- Opowiadanie: soku1403 - Korytarze

Korytarze

Ciekawe, czy ktoś mnie tu jeszcze pamięta...

Cały ubiegły rok byłem nieobecny na portalu. Powody były różne, wiele się pozmieniało. Ostatecznie postanowiłem wrócić, a przynajmniej podjąć próbę powrotu. Niczego nie obiecuję, ale postaram się zapoznać z utworami nowych (dla mnie) użytkowników i przypomnieć sobie o tych już mi znanych.

Opowiadanie napisałem tydzień temu, dawno nie stworzyłem czegoś zbliżonego do fantastyki, teraz jednak nadarza się okazja, więc wrzucam opko. 

Życzę przyjemnej lektury :)

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Korytarze

Przestronne korytarze mojego zamku czasami układały się w skomplikowane mozaiki, których ludzki umysł nie był w stanie pojąć. Częstymi nocami, gdy zbudzony zechciałem udać się opróżnić pęcherz lub napić się wody, nie potrafiłem znaleźć drogi. Ściany i podłogi, sprawiające wrażenie tak znajomych i bezpiecznych, zmieniały miejsce, prowadziły do zupełnie obcych mi komnat. Dlatego też oduczyłem się wędrowania po zmroku po wnętrzu w obawie przed totalnym zagubieniem.

Rzecz jasna ciekawość momentami przeważała i gdy dopadała mnie bezsenność nogi same porywały się do lotu. Nie twierdzę, że te podróże nie wywoływały mieszanych emocji, wręcz przeciwnie. Dziecięca ekscytacja i chęć przygody kontrastowały z poczuciem niepokoju i pragnieniem osiadłego, niezmiennego trybu życia. W wieku lat trzydziestu zostałem zupełnie sam, pozbawiony bliskich, i wolałem unikać kontaktów z czymś nowym. Świadomość, że po raz kolejny się przywiążę do czegoś ulotnego skutecznie mnie alienowała.

Którejś nocy, pamiętam, wręcz wybiegłem na korytarz i, nie bacząc na nic, dawałem długie susy gdzie popadnie. Czy bym się zgubił czy nie, kompletnie mnie to w tamtym momencie nie obchodziło. Łaknąłem tej aury tajemniczości, chciałem rozwiązać zagadkę zamku albo chociaż zbliżyć się do jej sedna.

Początkowo kroczyłem przyjaznym mi holem. Rozpoznawałem gobeliny zawieszone na ścianach i mosiężny żyrandol emanujący złocistymi iluminacjami. Również kilkunastometrowy czerwony dywan, rozciągający się po podłodze, wiedział, dokąd powinien mnie prowadzić. Oczywiście zaprowadził mnie gdzie indziej. Ujrzałem przed sobą pojedyncze drzwi, różniące się od reszty drzwi w zamku. Każde wysokością przewyższały mnie co najmniej o pół metra, a ich szerokość pozwalała w jednej chwili przekroczyć próg co najmniej dwóm szczupłym osobom albo jednej bardzo tęgiej. Te jednak cechował minimalizm, choć to i tak znaczny eufemizm. Biedne, malutkie drzwiczki pomalowane najtańszą farbą koloru niezdrowej żółci odstraszały prostotą i odmiennością. Nawet klitki służby posiadały wytworne, potężne drzwi. Cóż więc odrażającego kryło się po drugiej stronie? Coś bardziej odrażającego niż kwatery niewyedukowanych ludzi, kucharek, które na każdym kroku musiałem informować o podstawowych zasadach higieny? Na tę myśl wzdrygnąłem się. Momentalnie przestałem marzyć o eksploracji gmachu i zapragnąłem z powrotem znaleźć się w mej komnacie, opatulony pierzyną po samą szyję i pogrążony w głębokim śnie. Ale ta ciekawość… Bóg mi świadkiem, że mój umysł został wtedy podzielony na dwie zażarcie walczące ze sobą części i żadna nie zamierzała zbyt łatwo ustąpić.

Wreszcie dociekliwość przezwyciężyła protekcyjność i zbliżyłem się. Chwyciłem za srebrną gałkę, pokrytą już nieco rdzą, i pchnąłem drzwi. Te z donośnym skrzypnięciem otworzyły mi drogę do pomieszczenia, którego nigdy wcześniej na oczy nie widziałem. Jeszcze w progu zaskoczenie nie pozwalało mi na wykonanie kolejnego kroku, jednak ostatecznie przemogłem się w sobie i postąpiłem wprzód. Usłyszałem tylko, jak drzwi same się za mną zamykają. Wpierw podskoczyłem ze strachu, jednak po chwili zorientowałem się, że nie mogę już się wycofać.

Pokój przypominał bardziej strych niż komnatę, głównie ze względu na ilość kurzu, niesamowicie drażniącego nozdrza. Sięgnąłem do kieszonki mego szlafroka po chustkę, by w nią kichnąć. Znajdowałem się w istnej wylęgarni zarazków oraz gryzoni. Na samym wstępie do mych uszu dotarło popiskiwanie szczura. Nie znosiłem szczurów, w dodatku miałem odsłonięte golenie, czyli stanowiłem potencjalny łakomy kąsek dla tych wyjątkowo wygłodniałych paskudztw.

Wokół panowała ciemność, toteż skorzystałem z zapałki. Przygotowałem się całkiem rozsądnie na tę nocną eskapadę.

W środku nie było nawet asortymentu. Jedynie pojedyncza drewniana szafa spoczywała w rogu z półuchylonymi drzwiczkami, najpewniej wadliwymi. Pod nią widniała spora kupka odzieży, tej mniej szykownej. Jakby dawno temu mieszkała tu jakaś służąca. Tyle że w takim razie wiedziałbym o istnieniu takowej klitki.

Nic ciekawego nie rzuciło mi się w oczy. Najwyraźniej tym razem labirynt korytarzy sprowadził mnie w miejsce zupełnie nieciekawe i pozbawione jakichkolwiek walorów.

Gdy już odwracałem się w kierunku wyjścia, nieoczekiwanie dopadło mnie osobliwe uczucie. Jakby drobny płomyk rozżarzył się w mym sercu. Nie jeden z tych niepokojących, wręcz przeciwnie. Płomyk spokoju, rzekłbym nawet, że nadziei. Jakiej nadziei, tego nie potrafiłem już określić.

Wróciłem do mego pokoju bez większego problemu i niechybnie zanurzyłem się w świat sennych marzeń. Po przebudzeniu o ósmej nad ranem zasiadłem w jadalni. Podczas gdy służba krzątała się dookoła, ja wciąż rozmyślałem o tym przedziwnym uczuciu, jakiego doznałem poprzedniej nocy. Zastanawiałem się nad tym na tyle intensywnie, że aż nie zwróciłem uwagi na lokaja, który pokornie stał nade mną od Bóg wie jak dawna. Gdy wreszcie go dostrzegłem, spytałem, o jaką sprawę chodzi. Ten oznajmił, że przed zamkiem czeka jakaś dama. Zmarszczyłem brwi, albowiem nie spodziewałem się żadnych gości. Co więcej, nikt nie zawitał w moim majątku od czterech miesięcy. Nabrawszy podejrzeń, że to jakaś urzędniczka, kazałem odesłać ją lokajowi, jednak ten po kilku minutach wrócił z informacją zwrotną. Dama rzekomo bardzo nalegała. Zrezygnowany i nieco zirytowany ostatecznie zgodziłem się na jej wizytę.

Niebawem do jadalni wkroczyła przygarbiona starowinka w wytwornej czarnej sukni i kapeluszu z zawiniętym rondlem. Zgodnie z zasadami panującymi w wyższych kręgach ucałowałem jej dłoń. Przedstawiła się jako Jadwiga. Tuż po podaniu herbaty dowiedziałem się, że jest ona moją ciotką, siostrą mojej zmarłej matki. Na tę wieść nieomalże zakrztusiłem się napitkiem.

