- Opowiadanie: Anonimowy bajkoholik - Rycerz Jakub

Rycerz Jakub

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Rycerz Jakub

Rycerz Jakub  

 

Rycerz Przemysław – Czech, który od młodzieńczych lat służył wiernie księciu Bolesławowi Krzywoustemu a po jego śmierci palatynowi Piotrowi Włostowiczowi otrzymał za swoje zasługi we władanie lenne ziemie leżące na południe od świętej góry  Ślęży, które lud na nich mieszkający zwał Piotrowym Lasem. Dodać należy, że były to ziemie niezwykle piękne, obfitujące zarówno w żyzne pola wydarte puszczy mozołem ludzi niewolnych i wolnych kmieci, jak też w dorodne lasy i góry zasobne w dziką zwierzynę. Palatynowi potrzebny był  człowiek, który będzie osłaniał jego włości od południa, bowiem ostatnimi czasy często zdarzały się napady hord zbójców, którzy kryli się w Górach Sowich czatując na kupców ciągnących z Pragi do Wrocławia.  Po objęciu lenna, Przemysław wytyczył miejsce pod przyszły gród umieszczając go, dla wygody ludzi i zwierząt nad wartko płynącym z gór potokiem. Wkrótce powstało grodziszcze otoczone wałami ziemnymi i palisadą. Gródek nie był duży, ale doskonale zaopatrzony i posiadający bitną załogę. Nie do zdobycia przez luźne kupy hultajstwa, które grasowały po gościńcach. Tak się to Przemysławowi zdawało.

Pewnego letniego dnia, siedział on sobie na zydlu, który stał na przyzbie jego dworu i bawił się z czteroletnim synkiem Jakubkiem – jak na razie jedynakiem, oczkiem w głowie swojego ojca i matki Zofii. Chłopak siadał mu na stopie i wrzeszczał na cały głos:

– Tatko bujaj!

Tatko bujał go, bujał i wreszcie podrzucał nogą do góry tak, że berbeć wylatywał w powietrze pod okap dachu by za chwilę wylądować w ramionach ojca. Zabawa dla malucha była przednia. Zaśmiewał się na cały głos i bez przerwy wołał:

– Tatko jeszcze!

W końcu Przemysław miał już dosyć tej zabawy. Skinął na dziewkę służebną, która przechodziła przez podwórzec i kazał jej zabrać malca do matki.

Z uśmiechem patrzył jak wyrywa się kopiąc nóżkami i gryząc trzymające go dłonie, ale dziewka rychło go poskromiła i zniknęła za drzwiami dworu.

– Dobry będzie z niego rycerz, myślał z dumą Przemysław. Charakterny jest, uparty. Będzie miał sześć roków to trzeba go oddać pod opiekę piastunowi, niech go uczy rycerskiego rzemiosła i posłuszeństwa.

Rozkoszując się ciepłem letniego południa raz jeszcze przeżywał z zadowoleniem w myślach swoją wczorajszą wyprawę w góry. Szczęśliwą wyprawę, bowiem dobrze dał się we znaki grasującym tam zbójom. Nie tylko udało się ubić kilku łotrzyków ale też odebrać zrabowane  wcześniej towary, po które prędzej czy później zgłoszą się kupcy z Wrocławia.

Zadowolenie Przemysława było tym większe, że w końcu starł się z najbardziej przebiegłym, i dysponującym dużą zgrają zabijaków łotrem zwanym Meszką, z którym niegdyś – jako młodzi chłopcy służyli pod księciem Bolesławem, ojcem panującego obecnie na krakowskiej ziemi księcia Władysława. Do tej pory zawsze udawało się Meszce zmylić pościg i ujść ze zrabowanym towarem zostawiając za sobą trupy pomordowanych kupców. Tym razem Przemysł przechytrzył go. Mając wiadomość o nadciągających szlakiem na Niemczę kupcach, przeszedł wraz ze swoją drużyną przez góry odległą przełęczą i postępował w ślad za karawaną, mającą do swojej obrony niezbyt liczną drużynę najemnych czeskich kuszników. Jak się słusznie domyślał Meszko, który wszędzie miał swoich szpiegów, również dowiedział się o przejeździe kupców i zorganizował zasadzkę. Tym razem miał pecha. Na pewnych już swojego łupu łotrów wpadł ze swoją drużyną jak burza, rozgonił ich zabijając kilkunastu i zdobył wóz towarami zrabowanymi w poprzednich napadach. Radość uratowanych była ogromna. Chcieli płacić swojemu wybawcy, ale nie przyjął pieniędzy twierdząc, że jest tu z rozkazu palatyna Piotra i to jemu winni oni zawdzięczać ocalenie.

 W ten piękny letni dzień ani mu do głowy nie przyszło, że jego dni są już policzone. Meszko zaplanował bowiem na swoim dawnym druhu, a obecnym wrogu straszliwą zemstę. Przygotował się do niej bardzo starannie, godzinami obserwując z zalesionego stoku najbliższej góry życie w grodzisku. Wkrótce szczęście się do niego uśmiechnęło. Wypatrzył, jak pojedynczy jeździec opuszcza grodzisko udając się w kierunku lasu zapewne po to, by pobawić się polowaniem z łuku na drobną zwierzynę. Schwytanie go, dla znających w górach każdą ścieżkę zbójów było sprawą zupełnie prostą. Pojmanym okazał się jeden z drużynników Przemysława, który sprawował nocne straże przy bramie. Wołano na niego Sitko. O lepszej zdobyczy Meszko nie mógł nawet pomarzyć.

Obiwszy najpierw solidnie schwytanego, nagle stał się dla niego bardzo miły. Nakarmił go, napoił winem, zaproponował dużą nagrodę, i darowanie życia, jeżeli w czasie swojej warty otworzy mu bramę do grodziszcza. Jako zadatek przyszłego bogactwa rzucił mu pod nogi grubo wypchaną srebrnymi talarami kiesą, którą ten zachłannie pochwycił będąc odtąd gotowy na największe nawet łotrostwo. Już czuł się bardzo bogatym i nie mógł się doczekać sposobnej chwili kiedy będzie mógł wpuścić zbójów do grodziska.  Któregoś dnia ciemne chmury zasnuły niebo i zaczął siąpić drobny deszcz. Kiedy nastały ciemności do uszu Sitki doszło pohukiwanie puchacza. Był to umówiony znak.

Śpiącego w swojej komnacie Przemysława obudziło nagłe szczekanie psów. Zdarzało się to dosyć często, kiedy dziki zwierz schodził nocą z gór by paść się na okalających gródek błoniach. Tym razem szczekanie psów było zupełnie inne. Szczekały jak na ludzi. Tknięty złym przeczuciem Przemysław zerwał się z łoża aby sprawdzić co się dzieje.  Podwórzec grodu zaludnił się zbrojnymi postaciami, które z dzikimi okrzykami rzucili się do drzwi domostw. Wkrótce do ich krzyków dołączyły przeraźliwe odgłosy mordowanych mężczyzn, kobiet i dzieci. Mało który z mieszkańców grodu zdołał chwycić za broń i stanąć do walki. Wyjątkiem był Przemysław, który zawsze trzymał swój miecz na podorędziu. Złapał go, i jednym kopnięciem otworzywszy drzwi wypadł na podwórzec. Pośród napastników zrazu poznał wysoką postać Meszki i rozdając ciosy na lewo i na prawo aby rozpędzić zastępujących mu drogę zbójców, ruszył w jego kierunku. Meszko nie zamierzał uciekać. Przeciwnie, pragnął tego samego co Przemysław. Wkrótce ich miecze zderzyły się ze sobą. Obydwaj byli sprawnymi szermierzami i obydwu zaślepiała nienawiść do siebie. Przemysł jednak bronił swojej rodziny i to on zaczął zdobywać przewagę. Już dwa razy  trafił Meszkę zadając mu ranę twarzy i ręki. Było tylko kwestią czasu, kiedy osłabnie z utraty obficie płynącej z ran krwi i zostanie pokonany. Jeszcze stawiał opór, ale ruchy jego stawały się coraz wolniejsze. Nie atakował też z poprzednią furią ograniczając się do odbijania ciosów przeciwnika. Zdrajca Sitko zobaczył co się dzieje, i obawiając się o przyrzeczoną mu nagrodę ruszył Meszce na pomoc. Nie śmiał jednak zastąpić Przemysławowi drogi z przodu. Zakradł się za jego plecy i z rozmachem wbił mu trzymany w ręku topór między łopatki. Nastąpiło to w tym samym czasie, kiedy miecz Przemysława przebijał krtań Meszki, który upadł na wznak a jego nogi i ręce zaczęły wykonywać „taniec śmierci” kurcząc się konwulsyjnie i rozprostowując. Przemysław zachwiał się, ale nie upadł. Powoli odwrócił się i spojrzał na Sitkę, który uniknąwszy wzroku swojego pana wycofał się co prędzej pomiędzy zbójów. Chwilę jeszcze walczył Przemysław o utrzymanie się na nogach, ale jego wysiłki okazały się daremne. Wypuścił miecz z ręki i wydając ostatnie tchnienie upadł na skrwawione ciało swojego przeciwnika. Śmierć pogodziła tych niegdysiejszych  druhów i dzisiejszych zagorzałych wrogów, którzy wybrali różne, jakże inne drogi swojego żywota.

Śmierć Przemysława osłabiła wolę walki u innych broniących się jeszcze grodzian. Zbóje wymordowali całą załogę, zabrali to co zdołali unieść i uszli w góry.

A jednak nie wszyscy mieszkańcy gródka polegli. Stary Mściwój, piastun Przemysława, kiedy ten był jeszcze pacholęciem i jego mały synek Jakub ocaleli. Mściwój z rozmysłem a dziecko z przerażenia udawali martwych i ocaleli.

