- Opowiadanie: Anonimowy bajkoholik - Najbardziej Nieforemny Trójkąt w Polsce

Najbardziej Nieforemny Trójkąt w Polsce

Akcja ma miejsce w uniwersum Tłuszczu Mego, a wszystkie przedstawione wydarzenia bez wątpienia rozegrały się naprawdę.

Wszelkie podobieństwa do osób fizycznych są wytworem Twojej wyobraźni, niczym twarze Jezusa na księżycu, a zatem błędnie rozpoznane.

Grafiki mają wyłącznie charakter koncepcyjny.

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Biblioteka:

wilk-zimowy

Oceny

Najbardziej Nieforemny Trójkąt w Polsce

 

Wstęp

Trójkąt Sudecki – termin o genezie naznaczonej tak niezwykłą kreatywnością, iż należy się zastanowić, czy udziału w jego tworzeniu nie mieli czasem marketingowcy z firm farmaceutycznych, oddelegowani do nadania nazw handlowych dla pospolitych leków pokroju Katarexów, Zatoxów czy Świniogrypexów, łykanych przez rzeszę jak cukierki przez nienażarte dziecko, cudem tylko nie doprowadzając do niewydolności wątroby. Jednak to nie w nazwie kryła się prawdziwa potęga tego miejsca, rozpalającego wyobraźnię setek górołazów, pełzających po szczytach świata jak pchły po grzbiecie wyliniałego psa. Powodem było coś znacznie mniej prozaicznego, czemu nawet mistrzowie marketingu nie mogli umniejszyć (choć to znaczne niedocenienie ich potencjału i naiwnością byłoby wziąć to za pewnik). Otóż w ludzkiej naturze od zawsze drzemała potrzeba dokonywania rzeczy niemożliwych, konieczność zapisania się na kartach historii jako ktoś, kto osiągnął coś, co udało się nielicznym. I fakt, można było osiągnąć to także rozbijając arbuzy głową, ale czy gdyby robił to każdy, to nadal byłoby to wyjątkowe?

 

Wspinaczka górska to niepowtarzalne hobby. Jak żadne inne wymagające wielu lat przygotowania fizycznego, wykupienia drogich sprzętów ze znanymi logotypami, a co chyba najważniejsze, genu włóczęgi (choć w jego pozytywnym wybrzmieniu, nie mylić z bezdomnym łazęgą!), rzucającego bezwładnym i ogorzałym od niekorzystnych warunków środowiskowych ciałem we wszystkie możliwe rejony świata, gdzie można się wspiąć na choćby śladowy kawałek skały. Tylko ktoś niezwykle wytrwały i zdeterminowany jest w stanie osiągnąć prawdziwe sukcesy, choć swoich sił próbują liczni, czasem z góry skazani na porażkę. Ale czy to coś złego? Wszak nie chodzi wyłącznie o sam cel, ale co jeszcze bardziej istotne, o krętą jak ogon na zadzie świni drogę do niego.

 

A gdzie można przeżyć wspanialszą przygodę niż właśnie tutaj, w Trójkącie Sudeckim. W pięknej górskiej scenerii polskiego południa, w warunkach całkowitego osamotnienia i zdania wyłącznie na siły własne i przyjaciół, tworzą się więzi tak niespotykane, iż ich fenomen zastanawia bardziej nawet niż popularność kawy wydłubanej z ekskrementów lisa, która wbrew pozorom wcale nie jest tak droga ze względu na zniesmaczonych pracowników ją pozyskujących. Przyjaźnie i znajomości w skalistych warunkach wznoszą się niczym obrzęknięte od marszu golenie ludzi zawierających te przyjaźnie. I chociażby z tego względu bez wątpienia można byłoby polecić wspinaczkę górską każdemu (gdyby nie fakt, że jeśli wszyscy nagle w góry by się zleźli, to na płasko by je zadeptali).

 

 

I – Rozgrzanie Przykurczonych Kośpyr

Trzydziestoletni Marcel był właśnie w połowie drogi do Wrocławia. Minęło już kilka godzin odkąd wsiadł do luksusowego pociągu znanych linii kolejowych, które posiadały niemal monopol na połączenia międzymiastowe. A luksus był niebywały – nogi nienaturalnie powykrzywiane w losowe strony z powodu bogactwa wręcz miejsca przystosowanego do przewozu karłów i dzieci, obowiązkowo rozwrzeszczany bachor kopiący w niewygodny fotel, co wyraźnie odczuwały nerki Marcela, fetor zatęchłego potu spod fałd tłuszczowych (będących idealnym habitatem dla rozwoju bakterii i grzybów) jednego z pasażerów czy wytworne wózki z jadłem (wypełnione po brzegi batonikami i odpadami z pakowni herbaty zamkniętymi w torebkach), przejeżdżające między fotelami z prędkością sprintera, obijając kostki mniej uważnym. Nie zabrakło też nie mniej irytującej grupy kobiet, wyglądających jakby wybierały się na kurs dla kosmetyczek i o kursach zresztą też ciągle nieznośnie nawijające.

 

Nie chcąc już więcej słuchać o tym jak Wiesiek, lokalny potentat silikonu, wzbijając się na szczyty nepotyzmu, zwalnia nielubianych przez córkę pracowników, Marcel zanurzył się w ekranie laptopa, przeglądając bardziej lub mniej udanie (ze względu na niezawodność sygnału wi-fi – jak wyczytał w ulotce kolei) informacje o celu swojej podróży. Wyścig Kret. Ten rejon chyba słynął z niedorzecznych nazw. Krety równie skutecznie drążą nory w górskiej skale jak TIR-owcy unikają rozjeżdżania dzikiej zwierzyny na drogach. Jeszcze zrozumiałby, gdyby był to bieg dla niewidomych, ale ci prędzej zlecieliby w dół urwiska, z impetem roztrzaskując się o zbocza, niż doszli do mety. Niemniej jednak to nie nazwa go interesowała a sam bieg, będący zwieńczeniem jego wielomiesięcznych zimowych przygotowań. Miał startować ze swoimi przyjaciółmi, ale jak na dobrych przyjaciół przystało, ci wystawili go w ostatniej chwili. Na szczęście obyty w internecie znalazł na czatach nowych towarzyszy biegu, upewniając się wcześniej, że to nie zboczeńcy.

 

Z westchnieniem spojrzał na swe odbicie w szybie. Jego twarz pobrużdżona była już siecią płytkich zmarszczek spowodowanych zbyt dużą łączną dawką promieni UV, a kudły miał obciętą na krótko – jedyna możliwa opcja po tym jak zorientował się, że dłuższe włosy wcale nie maskują postępującej łysiny (wcale nie plackowatej), a wręcz niedorzecznie ją podkreślają. Co prawda mógł zacząć nosić perukę, ale się na tym nie znał (nie wiedział, że najlepsze włosy pochodzą z okolic Gangesu), przyjął więc defetystyczną postawę i poddał się łysemu losowi, a zakola sięgały już połowy głowy. Każde spojrzenie w swe odbicie rozdrapywało tylko tę ranę. Z rozrzewnieniem pogrążył się w drzemce, raz tylko brutalnie wyrwany ze snu potrząchaniem przez gruboskórnego konduktora.

 

We Wrocławiu (rozrośniętym niczym nowotwór) przesiadł się w jeszcze gorszy, cuchnący stęchlizną autobus, gdzie na każdym zakręcie okropny, ostentacyjnie chrapiący dziad pokładał się na niego, przygniatając swoim cielskiem. Co gorsza, tamte plotkary z pociągu wsiadły do tego samego autokaru. Tym razem w centrum dyskusji były torebki Michaela Korsa – niezwykłym wydarzeniem okazała się rewelacja, że produkuje także plecaki i portfele. Marcel zmusił się do wyłączenia z biernego uczestnictwa w tej dyskusji. Ostatecznym celem podróży autobusu była Sobotka – mały pypeć na mapie, i to tylko jeśli to była bardzo szczegółowa mapa regionu. To tam jutro zaczynał się i potem kończył Ultramegamaraton czy jakoś tak. W każdym razie dzisiaj musiał się tam znaleźć.

 

Kiedy w końcu wysiadł z pojazdu, mało co nie zakrzyknął z bólu. Zastałe mięśnie przemówiły taką boleścią, że nie wiedział czy jeszcze kiedykolwiek będzie w stanie chodzić. Jednakże wizja jazdy na wózku nie bardzo do niego przemawiała, więc wziął się w garść i rozmasował obolałe kulasy. Utykając jeszcze, okręcił się na pięcie, oglądając miejscowość, w której się znalazł. Z początku zaniemówił. No cóż, przynajmniej się nie zgubi, i z tym wnioskiem ruszył do noclegowni porzucić toboły i zaklepać pokój.

 

II – To Nie Bieg, To Niedorzeczny Cyrk!

W holu zastał kobietę bardziej chyba zaskoczoną przybyciem gościa, niźli on sam był po zobaczeniu warunków w jakich przyjdzie mu spędzić noc. Nie widząc innego wyjścia, zaklepał pokój, rzucił torby na podłe łoże i nie oglądając się już więcej, ruszył w stronę lokalnego (i jedynego) pubu, gdzie oczekiwali go nowi towarzysze (ale nie zboczeńcy). Jasne, że bieg ten można i ukończyć w pojedynkę, ale w momencie gdy szpotawa noga wykręci się nienaturalnie w stawie jak u mocno zużytej podróby lalki Barbie, to warto mieć kogoś u boku, kto przynajmniej nie wyrzuci cię do rowu, aby tylko zwiększyć swoją przewagę, najlepiej od razu na całe dziesięciolecia.

 

Z pubu dobiegała niezwykle donośna muzyka, właściciel, barman i wodzirej imprezy w jednym wrzucił na głośniki Radio Złote Przeboje, a przed budynkiem właśnie popalał sobie kwiat miejscowej młodzieży, gospodarnie żebrząc od każdego przechodnia choćby o wpół wypalonego peta. Lokalny kiosk ruchu nie sprzedawał papierosów nieletnim po tym, jak oburzona matka jednego z delikwentów obrzuciła budę cuchnącymi zbukami w ramach zemsty. Co prawda potem dziwnym trafem kioskarz nigdy nie miał dla niej biletów, gdy spieszyła się na uciekający autobus, ale to przecież nie jego wina. Wstrzymując oddech, Marcel przecisnął się przez gąszcz wyciągniętych w żebraczym geście rąk i znalazł się w środku przybytku.