– Jak to? – wydukałem, usiłując zapobiec kaszlowi.

– Proszę uderzyć się kilka razy w pierś – powiedziała kobieta. – To pomoże.

Usłuchałem rady. Faktycznie pomogło.

– Dziękuję. Wracając, jak to możliwe? Moja matka miała tylko jedną siostrę, Alicję, ale ona również zmarła. Dziesięć lat temu zabrała ją gruźlica. Byłem na jej pogrzebie.

Pani Jadwiga spuściła głowę, jakby zasmucona tymi wieściami.

– Och, miałam nadzieję, że po tak długim czasie ujrzę chociażby jedną z moich sióstr, a tu widzę, że zarówno Alicja, jak i Maria pożegnały się z tym światem. – Otarła pojedynczą łzę z policzka. Żal uznałem za zupełnie autentyczny. – Proszę mi wybaczyć, pewnie nic pan nie rozumie… Mogę mówić do pana po imieniu?

– Jeśli faktycznie jest pani moją ciotką, a wierzę, że tak jest, to w takim razie może pani – zezwoliłem. – Jednocześnie chciałbym w takowym rozrachunku nazywać panią ciocią.

– Dobrze więc. – Oblizała suche jak wiór wargi. Niegdyś pewnie smakowały one ust rozmaitych panisk, dziś po tamtych czasach pozostały wyłącznie wspomnienia. – Adamie, w pierwszej kolejności chciałabym złożyć ci moje kondolencje. Twoja matka była bardzo dobrą kobietą i wcale nie obwiniam jej za to, że nigdy ci o mnie nie wspomniała. – Westchnęła ciężko. – Czterdzieści pięć lat temu, jeszcze w wieku młodzieńczym, zostałam uznana za zaginioną. Po prostu zniknęłam z dworku i nigdy więcej tu się nie pojawiłam. Twoja matka, jak zresztą cała rodzina, pewnie doszli do wniosku, że utopiłam się na pobliskich mokradłach, skoro nie zostało po mnie ani śladu.

– W takim razie co się z tobą stało, ciociu? Dlaczego odeszłaś na tak długi czas?

Jadwiga uśmiechnęła się tajemniczo, po czym upiła nieznaczny łyk ziołowej herbaty.

– Służba też się zmieniła – odbiegła od tematu. – Nie rozpoznaję kompletnie lokaja. Za moich czasów lokajem i przyjacielem rodziny był Edmund, ale już wtedy miał na karku ze cztery tuziny wiosen. – Zatrzymała wzrok na blacie stołu. Cierpliwie czekałem na jej kolejne słowa. – Dostrzegasz piękno tego zamku, Adamie?

Z moich ust wydobyło się przeciągłe parsknięcie połączone ze wzruszeniem ramion.

– Jest urokliwy, to prawda. Może i wymagałby on małego remontu, ale i tak przyjemnie mi się na niego patrzy i w nim żyje.

– W tym zamku jest kawał historii – oznajmiła. – Historii, która jednej nocy wychodzi na jaw, a drugiej chowa się w kącie w obawie przed demaskacją. – Spojrzała na mnie z lekkim uśmiechem. – Widzę po twoich oczach, że rozumiesz, co mam na myśli.

Nie odpowiedziałem. Ciocia Jadwiga dopiła herbatę, po czym odprowadziłem ją do powozu i rzuciłem woźnicy miedziaka.

– Jeszcze jedno, ciociu – zagaiłem przez okienko karocy.

– Tak? – Staruszka wychyliła się, by na mnie popatrzeć.

– Nie odpowiedziała mi uprzednio ciocia na pytanie.

– Pamiętam – zapewniła z tym samym enigmatycznym uśmiechem. – Czy mogłabym złożyć ci kolejną wizytę za jakiś czas?

– Oczywiście – zezwoliłem bez większego zawahania. – Te mury gościły już ciocię jako mieszkankę, więc pod żadnym pozorem nie mógłbym odmówić.

– Ostrzegam jednak, że zjawię się bez zapowiedzi. Preferuję niespodzianki od przewidywanych wydarzeń. Potrafisz zrozumieć, co mam na myśli?

Skinąłem głową.

– Świetnie. – Odwróciła ode mnie wzrok. – Do zobaczenia w takim razie.

– Do zobaczenia.

Dałem woźnicy znak ręką, że może już jechać i jeszcze przez chwilę obserwowałem odjeżdżający powóz. Następnie udałem się do mej komnaty, aby uciąć sobie małą drzemkę, gdyż nagle dopadła mnie niespotykana za dnia senność.

 

***

 

Zbudziłem się dopiero późnym wieczorem. Służba, mająca zakaz wkraczania do mego pokoju bez zezwolenia, już nie krzątała się po zamku, gdy wstałem. Poczułem nieznośne burczenie w żołądku, toteż postanowiłem pójść do kuchni.

Ruszyłem w drogę, rozmyślając już o smakowitej kanapce z serem i kilkoma plastrami szynki, lecz w pewnym momencie zorientowałem się, że wędruję zdecydowanie za długo. Kuchnia powinna znajdować się dwa zakręty od mojej komnaty, a skręciłem już chyba cztery razy. Po paru sekundach główkowania znalazłem źródło problem. Zamek znów płatał mi figle. Tyle że ja nie pragnąłem podróży a solidnego posiłku.

Kroczyłem po korytarzach z zapałką wystającą mi spomiędzy kciuka i wskazującego palca. Człapałem tak już dobry kwadrans, a na kuchnię nadal się nie natknąłem. Co więcej, nie natknąłem się na żadne inne pomieszczenie. Jakby wszystkie niespodziewanie zniknęły za sprawą jakiejś tajemnej mocy, która uznała, że głód podczas tego spaceru minie. Niezwykle mylnie, ponieważ bardzo chciałem jeść.

Gdy wreszcie ujrzałem na horyzoncie jakieś drzwi spowite w cieniu uradowałem się na tyle, że aż pobiegłem w ich stronę, byle tylko jak najszybciej opuścić te okropne korytarze.

Po chwili rozpoznałem w nich te same drzwi co poprzedniej nocy. Nie miałem ochoty ponownie zaglądać do tej zatęchłej klitki, a jednocześnie momentalnie przypomniało mi się to osobliwe uczucie ciepła. Na tyle niecodzienne i na pewien sposób przyjemne, że ostatecznie przekręciłem gałkę.

Znów trafiłem do tych zakurzonych czterech ścian, jednak panująca energia uległa zmianie. Coś wisiało w powietrzu. Coś obcego i znajomego zarazem. Musiałem poważnie zastanowić się, czy przypadkiem nie wariuję.

Zmysły jednak nie myliły mnie. W kącie pomieszczenia widniał jakiś kształt. Całkiem sporych rozmiarów. Człowiek. Dziewczyna. Na miłość boską, jakże cudowna dziewczyna. Siedziała skulona, a pojedynczy kosmyk rudych włosów opadał jej na zroszone czoło.

– Halo, panienko – zawołałem.

Podniosła głowę, odsłaniając zadarty nosek na piegowatej twarzy, śniado-różowe usta oraz oczy koloru szmaragdu. Piękna ujmowała jej tylko zabrudzona, podarta błękitna sukienka, żeby nie powiedzieć łachmany.

– Przyszedł mnie pan skrzywdzić? – spytała drżącym głosem, unikając mego spojrzenia.

– Nie – odparłem od razu. – Dlaczego tak pomyślałaś?

– Ludzie lubią mnie od czasu do czasu krzywdzić… Zimno mi.

Bez wahania zdjąłem szlafrok i podałem jej go. Dziewczyna nie założyła go, lecz po prostu się nim okryła.

– Już lepiej?

Biedne niewieście pokiwało ledwo widocznie głową.

– Jak ci na imię, panienko?