Kiedy nad gródkiem zaległa cisza, a wschodzące słońce przegoniło resztki ciemności wyłaniając straszliwy obraz pobojowiska, Mściwój strącił z siebie trupa, którym się okrył w czasie bitwy a właściwie rzezi i ostrożnie rozejrzał się dokoła siebie. Podwórzec zasłany był ciałami obrońców i nielicznych zbójców, którzy zginęli z ręki Przemysława i jego drużynników. Powoli podniósł się z niemi i stwierdziwszy, że niebezpieczeństwo minęło, zaczął obchodzić majdan stąpając po kałużach stygnącej krwi i potykając się o poległych. Szukał swojego wychowanka Przemysława. Znalazł go leżącego na trupie Meszki i zamyślił się głęboko. Rolą mężczyzny było ginąć w walce i nic się nie stało nadzwyczajnego, ale żal ściskał jego stare serce, bowiem miłował tego rycerza jak własnego syna, którego zresztą nigdy nie miał.  Przemysł odwdzięczał się staremu za trudy wychowanie i darzył go podobnym uczuciem. Teraz leżał twarzą do ziemi a z jego pleców sterczało w górę toporzysko bojowego topora. Chwycił go, jednym silnym szarpnięciem wyciągnął i zatknął  sobie za pas. Czekała go długa droga, a nie wiadomo kogo może jeszcze na niej spotkać. Zawsze miał słabość do toporów przedkładając tę oręż nad inną. Potrafił osłaniać się nią przed ciosami miecza a także miotać na znaczną odległość i nigdy nie zdarzało mu się chybić celu. Pożegnał się z Przemysławem obejmując jego głowę okoloną zlepionymi krwią długimi płowymi włosami i z mocno bijącym od targających nim emocji sercem ruszył szukać  Zofii i małego Jakubka, który był największą jego radością. Wolałby ich nie znaleźć. Niestety, leżała kilkanaście kroków od progu dworu, trzymając w zastygłych rękach okrwawione ciałko swojego synka. Jej szeroko otwarte oczy, w które zaglądały promienie porannego słońca do tej pory wyrażały strach i zdziwienie. Jeszcze łudził się przez chwilę, że może jest tylko ranna, ale zobaczywszy głęboką ranę na głowie, wnet stracił wszelką nadzieję. Serce rozrywał mu ból nie do opisania. Łkając cicho padł przy nich na kolana  i zwiesił głowę. Jego rodzina przestała istnieć. Został na swoje stare lata sam.

Nagle zdało mu się, że ciało chłopca drgnęło. Chwycił go i wyszarpnął z zastygłych rąk matki. Chłopak był ciepły a na ciele jego nie było żadnych ran. Uratowała go, chociaż zupełnie nieświadomie rodzicielka, oblewając własną krwią. Napastnicy byli przekonani – podobnie jak początkowo Mściwój, że chłopak nie żyje.

Jakub, który do tej pory silnie zaciskał powieki, nagle otworzył je i wyciągnął rączki do piastuna swojego ojca, z którym tak lubił się bawić.

Z piersi Mściwoja wyrwał się ryk. Ryk żalu nad piękną Zofią i szczęścia z ocalenia Jakubka. Długo tulił małego do swojej szerokiej piersi nie mogąc się uspokoić po czym wstał, wziął go na ręce i ruszył do bramy gródka. Byli już na zewnątrz, kiedy przypomniał sobie o czymś i wrócił. Chodził pomiędzy trupami szukając łuku, który mógłby przydać mu się w podróży. Jakoż znalazł taki i wyszarpnął spod trupa jednego ze zbójców. Był to piękny łuk sprowadzony zapewne gdzieś z krajów arabskich, z misternie wykonanymi wzorami, który musiał zrabować podczas swojego zbójeckiego procederu. Ten sam zbój miał przewieszony przez ramię skórzany kołczan, który także zabrał. W kołczanie znajdowało się jedynie kilka strzał. Z tym nie było problemu. Dużo ich poniewierało się na dziedzińcu gródka. Wnet zapełnił go i pewnym już krokiem ruszył na północ, gdzie widoczna była w całej swojej okazałości okryta lekką mgiełką jak welonem święta góra Ślęża. Za tą górą, w grodzie Sobótka znajdował się dwór dobrze mu znanego pana tych ziem, palatyna Piotra Włostowica, gdzie spodziewał się znaleźć opiekę dla małego Jakuba i kąt dla siebie. Tylko na jego dworze Jakub będzie mógł przysposobić się do przyszłego rzemiosła rycerskiego należnego jego stanowi.

O siebie nie dbał, ale mały musiał coś jeść po drodze. W spalonym grodziszczu nie było niczego co nadawałoby się do zjedzenia, a bliżej nie chciał szukać pomocy. Nigdy nie wiadomo na kogo się trafi. Dla samego oręża, który posiadał przy sobie mógłby stracić życie swoje i dziecka. Wolał nie ryzykować. Przyjdzie im wędrować do Sobótki co najmniej ze dwa dni, pilnie zważając, czy nie spotkają kogoś niepożądanego. Dodatkowe obciążenie dla jego starych oczu i nóg. Mając prawie siedemdziesiąt lat trudno byłoby mu obronić się przed młodym napastnikiem. Tak rozmyślając skręcił nieco na zachód w stronę lasu. Postanowił bowiem przedzierać się mało uczęszczanymi przesiekami i ścieżkami leśnymi, które znał w górach i otaczających je lasach jak mało kto.

Ledwie weszli do lasu, natknęli się na leżącego w poprzek ścieżki twarzą do dołu trupa mężczyzny. Początkowo Mścisław – przyzwyczajony do takich widoków chciał przejść obok niego obojętnie, ale ujrzawszy głęboką ranę z tyłu  głowy i znajome odzienie zmienił zamiar. Nie schylając się, czubkiem skórznia obrócił głowę leżącego na bok i ujrzał twarz zdrajcy. Patrzyły na niego wytrzeszczone oczy Sitki, który otrzymał należną mu nagrodę. Splunął na leżącego trupa i ruszył w drogę.

Stary Mściwój, który zamierzał dokończyć żywota siedząc sobie spokojnie w gródku i nigdzie się już nie wybierać, przeliczył się ze swoimi siłami. Zesztywniałe kości wnet dały o sobie znać. Ręce trzymające malca omdlewały mu z wysiłku a nogi zaczęły odmawiać posłuszeństwa.

– Pójdziesz trochę basałyku? Spytał Jakubka i nie czekając na odpowiedź postawił go na ziemi. Małemu taka perspektywa nie przeszkadzała. Ciągle jeszcze był w szoku po śmierci mamy i nie odzywał się. Wędrowali dalej podobni raczej do zjaw, które zeszły z pola walki i włóczą się po świecie jako pokutujące dusze a nie do ludzi, bowiem obydwaj skąpani byli w krwi, która zdążyła już obeschnąć i z czerwonej zrobiła się brązowa. Co jakiś czas Mściwój przystawał  na chwilę aby uspokoić oddech, po czym z determinacją ruszał dalej. Na jednym z takich postojów Jakub usiadł na ziemi i zaniósł się płaczem nawołując matkę i ojca. Był jeszcze za mały aby zrozumieć, że oboje nie żyją i co to oznacza. Płacz chłopca zaniepokoił opiekuna. Niósł się on daleko po rannej rosie i łacno mógł sprowadzić na nich jakieś nieszczęście. Nie wiedząc jak go uspokoić, głaskał po główce i przemawiał najbardziej czułymi słowami jakie przychodziły mu do głowy. Nie chciał oszukiwać małego, że mama wróci. Cierpienie należy przeżyć raz, nawet w tak małym wieku, a nie rozkładać je na części. Wtedy boli znacznie dłużej.

– Co ty byś chciał? Spytał w pewnej chwili aby zająć malca rozmową, bo nic mu przecież nie mógł zaoferować.

– Jeść. Usłyszał poprzez ciche już chlipanie.

Mały zmęczył się idąc na swoich nóżkach i zgłodniał. Było jasne, że dalej już sam nie pójdzie.

Mściwój posadził go chlipiącego na skraju ścieżki a sam ruszył na poszukiwanie jagód, których w pobliżu było całkiem sporo. Dużych i ociekających  granatowym sokiem. Starając się nie tracić malca z oczu, nazbierał ich cały kubek, który sporządził z wielkiego liścia łopianu rosnącego przy ścieżce, którą wędrowali. Jakub przyjął to pożywienie z wielką radością i chciwie wyciągnął po nie swoje małe rączki, które po chwili zmieniły kolor na granatowy. Podobnie jak jego pyzata buzia. Posiliwszy się, ruszył raźno do przodu i przeszli spory kawałek drogi zanim znowu zaczął ustawać. Nie było rady, musiał go Mściwój nieść. Ręce omdlewały mu z wysiłku, płuca gwałtownie falowały wciągając hausty powietrza, serce waliło w piersi niczym kowalski młot o kowadło, ale szedł, póki nie zaczęło mu wirować w głowie. Zachwiał się raz i drugi, po czym postawił chłopaka na ziemi.

– Musimy odpocząć, oznajmił zwracając się do małego, który przyjął to zupełnie obojętnie. On nie musiał się jeszcze o nic martwić. Przyjdzie na to czas jak urośnie. Teraz wcale nie czuł się zmęczony, bowiem spory szmat drogi spędził na rękach Mściwoja. Co innego zaczęło mu dokuczać. Soczyste czarne jagody pobudziły jedynie apetyt nie zaspokajając w pełni głodu. Nie był to posiłek, do którego był przyzwyczajony. Musiał Mściwój pomyśleć o czymś pożywniejszym. Niestety, las nie był miejscem gdzie czekał na nich suto zastawiony stół. Odpoczął więc chwilę i prowadząc chłopca za rączkę powoli ruszył przed siebie nakazując mu milczeć by nie spłoszyć napotkanej po drodze zwierzyny. Jeszcze kilka razy ruszał przed siebie i przystawał zupełnie wyczerpany, aż w zachodzącym na czerwono za szczytami gór słońcu zobaczył parę zająców goniących się po niewielkiej polanie. Zrazu poznał, że był to gach, który upatrzył sobie młodą samiczkę.