 

Obskurne zużyte drewniane ławy były porozstawiane na każdym milimetrze wydeptanej drewnianej podłogi. Zresztą ściany również były zabite (proszę się nie dziwić, każdy kto był w górach doskonale wie jak monotematyczni są w kwestii wystroju tubylcy) drewnianymi dechami, a całe drewno wymalowane tandetną ciemną bejcą, tworzącą klimat, który bardziej sugerowałby miejsce, gdzie można wynająć podejrzanego zakapiora, niż punkt spotkań socjalnych. Dojrzał swoich nowych znajomych niemal od razu, rozpoznając ich po równie nasilonym wyobcowaniu jakie on przeżywał w tej chwili. Siedzieli w odległym kącie, wybierając najbezpieczniejsze miejsce w przypadku wybuchu typowej dla barów bijatyki, ale sprawniejszy taktyk szybko dostrzegłby fakt, iż wcale aż tak bezpieczne nie było, daleko od jakiegokolwiek wyjścia. Przepychając się ostrożnie przez rozpite towarzystwo, dobrnął jakimś cudem do ich stołu.

 

– Witajcie, jestem Marcel – przedstawił się niezwykle oryginalnie.

 

– Witfaj, jestem Adelajda Romańska z gazety w Olsztynie – wyjawiła krępa dziennikarka z wadą wymowy.

 

– Miło cię poznać, Amalgamajdo Rozpłodowska – uścisnął jej dłoń Marcel.

 

– Dlaczego?!… – złapała się za twarz Agamemnon Rondowska, której z jakiegoś powodu nikt nigdy nie potrafił zapamiętać imienia (czy chociażby nazwiska).

 

Bez wątpienia była bardzo utalentowana, ale to zawziętość i brak kompromisów były jej znakami rozpoznawalnymi. To jej artykuły o życiu bezdomnych (gdzie sama żyła życiem żebraka przez tydzień) i o czystości miejskich toalet (sama ze wszystkich skorzystała) do dzisiaj robiły furorę w mieście. Dziennikarka z krwi i kości. I nawet gdy świat jej nie doceniał, to dziennikarskie towarzystwo podziwiało jej oddanie. Obecnie była na wakacjach, ale tylko ktoś naiwny mógł twierdzić, że osoba jej pokroju może wakacje mieć w ogóle.

 

– Bosfor sułtanka Hurem janczar Cihangir Yapra rahatłukum Sulejman – przedstawił się Cihangir, turecki żołnierz od zadań specjalnych.

 

Ostatnie lata przeżył w innym wymiarze, wciągnięty do brzucha Grubisa podczas tajnej wyprawy zleconej przez wojsko i tylko cudem się z niego wydostał. Jego obecny cel nie był do końca jasny, ale bez wątpienia można było stwierdzić, iż z armią miał niewiele wspólnego. Mimo wszystko jakimś cudem pokrywał się z Wyścigiem Kreta, więc nikt nie próbował tematu drążyć już dalej. Problemem mogłaby okazać się bariera językowa, na szczęście Androgenowa Rębajła dobrze poznała wschodnie dialekty podczas ostatniej niezwykłej podróży i biegle tłumacząc, sprawnie prowadziła rozmowę, niczym wariatka ślepe krety podczas wspinaczki.

 

– Bieg rozpoczyna się o świcie, musimy więc przygotować odpowiednią strategię. Uwielbiam arabicę – zadecydował Cihangir (po przetłumaczeniu).

 

– Tak powiedział? – nie dowierzał Marcel.

 

– Tak! W sensie, nie, ale to zdecydowanie prawda! Na pewno ją lubi! – upierała się dziennikarka.

 

– No w sumie. Też ją ubóstwiam – przyznał wyłysiały 30-latek.

 

– Bądźcie jutro punktualni, abyśmy mieli czas jeszcze to przedyskutować. Nigdy nie wykąpię się w Gangesie – dodał Turek.

 

– Przestań! Niby po co by to mówił?! – oburzył się Marcel.

 

– Nie mam pojęcia, ale przecież ma to sens! Nikt o zdrowych zmysłach by się tam nie kąpał! – nie ustępowała Artretyczna Ropucha.

 

– Ale co to wnosi do dyskusji?!

 

– Głupiś czy co? To podstawowe fakty! Zresztą nieważne. Cihangir twierdzi, że faktycznie to do ciebie pasuje, ale dopytuje jaką techniką to robisz, skoro już o tym mówimy.

 

– Co niby robię?! – wyjęczał zagubiony Marcel.

 

– No nabłyszczasz swoje czoło – cierpliwie wytłumaczyła kobieta.

 

– Jesteś absolutnie nieznośną, wredną babą! Jakim cudem się na ciebie napatoczyłem?! Na miłość boską! – złapał się za głowę blady mężczyzna – Idę stąd, bo więcej nie zniosę tej dyskusji! I nie tłumacz już niczego więcej!

 

– Do jutra! – zawołała dziennikarka.

 

– Do zobaczenia! Japończycy nie noszą kapci, przez co muszą jeść na podłodze, ogrzewając stopy pośladkami! – pożegnał się zdziwiony Cihangir.

 

Marcel udał się bezpośrednio do pokoju hotelowego, gdzie rzucił się od razu na łóżko, tak ruchome i nierówne, że niemal można by je pomylić z łóżkiem wodnym. Niesiony wściekłością, nie mógł zasnąć, więc zasięgnął informacji, wchodząc z laptopa na główną stronę Klubu Biegaczy Sobotka. Szybko znalazł artykuł doświadczonego maratończyka Grzegorza Przekupy, zatytułowany „Najpierw Polazłem Tam, a Potem z Powrotem”:

[…] Po ostatnim Krecie Przemo drze się, że nie będzie zajmował się obdzwanianiem do wszystkich, żeby sobie pobiegać. Wypiął się i już. Wiedziałem, że zaharowuje się jak dzika świnia uciekająca przed kłusownikami, więc obiecałem, że zadzwonię chociaż po Honoratę, to on nie będzie musiał. Po konsylium z Witalianem pociągnąłem kreską trasę jak prawdziwy architekt, którym nie byłem, zwymyślałem jakichś niedorzecznych zasad i Przemo nagle zadowolony. Przylazł też Rajmund, co to jakieś wymysły z trójkątami wyciąga i naoglądał się za dużo japońszczyzny, bo Powersów chce zapraszać. A potem jeszcze się dziwił, że żaden się nie przywlekł jak do nich napisał. […]

 

Artykuł niezwykle go wciągnął i poszerzył horyzonty. Nie miał pojęcia, że rozrysowanie jakiegoś koślawego trójkąta na mapie może być tak skomplikowane i wymagać zaangażowania tak wielu osób. Losowe spędowisko ludzi pracujących tak intensywnie jak urzędniczki w ostatni dzień miesiąca, nie mające czasu wchodzić na strony z niezwykle śmiesznymi kawałami, tudzież na zrobienie zakupów przed godziną 14, zorganizowało wydarzenie na skalę światową. Marcel doskonale wiedział, że coś takiego mogły osiągnąć wyłącznie osoby poświęcające całe swoje serce na to dokonanie. Czuł wyłącznie respekt, i to zupełnie inny niż w przypadku rodziców, których dzieciak wygra szkolny konkurs malarski jakimś okropnym bohomazem, lepszym jedynie od obrazów narysowanych przez pijaków podczas delirki. Z tą myślą pogrążył się we śnie, kończąc przygotowania mentalne do biegu.

 

Nazajutrz obudził go okropnie irytujący budzik – jeden z wielu, które nastawił, choć nie wiedział który. Kiedy dotarł na miejsce, jego towarzysze dyskutowali już nad skuteczną strategią, ale ze względu na całkowicie niespójną wizję przebiegu wydarzenia, nie doszli do żadnego konsensusu, poza zgodą, że wcale nie narzekaliby gdyby przeciwnicy się zgubili, albo nażarli tak obficie wilczą jagodą, że dostaliby wytrzeszczu. Widząc, że są już w komplecie, zgodnie z naukami nieugiętego Sun Tzu, rozpoczęli ocenianie swoich przeciwników. Do zawodów zgłosiło się 13 osób, choć, co zaskoczyło nawet organizatorów, w tym roku zawodnicy wyraźnie podzielili się na drużyny. Wygrana była tylko dla jednej osoby, ale przebiegli organizujący stwierdzili, że nie ma co studzić zapału. Na pierwszy plan wysuwali się dwaj Niemcy – Heinz Schlumpfer i Gunter Glantzlich – w sandałach i stroju safari z szelkami (obowiązkowy strój, kiedy jest się w tak egzotycznych rejonach świata). Choć właściwie to, co pierwsze rzucało się w oczy to obwisłe piwne brzuchy, wyglądające nieśmiało spod przyciasnych koszul.

 

– Szlag by to, nie przeszmuglowałem szmaty do przyglancowania kaloszy – skarżył się Heinz Schlumpfer.

 

– Szwendasz się po szambach to i kalosze uszargałeś! Było nie iść na szaber, żeby poszluchtać zasuszone śliwki. A teraz przypasujmy szlak, by był jak najszybszy! – nie dawał się zbić z tropu Gunter Glantzlich.