– W tym pomieszczeniu nie ma imion – stwierdziła.

Zmarszczyłem brwi.

– Jak to nie ma imion?

– Normalnie – odrzekła ze wzruszeniem ramion. – Tak to tutaj działa. Zresztą łatwo mogę pana o tym przekonać. – Po raz pierwszy na mnie spojrzała. – Jak ma pan na imię?

Już przymierzałem się do odpowiedzi, gdy nagle do mej głowy uderzyła przytłaczająca pustka.

– Widzi pan? – kontynuowała dziewczyna, najwidoczniej zauważając dezorientację wypisaną na mojej twarzy. – Chociaż możliwe, że istnieje sposób na przemycenie tutaj imion. Ciężko mi powiedzieć, bo nigdy stąd nie wychodzę.

– To jak mam cię nazywać w takim razie?

Rudowłosa na chwilę pogrążyła się w myślach, zatrzymując wzrok na suficie.

– Gwiazdka.

– Dlaczego akurat "Gwiazdka"?

– Bo dawno nie widziałam nieba – wyjaśniła. – A bardzo bym chciała. A pan jakie sobie wybiera imię?

– Ja też mam wybrać?

– Dlaczego nie? – Gwiazdka najwidoczniej nabrała pewności siebie. – To może być cokolwiek, chociaż najlepiej, żeby miało jakieś uzasadnienie.

Nie odpowiadałem przez dobre dziesięć sekund, intensywnie zastanawiając się nad moim nowym mianem.

– Rybak – wypaliłem wreszcie, na co dziewczyna zareagowała gromkim śmiechem. – Co cię tak bawi?

– Rybak? – powtórzyła, nie mogąc powstrzymać chichotu. – A co, łowisz ryby?

– Nie. To pierwsze co mi się spodobało.

– Pierwsze co ci się spodobało? – Podrapała się po brodzie w głębokim zamyśleniu. – A co było pierwsze co ci się nie spodobało?

– Nie chcę mówić.

– Dlaczego?

– Bo to głupie.

– No dalej, powiedz.

Westchnąłem ciężko. Przyparty do muru przez nieznajomą dziewuchę, też mi coś.

– Chłopiec.

Spodziewałem się kolejnego napadu śmiechu, jednak Gwiazdka tylko uniosła lekko kąciki ust i skinęła głową.

– Więc będę cię nazywała "Chłopcem".

Przewróciłem oczami. Prawdę powiedziawszy, to i tak nie miało to zbyt wielkiego znaczenia.

– Co w ogóle robisz w tym pokoju? – spytałem.

– Mieszkam – odmruknęła takim tonem, jakby była to najoczywistsza kwestia pod słońcem.

– Wiem, że mieszkasz. Ale dlaczego?

– Sama nie wiem. Ostatnio mieszkałam tu dlatego, bo taki pokój został mi przydzielony przez Łyżkonosa.

– Kim, u licha, jest Łyżkonos?

– Zapomniałeś? – Gwiazdka zachichotała. – Tu nie można mówić prawdziwych imion. Nazwałam go Łyżkonosem, bo jego nos skojarzył mi się z kształtem łyżki.

Skinąłem głową.

– Tak… teraz to nabiera sensu.

– Ale potem coś się zmieniło. Sama nie wiem co dokładnie. Czuję się, jakbym trafiła do innego, równoległego świata, gdzie wszystko wygląda tak samo, ale jest inne. No i pomieszkuję sobie tutaj od… hm, to jest bardzo dobre pytanie. Od jak dawna? Nie mam zielonego pojęcia.

– A co ty jesz? – zainteresowałem się.

– To też jest śmieszna sprawa, bo nie jadłam nic i nie piłam od wieków, a wcale nie odczuwam głodu czy pragnienia. Chociaż z chęcią skosztowałabym takiej tłuściutkiej szynki. – Przymknęła oczy, uśmiechając się szeroko. – Nie ma nic pyszniejszego niż dorodny kawał szynki.

– Mogę ci zaraz przynieść szynkę.

– Nie możesz – stwierdziła Gwiazdka, której uśmiech momentalnie zniknął z twarzy. – Do tego pokoju można wejść tylko raz jednej nocy, potem już go nie znajdziesz. Więc albo jeszcze zostaniesz, albo przyjdziesz jutro.

– W takim razie przyjdę jutro – zdecydowałem. – Zostawię ci mój szlafrok, żeby ci było cieplej. – Tuż przy drzwiach coś wpadło mi do głowy. – Wiesz może, czy istnieje jakaś jedna konkretna droga prowadząca do tego pokoju?

– Wystarczy, że będziesz chciał tu przyjść, a korytarze same cię zaprowadzą. Ale tylko raz w nocy.

– A za dnia?

– Za dnia korytarze śpią – odparła znowu tonem "jak możesz tego nie wiedzieć". – I to bardzo twardym snem. Lepiej nawet nie szukać sposobu na ich przebudzenie, bo to na pewno nie skończy się dobrze.

– Rozumiem. Do jutra w takim razie.

– Do jutra, Chłopcze.

Przez chwilę chciałem powiedzieć, by mnie tak nie nazywała, jednak ostatecznie zatrzasnąłem za sobą drzwi i wróciłem do sypialni. Zasnąłem dopiero po jakiejś godzinie, ponieważ wciąż rozmyślałem o tej dziewczynie. Wreszcie coś ciekawego zawitało za murami tego przeklętego zamku.

 

***

 

W chwili wielkiej nudy postanowiłem dokonać przeszukania szafy znajdującej się w salonie. Spoczywały w niej rodzinne pamiątki. Uporządkowałem je kilka miesięcy po śmierci matki, kiedy to zostałem już zupełnie sam, i już nigdy więcej nie zajrzałem do środka w obawie, że fala nostalgii uderzy mnie w sposób negatywny. Teraz jednak byłem na to przygotowany, a przynajmniej wychodziłem z takowego założenia, toteż bez oporu wyjąłem rozmaite graty i wyłożyłem je na stole. Jakieś zdjęcia, biżuteria przekazywana z pokolenia na pokolenie, lecz te rzeczy nie przykuły mej uwagi. Za to bardzo zainteresowała mnie sporawa kupka listów zawiniętych złotą wstążką. Usiadłem przy kominku i przystąpiłem do lektury. Styl przywodził mi na myśl ojca. Zawsze drzemała w nim poetycka natura, choć nigdy nie dawał mi do przeczytania swoich wierszy. Raz tylko podejrzałem co nieco, ale gdy mój opiekun to odkrył, targało nim wielkie niezadowolenie. Nigdy nie doszło do rękoczynów, za to sam jego podniosły głos momentami budził we mnie lęk.

Gdy się tak relaksowałem przy wierszach ojca, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że zmarnował on swój talent. Z takim warsztatem i artystycznym kunsztem bez problemu przebiłby się do elity, a jego utwory gościłyby w najsłynniejszych czasopismach w kraju. Ten jednak pokazywał wiersze jednej, jedynej osobie. Mojej matce. Nie dość, że tylko jej je pokazywał, to były one adresowane specjalnie do niej, jak wynikało z treści.

 

Gdy miłość puka w okiennice

Wszystko dookoła tętni życiem

Jak galopujący przez lasy koń

Czuję energię, czuję też twą woń

Otwierasz szczęście niczym księgę

Pokazując mi wszystko co piękne

 

Te kilka wersów wywołało na mnie niesamowite wrażenie, coś niezwykle ciężkiego do opisania. Czułem te emocje, które towarzyszyły memu ojcu w trakcie pisania, czułem miłość moich rodziców kwitnącą w tamtym czasie. Oni byli ze sobą bardzo szczęśliwi. Nawet jeśli czasami podsłuchiwałem ich kłótnie, a te krzyki przerażały mnie, teraz uświadomiłem sobie, jaką moc miały te sprzeczki. W związku wolnym od zażartych dyskusji nie może dobrze się układać. Bo to oznacza, że żadnej ze stron nie zależy.