– Tegom chciał, mruknął pod nosem. Zajęczy gach, zaślepiony miłością nie zwraca uwagi na otoczenie i stosunkowo łatwo może stać się łupem leśnych drapieżników jak też zgłodniałego człowieka posiadającego wspaniały łuk i kilkadziesiąt strzał. Mściwój wiedział, że ma tylko jedną szansę by upolować zająca. Musiał więc zbliżyć się do niego maksymalnie blisko pilnie uważając by go nie spłoszyć. Wystarczyła jedna nieopatrznie nadepnięta gałązka by samiczka usłyszała trzask i pobiegła w las a gach za nią. Mogliby tylko popatrzeć za oddalającym się obiadem. Zdjął kaftan, który krępował mu ruchy, posadził na nim Jakuba pilnie przykazując aby się nie odzywał a sam, jak za młodych lat, kiedy biegał z łukiem po lesie zaczął podchodzić zająca. Był od niego w odległości kilkunastu kroków, gdy nagle gach stanął na skokach i nadstawił uszy w kierunku myśliwego. To była ta chwila, którą musiał wykorzystać albo pozostać głodnym. Zadźwięczała cięciwa łuku i przebity na wylot szarak wyskoczył gwałtownie w górę, beknął żałośnie i runął na ziemię. Wszystko odbyło się tak szybko, że samiczka nie spostrzegła grożącego jej niebezpieczeństwa. Mściwój sięgnął po następna strzałę, ale ten ruch go zdradził. Zanim nałożył ją na cięciwę, zanim naciągnął łuk, to zdobycz zniknęła w pobliskich krzakach. Zadowolony z udanego polowania ruszył po zająca, ale uprzedził go Jakub, który podbiegł pierwszy i chwyciwszy zdobycz za uszy pociągnął  w stronę swojego opiekuna.

Nie było sensu iść dalej, obciążając się dodatkowo upolowaną zdobyczą. Mściwój wypatrzył wykrot po zwalonym drzewie gdzie można było skrzesać ognia niewidocznego dla nieproszonych gości, oprawił zająca i zaczął piec go nabitego na długi patyk. Bardzo głodny już Jakub stale dopytywał się kiedy będzie mógł zacząć ucztę, a Mściwój cały czas odpowiadał, że jeszcze nie pora. W końcu – znużony nagabywaniami chłopaka wyciął cienką witkę, zaostrzył jej czubek, wbił na nią wątrobę zająca i zbliżył do ognia. Po chwili wątroba zaczęła skwierczeć i zrobiła się z wierzchu czarna. Mirosław ostudził ją i podał chłopcu aby zaspokoił pierwszy głód. Jakub  kilkoma kęsami pochłonął ten posiłek nie zwracając uwagi na wyciekającą z jego środka krew. Po tej przekąsce uspokoił się, a Mściwój dalej piekł zająca rozmyślając ponuro nad losem mieszkańców gródka i czekających go trudach jutrzejszej podróży. W końcu uznał, że mięso nadaje się do jedzenie. Oderwał kawałek nogi.

– Masz jedz!

Malutka rączka nie wyciągnęła się po jedzenie. Jakub spał w najlepsze rozciągnięty na kaftanie Mściwoja. Oderwał więc całą nogę i powoli przeżuwał ją starając się trzymać w ustach jak najdłużej. Resztę mięsa odłożył na następny dzień. Nie wiadomo jak długo przyjdzie im jeszcze wędrować.

Mściwój przez całą noc nie spał a jedynie drzemał budząc się co chwilę i podsycając przygasające ognisko. Nie chciał by Jakub zmarzł w czasie nocnego chłodu, bowiem jego przyodziewek składał się tylko z lnianego giezła, w które Zofia przyoblekała go na noc. Na szczęście nie musiał chodzić daleko po suche gałęzie. Starczyły te, które były na zwalonym po burzy drzewie pod którym znaleźli schronienie.

Ranek zastał Jakuba śpiącego i Mściwoja drzemiącego przy ognisku. Kiedy rozwidniło się na tyle, że można było iść nie narażając się na skręcenie czy złamanie nogi w jakimś wykrocie, Mściwój zbudził chłopca i dał mu tylną nogę zająca. Marudzący po przebudzeniu Jakub uspokoił się i z wielkim apetytem zaczął zajadać podane mu zimne mięso. Resztę zająca Mściwój schował do głębokiej kieszeni szerokich szarawarów i ruszyli w dalszą podróż.

Przez cały dzień wędrowali zawzięcie w stronę Sobótki. Byli już pod górą Ślężą, kiedy nastał zmierzch. Mściwój nakarmił malca resztą zająca sam rozgryzając i żując pozostawione przez niego kości i ścięgna. Nie jedząc, a jedynie gasząc pragnienie w napotykanych po drodze strumieniach opadł zupełnie z sił. Zaczęło mu się mącić w głowie i ku przerażeniu Jakuba padł bez czucia na ziemię. Zegar jego życia tykał jeszcze, ale już bardzo wolno, odmierzając kolejne minuty i godziny. Ocknął się, kiedy księżyc na niebie był już wysoko. Malec, wtulony w jego bok pochlipywał żałośnie przez sen a roje gwiazd mrugały porozumiewawczo w jego kierunku jakby chciały powiedzieć;

– Dasz rady stary.

Zbierając wszystkie siły, delikatnie odsunął się od Jakuba, wstał, i korzystając ze światła księżyca ruszył przed siebie. Nie wiedział dokąd idzie i po co. Po chwili zaplątał się w jakieś krzaki i stanął. Rozgarniając je zauważył, że jego dłonie są mokre i lepkie. Kiedy zbliżył je do ust, poczuł słodki zapach leśnych malin. Każdy krzak był oblepiony wręcz dorodnymi owocami. Odnajdywał je obmacując gałązki, jadł i czuł, że wstępuje w niego drugie życie. Nasycił się, ale jeszcze jadł na zapas. Nie wiadomo ile czasu spędziłby w tym malinowym chruśniaku, gdyby nagle nie przypomniał sobie o śpiącym chłopcu. Wrócił do niego, ale już nie rozpalał ognia tylko położył się koło Jakuba i przytulił go do siebie by ogrzać własnym ciałem. Nie wiedząc kiedy zapadł w nicość.

Widział siebie bawiącego się z Jakubem w grodzisku. Mały wchodził mu na kolana i ciągnął za brodę. Wykręcał się jak mógł, ale mały był sprytniejszy i nie dawał mu spokoju. Po chwili przyszła Zofia, która ostro skarciła synka i wzięła go na ręce.

– A wy, rzekła zwracając się do Mściwoja, idźcie prosto. Nie patrzcie na nic, tylko idźcie prosto. Powtórzyła to raz jeszcze i weszła z dzieckiem na ręku do dworu.

Tym razem Mściwój nie spieszył się z budzeniem Jakuba. Słońce dawno już rozpoczęło swoją wędrówkę po niebie, kiedy wreszcie zdecydował się go obudzić. Zwłóczył, bowiem wiedział, że chłopiec będzie głodny a on będzie mógł mu zaoferować tylko maliny. Wreszcie zbudził go i po chwili weszli w sam środek maliniaka.

Kiedy mały i sam Mściwój zaspokoili głód, ruszyli przed siebie. W uszach brzmiały mu stale usłyszane nocą słowa Zofii: „Idź prosto”. Wziął je sobie do serca, i kiedy ścieżka, którą szli okrążając świętą górę Ślężę skręciła ostro w prawo, on poszedł prosto przedzierając się przez zarośla i dźwigając na ręku Jakuba, który samodzielnie nie przedarłby się przez tę przeszkodę. Wkrótce zarośla skończyły się i weszli w stary, wysokopienny las bukowy rozciągający się na zboczu Ślęży. Teraz maluch mógł już korzystać z własnych nóżek, co mu Mściwój chętnie umożliwił.

W lesie Mściwój stracił poczucie kierunku, ale zdał się na intuicję i nocną wizję. Szedł prosto. Okazało się, że postąpił słusznie. Nagle usłyszał odgłosy końskich kopyt uderzających głucho o piaszczyste podłoże gościńca. Jeszcze nieufny, ostrożnie wychylił się zza kępy krzaków i ujrzał kilkunastu jezdnych, na których czele jechał dorodny rycerz. Rozpoznał w nim palatyna Piotra. Z okrzykiem radości, trzymając na ręku Jakuba, rzucił się w stronę traktu, którym poruszali sie jezdni. Byli uratowani.

Wnet posadzono Mściwoja na luźnego konia i podano mu chłopca, który bronił się przed pójściem do kogokolwiek innego. Będący na skraju wyczerpania, chwiejący się w siodle Mściwój musiał więc uważać jeszcze na małego, którego posadził sobie za łękiem siodła sam przesuwając się do tyłu. Zauważył to palatyn i zatrzymał się na krótki postój w czasie którego nakarmiono obydwu wędrowców przywracając im nieco sił. Między jednym a drugim kęsem kołacza Mściwój opowiadał w oszczędnych słowach co spotkało rycerza Przemysława, jego żonę Zofię i cały gródek. Wielce zasępił się palatyn Piotr słysząc tak niepomyślne nowiny. Bardzo lubił i cenił Przemysława, z którym odbyli niejedną wyprawę i wypili niejeden antałek wina. Strata była wielka, ale czasu nikt nie cofnie. Trzeba będzie pomyśleć jak wyplenić to robactwo, które szerzy się w Górach Sowich tuż obok jego dziedziny otrzymanej po ojcu Włoście.

