a Justyna obiecała jej już więcej nie tknąć obrzydzona. Zaprosili również Davida, jednak ten nie mógł przegapić wyklucia kijanek, a także chcieli podziękować starej kobiecie od serów, ale ta nie miała telefonu.
Między zawodnikami wytworzyła się wyjątkowa więź, której już nic nie mogło zerwać. Złożyli braterską przysięgę, niczym pokraczny Liu Bei z przyszywanymi braćmi w brzoskwiniowym ogrodzie, obiecując wzięcie udziały w Wyścigu Kreta za rok i utrzymanie między sobą kontaktu. Wymieniając się zaproszeniami w swoje progi, ruszyli do domów, do życia codziennego, solennie się żegnając nawzajem jak i z górami, lecz tylko tymczasowo.
Wypuścił ktoś zakonnice z piwnicy? – nagle przypomnieli sobie Chińczycy, jednak nikt już ich nie słyszał.
Koniec
https://youtu.be/yR03Mf1Mqac