 

Marcel szybko ocenił, że nie będzie to najbardziej wymagający przeciwnik, niemniej jednak wyglądali na gruboskórnych i mogli zaskoczyć samą tylko nieustępliwością. Druga grupa za to mocno zaskoczyła wyłysiałego 30-latka. To te same plotkary, które podróżowały z nim przez całą drogę. Wyjątkowo niska Justyna Pustostan z najnowszym Apple Watchem, który nie chciał się parować z Iphonem, bo ten (o zgrozo) był o generację starszy, Barbara w pomarańczowym rozciągniętym swetrze i w wielkich brylach na nosie, wiecznie pomiatana przez koleżanki, Julia w wacianym kombinezonie sportowym i bandaną ze znanym sportowym logotypem na głowie, wypsikana naturalnym ekstraktem z awokado oraz Dominika o donośnym głosie Murzynki z chóru gospel, mogącym równać się z tym Arethy Franklin. Marcel kompletnie nie wiedział czego się spodziewać po tej niedorzecznej zbieraninie, poza faktem, że raczej nie mają co liczyć na przechytrzenie jego drużyny. Najbardziej niepozorna wydawała się ciasno zbita grupa wychudzonych Chińczyków, którzy łypali na wszystkich zza winkla. Wyglądali na nienawykłych do wysiłku i raczej nie stanowili zagrożenia. Było to znaczne niedopatrzenie ze strony Marcela, który potem żałował tego do końca biegu.

 

Kiedy nadszedł organizator wydarzenia, zawodnicy zajęli miejsca w boksach startowych. Napięcie było wręcz namacalne, a bloki startowe potwornie pordzewiałe. Zebrała się nawet całkiem pokaźna grupa gapiów, którzy prawdopodobnie napatoczyli się całkowicie przypadkowo, ale jak na turystów przystało, głupieli z byle powodu, jak małpy wypuszczone z powrotem do lasu, strasząc bezpodstawnymi wiwatami dziką zwierzynę w obrębie całej gminy. Chwila startu zdawała się trwać wieczność, więc aby nie przedłużać tego momentu, organizator wyciągnął pistolet startowy, stanął w szerokim rozkroku, wymierzył i wystrzelił, ubijając wiewiórkę. Ogłuszający huk rozbiegł się po całej okolicy, jednak w tym samym momencie zawodników poraził potężny błysk, oślepiając wszystkich.

 

– Aaaaa!!! Moje oczy!!! Oślepnę!!! – darła się któraś z dziewuch.

 

– Baśka, przestań histeryzować, przecież już jesteś ślepa, w końcu nosisz okulary! – zirytowała się Justyna.

 

– No już, otwórz żeś te oczy w końcu! – rozkazywała jak zwykle Dominika.

 

– Ej no, ale lepiej niech nie otwiera, szkła w okularach skupiają promienie i mogły jej poparzyć gałki oczne. Lepiej najpierw przepłuczmy jej te oczy wodą – słusznie zauważyła Julia.

 

– Ty faktycznie! A może zaklejmy jej te oczy, widziałam, że tak robią w szpitalu – zastanawiała się nagle przerażona Justyna.

 

– Eh… – przewróciła oczami Dominika – …nie bądź niemądra, tak robią tylko jak się skaleczysz w oko, żeby całe nie wypłynęło. Już wypiłam zapas wody, ale mam jeszcze wodę utlenioną. Baśka, nie ruszaj żeś się!

W tym momencie, przerażony niedorzeczną procedurą medyczną, Heinz Schlumpfer kłusem podbiegł do zbiorowiska dziewuch i wytrącił im wodę utlenioną z palców modnie ozdobionych najnowszą generacją hybrydek.

 

– Szurnięte babsztyle, oszpecicie tę szantrapę szalonymi felczerstwami! – wydarł się Niemiec.

 

– Heinz, szybciej, nie szarp się z tymi babiszonami, sparszywiali szmalcownicy dotaszczają się już na szczyt! – wołał Gunter, wskazując na oddalającą się grupę Chińczyków, czarnych koni tych zawodów.

 

Okazało się, że to oni w momencie startu odpalili potężne flashe ze swoich lustrzanek, przebiegle zyskując bezcenną przewagę. Heinz, orientując się w sytuacji, cisnął trzymaną dotąd w ramionach Barbarą w zabłocony rów i ruszył w pościg.

 

– Ej ty! To, że dużo zarabiasz, nie znaczy, że wolno ci rzucać ludźmi w błoto! – piekliła się Justyna.

 

– Baśka, przestań się już taplać w błocie i wyłaź stamtąd, bo przegrywamy! – zarządzała Dominika.

 

– Baśka, no już, szybciej, punkty uciekają! – nie mogła znieść presji Julia, trzęsąca się cała z emocji.

 

Wkrótce i one ruszyły naprzód. Dopiero wtedy ocknął się osłupiały Marcel. Nie tego spodziewał się podczas długomiesięcznych przygotowań. Nie mniej jednak za późno było, by zrezygnować, więc już bez dalszego wahania ruszył przed siebie, przygotowany (przynajmniej z pozoru) na czekającą go przygodę. Od momentu startu nie mógł nigdzie zlokalizować wzrokiem Ambergoldy Rozpustnej, jednak było to zmartwienie na później. Gdy tylko Cihangir skończył studiowanie mapy i wskazał palcem kierunek, ruszyli zaciekle w gonitwę.

 

 

III – Fortel, Którego Nikt Nie Przewidział

Pierwszym szczytem na trasie była Ślęża, mieszcząca się raptem 10 kilometrów od miejsca startu i osiągająca żałosne 718 metrów n.p.m., 418 metrów licząc od podnóża, czyli dokładnie tyle, ile jest w stanie przejść emerytka z balkonikiem chorująca na zaawansowane POChP, tylko że wzwyż. Dla zawodowego biegacza nie jest to żaden wyczyn, ale już kiedy doda się do tego nieprzewidywalnych przeciwników, mogących przebiegle nasmarować skały masłem, byleby tylko zyskać przewagę w wyścigu, to bieg taki staje się nie tylko trudny, ale wręcz rażąco niebezpieczny. Jednakże zawody odbywały się w kompletnej dziczy, a to, czego nie widać, nikt nie udowodni. Co prawda pozostawała kwestia wyzwolenia pułapek przez przypadkowych turystów, ale kto za pół roku w ogóle będzie kojarzył, że taki wyścig miał kiedykolwiek miejsce.

 

Marcel i Cihangir pędzili właśnie szlakiem w stronę szczytu. Ekologa niewątpliwie zmartwiłaby ta potężnie wyjałowiona przez wiecznie miażdżące, nienawistne stopy turystów droga, ale jego zmartwienie szybko przeszłoby w ulgę, widząc jak topornie wyciosana jest wzdłuż zbocza, powstrzymując namolnych piechurów przed wchodzeniem w szkodę poza nią, chyba że zapomnieli skorzystać z toalety w domu. Biegacze zanim się zorientowali, zagłębili się w gęstwinę leśną, jednak dalszą ścieżkę zagradzał wielki głaz. Jedynym wyjściem było zejście ze szlaku i marsz dzikimi trasami. Przeszli raptem kilkaset metrów nim wpadli na niespotykane zbiorowisko – wśród dorodnych konarów drzew piekliły się te niedorzeczne dziewuchy (poza Baśką, ta siedziała ukryta za dębem z głową schowaną w kolanach), które wcale nie tak dawno stracili ze wzroku. Naprzeciw nim stała groźna grupa zbirów z wiklinowymi koszykami. W jednym z nich Marcel dostrzegł garść wyrośniętych grzybów Mun. Od razu zorientował się z czym ma do czynienia. Toż to jeden z tych sławnych gangów grzybiarzy, które grasowały w okolicznych terenach od dłuższego czasu! Jak widać nawet zdążyli już ograbić pozostałych uczestników Wyścigu Kreta.

 

Nim jednak Marcel zdążył zareagować, rozpoczęła się szamotanina. Justyna Pustostan zamachnęła się swoją skarlałą nóżką w kierunku piszczeli jednego z bandziorów, któremu ledwie sięgała do pachy i w momencie uderzenia całkowicie gumowym kapciem wyrwała mu koszyk, przeraźliwie piszcząc. Chwilę potem zniknęła wśród przerośniętych chwastów. Zbir ruszył za nią niemal natychmiast. Widząc to, pozostałe dziewuchy zagrodziły drogę reszcie bandy i zaczęły się z nimi przepychać. Chcąc uniknąć rzezi, Marcel ruszył bohatersko na ratunek.

 

– Stójcie, możemy to załatwić polubownie! – naiwnie nawoływał, jednak wszyscy go zignorowali.

 

– Hagia Sophia Osman Dardanele! Ankara kalifat Anatolia! – wydarł się Cihangir, przekrzykując wszystkich.

Zapadła cisza, w trakcie której oczy wszystkich powędrowały w stronę Turka.

 

– Że co? – marszczyła czoło Dominika.

 

– Czego ten chce?! Nie widzisz, żeśmy zajęci?! – oburzał się jeden z bandziorów.

 

– Cihangir mówi, że jeśli nie zejdziecie im z drogi i nie zostawicie dziewczyn w spokoju to on osobiście się wami zajmie. Poza tym twierdzi, iż lepiej nie chodzić w kapciach po domu, bo można sobie zrobić płaskostopie – przetłumaczył inny zbir.

 

Marcel nawet nie musiał się dokładnie przyglądać, aby od razu rozpoznać Ambonę Radziecką w przebraniu.

 

– Ej, a ty skąd się tu wzięłaś?! Coś ty za jedna! – pytali zaskoczeni rozbójnicy.

 

– Gdzie żeś się podziewała przez cały ten czas?! Zresztą nie ważne, musimy ruszać dalej! – wściekł się Marcel.

 

Sytuacja była napięta, wszyscy gotowi skoczyć sobie do gardeł. Jednak zanim ktokolwiek zdążył wykonać ruch, z głębi lasu zaczął dobiegać coraz głośniejszy krzyk. Chwilę potem spomiędzy drzew wypadła Justyna, potwornie wrzeszcząc, a zaraz za nią wyskoczyło stado rozwścieczonych dzikich świń z warchlakami. W panice wszyscy rzucili się do ucieczki w losowe strony. Wyłysiały trzydziestolatek biegł tak bez chwili przerwy aż do samego szczytu, gdzie padł zdyszany, bojąc się zawału. Wtedy to słońce przysłoniłu mu jakieś wielkie cielsko.

 

– Chcesz szluchtnąć deszczówki? – spytał się zatroskany Niemiec, podając wodę w butelce.