To jednak może poczekać. Teraz trzeba zająć się chłopcem. Postanowił zmienić swój pierwotny zamiar zatrzymania się w Sobótce i ruszył prosto do swojego dworu we Wrocławiu gdzie czekała jego małżonka, księżniczka Maria. Kobieta święta, która bardzo niechętnie ruszała się ze swojego Ołbinu. Dwór palatyna znajdował się blisko ufundowanego przez niego opactwa Benedyktynów, gdzie codziennie uczestniczyła w odprawianych przez ojców mszach świętych i umacniała swoją wiarę modląc się i rozdając jałmużnę. Żebracy, kalecy i różnego rodzaju wykolejeńcy wychodzili poza mury Wrocławia i niecierpliwie czekali kiedy wreszcie wyjdzie z kościoła. Dla każdego miała datek i dobre słowo zyskując tym zasługi w Niebie i miłość ludu.

Po kilku godzinach szybkiego marszu kawalkada jezdnych dotarła na Ołbin. Palatyn od razu udał się do pomieszczeń zajmowanych przez księżniczkę Marię by powiedzieć jej co się stało. Z wielkim smutkiem przyjęła wiadomość o śmierci ulubionego rycerza i przyrzekła sobie, że codziennie będzie modlić się za jego duszę. Nie było czasu na długie żale. Musiała zająć się malcem, który tak szczęśliwie ocalał. W jednej chwili straciło to dziecko oboje rodziców. Musiała mu to wynagrodzić.

Z przybyciem Jakuba zaczęło się na dworze palatyna Piotra nowe życie. Wszędzie było pełno żywego jak ptaszek chłopaczka, który rychło pozyskał serca wszystkich domowników. Kiedy skończył sześć lat, przeszedł z opieki kobiet pod opiekę piastuna. Palatyn naznaczył nim zaufanego sługę Zbyluta, który w czasie jednej z wypraw stracił rękę i nie mógł już towarzyszyć panu w jego podróżach. Jakub wyrósł na dorodnego młodzieńca ślepo oddanego swojej przybranej mamie księżniczce Marii i palatynowi Piotrowi. Był z Piotrem w czasie, gdy został on zdradziecko pojmany przez rycerza Dobka. Był kiedy obcinano mu z rozkazu księcia Władysława język i wyłupywano oczy. Był także, kiedy jego pan, wygnany z kraju musiał udać się na Ruś. Był jego oczami, jego ustami i najwierniejszym z wiernych strażnikiem.

Bratobójcza bitwa pod Poznaniem położyła kres panowaniu Władysława. Musiał szukać schronienia u cesarza Konrada III przyrodniego brata jego żony Agnieszki, która była zagorzałym wrogiem palatyna Piotra. To za jej namową cesarz zorganizował wielką wyprawę przeciwko następcy Władysława zwanego Wygnańcem, Bolkowi IV Kędzierzawemu. I choć ostatecznie zamiar cesarza a przede wszystkim Agnieszki nie powiódł się  z powodu naturalnej przeszkody – rozlanych wód Odry, to sytuacja zimą 1146 roku wydawała się być bardzo groźna. Palatyn, mimo swojego kalectwa nie zamierzał rezygnować z czynnego życia dalej sprawując swoje funkcje związane z dzierżonym urzędem. Nie zrezygnował też z ulubionej rozrywki jaką było polowanie. Co prawda nie mógł już godzić oszczepem w zgonionego zwierza, ale chętnie wsłuchiwał się w gwar towarzyszący łowom i wystawiał okaleczoną twarz na ostre górskie powietrze. W czasie kiedy przebywał w Sobótce, stanowiącej doskonałe miejsce wypadowe do otaczających ją lasów, doszły na Ołbin wieści o szykującej się na Polan wyprawie cesarza Konrada III. Należało go o tym jak najprędzej powiadomić. Jakub, który pod nieobecność swojego pana zawiadywał wszystkimi sprawami, bez zwłoki dosiadł konia i pognał uwiadomić o tym palatyna Piotra.

Na miejscu dowiedział się, że ten udał się na świętą górę Ślężę, gdzie jego ludzie zabawiali się łowami, a on odwiedzał dawnego towarzysza – starego mnicha Kacpra, który sprawował pieczę nad ufundowanym przez palatyna kościołem wznoszącym się na samym szczycie góry. Liczący sobie ponad siedemdziesiąt roków mnich żywił się tym, co zdołał uzbierać w lecie robiąc też zapasy na zimę i tym co dobrzy ludzie przynieśli wiedząc, że zastaną go tam czuwającego. W zamyśle Piotra było, by w postawionym kościele głoszone było słowo boże ludowi, który nieraz jeszcze zbierał się na szczycie góry aby sprawować tam swoje pogańskie obrzędy. Kacper miał pilnować aby do tego nie dochodziło, i o wszystkich takich wypadkach donosić palatynowi. Był jednak za starym wygą, aby to ostatnie przykazanie swojego pana spełniać. Wiedział, że siłą nikogo nie zmusi, by kochał tego nowego Boga, którego uznawał Piotr. Sam brał udział w tych pogańskich obrzędach by następnie, niejako kontynuując je prowadzić lud do kościoła i tam opowiadać mu o Bogu. Tym samym miał wielki mir pośród okolicznych mieszkańców. Ludzie przychodzili do niego nie tylko w sprawach wiary. Tej pogańskiej i tej katolickiej. Kacper doskonale znał się na leczniczych ziołach i niejednego potrafił wyciągnąć z paskudnego choróbska ordynując mu napary i odmawiając modlitwy do świętego Jana Bożego opiekuna chorych, które najczęściej były odbierane jako czary. Prócz posługi kościelnej i zbierania ziół, doglądał latem barci, które bądź to wyszukiwał jako zupełnie dzikie roje gnieżdżące się w dziuplach starych drzew, bądź też przy pomocy żelaznego dłuta i dębowego pobijaka drążył w miękkim lipowym drzewie nowe i osadzał w nich roje pilnie zważając by inny amator miodu, niedźwiedź miał do nich jak najgorszy dostęp. Mimo tych zabiegów nieraz musiał dzielić się z niedźwiedziem słodkim miodem klnąc na niego iście nie po katolicku jako, że więcej narobił zawsze szkód niż skorzystał. Na szczęście miodu starczało dla nich obu, choć apetyty i jeden i drugi mieli spore. Niedźwiedź delektował się plastrami wyciąganymi z barci nic sobie nie robiąc z atakujących go wściekle owadów, które nie były w stanie przebić swoimi cienkimi żądłami jego grubej skóry, natomiast Kacper doskonale syconym trójniakiem, którego beczułka a bywałe, że dwie i trzy stale były na podorędziu. Popiwszy miodu, zabierał się za śpiewanie psalmów i nieraz można było usłyszeń jego donośny jeszcze, mimo późnego już wieku głos.

Tak rozmyślał Jakub, popędzając konia po leśnej ścieżce. Aż uśmiechnął się do siebie, kiedy wspomniał o ciepłej chatce mnicha i jego modzie, którego z pewnością mu nie poskąpi zważywszy, że zastanie tam też pewnikiem samego palatyna. W pewnej chwili jego koń zaczął już robić bokami i wyraźnie ustawał. Chcąc ulżyć wiernemu zwierzęciu, z którym wiele już razem przeszli, zeskoczył na ziemię i trzymając wodze w ręku ruszył przed siebie piechotą. Powoli zaczął zapadać mrok. Do szczytu góry miał jeszcze pół staji drogi. Nie było powodu aby się spieszyć.

Rozważania Jakuba przerwał jakiś głos, który odezwał się parę kroków przed nim tuż za ostrym zakosem ścieżki. Jednocześnie koń, który szedł potulnie za swoim panem szczęśliwy, że nie musi dźwigać go na swoim grzbiecie szarpnął gwałtownie cuglami, wyrwał je z dłoni Jakuba i w szaleńczym pędzie pogalopował w stronę, skąd właśnie przybyli.

Jakub spojrzał przed siebie i jego mężne serce zamarło z wrażenia. Ujrzał niedźwiedzia. Ogromną bestię zbudzoną z zimowego snu zapewne przez psy łowców. Wiedział, że takie niedźwiedzie są szczególnie niebezpieczne. Wystraszył się, bowiem w jednej chwili pojął, że stoi naprzeciw tego rozjuszonego zwierza praktycznie bezbronny. Jego ciężki, służący do polowań oszczep oraz topór, którym bardzo sprawnie posługiwał się w boju przedkładając go nad miecz, zostały przy siodle, które pojechało na grzbiecie uciekającego konia. Tymczasem niedźwiedź zdążył już stanąć na tylne łapy, i tocząc pianę ze swej ogromnej paszczy oraz groźnie pomrukując ruszył w stronę Jakuba. Na jakąkolwiek ucieczkę było za późno. Z pozoru ociężały niedźwiedź w swoim galopie był w stanie prześcignąć niejednego konia. Człowiek, nawet najbardziej sprawny nie miał z nim szans. Jakub postanowił walczyć z bestią widząc w tym jedyny ratunek na ocalenie życia. Wyrwał z pochwy puginał, który stale nosił przytroczony do pasa i z przeraźliwym krzykiem rzucił się w stronę niedźwiedzia. Ten zdezorientowany takim obrotem sprawy przystanął na chwilę i to wystarczyło Jakubowi by z całej siły wbić swoją nędzną oręż w okolice serca drapieżnika. Zdawało się, że ten jeden cios wystarczy by odnieść zwycięstwo. Niestety, ostrze trafiło na żebro, przecinając jedynie skórę i rozcinając mięsnie klatki piersiowej. Nie była to rana, która mogła powalić bestię, która rozjuszona rzuciła się na Jakuba. Ledwo zdołał uskoczyć na bok, ale nie na wiele to się zdało. Potężne pazury niedźwiedzia chwyciły jego łosiowy kubrak, który był odporny na ciosy miecza, ale pod naporem jego pazurów popękał niczym skorupka jajka. Jakub poczuł, jak wbijają się one w jego bok i przez głowę  przemknęła mu jedna myśl:

– To już? Tutaj mam zakończyć swoje młode życie? Nie w boju tylko w walce z dziką bestią, którą mając swój oszczep i topór pokonałbym bez większego trudu? Zrobiło mu się smutno, ale nie miał czasu na rozmyślania. Nagle stracił grunt pod nogami i poleciał głową w dół obijając się o pnie i wystające głazy urwiska, nad którym toczyła się walka. Zaślepiony wściekłością niedźwiedź nie zwrócił uwagi, że atakuje człowieka stojącego na samym jego skraju. On także poleciał w dół pociągając za sobą Jakuba.