 

***

 

Ani się obejrzałem, a nastał już wieczór. Obiecałem Gwiazdce zawitanie do jej pokoju i nie zamierzałem złamać obietnicy. Poza tym chciałem tam iść. Obecnie to właśnie ta wieczna dziewczynka stanowiła największą tajemnicę zamku, a ja liczyłem na jej rozwiązanie. Niekoniecznie rychłe, wręcz przeciwnie. Im dłużej dążyłbym to prawdy, tym więcej czasu spożytkowałbym produktywnie.

Wpierw udałem się do kuchni i zrobiłem kilka kanapek. Następnie wygramoliłem z szafy parę ubrań, które pozostawiła po sobie moja matka. Tak wyposażony ruszyłem w nocną podróż z przeświadczeniem, że te eskapady wkrótce staną się codziennością.

Tuż przed drzwiami zatrzymałem się na moment i powtórzyłem w myślach kilka razy moje imię. Adam, Adam, Adam. Dla nabrania pewności, że mi ono nie umknie.

Wkroczyłem do środka. Gwiazdka, tak jak ostatnio, siedziała skulona w kącie. Podniosła głowę. Na jej twarzy początkowo malowało się przerażenie. Dopiero gdy zorientowała się, kto przyszedł, ów grymas zniknął.

– Dobrze cię znowu widzieć, Chłopcze – powiedziała.

– Nie jestem Chłopcem – odparłem. – Mam na imię… Mam na imię…

Dziewczyna z rozbawieniem przyglądała się moim usilnym próbom, jednak czułem się, jakby ktoś wydrążył mi dziurę w głowie i wyciągnął z niej tylko tę jedną rzecz.

– Mówiłam ci, że tutaj nie ma imion.

– To fakt, mówiłaś. Myślałem jednak, że uda mi się jakoś to ominąć.

– To zbyteczne – stwierdziła, wskazując na mnie. – Co tam masz?

– Parę drobiazgów. – Okryłem ją ubraniami i wręczyłem talerz. – Kanapki z szynką, tak jak chciałaś.

Gwiazdka momentalnie rozpromieniła się. Wzięła dwa łapczywe gryzy. Przeżuwała z zamkniętymi oczami i szerokim uśmiechem.

– Musiałaś dawno nie jeść kanapek, prawda?

– Oj tak – potwierdziła z pełnymi ustami. – Sama nie wiem, jak dużo czasu minęło, odkąd miałam cokolwiek w ustach.

Klepnąłem się w czoło.

– Na śmierć zapomniałem! Miałem ci jeszcze przynieść wodę.

Gwiazdka jedynie machnęła ręką.

– Nic nie szkodzi, przyniesiesz następnym razem. Przecież wiesz, że nie odczuwam głodu ani pragnienia. Co nie zmienia faktu, że bardzo przyjemnie po tak długim okresie posuchy je się takie kanapki. – Przełknęła głośno kawałek. – Tak naprawdę to i tak niezbyt często jadłam kanapki z szynką. Zazwyczaj Łyżkonos przynosił mi wodę i suchy chleb.

Zmarszczyłem brwi.

– Dlaczego?

– Kiedyś musiałam coś jeść. A potem Łyżkonos przestał przychodzić, to ja też przestałam musieć jeść.

– Chodziło mi o to, dlaczego Łyżkonos tak srogo cię traktował – uściśliłem, dosiadając się do niej. Gwiazdka nie stawiała oporu. Najwidoczniej przywykła już do mojego towarzystwa.

– Ciężko powiedzieć. Chyba po prostu mnie nie lubił. W przeciwieństwie do Stokrotki.

– Kim jest Stokrotka?

– Ale ty głuptasem jesteś. – Zachichotała. – Bez imion i innych szczegółów. Chociaż akurat te drugie czasami wymykają się z objęć tajemnicy. Imiona nigdy.

– To w takim razie dlaczego Stokrotka?

– Bo pamiętam, że jak jeszcze wychodziłam z tego pokoju, to ona bardzo lubiła zbierać stokrotki.

– Rozumiem. – Przez chwilę milczałem, rozmyślając nad odpowiednim pytaniem. – A za co Łyżkonos tak lubił Stokrotkę?

– Pewnie dlatego, że była grzeczna i ładna.

– Przecież ty też jesteś ładna.

– Och, nie żartuj. – Gwiazdka zmarszczyła zadarty nosek, jakby miała do mnie pretensje o komplement. – Wszyscy wiemy, że rude włosy to symbol zdrady i dwulicowości. Tak nawet napisane jest w Biblii. Przecież Judasz był rudy.

– Kolor włosów nie może warunkować tego, kim jesteśmy – oznajmiłem. – Decyduje o tym nasza osobowość, charakter, a nie nabyte cechy fizyczne.

Dziewczyna chyba musiała się zastanowić, ponieważ nie odpowiedziała od razu. Patrzyła gdzieś w bok w głębokiej konsternacji.

– Łyżkonos zawsze powtarzał, że powinnam się wstydzić, że jestem potomkinią zdrajców i że nikt nigdy nie pokocha kogoś tak podłego jak ja. – W oczach Gwiazdki zaszkliły się łzy.

– To bardzo okrutne słowa. I bardzo nieprawdziwe.

Pociągnęła nosem, lecz już za chwilę ponownie zrobiła się pogodniejsza.

– A czy ciebie ktoś pokochał? – spytała.

– Nic mi o tym nie wiadomo – odparłem bez wahania.

– Nie masz żony albo chociaż narzeczonej? Przecież jesteś już strasznie stary!

Wybuchłem gromkim śmiechem.

– Trzydzieści lat to nie jest aż tak sędziwy wiek, ale przyznam ci rację, większość jest już wtedy żonata. Rodzice zawsze powtarzali mi, że powinienem się ustatkować, utrzymać ród przy życiu, lecz ja nie zamierzałem wymuszać miłości. Pragnąłem szczerego uczucia i niestety nie doczekałem się go do teraz.

– To bardzo smutne – stwierdziła Gwiazdka.

– Nie aż tak jak by ci się mogło wydawać. Chociaż z drugiej strony przynajmniej nie byłbym sam w tak dużym zamku.

 – Nie jesteś sam. Przecież ja też tu jestem.

– Ale dowiedziałem się o twoim istnieniu dopiero wczoraj – zauważyłem, zerkając na pusty już talerz. – Następnym razem też mam ci przynieść trochę kanapek?

Gwiazdka energicznie pokiwała głową.

– O tak, tak. I gdybym mogła prosić, to chciałabym jeszcze dużego, dorodnego pomidora.

– Dobrze. To następnym razem przyniosę ci także pomidora.

– Ale chyba jeszcze nie idziesz? – spytała wyraźnie zmartwiona, ze zmarszczonym czołem.

– Mogę zostać jeszcze na chwilę.

– Mam pytanie.

– Zamieniam się w słuch.

– Dlaczego kazałeś nazywać siebie Chłopcem?

– Nie chciałem, żebyś nazywała mnie Chłopcem – przypomniałem. – Z początku powiedziałem, żebyś nazywała mnie Rybakiem, ale…

Gwiazdka momentalnie zareagowała śmiechem. Przewróciłem oczami. Czasami w trakcie rozmowy z nią zapomniałem, że ma maksymalnie szesnaście lat i jej poczucie humoru często zahacza o dziecinność.

– …ale uznałaś, że to wyjątkowo głupie, więc spytałaś mnie o moje pierwsze skojarzenie, które z kolei ja uważałem za wyjątkowo głupie.

– Może i głupie, ale jednak było twoim pierwszym skojarzeniem – odparła. – I na pewno ma ono jakieś znaczenie.

– Szczerze w to wątpię.