 

Całkowicie przypadkowo wypadając mu z dłoni, rąbnęła w głowę zdyszanego zawodnika. Marcel oprzytomniał, przypominając sobie, że wyścig wciąż trwa, a on dogonił właśnie drużynę Heinza i Guntera. Kiedy tętno względnie się uspokoiło, przeciwnicy ruszyli przodem, zostawiając mężczyznę na chwilę odpoczynku. Niemal w tym samym czasie z lasu wypełzły dziewczyny i Chinagir. Baśka miała na głowie wielki zaczerwieniony ślad po tym, jak wyrżnęła w dorodną gałąź, uciekając.

 

– Patrzcie, to ci gruboskórni Niemcy i ten dziwny łysy koleś! – powiedziała szeptem Justyna tak cicho, że słyszeliby to będąc nawet kilometr dalej.

 

– Przecież ma jeszcze kilka okropnych kępek włosów na głowie – zauważyła jak zwykle słusznie Julia.

 

– Myślisz, że jej matczysko fajczyło szlugi szwendając się z brzuchem, że jest przez to karzełkowata? – zastanawiał się Heinz Schlumpfer, urażony poprzednią uwagą.

 

15 minut później wszyscy wspólnie stali przed wrotami klasztoru bosych Karmelitanek (wybudowany w tym roku w tajemnicy), gdzie kończył się pierwszy etap wyścigu. Zasady wskazywały, że na każdym szczycie trzeba się odmeldować, aby nie było mowy o oszustwie, a w tym wypadku powierzono to zakonnicom, skoro już i tak tu siedzą. Bez chwili wahania Gunter zaczął walić w drzwi swoją masywną dłonią. Wtedy niespodziewanie odezwał się głos, a wszyscy spojrzeli do góry, w okno, w którym spostrzec można było cień zakonnicy.

 

– Czekać. Nie wchodzić. Zakaz. Odprawianie modłów i to co tam jeszcze wyprawiają kobiety w czarnych kieckach. Wpuścić kiedy skończyć. – poinformował dziwnie znajomy i podejrzanie mechaniczny głos z okna.

 

Równie zastanawiająca była pokraczna polszczyzna, ale Marcel pomyślał, że może niezbyt często wychodzą poza mury i zapomniały jak rozmawia się z ludźmi. Po godzinie ponownie spróbowali dostać się do środka, otrzymując identyczną odpowiedź. W końcu, po kolejnych 30 minutach, Julia nie wytrzymała.

 

– Dosyć już tego, nie zamierzam więcej czekać! Jak te kobiety mają z tym jakiś problem to niech powiedzą mi to prosto w twarz! Baśka, otwieraj te drzwi! – rozkazała.

 

– Ale tak nie można… Poza tym przecież wpuszczą nas kiedy skończą… – próbowała dyskutować bogobojna dziewczyna w okularach.

 

– Baśka! – krótko przywołała ją do porządku Dominika i bezceremonialnie naparła na drzwi, otwierając je na oścież.

 

– W środku nikogo nie zastali. Ruszyli na wyższe piętro i niemal dostali ataku szału. W oknie stał mop z naciągniętym habitem na trzon, a obok głośnik odtwarzający nagranie z syntezatora mowy Ivona, z tekstem przepuszczonym przez Google Translator.

 

– Znowu nas załatwili! – tupała wściekle Julia.

 

– Szlag by to! – dodał Gunter.

 

Po tym, jak w końcu udało im się opanować, niczym studenci pod dziekanatem, sporządzili listę obecności i ruszyli dalej, próbując odrobić straty względem drużyny Chińczyków.

 

 

IV – Ulewa nad Południowymi Szczytami

Następnym szczytem do zdobycia była Śnieżka, najwyższa góra na trasie, niedorzecznie dzielona przez dwa państwa niczym tułów przez zrośnięte bliźnięta. I faktycznie byłaby niezwykłym wyzwaniem, gdyby nie fakt, iż ludzie zdążyli już i tu wydeptać dobrze ubite szlaki samą tylko zawziętością, zmieniając wspinaczkę nie tyle w sprawdzian sił, ile w mozolne parcie przed siebie, do momentu aż się dojdzie, okręci na szczycie i pójdzie dalej. Nie mniej jednak nie tyle Śnieżka w tym wypadku stanowiła wyzwanie samo w sobie, co dotarcie do niej, gdyż od poprzedniego punktu dzieliło ją niemal sto kilometrów. Trasa wiodła przez prawdziwie odludne tereny i górskie łąki. Wprawdzie zahaczyć można było o jakieś większe mieszkalne dziury, ale przecież to wyścig, a nie wycieczka emerytów (co można było poznać po fakcie, iż organizatorzy nie zamówili autokarów do przewozu zawodników między atrakcjami, choć to nie jedyna różnica).

 

Wyruszyli natychmiast, jednak podróżowali nie w drużynach jak dotychczas, a w konglomeracie. W wieloetapowym wyścigu nie ma sensu bić się o każdą sekundę, co dobitnie udowodnił poprzedni etap, liczy się tak naprawdę sama końcówka wyścigu, wszystkie pośrednie człony to raptem zaprawa służąca wytworzeniu dynamiki pomiędzy uczestnikami. A to udawało się wyśmienicie.

 

– Ruszajcie się szybciej zamiast szwendać wszędobylsko po przydrożnym obszarze! – poganiał Gunter, zirytowany wiecznymi odwiedzinami krzaków przez dziewczyny.

 

– Typo, wyluzuj, bo dostaniesz zadyszki i nie dobiegniesz do mety. – odpyskowała sportowa Julia.

 

– Taki sfrustrowany, bo pewnie jeździ jakimś Wolksvagenem a nie BMW jak mój chłopak i zazdrości. – wyszeptała Justyna.

 

– Niby skąd by to wiedział? – naiwnie zapytała się sceptyczna Baśka.

 

– Przecież ona co chwila o tym wspomina, tak jakby ktoś na świecie jeszcze o tym nie słyszał. – zauważyła tubalnie Dominika

 

– Baśka, z twoją spostrzegawczością to ja nie wiem jak ty jesteś w stanie przejść przez ulicę. – przewróciła oczami Julia

 

– Jak kierowcy widzą, że zbliża się do pasów, to zatrzymują się pół kilometra wcześniej. – wybuchła śmiechem Justyna

 

– Oj dziewczyny, przestańcie, to nie jej wina. – uspokajała Dominika, z marnie skrywanym uśmiechem na twarzy.

 

Byli w połowie drogi, gdy słońce zawisło w zenicie, przysmażając wszystko znajdujące się w jego bezpośrednim polu rażenia. Przyszedł więc czas na chwilę odpoczynku wzbogaconego o posiłek – spadek cukru we krwi zaczął odbierać zawodnikom siły. Szybko okazało się to problemem – masło na kanapce Marcela rozpuściło się, zamieniając potrawę w obrzydliwego klucha, Cihangir zabrał jedynie rahatłukum, mogące służyć co najwyżej jako deser, Niemcy wzięli konserwy mięsne, ale zapomnieli o otwieraczach do puszek, a dziewczyny, oczekując realnych wrażeń zrodzonych w ich głowach na podstawie amerykańskich filmów, wypatrywały przydrożnych barów dla TIR-owców na każdym kilometrze trasy. Nie minęło dużo czasu, zanim wszyscy zaczęli być coraz bardziej poirytowani głodem.

 

– Patrzcie w lewo! – nagle zakrzyknął Marcel, wskazując na wiejską chatę, która wyłoniła się z pomiędzy drzew.

 

Bez chwili wahania wszyscy skierowali się w jej kierunku. Podwórze było zaniedbane, a w powietrzu unosił się silny fetor wiejskich zapachów hodowlanych. Rozejrzawszy się po okolicy, Justyna niecierpliwie zapukała do drzwi. Otworzyła zgarbiona, pomarszczona kobieta z chustką na głowie, podejrzliwie łypiąc na gości.

 

– Czego tu żeśta chceta, nie widzita, żem wyleguję się po harówie. Giczoły mi rozpęczniały, a do drzwi żem łazić taś muszę. Jeśliśta się na szaber tu przywlekliśta się to nie mata tu co zarąbać, bom ja biedula. – powiedziała kobieta.

 

– Przestań rzucać oszczerstwa staruszko! – oburzył się Heinz.

 

– Nie wiem co ty tam gadasz kobieto, ale jesteśmy głodni. Daj nam coś do jedzenia, oscypka najlepiej, bo chciałam spróbować. Zapłacę! – wyjaśniła Justyna w zupełnie naturalnym i nieświadomym chamstwie.

 

– Oscypka? Nie uglejdała żem żadnego. – odpowiedziała staruszka.

 

– A bryndzę? – zaproponowała Julia.

 

– Żem tego też nie ugniotła. – rozmówczyni pokręciła starą głową.

 

– Daj jakikolwiek górski ser kobieto, i chleba! – zażądała bardziej ogólnie Dominika.

 

Staruszka zniknęła w czeluściach kurnej chaty, a po chwili wróciła z zamówionymi produktami.

 

– Dajta żeśta czterdzieści złoty! – najpierw się upomniała, po czym wręczyła towary grupie.

 

– O, Edamski, z jakiego mleka go wyrabiasz kobieto? – zapytała Justyna, przeczytawszy nazwę na etykiecie.

 

– Toż to zwykły ser z marketu, matka mi go kupuje na kanapki. – zauważyła Barbara.

 

– To pewnie jakiś tani, bo nigdy nie jadłam. – stwierdziła niska dziewczyna.

 

– Powinnaś kiedyś spróbować coś poza parmezanem z luksusowego Lidla. – skwitowała Dominika.

 

– To ile wyszło? Płacę kartą! – zakrzyknęła Justyna, ignorując docinki.

 

Ostatecznie to Marcel musiał za wszystko zapłacić, gdyż dziewczyny były dumne z faktu, że nie noszą ze sobą gotówki, a reszta biegaczy posługiwała się obcą walutą. Kiedy kończyli posiłek, z domu wyszła jakaś młoda kobieta w stroju podobnym do staruszki. Widząc ją, Marcel cicho westchnął.