Spadając ze stoku musiał się Jakub mocno uderzyć w głowę, bo nagle ból i strach odeszły go zupełnie i zapanowała błoga cisza. Po dłuższej chwili została ona przerwana gniewnymi pomrukami niedźwiedzia, który zatrzymał się kilkanaście kroków pod Jakubem. Już nie wrócił on do niedoszłej ofiary, tylko postękując ruszył zboczem góry w swoją stronę. Te odgłosy wydawane przez odchodzącego niedźwiedzia dotarły do uszu Jakuba. Początkowo słyszał je jakby przez mgłę, jakby z wielkiej odległości. Potem coraz wyraźniej, aż wreszcie doszło do jego świadomości, że żyje a jego przeciwnik poszedł sobie. Będzie więc mógł iść i ostrzec Piotra przed grożącym niebezpieczeństwem. Ruszył z miejsca i jego ciało przeszył ostry ból.  Cisnęło mu się na usta, że był to ból zwierzęcy, ponieważ zadany  przez zwierzę. Ból, jakiego nie doświadczył jeszcze w swoim życiu. W jego boku i prawej nodze tkwiło coś, co wwiercało się w ciało rozsadzając przy tym potłuczoną głowę. O ranie w boku wiedział. Pamiętał pazury wbijające mu się w ciało, ale co z nogą? Zagryzł zęby i zgiął się ku prawej nodze. Wystarczył jeden rzut oka. Stopa była przekręcona do tyłu. Spadając z urwiska musiał uderzyć nią o jakiś wystający głaz i połamać kości podudzia. Sytuacja wydawała się beznadziejna. Oto sam, bez żadnego towarzysza, na którego pomoc mógłby liczyć, leży w śniegu na stoku góry niezdolny do uczynienia żadnego ruchu i może liczyć tylko na siebie. Powoli, aby nie drażnić rany odwrócił się i spojrzał do góry Ocenił, że nie ma najmniejszych szans by wspiąć się z powrotem na ścieżkę, z której spadł dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności, bo uratował życie. Czy rzeczywiście szczęśliwemu? Pewnie przyjdzie mu sczeznąć do rana o ile niedźwiedź nie wróci, bądź też zapach krwi nie ściągnie do niego watahy wilków. Po chwilowej rezygnacji, mężne serce Jakuba zaczęło się buntować. Ma jeszcze sprawne ręce jedną nogę. Boli co prawda bardzo, ale przecież można to znieść. Nie da rady wspiąć się na górę to spróbuje dotrzeć do ścieżki czołgając się wzdłuż stoku. Kiedy już powziął zamiar wydostania się z matki, ból jakby nieco zelżał. A może tak mu się tylko zdawało? Powoli, czołgając się na rękach i lewej nodze, podciągając rękami prawą, która wlokła się bezwładnie za nim zaczął się czołgać. Wolno, ale stale. W jego głowie bębniła jedna myśl:

– Muszę!

Po wielu wysiłkach zdołał doczołgać się do ścieżki. Był już tak zmęczony, że nie mógł wykonać żadnego ruchu. Pewnie zostałby tam na zawsze, ale nagle doszedł do niego głos mnicha, który popiwszy zapewne tęgo miodu w towarzystwie palatyna śpiewał swoje pobożne psalmy. To przywróciło mu nadzieję. Ruszył przed siebie, ale wnet siły zaczęły go opuszczać. Pomimo ogromnego wysiłku marzł okropnie jako, że z nadejściem nocy chwycił silny mróz. Wkrótce też jego pace u rąk zrobiły się białe i sztywne. Zaczął zamarzać. Już nawet nie czuł zimna. Zrobiło mu się dziwnie sennie i błogo. Wtulił się w zaspę śnieżną i zaczął zasypiać. Pojawiły mu się obrazy z dzieciństwa. Piękna i dobra twarz matki oraz znajoma sylwetka ojca. Nagle obrazy zniknęły. Został tylko ojciec, który pochylił się nad nim i zaczął delikatnie poruszać za ramię.

– Nie może tu zostać! Usłyszał Jakub. To już niedaleko, czołgaj się, dasz radę, będę ci pomagał.

Jakub ocknął się a sylwetka ojca zniknęła. A przecież był! Obiecywał pomóc!

Ostrożnie wyciągnął przed siebie rękę, potem drugą i z jękiem, nadludzkim wysiłkiem posunął się o krok do przodu. Potem czołgał się dalej i dalej zapominając o bólu i zmęczeniu. Ojciec rzeczywiście mu pomagał, chociaż przez cały czas był niewidoczny. Powoli mroki nocy zaczęły się rozstępować dając zapowiedź pięknego poranka. W promieniach wschodzącego słońca ujrzał

wieżyczkę drewnianego kościoła.

I tu urywa się powieść o dzielnym rycerzu Jakubie, przekazywana z pokolenia na pokolenie. Dalsze jego losy możemy poznać z dokumentu wystawionego na polecenie ociemniałego palatyna Piotra Włostowica. Głosi on, że w uznaniu zasług oddaje mu w posiadanie lenne ziemie zwane Piotrowym Lasem, leżące na południe od świętej góry Ślęży aż po rozciągające się pasmo Gór Sowich. Rycerz Jakub odbudował gród należący ongiś do jego ojca, przegonił z okolicy grasujących po górach zbójców, żył długo i szczęśliwie, przyczyniając się do powstania w Piotrowym Lesie osady, która szybko rozwijała się, bowiem nie była już narażona na bandyckie ataki sowiogórskich łotrów.

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Opowiadanie zacne, bo po części historyczne, a takie lubię. Jeno dwie uwagi, jedna mała ważna, druga istotną wielce: talary pojawiły się w Europie w końcu wieku XV, a Ty opisujesz wiek ewidentnie XII! I uwaga zasadnicza: a gdzież to podziały się w Twym opku Śnieżka i Śnieżnik? Znów zamiast trójkąta widzę punkt. Zacny wielce, ale punkt. Zetnij trochę, puść bohaterów trojkatem, że np resztki bandy ich gonią;). Bo szkodą byłoby oddać przez ów brak niewielki dzieło tak przyjemne na zmarnowanie. Pozdr.

Fajny styl, lubię taki. Ciekawy tekst, czytało się dobrze. Pozdrawiam.

Zawsze miał słabość do toporów przedkładając tę oręż nad inną

Dziwnie brzmi.

 

Pożegnał się z Przemysławem obejmując jego głowę okoloną zlepionymi krwią długimi płowymi włosami i z mocno bijącym od targających nim emocji sercem ruszył szukać  Zofii i małego Jakubka, który był największą jego radością.

Co tu mówić, trzeba zmienić :)

 

W spalonym grodziszczu nie było niczego co nadawałoby się do zjedzenia, a bliżej nie chciał szukać pomocy.

Znaczy bliżej czego?

 

Wystarczyła jedna nieopatrznie nadepnięta gałązka….

 

Chyba w tym zdaniu przekombinowałeś, zwłaszcza to “nadepnięta”.

 

Zanim nałożył ją na cięciwę, zanim naciągnął łuk, to zdobycz zniknęła w pobliskich krzakach. Zadowolony z udanego polowania ruszył po zająca, ale uprzedził go Jakub, który podbiegł pierwszy i chwyciwszy zdobycz za uszy pociągnął  w stronę swojego opiekuna.

 

Wrzuciłem to zdanie nie bez przyczyn, pomijając już niepotrzebne “to”, wystarczy zdobycz. To odnoszę wrażenie, że tak piszesz: A potem pojechali zdobyli zamek, i zabili smoka który strzegł skarbu i potem był ślub. 

Dla mnie narracja kuleje i wszystko jest do wymiany.

Zapis dialogów. To tak specjalnie robisz bez półpauz?

 

Ogólnie opowiadanie ciekawe i wciągą, jestem pewien, że “nakręcisz” kolejne części. Z chęcią przeczytam. Tematyka historyczna – mnie bardzo miła.

 

Drogi autorze, usuń tytuł z pierwszej linijki i zbędne spacje w końcu opowiadania.

 

Rycerz Przemysław – Czech, który od młodzieńczych lat służył wiernie księciu Bolesławowi Krzywoustemu[+,] a po jego śmierci palatynowi Piotrowi Włostowiczowi[+,] otrzymał za swoje zasługi we władanie lenne ziemie[+,] leżące na południe od świętej góry [zbędna spacja] Ślęży, które lud na nich mieszkający zwał Piotrowym Lasem.

W tekście brakuje ogromnych ilości przecinków. Nie wypisywałam ich, bo musiałabym przepisać całe opowiadanie.

 

Tym razem Przemysł przechytrzył go.

Przemysł i Przemysław to dwa różne imiona.

śpiącego w swojej komnacie Przemysława obudziło nagłe szczekanie psów. Zdarzało się to dosyć często, kiedy dziki zwierz schodził nocą z gór by paść się na okalających gródek błoniach. Tym razem szczekanie psów było zupełnie inne. Szczekały jak na ludzi.

sercem ruszył szukać Zofii i małego Jakubka, który był największą jego radością. Wolałby ich nie znaleźć. Niestety, leżała kilkanaście kroków od progu dworu

leżała kto? Ostatnim rzeczownikiem rodzaju żeńskiego jest radość.