– Możesz tak mówić i myśleć, ale gdzieś w głębi duszy znasz to znaczenie. Pomyśl przez chwilę.

Zastosowałem się do rady i na moment skupiłem myśli na symbolice tego absurdalnego pseudonimu. Nie minęło dziesięć sekund, a spojrzałem na Gwiazdkę z otwartymi z zaskoczenia ustami. Dziewczyna znowu zachichotała.

– Faktycznie to ma jakieś znaczenie – stwierdziłem.

– A nie mówiłam? Ale oczywiście dorosły nie posłucha kogoś dwa razy młodszego od siebie, bo co może wiedzieć taka durna dziewucha jak ja.

– Nie o to chodzi.

– Przecież wiem! – zawołała rozbawiona. – Zgrywam się tylko. No ale mów, jakie znaczenie ma twoje nowe imię?

– Wydaje mi się, że trochę tęsknię za okresem dzieciństwa – przyznałem, patrząc gdzieś w bok. – Za czasami, kiedy jeszcze nie byłem taki samotny i otaczali mnie różni ludzie. Za czasami, kiedy moi rodzice jeszcze żyli. Chyba w głębi duszy pragnę obudzić w sobie cząstkę chłopca, która drzemie gdzieś głęboko, ale na tyle głęboko, że nie jestem w stanie tak po prostu jej z siebie wykrzesać.

 – Tak podejrzewałam – oznajmiła Gwiazdka i położyła mi dłoń na ramieniu. – Wiem, jak to jest. Niby nie przepadałam za Łyżkonosem, ale on był jedyną osobą, która mnie odwiedzała od czasu do czasu, nawet jeśli nie był dla mnie miły, a gdy przestał, dosięgła mnie kompletna samotność. Potrzebujemy kontaktu z ludźmi. Niestety.

Uśmiechnąłem się.

– Jak na dziewczynkę, jesteś całkiem bystra.

– Po prostu miałam bardzo dużo czasu na rozmyślania – wyjaśniła. – Poza tym nie jestem taką dziewczynką. Przeżyłam piętnaście wiosen oraz dodatkowe nie wiadomo ile, odkąd przestałam się starzeć, więc radzę ci mnie nie ignorować.

– Nie zamierzam – zapewniłem. – Gdybym zaczął ignorować twoje słowa, musiałbym być skończonym durniem.

Gwiazdka znów się rozpromieniła i nieoczekiwanie wpadła mi w ramiona. Gdy tak ją tuliłem, poczułem coś, czego dotychczas nie czułem. Coś na podobieństwo macierzyńskiego instynktu. Potrzeby opiekowania się kimś. Naprawdę pragnąłem się nią opiekować.

– Już wątpiłam, że na tym świecie istnieją wspaniali ludzie – szepnęła mi do ucha. – Łyżkonos był taki okrutny, mimo że powinien tulić mnie tak jak ty tulisz teraz mnie. A wszyscy inni w ogóle nie zwracali na mnie uwagi. Stokrotka też w pewnym momencie przestała mnie odwiedzać. Ale to przez Piórko.

– Piórko?

– Późno już – stwierdziła, odbiegając od tematu. – Nie chcę cię zatrzymywać, a pewnie potrzebujesz snu.

– To prawda – przytaknąłem. – Ale przyjdę do ciebie jutro, obiecuję.

– A ja obiecuję, że będę czekać – zdeklarowała z uśmiechem.

– A więc trzymam cię za słowo.

Opuściłem pokój z podniesionymi kącikami ust. Z takim wyrazem twarzy również zasnąłem. Noc minęła zdecydowanie spokojnie.

 

***

 

Przez cały dzień nie miałem pojęcia, co czynić. Próbowałem podjąć się lektury jakiejś powieści, którą przypadkiem znalazłem podczas przeszukiwania szafy z rodzinnymi pamiątkami, jednak książka zupełnie mnie znużyła, przez co lokaj musiał mnie budzić, kiedy to uciąłem sobie niespodziewaną drzemkę w bujaku. Naszła mnie refleksja, że ostatnio nazbyt uzależniłem się od towarzystwa Gwiazdki i nic tylko czekałem na kolejne spotkanie z dziewczyną. Momentami wątpiłem w słuszność moich działań, lecz ostatecznie tłumiłem wszelkie myśli dotyczące ucięcia kontaktu z nią. Kolejne tajemnice otwierały się przede mną otworem, nie zamierzałem nagle tego wszystkiego przerwać. Nie doprowadziłoby to do niczego produktywnego.

Wieczorem znów przygotowałem talerz kanapek, uprzednio zrywając z ogródka najdorodniejszego pomidora, jakiego znalazłem. Nalałem też wody do dzbanka. Już gotowy mogłem przystąpić do drogi.

Kroczyłem ciemnymi korytarzami zdecydowanie za długo. Zazwyczaj wędrówka zajmowała mi co najwyżej kwadrans, teraz błąkałem się już od mniej więcej dwudziestu minut. Nabrałem podejrzeń, że zamek postanowił sobie ze mnie zadrwić i tym razem nie doprowadzić mnie bezpiecznie na miejsce, a wpierw trochę pomęczyć. Nie znałem przyczyny tego zabiegu. Któż wiedział, dlaczego korytarze tworzyły te arcyciekawe mozaiki i któż wiedział, jakie intencje mogły mieć. O ile korytarze w ogóle mogły mieć jakiekolwiek intencje. Jednak w przypadku tych bardzo poważnie rozważałem tę opcję.

Drzwi, na które się natknąłem, przypominały te rozciągające się po całym zamku, a nie te drobne i wyróżniające się na tle pozostałych. Początkowo chciałem zawrócić, lecz znów uderzyła mnie ta wścibska ciekawość. Bez większego zastanowienia odłożyłem talerz i dzbanek na podłogę, po czym pchnąłem drzwi i wszedłem do środka.

Wnętrze uznałbym za wyjątkowo szykowne. Na ścianach widniało wiele obrazów, głównie o charakterze batalistycznym. Biblioteczka pełna była grubych ksiąg, a stojący w kącie antyczny zegar tykał cicho co sekundę.

Serce pomieszczenia stanowiło jednak duże, drewniane biurko. Roiło się na nim od jakichś papierów, spoczywała również na nim maszyna do pisania. Nie te rzeczy jednak zwróciły moją uwagę, a postać usadowiona na krześle. Elegancko ubrany, łysiejący mężczyzna w wieku, celując, pięćdziesięciu lat, wpatrywał się w blat z pochyloną głową. W ręce trzymał butelkę wódki i delikatnie ją wymachiwał. Wyglądało to dość komicznie.

Dopiero po jakichś dziesięciu sekundach dostrzegł moją obecność. Obrzucił mnie jedynie przelotnym spojrzeniem, po czym znów utkwił wzrok na biurku. Ta chwila wystarczyła mi, bym przyjrzał się jego twarzy. Tego płaskiego, szerokiego nosa może nie skojarzyłbym z łyżką, ale domyślałem się, że dziecięca wyobraźnia w tym momencie bardzo by mi pomogła.

– Dżentelmenowi nie wypada pić samotnie – zauważyłem.

– Chcesz się dołączyć? – wycharczał. Musiał wypić już całkiem sporo.

– Nie do końca o to mi chodziło. – Usiadłem naprzeciwko niego.

– Zabronisz mi jedynej rzeczy, która chociaż trochę pozwala zapomnieć mi o tym wszystkim? – Parsknął smutnym śmiechem. – Nie uznaj tego za groźbę, ale przysięgam, że walczyłbym o tę flaszkę jak rozjuszony niedźwiedź.

– Nie wątpię. – Zamilkłem na chwilę. – O czym chce pan zapomnieć?

– Ludwik.

– Słucham?

– Mam na imię Ludwik.

– A ja Chło… znaczy się Adam.