 

– Jużta leziesz do chałupy? Przywlecz się taś jeszcze, bośta zawżdy posiaduję sama. – powiedziała do niej starsza kobieta.

 

– Tośta pewnie że przylezę, jak obrobię gospodarę. – odpowiedziała Anastamoza Ramienna, po czym dostrzegła wszystkich na podwórzu… – O, w końcu jesteście, ruszajmy dalej, byśmy dotarli, zanim się ściemni. – …i wykorzystując zdziwienie zawodników, ruszyła przodem.

 

Marcel pomyślał, iż ta kobieta potrafi wkręcić się w każdą sytuację, pozostając niezauważalna i zapewne nie był daleki prawdy.

 

– Uważajta na siebie, gnaty mnie rypią, będzie ostra pompa z grzmotami. – pożegnała ich staruszka.

 

Po napełnieniu żołądków pierwotnie maszerowało się im topornie, lecz już raptem po godzinie szli ze znacznie większą werwą. U podnóża Śnieżki znaleźli się wraz z rozpoczęciem zachodu, rzucającego podłużne cienie na masyw górski. Niewątpliwie był to piękny i niepowtarzalny widok, a przynajmniej wtedy, gdy nie patrzyło się w stronę wypalającego oczy słońca. To właśnie podziwiając tą scenerię, spostrzegli na zboczu ciasno zbitą grupę. Justyna potwierdziła to, co podejrzewali od początku, używając potężnego zooma w Iphonie – to ich przeciwnicy! Machali im i podle się uśmiechali.

 

Tandetna prowokacja zadziałała na grupę jak płachta na byka, jak lep na muchy, tudzież jak masło na włosy, sprawiając, że ruszyli z miejsca jak niezorganizowana hołota. Szczyt zdobyli w rekordowym czasie, a przynajmniej zrobiliby to, gdyby zasadzka nie była już od dawna gotowa. Na ostatnich metrach dzielących ich od szczytu, nagle zza sztucznych krzaków wyskoczyła trójka przeciwników z patykami przyłożonymi do ust, nabierając potężne ilości powietrza.

 

– O nie! To chińskie bambusowe flety! Zatkać uszy! – wykrzyknęła Anakonda Ropiejąca, jednak było za późno.

 

Eter przeszył ostry, wwiercający się mózg pisk poprzecznych fletów membranowych, paraliżujący wszystkich. Biegacze padli bezsilni na kolana, próbując rękoma zablokować dźwięk, który za nic nie chciał zamilknąć.

 

– Na miłość boską, co to jest?! Czuję się jakbym była w jakiejś głupiej filharmonii! – skarżyła się świadoma kulturalnie Justyna.

 

– Aaaa! Jakby ktoś szorował hybrydkami po tablicy! – wtórowała jej Julia.

 

– To muzyka, wy nieokrzesane pindy! – nagle wydarł się przywódca Chińczyków, porozumiewając się przez translator przykładany do krtani rodem ze Star Treka, przynajmniej z perspektywy troglodytów technologicznych. – Właśnie przegraliście z kretesem. A teraz, zwolnić pułapkę! – Rozkazał.

 

Ze zbocza posypały się przygotowane zawczasu kłody drewna, głównie świerku, pędząc prosto na ogłuszonych zawodników. Większość chybiła, ale jedna nieubłaganie kierowała się w stronę Justyny. Świat zamarł w bezruchu (a przynajmniej grupa biegaczy sparaliżowana wwiercającym się w umysł dźwiękiem dizi), czekając na tragedię. Jednak do niej nie doszło. Marcel, z nabytą wadą słuchu spowodowaną przebywaniem w klubach tanecznych, zdołał resztką sił mentalnych zmusić się do skoku, odciągając dziewuchę od śmierci w ostatniej chwili.

 

– Złaź ze mnie, zboczeńcu! – wrzeszczała Justyna.

 

– To nie zboczeniec, zaznaczył to w opisie profilu w internecie. – broniła go Atelier Rezonująca.

 

Zanim doszli do siebie, ich oponenci pędzili już w stronę Śnieżnika, ostatniego szczytu na trasie. Jednak, jak to gwałtownie zachodzi w górach, w ciągu godziny rozpętała się przerażająca ulewa, powodująca rwące potoki, uniemożliwiające dalszy przebieg wyścigu i stwarzające realne zagrożenie.

 

– Musimy się ewakuować stąd jak najszybciej! – naciskał Marcel.

 

– Nie, walczymy do końca! – sprzeciwiała się Julia.

 

Jednak w ciągu kolejnej godziny warunki jeszcze bardziej się pogorszyły. Było tak źle, że służby odmówiły interwencji, każąc się schować w bezpiecznym miejscu. Na szczęście dziennikarka wezwała swojego starego przyjaciela, Davida A., najwybitniejszego przyrodnika z BBC, który właśnie kręcił materiał o Sudetach z kokpitu helikotera, płosząc ptaki i zrzucając wiewiórki z drzew.

 

– Masz pozdrowienia od Dalajlamy, tęskni za nami. Wy też otrzymalibyście je, gdyby was znał, ale nie zna. – przywitał się David, zaprawiony w lotach w trudnych warunkach.

 

Skierowali się do najbliższego bezpiecznego miejsca, jednak Marcel zaprotestował, pamiętając o przeciwnikach z Chin. Znaleźli ich w połowie drogi do ostatniego szczytu. Uwięzieni byli pomiędzy rozgałęzieniami błotnego potoku, walcząc o życie. Marcel bez chwili wahania zapiął uprząż do skoków bungie i skoczył na ratunek, ryzykując życiem.

 

 

V – Pożegnania

Ulewa zakończyła się dopiero o poranku następnego dnia. Obolały i wykończony Marcel zwlekł się z łóżka i skierował do stołówki luksusowego hotelu, w którym pobyt ufundowali mu Niemcy. Wszyscy uczestnicy wyścigu już na niego czekali. To prawda, że nikt ostatecznie nie zdołał ukończyć biegu. Jednak przeżycia, jakie im ufundował i przygoda, jaką przeżyli, były znacznie cenniejsze od pospolitego zwycięstwa. Chińczycy, pomimo, że złośliwi i praktyczni, okazali się wyjątkowo przyjacielscy, a ich poprzednie taktyki i strategie podyktowane były tysiącami lat wojskowej chińskiej kultury i współzawodnictwem.

 

Niemcy hojnie nalewali trunki, z czego z przyjemnością korzystała Dominika (głównie wzbogacając o nie kawę), kiedy nie była właśnie na przerwie na papierosa, a Julia oszczędnie wyskubywała liście sałaty z kalorycznego Cesara. Baśka zamówiła paluszki rybne, gdyż żadne z dań jej nie smakowało. Cihangir opowiadał coś o dziczyźnie i wągrach lęgących w oczach, a przynajmniej według relacji Adelajdy Romańskiej, a Justyna obiecała jej już więcej nie tknąć obrzydzona. Zaprosili również Davida, jednak ten nie mógł przegapić wyklucia kijanek, a także chcieli podziękować starej kobiecie od serów, ale ta nie miała telefonu.

 

Między zawodnikami wytworzyła się wyjątkowa więź, której już nic nie mogło zerwać. Złożyli braterską przysięgę, niczym pokraczny Liu Bei z przyszywanymi braćmi w brzoskwiniowym ogrodzie, obiecując wzięcie udziały w Wyścigu Kreta za rok i utrzymanie między sobą kontaktu. Wymieniając się zaproszeniami w swoje progi, ruszyli do domów, do życia codziennego, solennie się żegnając nawzajem jak i z górami, lecz tylko tymczasowo.

 

Wypuścił ktoś zakonnice z piwnicy? – nagle przypomnieli sobie Chińczycy, jednak nikt już ich nie słyszał.

Koniec

https://youtu.be/yR03Mf1Mqac

 

Koniec

Komentarze

Zgubiłam się kompletnie i całkowicie, jak na biegu na orientację w górach w nocy. Nie łapię co, jak i przede wszystkim – po co. Jeżeli ten tekst ma jakieś drugie dno, jakiś kod, to ja go nie jestem w stanie odczytać, może dlatego, że ogromnie mnie zmęczyła zbędna IMHO dygresyjność. Tych kompletnie przypadkowych i zbędnych informacji o wszystkim i wszystkich, podawanych w nawiasach i wtrąconych zdaniach, jest tak dużo, że muszą stanowić część jakiejś autorskiej strategii, ale jest dla mnie kompletnie niejasne, czemu to ma służyć. Na dodatek w połączeniu z nadmierną groteskowością (tu wszystko jest groteskowe, i to ciężko, czytelnik nie ma chwili odpoczynku od przesady w narracji i opisach) daje to efekt pt. “Męczyłam niedługi tekst przez prawie godzinę”.

Hmm. Nie zrozumiałam, a może trochę tak – ideę, lecz nie przez opowiedzianą historię, lecz publicystykę, poglądy. 

Wydaje mi się, że to czytelnik ma krzyknąć „Król jest nagi”, jeśli taki był zamysł, a nie Autor ma je rozgłaszać, tuż przed albo na początku królewskiego pochodu. U Ciebie Anonimie widzę raczej tę drugą sytuację. Niepotrzebnie.

Technicznie: usunęłabym „Wstęp”, poprawiła sytuacje grupowe (dialogi), troszkę odchudziłabym opko ze słów.

Hi,hi,hi… Aleś Anonimie przyłożył/a! Teraz się zacznie…:D

Ciągle myślę o Twoim tekście, Anonimie, nie o treści lecz formie:) Komentarz Rybaka sprawił, że wypuściłam się na wycieczkę do krainy Krytyczno-Literackiej. 

Diabli nadali;), bobu mi zadaliście, ale nie tego smacznego do pogryzania w miseczce.

Wpuściłam się w jakieś rozważania satyra-groteska-parodia-humor-ironia. OMG, z wyjaśnień niewiele zrozumieć mogłam, za mądre i za mało rozgraniczające. Krótko mówiąc – przenikające się zbiory, choć satyra zdecydowanie bardziej aksjologiczna i zewnętrzny punkt widzenia, zaś groteska w innym świecie, bardziej ontologiczna (jeśli tak można powiedzieć, bo porządkuję po swojemu), więc „Iwona, księżniczka Burgunda” to bardziej groteska niż satyra, choć satyrą też w pewnym sensie jest. 