– Dasz rady stary.

Dasz radę, stary (wołacze wydzielamy przecinkami, zerknij wszędzie, gdzie używasz słowa tatko). Natomiast samo słowo stary kompletnie nie pasuje do tego opowiadania.

 

Mimo tych zabiegów nieraz musiał dzielić się z niedźwiedziem słodkim miodem[+,] klnąc na niego iście nie po katolicku[+,] jako[-,] że więcej narobił zawsze szkód niż skorzystał.

Pogubione podmioty: to mężczyzna narobił szkód i korzystał?

 

W promieniach wschodzącego słońca ujrzał

wieżyczkę drewnianego kościoła.

Zbędny enter.

 

Przeczytane.

Fikcja historyczna dla mnie jest zawsze na plusie, ale mam poczucie, że za mało dynamiki. Długie akapity opisujące cały kontekst jeszcze bardziej przygniatają. Z tego też powodu miałam trudność z satysfakcji w końcówce. Nie chcę powiedzieć, że mi chodzi o więcej akcji, bo nie w tym widzę moją trudność w lekturze opowiadania. W prozie historycznej cenię mikrohistorię, a ilość detalów “kto z kim” (ważnych, fakt), odczułam jako balast. Miało być o rycerzu Jakubie, ale jakoś w opowiadaniu nie zyskał ważniejszej roli. 

I nie wiem czy jestem fanką ostatniego akapitu. 

Zawsze miał słabość do toporów przedkładając tę oręż nad inną

Oręż jest rodzaju męskiego

 

Potrafił osłaniać się nią przed ciosami miecza

Nie jestem znawcą, ale trudno mi sobie wyobrazić osłanianie się toporem przed mieczem.

 

Był to piękny łuk sprowadzony zapewne gdzieś z krajów arabskich, z misternie wykonanymi wzorami, który musiał zrabować podczas swojego zbójeckiego procederu. Ten sam zbój miał przewieszony przez ramię skórzany kołczan, który także zabrał.

Kto zrabował w pierwszym zdaniu i kto zabrał w drugim?

 

Postanowił bowiem przedzierać się mało uczęszczanymi przesiekami i ścieżkami leśnymi, które znał w górach i otaczających je lasach jak mało kto.

Skoro idą przez las, na ślężę to wtrącenie jest niepotrzebne.

 

Patrzyły na niego wytrzeszczone oczy Sitki, który otrzymał należną mu nagrodę. Splunął na leżącego trupa i ruszył w drogę.

A skąd wiedział, że Sitko zdradził. Nie widział śmierci Przemysława, bo wtedy nie musiałby go szukać.

 

Niósł się on daleko po rannej rosie

Eee, a co ma rosa wspólnego z niesieniem się dźwięku?

 

Mściwój wypatrzył wykrot po zwalonym drzewie gdzie można było skrzesać ognia niewidocznego dla nieproszonych gości, oprawił zająca i zaczął piec go nabitego na długi patyk.

Skrzesać ogień. Plus przecinek przed gdzie.

 

Mściwój nakarmił malca resztą zająca sam rozgryzając i żując pozostawione przez niego kości i ścięgna.

Gość miał 70 lat, a w tamtych czasach nie było opieki dentystycznej, ani tym bardziej sztucznych szczęk. Obawiam się, że nie miałby już czym rozgryzać kości.

 

Kiedy już powziął zamiar wydostania się z matki, ból jakby nieco zelżał.

Zabawna literówka :)

 

Fantastyki jest w tym opku tyle, co kot napłakał. Podobnie jak tytułowego rycerza Jakuba. Muszę jednak przyznać, że dobrze mi się czytało. Aż do ostatniego akapitu, który no… nie powala.

 

Staruch tu był!

No cóż, Anonimie, miałeś pomysł na opowiadanie, ale raczej nie na konkurs, do którego je zgłosiłeś. Rycerz Jakub, jak by nie było, tytułowa wszak postać, także nie doczekał się tutaj należytego opisania swoich dziejów – dwudniowa wędrówka czterolatka pod opieką Mściwoja, a w dalszej części walka już dorosłego Jakuba z niedźwiedziem i na koniec pośpieszne streszczenie dalszych losów bohatera, okazała się dalece niesatysfakcjonująca. Brakło mi też choćby wzmianki o dalszych losach starego Mściwoja.

Wykonanie pozostawia bardzo wiele do życzenia. Najbardziej przeszkadzały zbędne zaimki, czasem powtórzenia, źle zapisane dialogi i kompletnie zlekceważona interpunkcja.

 

sie­dział on sobie na zydlu, który stał na przy­zbie jego dworu… ―> Czy to na pewno była przyzba?

 

i zdo­był wóz to­wa­ra­mi zra­bo­wa­ny­mi w po­przed­nich na­pa­dach. ―> …i zdo­był wóz z to­wa­ra­mi, zra­bo­wa­ny­mi w po­przed­nich na­pa­dach.

 

życie w gro­dzi­sku. Wkrót­ce szczę­ście się do niego uśmiech­nę­ło. Wy­pa­trzył, jak po­je­dyn­czy jeź­dziec opusz­cza gro­dzi­sko… ―> Powtórzenie.

 

za­lud­nił się zbroj­ny­mi po­sta­cia­mi, które z dzi­ki­mi okrzy­ka­mi rzu­ci­li się… ―> Piszesz o postaciach, a te są rodzaju żeńskiego, więc: …które z dzi­ki­mi okrzy­ka­mi rzu­ci­ły się

 

tra­fił Mesz­kę za­da­jąc mu ranę twa­rzy i ręki. ―> …tra­fił Mesz­kę, raniąc go w twa­rz i rękę.

 

Za­wsze miał sła­bość do to­po­rów przed­kła­da­jąc oręż nad inną. Po­tra­fił osła­niać się nią przed cio­sa­mi mie­cza… ―> I topór, i oręż są rodzaju męskiego, więc: Za­wsze miał sła­bość do to­po­rów, przed­kła­da­jąc ten oręż nad inny. Po­tra­fił osła­niać się nim przed cio­sa­mi mie­cza

 

Po­cząt­ko­wo Mści­sław […] Stary Mści­wój… ―> Piszesz o tym samym człowieku, a nadajesz mu różne imiona – Mścisław i Mściwój.

 

– Pój­dziesz tro­chę ba­sa­ły­ku? Spy­tał Ja­kub­ka i nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź po­sta­wił go na ziemi. ―> – Pój­dziesz tro­chę ba­sa­ły­ku? – spy­tał Ja­kub­ka i nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, po­sta­wił go na ziemi.

Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać dialogi: http://www.forum.artefakty.pl/page/zapis-dialogow

 

nawet w tak małym wieku… ―> …nawet w tak młodym wieku

 

Mały zmę­czył się idąc na swo­ich nóż­kach i zgłod­niał. ―> Czy mógł iść inaczej niż na nóżkach, w dodatku cudzych?

Wystarczy: Mały zmę­czył się, idąc i zgłod­niał.

 

chci­wie wy­cią­gnął po nie swoje małe rącz­ki… ―> Zbędny zaimek – czy mógł wyciągnąć cudze rączki? Często nadużywasz zaimków.

Masło maślane – raczki są małe z definicji.

 

zo­ba­czył parę za­ją­ców go­nią­cych się… ―> Raczej: …zo­ba­czył parę za­jęcy, go­nią­cych się

 

jakby chcia­ły po­wie­dzieć;

– Dasz rady stary. ―> Komu miałby dać rady i jakie?

Pewnie miało być: …jakby chcia­ły po­wie­dzieć:

– Dasz radę, stary.

 

nie spie­szył siębu­dze­niem Ja­ku­ba. Słoń­ce dawno już roz­po­czę­ło swoją wę­drów­kę po nie­bie, kiedy wresz­cie zde­cy­do­wał się go obu­dzić. Zwłó­czył, bo­wiem wie­dział, że chło­piec bę­dzie głod­ny a on bę­dzie mógł mu za­ofe­ro­wać tylko ma­li­ny. Wresz­cie zbu­dził go… ―> Powtórzenia. Nadmiar zaimków.

 

po­szedł pro­sto prze­dzie­ra­jąc się przez za­ro­śla i dźwi­ga­jąc na ręku Ja­ku­ba, który sa­mo­dziel­nie nie przedarł­by się przez tę prze­szko­dę. Wkrót­ce za­ro­śla skoń­czy­ły się… ―> Powtórzenie. Lekka siękoza.

 

Nagle usły­szał od­gło­sy koń­skich kopyt ude­rza­ją­cych głu­cho o piasz­czy­ste pod­ło­że go­ściń­ca. ―> Czy piasek na pewno był podłożem gościńca, czy raczej jego „nawierzchnią”?

Proponuję: Nagle usły­szał od­gło­sy koń­skich kopyt, ude­rza­ją­cych głu­cho o piasz­czy­sty go­ściniec.

 

któ­rym po­ru­sza­li sie jezd­ni. ―> Literówka.

 

bli­sko ufun­do­wa­ne­go przez niego opac­twa Be­ne­dyk­ty­nów… ―> …bli­sko ufun­do­wa­ne­go przez niego opac­twa be­ne­dyk­ty­nów

 

Po kilku go­dzi­nach szyb­kie­go mar­szu ka­wal­ka­da jezd­nych do­tar­ła na Ołbin. ―> Skoro była to kawalkada jezdnych, to kto maszerował?

 

któ­re­go be­czuł­ka a by­wa­łe, że dwie i trzy… ―> …którego beczułka,bywało że dwie i trzy

 

nie­raz można było usły­szeń jego do­no­śny… ―> Literówka.

 

wspo­mniał o cie­płej chat­ce mni­cha i jego mo­dzie, któ­re­go z pew­no­ścią mu nie po­ską­pi… ―> Literówka…

 

Do szczy­tu góry miał jesz­cze pół staji drogi. ―> Do szczy­tu góry miał jesz­cze pół stai/ stajania drogi.