– Adam… – Przełknął głośno ślinę. – Widzisz, Adamie, czasami rzeczy po prostu nie układają się po twojej myśli. Wtedy zostaje albo sznur, albo flaszka. – Uniósł butelkę. – Ja wybrałem flaszkę.

Upił kilka sporych łyków.

– Ja dostrzegam jeszcze trzecią opcję – powiedziałem. – Zmierzenie się z rzeczami, które nie układają się po naszej myśli, i podjęcie próby sprowadzenia ich do porządku.

Ludwik zarechotał. Podniósł na mnie spojrzenie.

– Widzę, że jesteś bardzo pewny co do swojej teorii, ale uwierz mi, łatwo mówić, a zdecydowanie trudniej zrobić.

– Ale trzeba przynajmniej spróbować. A mam wrażenie, Ludwiku, że ty nawet nie próbowałeś.

– Co ty niby możesz wiedzieć? – uniósł się momentalnie. W kącikach jego ust pojawiły się strużki śliny. – Za kogo ty się uważasz, co? Co ty w ogóle robisz w mojej rezydencji?

– Gwiazdka nazywa cię Łyżkonosem – zignorowałem pytanie. – Z początku myślałem, że ta prześmiewczość wynika tylko z kształtu nosa, jednak szybko nabrałem przekonania, że nie o to głównie chodzi. Jesteś karykaturą człowieka, Łyżkonosie.

– Dlaczego mnie tak nazywasz, skurwysynu?! – wrzasnął, uderzając pięścią w stół. – I kim, do cholery, jest Gwiazdka?!

– Dziewczyna, którą trzymasz w jakimś zatęchłym pokoju, praktycznie jej nie karmisz, izolujesz od reszty i traktujesz jak zwierzę!

– Gwiazdka? – Zaczął się chrapliwie śmiać, jednocześnie patrząc mi w oczy. – Przedstawiła ci się jako Gwiazdka, a mnie nazywała Łyżkonosem? Boże, wiedziałem, że ta dziewucha to skończona wariatka, a nie dworska panienka.

– Ona nie jest wariatką – wysyczałem przez zaciśnięte zęby. Powoli traciłem cierpliwość do tego obrzydliwego człowieka. – Jest zagubioną dziewczynką, pozbawioną czułości i obecności kogoś bliskiego. To powinna być twoja rola. Być przy niej i ją wspierać, a nie regularnie wmawiać, że jest gorsza od reszty.

– Ale ona jest gorsza od reszty! – Pociągnął łyk wódki, a następnie opuścił wzrok. – Chcesz wiedzieć, co ona narobiła? Co to szatańskie dziewczę wprowadziło do mojej rodziny? Jak bardzo ją zniszczyło? – Wolną ręką zaczął grzebać w stercie papierów i wyjął z niej jakąś pojedynczą kartkę. – Masz, czytaj. Zobacz sam, co ta ruda diablica spowodowała.

Zaciekawiony, a jednocześnie nieufny zerknąłem na zwitek. Rozpoznałem od razu zarówno pismo, jak i formę. To był jeden z wierszy mojego ojca.

Zatańczyłbym z Tobą pośród burz

Wpadłbym w Twoje ramiona znów

Oddychałbym tylko całą Tobą

Przy Tobie jestem lepszą osobą

Daj mi poczuć płomień tych włosów

Skryjmy się razem pośród wrzosów

Nie chcę się już dłużej ukrywać

Jadwigo, Twa miłość mnie wzywa

 

Spojrzałem na Ludwika. W oczach szkliły mu się łzy. W butelce zostało już zaledwie kilka łyków.

– Początkowo myślałem, że on to do mojej Karolinki pisze, a potem przeczytałem to. Przeklęta dziewucha zwiodła narzeczonego własnej siostry. Omamiła go którymś ze swoich diabelskich czarów, dla własnej zabawy.

– To nie czary, a miłość – stwierdziłem. – Najwidoczniej mój… ten panicz po prostu kochał Jadwigę. Ale ty postanowiłeś zniszczyć to prawdziwe uczucie, puścić je z dymem i ukarać tę biedną dziewczynę za coś szczerego. – Miałem wrażenie, jakby z każdym słowem z moich ust wypływały także spore dawki nienawiści i wstrętu do Ludwika. – Powinieneś się za to wstydzić.  

– To ona powinna się wstydzić! – drążył, kręcąc ciągle energicznie głową. – Ona, nie ja! Każdej nocy modliłem się, by Bóg dał mi jakiś znak. By dał mi znak, że ona wcale nie powstała z mojego nasienia. Ktoś musiał na moją małżonkę rzucić klątwę, że urodziła takie okropne coś.

Nie wytrzymałem. Przetoczyłem się przez biurko, strącając papiery oraz flaszkę, i dopadłem do Łyżkonosa, okładając go pięściami po twarzy. Nie minęła sekunda, a obaj, wraz z krzesłem, runęliśmy na podłogę, gdzie kontynuowaliśmy bójkę. Ludwik próbował kontrować moje ciosy, jednak alkohol skutecznie go osłabił, przez co po chwili leżał już bezradny, zasłaniając jedynie twarz rękoma. Mimo to nie zamierzałem przestać. Zbyt targała mną złość, którą pragnąłem wylać na tego parszywego tyrana, obdartego z jakichkolwiek uczuć i myślącego wyłącznie o sobie.

Wreszcie Ludwik ani drgnął. Z półprzymkniętymi oczami, otwartymi ustami i przechyloną głową wyglądał na martwego.

Wstałem, otrzepałem się z kurzu i czym prędzej opuściłem pomieszczenie. Próbowałem jeszcze dotrzeć do pokoju Gwiazdki, lecz korytarze pozostały bezlitosne i nie doprowadziły mnie do celu. Udałem się więc na spoczynek. Długo zajęło mi przetrawienie myśli, że właśnie zabiłem własnego dziadka i nie miałem nawet najmniejszych wyrzutów sumienia. Prawdę powiedziawszy uczyniłbym to i drugi raz, gdyby zaszła taka potrzeba. Bez chociażby zawahania.

 

***

 

Ciotka odwiedziła mnie wczesnym rankiem. Ledwo zdążyłem wdziać strój dzienny i oddać się kąpieli, a wóz już stał przed posiadłością, natomiast krewna siedziała na ganku w towarzystwie służącej, która akurat podawała herbatę, gdy, jeszcze nieco zaspany, dołączyłem do niej.

– Nie wyglądasz na wypoczętego – zauważyła z delikatnym uśmiechem. Teraz poświęciłem jej trochę więcej uwagi. Szmaragdowe oczy nabrały niezdrowej zieleni, a z płomienia tych rudych loków zostało jedynie wspomnienie. Zresztą bardzo intensywne.

– Mam za sobą dość ciężką noc – odparłem i upiłem łyk herbaty.

Na moment zapadła cisza.

– Spotkałeś się z nim, prawda?

Skinąłem głową, nie odezwawszy się ani słowem.

– Pamiętam, że zawsze bawił mnie ten jego nos, chociaż teraz nie powiedziałabym, żeby miał on kształt łyżki. Ale to i tak nieistotne.

– Czy w zamku zalęgło się dużo duchów przeszłości? – spytałem.

Ciotka wzruszyła ramionami.

– Nie mam bladego pojęcia. Być może te mury skrywają jeszcze niejedną tajemnicę. Zawsze fascynowały mnie te korytarze, jednak zorientowałam się, że nie ulegają przemieszczeniu dla każdego. Tylko wybrani mogli zanurzyć się w te nocne podróże.

– A mój ojciec?

Jadwiga uśmiechnęła się na tyle enigmatycznie, że aż z niecierpliwością oczekiwałem odpowiedzi.

– Twój ojciec stworzył te korytarze – stwierdziła. – Specjalnie dla mnie.

Zmarszczyłem brwi.

– Jak to stworzył?