To, co było najciekawsze z tych wszystkich lektur to literackie przykłady. I one mi dały autentyczną przyjemność, czyli skubanie bobu, który uwielbiam – tak na marginesach. „Wrzucam” to, co mnie zafrapowało:

1/ opowiadanie Mrożka, którego już nie pamiętam, a może nigdy nie czytałam: „Moniza Clavier” i inne.

2/ „Szynel”, Gogola

3/ „Transatlantyk”, Gombrowicza, powtórzymy

4/ kapitalny Różewicz, który celowo umieszczał w poetyckich zbiorkach wiersze publicystyczne dla konsternacji, ja się tak czułam – czytając fragmenty. Ktoś nazywał go „najkonsekwentniej niekonsekwentnym”. Dążąc do „scalenia wybierał drogę na pozór mało efektowną, mylącą, a przecież wierną sprzecznym żywiołom myśli… błądzenie, operowanie aporiami i antynomiami”. 

Sami widzicie, przez co musiałam się przebijać :D

Wracając do Twojego tekstu – za bardzo „kawa na ławę” – dla mnie, ale eksperyment interesujący.

Dzięki za lekturę mojego dzieła. Cieszą mnie Wasze reakcje, zwykła akceptacja byłaby zwyczajnie nudna tak, jak nudne jest przemieszczanie się codziennie do pracy w przepełnionym autobusie, co i rusz będąc atakowany plwociną wiecznie pokasłujących suchotników, którzy zawsze się w takim autobusie znaleźć muszą.

Przyznaję, że nie jest to moje najlepsze dzieło, ściągnięte w dół przez ponad roczną przerwę od pisania i niedorzeczny limit ciążący na piersi, niczym tłusty, rozpuszczony ser zalegający na żołądku, zjedzony na noc, ale i tak jestem z niego zadowolony.

Odnosząc się do zarzutu przepełnienia dygresjami i obrazowymi opisami, to jest wręcz przeciwnie, zabrakło ich, zaburzając mój zwykle gładki styl i w efekcie sprawiając wrażenie postrzępienia niektórych wątków, ale z góry byłem na to skazany, mierząc się z odgórnymi limitami, będącymi jak kajdany ograniczające wolność umysłu, chuchające zgorzeliną na kark z każdym postawionym znakiem.

I dodam od siebie, że w żadnym wypadku nie jest to eksperyment, a dobrze wyrobiony styl, bardziej nawet od ciasta na pizzy w pseudowłoskich pizzeriach, gdzie pizza zwykle jest przetłuszczona i przepełniona niskojakościowymi dodatkami, choć może faktycznie jeszcze trochę zesztywniały (nie odnosząc się w tym zdaniu do jego jakości, a poczucia jego kompletności). Ale to nic złego, przecierając ponownie dawne szlaki można odkryć nowe ścieżki (i nie chodzi wcale o te rowerowe).

Jeśli to nie eksperyment to – moim zdaniem – brakuje autoironii czy podmiotu lirycznego (choć nie do końca pojmuję, co to znaczy).  Dla mnie, Anonimie, nie przepełniłeś dygresjami, lecz dosłownością, która nie pozwala czytelnikowi podążyć za własnym rozumieniem tekstu. Dajesz wykładnię i nie masz “czułości” dla swoich bohaterów. Skąd zatem ma wziąć ją czytelnik?

No cóż, Anonimie, przeczytałam z największym trudem, bo choć opowiadasz historię dość prostą, robisz to w sposób straszliwie pogmatwany i dodatkowo krasisz ją masą różnych wtrąceń, które nie bardzo wiem czemu służą, bo chyba nie rozbawieniu czytelnika. Skutek jest taki, że opowiadanie zupełnie nie przypadło mi do gustu. Do takiego odbioru z pewnością przyczyniło się bardzo złe wykonanie. Czytanie i wyłapywanie błędów zmordowało mnie na tyle, że dość szybko odpuściłam łapankę i kalecząc sobie oczy z trudem dobrnęłam do końca, nie doznając przy tym żadnej satysfakcji z lektury. :(

 

do nada­nia nazw han­dlo­wych dla po­spo­li­tych leków po­kro­ju Ka­ta­re­xów, Za­to­xów czy Świ­nio­gry­pe­xów… ―> …do nada­nia nazw han­dlo­wych po­spo­li­tym lekom po­kro­ju ka­ta­re­xów, za­to­xów czy świ­nio­gry­pe­xów

 

(choć to znacz­ne nie­do­ce­nie­nie ich po­ten­cja­łu i na­iw­nym by­ło­by wziąć to za pew­nik). ―> (choć to znacz­ne nie­do­ce­nie­nie ich po­ten­cja­łu i na­iw­nością by­ło­by wziąć to za pew­nik).

 

wy­ku­pie­nia dro­gich sprzę­tów… ―> …­ku­pie­nia dro­giego sprzę­tu

 

30-let­ni Mar­cel był wła­śnie… ―> Trzydziestoletni Mar­cel był wła­śnie

Liczebniki zapisujemy słownie. Ten błąd pojawia się w opowiadaniu wielokrotnie.

 

ze wzglę­du na nie­za­wod­ność sy­gna­łu WiFi… ―> …ze wzglę­du na nie­za­wod­ność sy­gna­łu wi-fi

 

Nie mniej jed­nak to nie nazwa… ―> Niemniej jed­nak to nie nazwa

 

a fry­zu­rę miał ob­cię­tą na krót­ko… ―> Można mieć krótko obcięte włosy, ale nie fryzurę.

 

to­reb­ki Mi­che­ala Korsa… ―> Literówka.

 

go­spo­dar­nie że­bra­jąc od każ­de­go… ―> …go­spo­dar­nie żebrząc od każ­de­go

 

Witajcie, jestem Marcel – przedstawił się niezwykle oryginalnie. ―> Witajcie, jestem Marcel – przedstawił się niezwykle oryginalnie.

Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać dialogi: http://www.forum.artefakty.pl/page/zapis-dialogow

 

Uwiel­biam Ara­bi­cę… ―> Uwiel­biam ara­bi­cę

 

Zresz­tą nie ważne. ―> Zresz­tą nieważne.

 

że nie­mal moż­na­by je po­my­lić… ―> …że nie­mal moż­na ­by je po­my­lić

 

ar­ty­kuł do­świad­czo­ne­go ma­ra­toń­czy­ka Grze­go­rza Prze­ku­py za­ty­tu­owa­ny… ―> …ar­ty­kuł do­świad­czo­ne­go ma­ra­toń­czy­ka Grze­go­rza Prze­ku­py, zaty­tuł­owa­ny

 

Lo­so­we spę­do­wi­sko ludzi pra­cu­ją­ce tak in­ten­syw­nie… ―> Lo­so­we spę­do­wi­sko ludzi pra­cu­ją­cych tak in­ten­syw­nie

 

albo na­ra­żar­li tak ob­fi­cie Wil­czą Ja­go­dą… ―> Literówka. Dlaczego wielkie litery?

 

Szwę­dasz się po szam­bach―>> Szwendasz się po szam­bach…

 

nie mniej jed­nak wy­glą­da­li… ―> …niemniej jed­nak wy­glą­da­li

Em, no ja też odpadłam od tego tekstu… I nie wiem, jak ninedin, czy jest tu jakiś klucz dla wtajemniczonych? Bo ja się pogubiłam w milionie postaci, dygresji, epizodów i braku spajającej wszystko, czytelnej dla mnie fabuły. Jeśli to jakieś środowiskowe biegowe żarty, to chyba zbyt hermetyczne.

Nie bardzo wiem też, co się ma zacząć, zdaniem rrybaka, bo jego opinia brzmi dość enigmatycznie.

 

Aha, z powtarzających się błędów: liczebniki w tekstach literackich zapisujemy słownie.

Najbardziej Nieforemny Trójkąt w Polsce

Najbardziej nieforemny trójkąt w Polsce – w tytułach wielką literą zapisujemy tylko początek i nazwy własne

iż należy się zastanowić[+,] czy udziału w jego tworzeniu nie mieli czasem marketingowcy

Katarexów

Gdy słowo kończące się na -x występuje w przypadku innym niż mianownik, zamieniamy x=ks

https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/x-na-koncu-wyrazu;9378.html

 

Liczebniki w literaturze – słownie.

 

Jeszcze zrozumiałby[+,] gdyby był to bieg dla niewidomych

 

Nie mniej

niemniej

nie nazwa go interesowała[+,] a sam bieg

warunków[+,] w jakich

Witajcie, jestem Marcel – przedstawił się niezwykle oryginalnie.

Czy ty miałeś kiedyś książkę w ręku? Polecam otworzyć i zerknąć, jak zapisuje się dialogi.

 

I nawet gdy świat jej nie doceniał, to dziennikarskie towarzystwo podziwiało jej oddanie. Obecnie była na wakacjach, ale tylko ktoś naiwny mógł twierdzić, że osoba jej pokroju może wakacje mieć w ogóle.

 

albo narażarli tak obficie Wilczą Jagodą

nażarli, wilczą jagodą

a to czego nie widać nikt nie udowodni

tego, czego nie widać, nikt

 

Nie widzisz[+,] żeśmy zajęci

nie ważne

nieważne

 

z pomiędzy

spomiędzy

 

Znowu nas załatwili! – tupała wściekle Julia

Szlag by to! – dodał Gunter

Zgubione kropki.

Złaź ze mnie[+,] zboczeńcu!

 

Przeczytałam, pełen komentarz po zakończeniu konkursu.

Odpadłam. Narracja jest dla mnie nie do przetrawienia, męczy mnie ilością porównań, wtrąceń, dygresji. Komentarze pod tekstem piszesz w tym samym tonie, więc nie wiem, czy to taka maniera, czy po prostu miało to mieć charakter humorystyczny. Nie rozbawiło w każdym razie.