 

niedź­wiedź zdą­żył już sta­nąć na tylne łapy… ―> …niedź­wiedź zdą­żył już sta­nąć na tylnych łapach

 

z całej siły wbić swoją nędz­ną oręż… ―> …z całej siły wbić swój nędzny oręż

 

Nie była to rana, która mogła po­wa­lić be­stię, która roz­ju­szo­na… ―> Nie brzmi to najlepiej.

 

chwy­ci­ły jego ło­sio­wy ku­brak, który był od­por­ny na ciosy mie­cza, ale pod na­po­rem jego pa­zu­rów po­pę­kał ni­czym sko­rup­ka jajka. Jakub po­czuł, jak wbi­ja­ją się onejego bok i przez głowę  prze­mknę­ła mu jedna myśl… ―> Czy wszystkie zaimki są konieczne?

 

Za­gryzł zęby i zgiął się ku pra­we nodze. ―> Zębów nie można zagryźć.

Proponuję: Zacisnął zęby i zgiął się ku pra­we nodze.

 

Wkrót­ce też jego pace u rąk zro­bi­ły się białe i sztyw­ne. ―> Literówka.

Momentami miałam wrażenie, że czytam streszczenie. No i przecinki!

Opowiadanie ma mnóstwo błędów interpunkcyjnych, literówek i innego rodzaju. Autor/ka chyba nie przeczytał/a go po napisaniu. Widać styl mocno początkującego pisarza, zdania formułowane są bardzo nieporadnie. Także miałam momentami wrażenie, że czytam streszczenie. Historia specjalnie nie porywa, ale przynajmniej jest spójna i logiczna. Tekst daje pewną dozę rozrywki. Heroizm też widzę, nie widzę za to Śnieżki i Śnieżnika, a historia mogłaby się równie dobrze dziać gdziekolwiek, nie tylko w pobliżu Ślęży, która została tu zapewne dodana wyłącznie na potrzeby konkursu – według mnie to wada.

Mniej więcej od połowy robi się z tego tekstu całkiem fajne (choć upstrzone błędami wykonania) opowiadanie o tytułowym rycerzu. Do połowy mamy, niestety, szybkie streszczenie jego wcześniejszych dziejów, mało w sumie interesujące, właśnie ze względu na to przyspieszone przekazanie historii plus infodumpy. Stylistycznie nie porywa, wiele drobiazgów dobrze byłoby dopracować.

To opko, zdaje mi się przegadane. Za dużo słów, a za mało postaci i dylematów.

Gdybym miała pokusić się o sformułowanie nad czym pracować, zdaje mi się że mniej opowiadać “o”, a w większym stopniu spróbować pokazywać bohaterów w akcji. 

Natomiast historia jest ciekawa.

pzd srd:)

a

Nie ma konfliktu, nie może więc być spójnej fabuły – ale brakuje nawet przyczynowego powiązania między zdarzeniami (skąd ten niedźwiedź?). Bohaterowie niewiarygodni, bez motywacji, zachowują się bez sensu. Widać na pierwszy rzut oka, że autor nie ma pojęcia, o czym pisze, a czytelnika ma za durnia o pamięci złotej rybki. Język niezręczny, stylizacja nieumiejętna. Związek z tematem konkursu – luźny. Co do warstwy merytorycznej: filozofia bardzo naiwna, podana jak nie wiadomo jakie odkrycie, historia podana w sposób tak nieatrakcyjny, że wolałabym już moją nauczycielkę z podstawówki. To znaczy, jej wykład, choć miss świata też nie była.

 

Jeżeli interesują Cię szczegóły, proszę o adres na priv.

Były na forum fragmenty fantasy, przyszła pora na fragment niefantasy. Aż kusi, żeby napisać fragment komentarza, ale obowiązki obowiązkami, będzie cały komentarz.

 

Potwornie długie akapity bardzo utrudniają czytanie, a tutaj spokojnie mogły być dzielone na krótsze. Pomijam już dość częste podwójne spacje, dla większości pomijalne, ale niektórych wybija to z rytmu czytania.

 

Są plusy tekstu. Na przykład stylizacja. W niektórych miejscach wyskakujesz z niej, ale generalnie przez większość czasu trzymasz ją mocno. Mniejsza czy prawidłowa historycznie, ważne, ze pasująca do klimatu – i to jest ok, zwłaszcza w pierwszej połowie tekst. Że później trochę stylizacja umyka, to już trochę kwestia tego, ze w tak długim tekście trudno utrzymać ją bez przerwy. Dobre tez i to, że udało się przy tej stylizacji uniknąć niezrozumiałości, operujesz słowami, które będą jasne dla laika językowego.

 

Plusem jest tez styl przypominający opowieść kronikarską, z podobnymi przeskokami. Choćź miejscami osłabia to odbiór czytelniczy, to faktycznie przypomina niektóre „żywoty” z szkolnych książek historycznych (i to jest coś, co może stanowić obronę przed zarzutem o to, że to fragment, a nie opowiadanie).

 

Problemy konkursowe? Oprócz kontrowersji czy to „żywot”, czy fragment, to brak fantastyki – bo ani snu piastuna, ani snu na chłodzie nie odebrałem jako akcentu fantastycznego. No i jest tylko jedna góra – choć fabularnie dało się wpleść tutaj co najmniej dwie z trzech.

 

"O siebie nie dbał, ale mały musiał coś jeść po drodze. W spalonym grodziszczu nie było niczego co nadawałoby się do zjedzenia, a bliżej nie chciał szukać pomocy. Nigdy nie wiadomo na kogo się trafi. Dla samego oręża, który posiadał przy sobie mógłby stracić życie"

 

Zaraz, chodzi o łuk, którym pogardzili zbóje grabiący gródek nawet z żywności (dobra, żywność można tu uzasadnić stylizacją, w takich opowieściach często przesadzano) i wiedząc, ze padł akurat kompan posiadający taką broń, czy o siekierkę?

 

Maluch – ile on w końcu miał lat? Niby jeszcze niewiele rozumie tego co dookoła, a jednak długo idzie w górach, gdy dorosły już słabnie. Zachowanie jak dziecka dwuletniego, ale siła trochę większa (ciągnięcie zająca, wyprzedzenie do zdobyczy dorosłego, który przecież się wcześniej do zająca podkradał).

 

Mirosław/Mściwój – w jednym miejscu pomylenie imienia, ale to drobiazg.

 

"Zegar jego życia tykał jeszcze"

– zegary w tamtych czasach były, ale ten fragment nie pasuje do stylizacji i postaci.

 

"– Dasz rady stary."

– ta to już kompletnie poza stylizacją.

 

"Zrobiło mu się smutno"

– w momencie szarpania przez niedźwiedzia naszła go nostalgia?

 

przeturlanie człowieka i niedźwiedzia po zboczu

– że on żebra miał całe…

 

Całość? Nie mój klimat, ale widać, że jest potencjał. Taka konsekwentna stylizacja to spora umiejętność. Podobnie jak to, że choć tekst jest bardzo statyczny, to jednak nie ma wrażenia lania wody. Pod tym względem w porządku. Ale formę zdecydowanie warto poprawić. Szkoda, że zabrakło tu jakiegoś akcentu na zakończenie. Pal licho, czy domykającego, czy otwierającego. Chodzi mi o to, że nawet urwanie historii to nie to samo, co urwanie tekstu.

 

To, co tutaj piszę, może mieć wydźwięk mocno na minus, ale mam nadzieję, że nie znikają wśród sceptycyzmu te fragmenty komentarza, które odnoszą się do możliwości. Jest zdolność snucia opowieści daleko do przodu, jest zdolność budowania szerokiej wizji. Tylko trzeba to dopracować.

 

Fabuła:

Przenosisz czytelnika w XII wiek i dzikie Ślężańskie ostępy (dzięki Tobie wiem skąd się wzięła nazwa Pieszyc). Pod tym względem jest całkiem nieźle, bo te średniowieczne realia udaje Ci się w miarę dobrze odtworzyć. Sama opowieść ma charakter bajędy i choć do przedstawionych czasów nawet pasuje, to nie jest to najatrakcyjniejsza z form. Nie bez powodu odchodzą w zapomnienie, bo czytelnicy chcą czegoś atrakcyjniejszego niż bajania o dawnych czasach. Chcą wejść w skórę bohatera i przeżywać jego losy wraz z nim.

Twoja opowieść, choć barwna i pełna przygód, fabułą nie powala. Bohaterów opisujesz powierzchownie, skupiając się raczej na tym co zrobili, jak i kiedy, zamiast pokazać ich duszę, ich pragnienia i emocje.

Trudno również mi było dopatrzeć się w tej opowieści czegoś, co by mnie wciągnęło i pozwoliło zatopić się w przedstawionej historii.

Bo cóż my tu mamy? Dobry rycerz i źli zbójcy. Piastun i dziecko uratowane z rzezi, który heroicznie wędruje przez góry, by uratować malca. Ale czy dwudniowa wędrówka z dzieckiem, nawet bez jedzenia, to dla dorosłego człowieka aż tak wielki heroizm? Po zakończeniu wędrówki zaczynasz jakby zupełnie nową opowieść, bo już nie jest o Mścisławie i rycerzu Przemysławie, a o Piotrze Włostowicu, Jakubie i mnichu ze Ślęży. Te dwie historie niewiele mają ze sobą wspólnego. Łączy ich osoba Jakuba i tyle. Pamiętaj, że opowiadanie jako gatunek ma swoje określone cechy (prosta akcja, niewielkie rozmiary i najczęściej jednowątkowa fabuła).

Wracając do samego Jakuba, kiedy już dorósł, to wydaje się jakby zapomniał o zbójach. Skoro tak, to po cóż tak dużą uwagę poświęciłeś opisaniu Meszki, skoro fabularnie potrzebny był Ci jedynie do splądrowania grodu?