– Może jeszcze kiedyś zdasz sobie sprawę z prawdziwej mocy uczuć. – Wstała od stołu. – Nie będę cię zatrzymywać, przed tobą kolejne ciężkie zadanie.

Również wstałem.

– Co powinienem zrobić?

Ciotka milczała przez dłuższą chwilę, wpatrzona w jeden punkt.

– Słuchaj jej. Bez względu na to, jak to będzie wyglądać, słuchaj jej. Lepszej rady nie potrafię ci udzielić.

Poszliśmy przed zamek, gdzie czekała karoca.

– Mam jeszcze jedno pytanie – zagaiłem.

Jadwiga odwróciła się w moim kierunku z zainteresowaniem wymalowanym na pozaznaczanej starczymi zmarszczkami twarzy.

– Jak udało ci się uciec z pokoju?

Ciotka zareagowała śmiechem, co nieco zbiło mnie z tropu.

– Nigdy nie ufaj oczom – oznajmiła, nie powiedziawszy już niczego więcej. Czułem, że nie powinna. Tyle mi wystarczało.

 

***

 

Dotarłem do pokoju Gwiazdki bez najmniejszego problemu. Na mój widok dziewczyna, dotychczas siedząca w kącie, zerwała się na równe nogi i pognała w moją stronę, następnie z impetem wpadając mi w ramiona. Objąłem ją, zanurzając dłoń w jej rudych włosach.

– Chcę dzisiaj stąd wyjść – szepnęła mi do ucha.

– Jesteś pewna? – Spojrzałem jej w oczy. – Nie wiadomo, co się stanie, gdy to zrobisz.

– Nic mnie to nie obchodzi. Chcę wreszcie zobaczyć niebo. Proszę, nie zabraniaj mi.

Miałem pewne obiekcje, ale pamiętałem słowa ciotki, toteż ostatecznie skinąłem głową z głośnym westchnięciem.

– Dobrze, wyjdziemy na zewnątrz.

Gwiazdka klasnęła w dłonie i zaczęła podskakiwać. Nie mogłem się napatrzeć na jej promieniującą ze szczęścia twarz.

Przekroczyliśmy próg i weszliśmy na korytarz. Przez ten cały czas uważnie obserwowałem moją przyjaciółkę, czy przypadkiem nie zachodzą w niej jakieś dziwne zmiany spowodowane opuszczeniem klitki, jednak wędrując przez zamek nie spostrzegłem żadnych nieprawidłowości.

– Dlaczego idziemy już tak długo, a nadal nie widać wyjścia? – spytała po upływie kilkunastu minut, dysząc ze zmęczenia.

– Musisz być cierpliwa. Sama wiesz, że te korytarze rządzą się własnymi prawami.

– Nie jestem przyzwyczajona do takich eskapad – stwierdziła, po czym zamilkła na kilka sekund. – Hej, jesteśmy już poza pokojem.

Posłałem jej zaciekawione spojrzenie.

– I co z tego?

– Teraz możemy się już wymienić naszymi prawdziwymi imionami.

Uśmiechnąłem się. Gwiazdka najwidoczniej zauważyła, jakiego typu był to uśmiech.

– O co chodzi?

– O nic – odparłem. – Po prostu uważam, że powinniśmy pozostać przy naszych poprzednich imionach. Ja nadal jestem Chłopcem, a ty nadal jesteś Gwiazdką, dobrze?

Dziewczyna nie zadawała już więcej pytań. Wreszcie ujrzeliśmy ogromne drzwi prowadzące na zewnątrz. Już przy nich chwyciłem jeszcze Gwiazdkę za rękę. Ta skierowała na mnie spojrzenie. Miała zmarszczone czoło. Najwidoczniej chciała jak najszybciej spełnić swoje marzenie.

– To chyba nie skończy się dla ciebie dobrze – stwierdziłem. – Zdajesz sobie z tego sprawę?

Ta momentalnie zachichotała.

– Nie bez powodu jesteś Chłopcem. Niby długo żyjesz na tym świecie, a czasami myślisz bardziej jak dziecko niż ja.

– Co masz na myśli?

– A to, że spodziewam się, co może mnie spotkać po wyjściu z zamku i wcale nie uważam, żeby to było złe zakończenie. – Położyła mi dłoń na policzku. Zimno jej skóry przeszyło mnie od stóp do głów. – Muszę to wszystko odpowiednio zwieńczyć. Czasami może się to wydawać niewłaściwe i negatywne, lecz w rzeczywistości ma więcej pozytywnych stron niż mogłoby się wydawać. Potrafisz to zrozumieć?

Czułem się nieco zagubiony i wciąż nieprzekonany co do wizji przyszłych zdarzeń, jednak skinąłem głową. To była jej noc. Jeśli pragnęła zakończyć tę historię w taki sposób, musiałem się do tego dostosować. W końcu tej biednej, pozbawionej dzieciństwa dziewczynce należała się odrobina piękna.

Wyszliśmy z zamku. Zafascynowana Gwiazdka od razu wybiegła na ogród, krążąc wokół własnej osi i napawając się urokiem nocy.

– Chodź tu do mnie! – zachęciła.

Niespiesznym krokiem dołączyłem do niej, lecz już po chwili znowu musiałem ją nadganiać, ponieważ krążyła wokół krzewów jak szalona, jakby w każdym z nich dostrzegała coś niesamowitego.

Wreszcie usiadła na trawie i wpatrzyła się w niebo. Usiadłem obok.

– Gwiazdy – powiedziała, kierując wskazujący palec gdzieś ku górze. – Wszędzie gwiazdy.

Milczałem, uśmiechając się jedynie. Po pewnym czasie zauważyłem, że dziewczyna zaczęła emanować jakimś dziwnym światłem. Po chwili ten blask pochłonął czubki jej palców i wcale nie zwalniał. Patrzyłem na to z przerażeniem. Gwiazdka spojrzała na mnie i zachichotała.

– To nic – zapewniła. – Tak musiało być.

– Tak – przytaknąłem bez entuzjazmu. – Jak myślisz, co teraz będzie?

Wzruszyła ramionami.

– Nie mam bladego pojęcia. Może zostanę jedną z tych gwiazd na niebie? W sumie byłoby fajnie. Nie musiałabym nic robić, nie rozmyślałabym o niczym. Po prostu bym świeciła. Gwiazdy mają fajne życie, nie uważasz?

– Chyba tak.

Z mojej przyjaciółki pozostała tylko talia i głowa, również powoli zanikające.

– Chłopcze? – szepnęła.

– Słucham?

– Nigdy o mnie nie zapomnisz, prawda?

– Nie zapomnę – odrzekłem, patrząc jej prosto w oczy. – Pod warunkiem, że ty nie zapomnisz o mnie.

– Nie zapomnę – obiecała ze śmiechem. – Zresztą może jeszcze kiedyś się zobaczymy, kto wie?

– Możliwe.

– Do zobaczenia w takim razie.

To były jej ostatnie słowa. Niebiańska poświata otaczała miejsce, na którym siedziała jeszcze przez moment.

Siedziałem tak może z kwadrans, po czym udałem się do mojej izby na spoczynek.

Znowu zostałem sam.

Koniec

Komentarze

Opowiadanie z okazji okrągłego tysiąca komentarzy? :P 

 

To akurat przypadek :D Ale załóżmy, że jest co świętować :P

Przede mną ugnie się każdy smok, bo w moich żyłach pomarańczowy sok!

Witaj, Soku :)

Oczywiście, że pamiętaliśmy o Tobie i tęskniliśmy ;)

Fajnie, że wróciłeś :) 

Częstymi nocami, gdy zbudzony zechciałem udać się opróżnić pęcherz lub napić się wody, nie potrafiłem znaleźć drogi.

Zatrzymały mnie te “częste noce”.

Świadomość, że po raz kolejny się przywiążę do czegoś ulotnego[+,] skutecznie mnie alienowała.