I jeśli mówisz, że tego wszystkiego i tak było zbyt mało, to chyba dobrze, że istnieje limit, bo boję się, jakiej długości tekst byśmy dostali.

 

Przeczytane ;) Straszna patologia w tej Sobótce Sobotce.

*Sobotce

A ja mam wrażenie, że autor ma po prostu alergię na heroiczne wyczyny i na sam ultramaraton. Ni cholery nie rozumie, po kiego grzyba ludzie nie śpią przez cztery doby, żeby zaliczyć jakieś szczyty. I ma wyrobioną opinię na to, kim są uczestnicy biegu. Daje temu wyraz przedstawiając grupy, biorące udział w maratonie. IMO Chińczycy nie mają tu nic wspólnego z chińczykami, a Niemcy z Niemcami. Autor po prostu wykorzystuje dla swoich celów oklepane stereotypy.

My jesteśmy najlepsi, to my wymyśliliśmy proch, zbudowaliśmy wielki mur, my rozwijaliśmy naukę, wymyśliliśmy pismo, gdy w Europie dominowali łowcy i zbieracze. Jesteśmy najlepsi i udowodnimy wam to nie przebierając w środkach (Chińczycy). Kolejna grupa to zwyczajne chamy, przekonane o własnej wyższości (Niemcy). No i są jeszcze dziewczyny, osoby, dla których problemem najwyższej wagi jest wybór marki torebki (samochodu, komórki etc).

Generalnie są to snoby, pozbawione kontaktu z prawdziwym życiem i prawdziwymi problemami, jakie mają zwyczajni ludzie.

Jedynie bohater jest w tym towarzystwie normalny, co podkreśla dwukrotnie. Raz objaśniając, że szukał towarzyszy, którzy nie są zboczeńcami, a drugi raz, gdy ktoś tam wspomina, że na jego profilu jest informacja, iż nie jest zboczeńcem. Jest zwykłym facetem, takim, co to rozumie zwykłe problemy. Na przykład problemy z kasą, bo to przecież Niemcy fundują mu pobyt w luksusowym hotelu, na który normalnie nie byłoby go stać.

Sam maraton jest tak idiotyczny, jak tylko autor zdołał wymyślić. Nikt go nie kończy, bo i po co. W CV na snobistyczne stanowiska pracy już sam udział będzie dobrze wyglądał. Całość kończy się tęgą popijawą, a uczestnicy obiecują sobie wieczystą przyjaźń, choć pewnie nikt w nią nie wierzył.

 

Przyznam, że po tych wszystkich bohaterskich wyczynach, takie podejście do tematu ma w sobie coś orzeźwiającego. Może bym i nawet kliknęła, ale – po pierwsze – zjadliwość tekstu wydaje mi ię mocno przesadzona, a po drugie, autor jest najwyraźnie tak mocno przekonany o własnej wielkości i nieomylności, że nawet oczywistych baboli nie zamierza poprawić.

 

Nie mam tylko pomysłu za co dostało się dziennikarstwu uczestniczącemu.

Irko, jesteś nieoceniona :) Jak czytam Twoją recenzję, to nawet z tego chaosu, jakim jawi mi się to opowiadanie, zaczyna wychodzić jakiś ład… Nie wiem, czy masz rację, ale na pewno jest to trzymająca się kupy interpretacja.

Też nie wiem, czy mam rację i sądzę, że się tego nie dowiemy, skoro już we wstępie autor uprzedza:

Wszelkie podobieństwa do osób fizycznych są wytworem Twojej wyobraźni, niczym twarze Jezusa na księżycu, a zatem błędnie rozpoznane.

Ciekawa jestem tylko, czy po zakończeniu konkursu autor będzie miał na tyle odwagi, by się odanonimować :)

O mój Boże, jestem fanem Twojej analizy, Irka. Nie wchodząc w szczegóły na temat tego, czy poprawna (uważam, że to już nie rola autora – narzucanie konkretnego odbioru), nie wątpię, że tworzenie jej sprawiło Ci przyjemność, niezależnie od tego czy sam tekst Ci się podobał czy też nie.

Co do opinii – naturalnie, że zdaję sobie sprawę z niedociągnięć i na pewno wezmę pod uwagę Wasze spostrzeżenia w przyszłości, tak jak i te, które sam poczyniłem, próbując jak zwykle bezlitośnie spojrzeć na swoje dzieło.

Dzięki za poświęcony czas.

Nie porwało mnie :(

Staruch tu był!

“Najbardziej Nieforemny Trójkąt w Polsce” jest – moim zdaniem – jednym z ciekawszych opowiadań. Bez zadęcia, napuszenia, tej ciągłej “napinki”, żeby było heroicznie, poważnie, z wyrwanymi żyłami, z żołądkiem podchodzącym do gardła i ryjącym mózg zmęczeniem. 

Oczywiście nie jestem wyrobionym czytelnikiem, nie potrafię mądrze analizować tekstów ani dokonywać ich krytycznych rozbiorów. Lecz Twoje opowiadanie jest jednym z paru (czyli z dwóch), które doczytałem do końca. Jeśli mnie coś nudzi, porzucam czytanie. Czas spędzony nad opowiadaniem ma dać mi frajdę. A Twoje opowiadanie dostarczyło mi przyjemności. Gdy czytałem, przypominałem sobie “Księgę prawd ostatecznych” Roberta Rankina – oczywiście toutes proportions gardees. A momentami “Ostatnią arystokratkę”. 

Oczywiście, że było absurdalne. Ale czyż wyczyn kryjący się pod nazwą Biegu kreta nie jest “z lekka” odjechany? Dobór uczestników jest taki sam jak i Bieg.

Zdarzyło mi się uczestniczyć w ekstremalnych rajdach, oczywiście nie tak hardcorowych jak ten z kretem w nazwie. Widziałem uczestników czekających w przydrożnych rowach na przybycie karetki, machających ze smutną miną do tych, co jeszcze na trasie. Mówili wówczas “never again”, aby następnego dnia zapewniać, że za rok zjawią się, bo było świetnie. U Ciebie odmienne stany świadomości uczestników uosabiają Niemcy i Chińczycy. Z powodzeniem zmieściliby się tam jeszcze Czukcze. 

Ekspresyjne przedstawianie postaci i okoliczności może dawać wrażenie nadmiernych dygresji. Ale przecież ma być “crazy". Bez tego nie dałoby się wsiąknąć w abstrakcyjny świat. Bez szalonych drobiazgów opowiadanie stałoby się drętwe, może nawet niezrozumiałe.

Zdaję sobie sprawę, że dla czytelnika bardziej wyrobionego ode mnie, wrażliwego na słowo, zauważającego gramatyczne lapsusy, czytanie mogło być utrudnione. Potykanie się na językowych niedociągnięciach z pewnością przeszkadza. Dlatego bardzo fajnie, że są osoby, które wyłapuję tego typu wpadki. Chwała im za to. W końcu nic bardziej kształcącego niż poznawanie własnych błędów. 

Chyba się powtórzę, lecz mnie – bardzo przeciętnemu czytelnikowi – podobało się Twoje opowiadanie.  

 

Filmik dołączony do tekstu nie był oceniany i nie został obejrzany – tekst ma się bronić sam.

 

Coś takiego, to ja mam w telewizji – nazywa się kabaret. Doceniam próbę humorystycznego potraktowania wzniosłego tematu, sęk w tym, że jest to próba zupełnie nieudana. Nie ma tu trzymającej się kupy fabuły, dialogi nijak mnie nie rozśmieszyły, humor w ogóle mi nie podszedł. Dyskwalifikującym błędem jest używanie słów niezgodnie ze znaczeniem, podobnie bezsensowne metafory. Natłok wtrąceń utrudnia czytanie i tak już męczącego tekstu.

 

Jeśli chcesz wiedzieć więcej, proszę o adres na priv.

Początek (nie tylko wstęp, też większość z I rozdziału) potwornie ciężko napisany. Na tyle, że wręcz odbija od lektury. Później już to wychodzi na prostą i widać, że to groteska, ale zwyczajnie na doszło do przedobrzenia. Właśnie to przedobrzenie może wywoływać efekty, o których wspomniano już w komentarzach, czyli przemęczenie tekstu. Mi trochę złagodziło ocenę to, że w trakcie czytania zrobiłem sobie przerwę.

 

Ogólnie wbrew wszystkiemu zamysł jest dobry, taki… kreskówkowy, w stylu animków ;-) Zagęszczenie też jest w porządku, choć jest to trudna rzecz. Gorzej z tym, ze w ślad za zagęszczeniem fabularnym nie do końca nadążyła forma. Zbyt długie zdania, początkowo też zbyt długie akapity, nie sprzyjają tu odbiorowi. Ale zdecydowanie z zarzutem o zbyt dużą gęstość się nie zgodzę. Wracając jednak do początku – problem z nim jest taki, że choć w dalszej części tekstu doskonale widać, Że mamy groteskę, to ten początkowy etap wyglądał,… realistycznie. Możliwe zresztą, że taki był cel, ale wtedy i tak mimo wszystko coś nie styknęło między celem, a realizacją.

 

Jest trochę smaczków, ogólnie jest z czego się pośmiać, a i koniec biegu, choć w „zwykłej fabule” by nie przeszedł, to w tej konkretnej pasuje do przyjętej konwencji. Niezły też jest zabieg z ostatnią kwestią, jaka pada w tekście, trochę takim odpowiednikiem „sceny po napisach” w filmach. Takie niby już rozprężenie, niby wszyscy rozchodzą się do domu, a ostatni ludzie wychodzący z kina nagle słyszą „Aaaaa! Zapomnieliśmy!”.

 

"złośliwi i praktyczni"

– to fajnie zabrzmiało.

 

Generalnie jest tu trochę elementów, które wyraźnie ciągnęły tekst w górę pomimo początkowego odbicia i mam wrażenie, że gdyby tekst odleżał kilka dni i został ponownie przeczytany przed publikacją, to można było początek dopracować (nawet bez wykreślania, czy zmieniania jego przebiegu).