Na koniec serwujesz jeszcze walkę z niedźwiedziem, w której starasz się przemycić elementy heroizmu, i tu nawet to Ci się częściowo udaje, jednak to wszystko zbyt mało, bo zarówno napięcie, jaki i postać głównego bohatera należało budować przez całe opowiadanie, aby czytelnik miał szansę się wzruszyć i przejąć jego losem, podczas gdy tak naprawdę poznajemy Jakuba dopiero w końcówce, bo wcześniej był tylko dzieckiem/statystą.

Podsumowując, fabuła oraz kompozycja tego opowiadania pozostawiają wiele do życzenia.

 

Styl i język:

Stylistycznie nie jest źle. Potrafisz budować ładne zdania, potrafisz ubierać swoją historię w słowa, niestety mimo talentu, który gdzieniegdzie można dostrzec, tekst ma wiele braków i niedoskonałości, które nie pozwoliły mi cieszyć się lekturą.

 

Poniżej kilka najistotniejszych rzeczy, które rzuciły mi się w oczy:

– Interpunkcja kuleje (dwa czasowniki w jednym zdaniu oddzielamy przecinkiem, imiesłowy czasownikowe również).

– Mało dialogów (dialogi sprawiają, że tekst jest lżejszy i przyjemniejszy do czytania, próbuj zastąpić bajanie scenami dialogowymi, a tekst na tym zyska).

– Pokazuj, nie opowiadaj. To jest podstawowa zasada pisania dobrych historii. Nie mów co bohater zrobił i nie tłumacz dlaczego, bo to jest nudne. Wejdź w skórę bohatera i dotykaj, smakuj, patrz i czuj wraz z niem. Chłoń świat, który zbudowałeś, wszystkimi zmysłami. Nie mów, że ktoś cierpi, a pokaż, jak cierpi. Nie mów, co ktoś zamierzał, a pokaż, co robi i w jaki sposób. Niech jego intencje wynikają z działań. Zmuś czytelnika do wyciągania wniosków, do zastanawiania się, dlaczego dzieje się to, co się dzieje. Pozostaw mu tajemnicę, niech dotrwa z Tobą do końca opowieści z ciekawości.

 

Kilka przykładowych kulawych zdań:

 

Stary Mściwój, piastun Przemysława, kiedy ten był jeszcze pacholęciem i jego mały synek Jakub ocaleli. Mściwój z rozmysłem a dziecko z przerażenia udawali martwych i ocaleli.

 

To czyim synkiem był w końcu Jakub? Miał syna kiedy był jeszcze pacholęciem? To zdanie w obecnej formie można interpretować wielorako.

 

z jego pleców sterczało w górę toporzysko bojowego topora

 

Lepiej by tu brzmiało stylisko topora.

 

 

Zawsze miał słabość do toporów przedkładając tę oręż nad inną

 

Oręż – rodzaj męskorzeczowy, dawniej zbiorowe rodzaju nijakiego (skąd wziąłeś rodzaj żeński?)

 

Pożegnał się z Przemysławem obejmując jego głowę okoloną zlepionymi krwią długimi płowymi włosami i z mocno bijącym od targających nim emocji sercem ruszył szukać Zofii i małego Jakubka, który był największą jego radością.

 

Interpunkcja kuleje, przez co zdanie jest niezrozumiałe.

 

– Co ty byś chciał? Spytał w pewnej chwili aby zająć malca rozmową, bo nic mu przecież nie mógł zaoferować.

– Jeść. Usłyszał poprzez ciche już chlipanie.

 

Zapis dialogów niepoprawny. Poradnik -> https://fantazmaty.pl/pisz/poradniki/jak-zapisywac-dialogi/

 

Malutka rączka nie wyciągnęła się po jedzenie. Jakub spał w najlepsze rozciągnięty na kaftanie Mściwoja. Oderwał więc całą nogę i powoli przeżuwał ją starając się trzymać w ustach jak najdłużej.

 

Podmioty domyślne szwankują. Ze zdania wynika, że to Jakub oderwał nogę.

 

Mirosław ostudził ją i podał chłopcu aby zaspokoił pierwszy głód.

 

Pomyliły Ci się imiona.

 

Po chwili zaplątał się w jakieś krzaki i stanął. Rozgarniając je zauważył, że jego dłonie są mokre i lepkie. Kiedy zbliżył je do ust, poczuł słodki zapach leśnych malin.

 

Próbowałeś kiedyś zrywać maliny nocą? Zanim zauważysz, że dłonie są lepkie i mokre, poczujesz w nich mnóstwo kolców.

 

Bratobójcza bitwa pod Poznaniem położyła kres panowaniu Władysława. Musiał szukać schronienia u cesarza Konrada III przyrodniego brata jego żony Agnieszki, która była zagorzałym wrogiem palatyna Piotra. To za jej namową cesarz zorganizował wielką wyprawę przeciwko następcy Władysława zwanego Wygnańcem, Bolkowi IV Kędzierzawemu. I choć ostatecznie zamiar cesarza a przede wszystkim Agnieszki nie powiódł się z powodu naturalnej przeszkody – rozlanych wód Odry, to sytuacja zimą 1146 roku wydawała się być bardzo groźna.

 

Unikaj infodumpów, czyli ciężkich bloków tekstu przesyconych nadmiarem informacji. Warto takie informacje przekazać zgrabniej, by nie męczyć czytelnika, oraz zastanowić się, czy są niezbędne dla fabuły.

 

Tej pogańskiej i tej katolickiej.

 

Nie sądzę, by w tych czasach i w tym kontekście używano słowa „katolicki”. Katolicki oznacza powszechny. Raczej by użyto terminu chrześcijański, od Chrystusa.

 

Tematyka:

Niestety tekst jest o Ślęży, a nie o Trójkącie Sudeckim. Heroizm próbowałeś przemycić, więc tu nie będę się czepiać. Jednak sama Ślęża to za mało. Fantastyki również brak.

 

Potencjał motywacyjny:

Niewielki. Końcówka sceny z niedźwiedziem ma pewne elementy, które pokazują, że warto walczyć do końca.

 

Efekt wzruszenia:

Również niewielki. Zbyt mało pokazałeś duszy Jakuba, aby móc wzruszyć się jego walką.

 

Moja punktacja konkursowa: Poza pierwszą dziesiątką

 

PS. Tekst sprawia wrażenie, że jesteś osoba młodą i początkującą. Skala uwag i wyłapanych błędów może Cię do pisania zniechęcać, ale nie poddawaj się. Każdy z początkujących przez to przechodzi. Ważne, by tę krytykę wykorzystać do własnego rozwoju. 

Wstęp!

“Niestety mało czasu u mnie ostatnio. Toteż moje komentarze będą krótkie, kilkuzdaniowe. Zaręczam jednak, że teksty przeczytałem z taką uwagą i starannością, na jaką było mnie stać!”

 

Pierwsze kroki Anonima, zdaje się…

Powtórzone spacje, niewłaściwy zapis myśli bohatera, szalejące podmioty („Już dwa razy  trafił Meszkę zadając mu ranę twarzy i ręki. Było tylko kwestią czasu, kiedy osłabnie z utraty obficie płynącej z ran krwi i zostanie pokonany”), o uratowaniu Jakubka dowiadujemy się niepotrzebnie z komentarza, bo potem je widzimy…

Itd. itp.

Ponadto – brak dwóch gór, a tekst dzieli się na dwie dość wyraźne części, suto okraszone streszczeniami. Nieporadne to!

– fajne słownictwo, użycie archaizmów i słów dopasowanych do epoki, ponadto bogate opisy przyrody – świetna robota (pomijając gwiazdy mówiące do dziecka „stary”, tu coś nie wyszło)

 

– miej ty panie litość nad przecinkami i czytelnikami, którzy czytają tekst z dziką interpunkcją

 

– streszczanie historii zamiast pokazania czytelnikowi wydarzeń – spory minus. Poza tym nie wiem, czy w pewnym momencie ze streszczania wspomnień przeszliśmy do właściwej akcji, bo narracja w ogóle się nie zmieniła, czy to nadal wspomnienia

 

– „Meszko zaplanował bowiem na swoim dawnym druhu, a obecnym wrogu straszliwą zemstę. Przygotował się do niej bardzo starannie, godzinami obserwując z zalesionego stoku najbliższej góry życie w grodzisku.” – ten fragment mnie szalenie rozbawił. To się Meszko ciężko napracował :D

 

– W ogóle ten atak w ramach zemsty taki jakiś nie za logiczny

 

– trudno mi uwierzyć, że dziecko w wieku Jakuba byłoby na tyle rozważne, by spędzić całą noc nieruchomo i z zaciśniętymi oczami w objęciach martwej matki, podczas gdy wokół nich trwała sieczka

 

– sam element tego, że widzimy Przemysława jako głównego bohatera, a także narratora, a następnie jego śmierć, zaskakuje w pozytywny sposób – casus Neda Starka

 

– z jednej strony widać przygotowanie autora i research, z drugiej – bolesne infodumpy

 

– przeskok akcji o dwadzieścia lat do przodu wypadałoby jakoś oznaczyć, np. rozbijając tekst gwiazdką, nie jednym zdaniem w połowie akapitu

 

– końcówka jak wzięta z The Revenant, gdzie DiCaprio też oberwał od niedźwiedzia i potem się czołgał, widząc zjawy

 

– fabuła nie tworzy łańcucha wydarzeń i nie zasysa – nie wiem, o czym jest ta opowieść? Masz w niej trzech głównych bohaterów, następujących po sobie, a wymiana na tym stanowisku nie idzie z żadnym przesłaniem ani głębszą myślą. Skaczesz po wydarzeniach, nie dając im wybrzmieć ani zainteresować czytelnika

 

– wymogi konkursowe: heroizm obecny, z gór występuje tylko jedna, brak również fantastyki

Nowa Fantastyka