 

Czy dziwny zapis dialogów wynikł z jakiegoś zamysłu autorskiego? Taka formę, jak tu przyjęto, stosuje się raczej do myśli, ewentualnie dla zaznaczenia jakiegoś przekazu innego niż mówiony lub mówionego dziwnym głosem itp. A tu zupełnie normalne dialogi potraktowano brakiem półpauzy na początku i kursywą w trakcie.

 

Na minus, że tekst wykroczył poza limit znaków. Dozwolone regulaminem, ale czy konieczne? W moim odbiorze nie i w pierwszej kolejności oceniam teksty mieszczące się w limicie, dopiero po nich te poza nim. Około stu znaków – można było zadziałać.

 

A, no i brakło fantastyki, ale to akurat regulamin dopuszczał (choć sugerował sięganie po nią).

 

***

Komentarz pisałem bezpośrednio po przeczytaniu. Od tego czasu pojawił się komentarz Irki i dobrze, ze w końcu została zauważona inna strona tekstu. Co najwyżej nie byłbym przekonany, czy tu niechęć do biegaczy. Może tak, może nie. Niektórzy biegacze mają całkiem podobny (no, może bardziej hermetyczny) humor ;-) Aż się żarty w stylu Biegam Bo Ludzkość Mnie W*wia przypominają ;-)

Gdy pisałem komentarz, nie wiedziałem jeszcze jak wyjdzie w punktacji, ale pomyślałem, że niezależnie od klasyfikacji ogólnej to opowiadanie warte jest dodania do antologii jako swego rodzaju odstresowywacza. Być może trochę hermetycznego, ale fajnego.

Szkoda, że jednak zabrakło punktów (ode mnie były).

 

Fabuła:

Kpiny z tematyki i organizatorów konkursu to zaiste ryzykowny pomysł, ale niekoniecznie zły. Początkowo zaniemówiłem, później zaczęło mi się podobać i nie ukrywam, że zaśmiałem się kilka razy, w końcowym rozrachunku tekst okazał się jednak męczący.

Humor w opowiadaniu jest groteskowy, balansujący na granicy tego, co jeszcze jest śmieszne, a tego co już niekoniecznie. Pochwalę Cię za niego, autorze, i ogólnie za humorystyczne podejście do tematu. Nie wszystko jednak poszło tak, jak powinno. Brakuje tutaj balansu. Wydaje mi się, że tych gagów jest zbyt wiele, za gęsto, i wszystkie w podobnych rejestrach. Nie dajesz czytelnikowi wytchnienia. Sprawdziłoby się to w krótkim tekście, ale w dłuższym już nie bardzo. Żarty szybko stają się męczące.

Pisanie komicznych tekstów jest trudną sztuką. Wymaga bardzo dobrego wyczucia, co napisać, w którym miejscu, oraz jak rozłożyć poszczególne akcenty. Tutaj tego wyczucia zabrakło.

Drugim zarzutem, i to znacznie poważniejszym, jest to, że kompozycyjnie to opowiadanie kuleje. Początek jest niezły, duża dawka groteski, obiecujesz czytelnikowi dobrą zabawę. Dalej jest już gorzej. Rozwinięcie jest przydługawe i koncentrujesz się raczej na drobnych scenkach sytuacyjnych, niż na zbudowaniu jakiejś poważniejszej historii, czy też zbudowaniu napięcia przed finałem. I potem w finale niewiele już jest pary w gwizdku. Nie wybrzmiewa tak, jak powinien. Choć sam pomysł, by bieg skończyć gdzieś w połowie, obnażając bohaterów z jakiegokolwiek heroizmu, całkiem dobrze by się sprawdził w przyjętej konwencji, gdzie kpisz zarówno z samego wydarzenia jak i uczestników. Nie mniej dobry pomysł, to jedno, a dobre wykonanie to już co innego.

Co mogłoby pomóc? Wycięcie kilku scen ze środkowej części, tam, gdzie już humor jest nużący. Można by również zaryzykować powplatanie fragmentów napisanych bardziej poważnie, bez notorycznego mrugania okiem. Wówczas humor pomiędzy tymi poważniejszymi fragmentami wybrzmiewałby mocniej.

 

Styl i język:

Tutaj znowu mam mieszane odczucia. Z jednej strony jest dużo błędów wynikających zapewne z niedoświadczenia w pisaniu literatury pięknej. Razi na przykład niepoprawny zapis dialogów, interpunkcja pozostawia wiele do życzenia.

Z drugiej jednak strony miałem wrażenie, że tekst jest napisany przez osobę, która ma łatwość w posługiwaniu się piórem i często pisze, choć niekoniecznie ma okazję polerować swoje teksty pod okiem osób bardziej w tym rzemiośle doświadczonych.

Podsumowując, dostrzegam tu kryształ, który po oszlifowaniu ma szansę lśnić, ale na razie jeszcze jest chropowaty i nieobrobiony.

 

Tematyka:

Opowiadanie zgodne z tematem. Trójkąt Sudecki pełni istotną rolę dla fabuły, również są nawiązania do kontekstu. Przyjęta konwencja nieco się rozmija z intencjami organizatorów konkursu, ale jednocześnie jest też to miłe urozmaicenie. Obecność heroizmu jest, choć raczej w prześmiewczej formie, a w końcówce to nawet można dostrzec i antyheroizm.

 

Efekt wzruszenia i potencjał motywacyjny:

Bardzo trudno osiągnąć jedno i drugie, pisząc w groteskowym tonie. Myślę, autorze, że byłeś tego świadom. Groteska to zupełnie inne rejestry niż wzruszenie. Musiałaby tutaj nastąpić gwałtowna zmiana konwencji w trakcie opowiadania, aby to było możliwe.

Co do potencjału motywacyjnego… dostrzegłem raczej demotywacyjny. ;)

 

Moja punktacja konkursowa: Poza pierwszą dziesiątką.

Ocena portalowa: 3.5 (w formie zastanej), 4.5 (po dokonaniu poprawek językowych)

– eklektyczna, nietypowa narracja, intrygujący początek, wielokrotnie złożone, barwne zdania wywołujące konkretne obrazy w głowie (np. rozbijanie arbuzów głowami)

 

– zawiły język kilkukrotnie cię pokonał – do takich eksperymentów potrzebna jest znakomita znajomość języka i skupienie przy pisaniu (np. czy można umniejszyć powodowi? Czy mięśnie mogą przemówić boleścią?)

 

– tekstowi przydałaby się redakcja i cięcie zbędnych słów

 

– „Jak żadne inne wymagające wielu lat przygotowania fizycznego, wykupienia drogich sprzętów ze znanymi logotypami” – jestem przekonana, że istnieją niezliczone liczby zainteresowań, które wymagają tego samego

 

– metafory i porównania sprowadzane do absurdu – część przesadzona bez sensu, część zabawna, ogólnie na plus konsekwencja autora i charakterystyczność języka

 

– „czatach nowych towarzyszy biegu, upewniając się wcześniej, że to nie zboczeńcy.” – ciekawe, jak to zrobił? Zapytał? Bo póki ich nie spotkał to, powiedziałabym, takie działanie jest mniej więcej stuprocentowo niemożliwe. Poza tym, on się z nimi nie hajta, tylko bierze udział w tym samym biegu, więc ich preferencje łóżkowe nie powinny zaprzątać mu głowy

 

– niespójność narracji: narrację prowadzisz z punktu widzenia Marcela, więc akapit o paniach z pociągu (Justyna, Barbara, Dominika) nie może opisywać szczegółów, których mężczyzna nie zna (np. generacja telefonu Justyny)

 

– „zdążyli już i tu wydeptać dobrze ubite szlaki samą tylko zawziętością” wiem, co miałeś na myśli, ale przeczytaj to zdanie jeszcze raz

 

– sporo potknięć językowych (niemniej, spomiędzy), ale na plus całkiem niezła interpunkcja, co bardzo mnie cieszy

 

– bohaterowie barwni, charakterystyczni, łatwo ich rozróżnić

 

– spełnienie warunków konkursowych: heroizm nieco naciągany (to nie był prawdziwy heroizm tylko jego wersja sprowadzona do absurdu), trójkąt sudecki jest

 

– interesujące podejście do konkursu zaowocowało niezłym opowiadaniem :)

Słowo obowiązkowe!

“Niestety mało czasu u mnie ostatnio. Toteż moje komentarze będą krótkie, kilkuzdaniowe. Zaręczam jednak, że teksty przeczytałem z taką uwagą i starannością, na jaką było mnie stać!”

 

Czepialstwo obowiązkowe:

– “czemu nawet mistrzowie marketingu nie mogli umniejszyć” – czego;

– “bezwładnym i ogorzałym od niekorzystnych warunków środowiskowych ciałem” – ogorzałe ciało to mógłby mieć rozbitek na bezludnej wyspie albo naturysta – TU poczytaj;

– “pochodzą z okolic Gangesu” – Ganges to cholernie długa rzeka, czyli to tak, jakbyś powiedział, Anonimie: pochodzą z okolic Indii;

– “Lokalny kiosk ruchu” – a są nielokalne??;

– “wyłysiały 30-latek” – słownie proszę;

– “Nie mniej jednak” – niemniej;

– “Naprzeciw nim stała” – nich;

– “słońce przysłoniłu” – literówka;

– “rahatłukum” – ort, brrr!;

– “podziwiając tą scenerię” – tę;

– “wwiercający się mózg” – “w” zabrakło;

– “lęgących w oczach” – literówka.

 

Ciekawa próba :)! Szalona jazda bez trzymanki, sporo humoru…

Ale niestety – humor nie zawsze najwyższych lotów, sporo błędów, dziwny zapis dialogów.

Jeszcze nie tym razem…

A czy Anonim się odanimizuje? Wyniki już były, więc już można :-)

Hmmm, to nie jest ten rodzaj absurdu, który lubię. A może to natłok gagów sprawił, że męczyły, zamiast bawić.

Po co odstępy między akapitami? Tylko szatkują tekst i dodają znaków.

Z wykonaniem tak sobie, rzucały mi się w oczy błędy w zapisie dialogów, czasami słowo użyte niezgodnie z instrukcją…

Nowa Fantastyka