Cóż więc odrażającego kryło się po drugiej stronie? Coś bardziej odrażającego niż kwatery niewyedukowanych ludzi, kucharek, które na każdym kroku musiałem informować o podstawowych zasadach higieny?

Nie podoba mi się to powtórzenie.

W środku nie było nawet asortymentu

Czyli czego? Nie pasuje mi to słowo.

Gdy wreszcie ujrzałem na horyzoncie jakieś drzwi spowite w cieniu[+,] uradowałem się na tyle, że aż pobiegłem w ich stronę, byle tylko jak najszybciej opuścić te okropne korytarze.

A co było pierwsze[+,] co ci się nie spodobało?

Podoba mi się pomysł na magiczne korytarze, zawsze się zastanawiam, ile jeszcze drzwi jest ukrytych i jakie historie za nimi tkwią. Mamy rodzinną tajemnicę, klimat, jakoś spodobała mi się ciotka. Dobrze mi się czytało, same plusy.

Fajne :)

Przynoszę radość :)

Dzięki za przeczytanie i klika, Anet. Fajnie, że tekst przypadł Ci do gustu.

Poprawki wprowadzę nieco później, aczkolwiek zrobię to z całą pewnością ;)

Przede mną ugnie się każdy smok, bo w moich żyłach pomarańczowy sok!

Miło Cię znowu widzieć, hm, czytać :) Zwłaszcza, że powrót na stronę zaowocował bardzo udanym tekstem. Przede wszystkim duży plus za sam pomysł. Żywe korytarze… mają w sobie coś magicznego, ale jednocześnie też przerażającego. Takie korytarze to silny szkielet dla dobrego tekstu. I ten szkielet zgrabnie udało Ci się wykorzystać; historia rodzinnej tajemnicy i atmosfera, którą udało Ci się wokół niej zbudować… – jestem zadowolona z lektury :) Ode mnie kolejny biblioteczny kliczek :) 

Dzięki, Katio. Bardzo fajnie, że Tobie również tekst przypadł do gustu. Przyznam szczerze, że koncept żywych korytarzy został zainspirowany "Sklepami cynamonowymi" Schulza, bo zafascynował mnie jego styl :)

Przede mną ugnie się każdy smok, bo w moich żyłach pomarańczowy sok!

Całkiem dobre opowiadanie, Soku. Ale… widać przerwę w pisaniu fantastyki, w ogóle w pisaniu. Początek jest słabszy, trafia się sporo koślawych zdań, typu:

Częstymi nocami, gdy zbudzony zechciałem udać się opróżnić pęcherz lub napić się wody, nie potrafiłem znaleźć drogi.

Czy to jest istotne dla opowiadania? Nie, to zdanie zapychacz, ewentualnie słaby powód łażenia.

w obawie przed totalnym zagubieniem.

Czym się różni totalne zagubienie od zwykłego?

gdy dopadała mnie bezsenność nogi same porywały się do lotu.

Którejś nocy, pamiętam, wręcz wybiegłem na korytarz i, nie bacząc na nic, dawałem długie susy gdzie popadnie.

Wreszcie dociekliwość przezwyciężyła protekcyjność i zbliżyłem się.

Do czego? To zdanie jest od nowego akapitu.

Chwyciłem za srebrną gałkę, pokrytą już nieco rdzą, i pchnąłem drzwi.

Srebro nie rdzewieje, chociaż wiem, że to skrót myślowy, miałeś na myśli srebrny kolor.

 

Może to wyglądać, że się czepiam, ale widzę więcej takich zdań. Gdzieś pogubiłeś się w tym wstępie i wszyło trochę chaotycznie, trochę zdań jest po to, żeby wypełnić tekst, a trochę gubi się, jak te korytarze. :)

I dopiero przy spotkaniu z dziewczyną i dialogach ładnie rozwinąłeś opowiadanie. Od tego momentu już mi się podobało. Dialogi brzmią sensownie, ba, nawet zarzucasz tam jakiś haczyk i wciągasz w opowieść.

Może finał nie jest spektakularny, ale dobrze zawiązałeś całe opowiadanie. Kolejne wizyty u dziewczyny budują napięcie i sukcesywnie prowadzisz czytelnika do rozwiązania zagadki. Wszystko trzyma się przemyślanej fabuły.

Trzeba tylko więcej pisać, ot tyle. ;)

Pozdrawiam.

 

Dzięki za komentarz, Darconie. Ten słabszy wstęp pewnie wynika z tego, że podszedłem do opowiadania na spontanie, bez pomysłu i dopiero w trakcie pisania razem z bohaterem rozwiązywałem zagadkę. Stylowo też początkowo chciałem pójść bardziej w prozę poetycką, ale trochę zszedłem na ziemię :D Ale fajnie, że w ostatecznym rozrachunku opowiadanie się broni.

Przede mną ugnie się każdy smok, bo w moich żyłach pomarańczowy sok!

Stylowo też początkowo chciałem pójść bardziej w prozę poetycką

To jest trudna sprawa, i choć bardzo lubię taką prozę, to niewiele znam osób na forum, które potrafią tak pisać.

Znaczy wszystko przed Tobą. :)

Miałeś pomysł, Soku, ale – jeśli dobrze zrozumiałam Twój komentarz – nie przemyślałeś go do końca, a w dodatku – o czym wspomniałeś w przedmowie – nie dałeś opowiadaniu czasu by swoje odleżało i dojrzało. Skutek jest taki, że przyszło mi czytać tekst dość chaotyczny, mocno przegadany i niedopracowany, a w dodatku napisany, delikatnie mówiąc, nie najlepiej.

Najbardziej przeszkadzały mi nie zawsze poprawnie złożone zdania, słowa użyte niezgodnie z ich znaczeniem, nadmiar zaimków i kulejąca interpunkcja. Nieudana jest także, i moim zdaniem niepotrzebna, próba stylizacji.

Przypuszczam, Soku, że wszystko zostało spowodowane przerwą w pracy twórczej i że Twoje przyszłe opowiadania będą coraz ciekawsze i znacznie lepiej napisane.

 

Prze­stron­ne ko­ry­ta­rze mo­je­go zamku cza­sa­mi ukła­da­ły się w skom­pli­ko­wa­ne mo­zai­ki… ―> Nie bardzo wiem, jak korytarz może stać się mozaiką.

Chyba miało być: …w skom­pli­ko­wa­ne labirynty… Lub: Prze­stron­ne ko­ry­ta­rze mo­je­go zamku cza­sa­mi zmieniały się jak w kalejdoskopie

 

chcia­łem roz­wią­zać za­gad­kę zamku albo cho­ciaż zbli­żyć się do jej sedna. ―> Zbliżyć się do sedna, to poznać istotę rzeczy, a tym samym zagadkę.

 

dywan, roz­cią­ga­ją­cy się po pod­ło­dze… ―> …dywan, roz­cią­ga­ją­cy się na pod­ło­dze

 

po­wi­nien mnie pro­wa­dzić. Oczy­wi­ście za­pro­wa­dził mnie gdzie in­dziej. Uj­rza­łem przed sobą po­je­dyn­cze drzwi, róż­nią­ce się od resz­ty drzwi w zamku. ―> Czy to celowe powtórzenia? Czy wszystkie zaimki są konieczne?

 

prze­mo­głem się w sobie i po­stą­pi­łem wprzód. ―> …prze­mo­głem się w sobie i po­stą­pi­łem w przód.

Za SJP PWN: wprzód «najpierw, uprzednio»

 

Wró­ci­łem do mego po­ko­ju bez więk­sze­go pro­ble­mu i nie­chyb­nie za­nu­rzy­łem się w świat sen­nych ma­rzeń. ―> Dlaczego niechybnie?

Za SJP PWN: niechybny «taki, który z pewnością nastąpi»

 

przy­gar­bio­na sta­ro­win­ka w wy­twor­nej czar­nej sukni i ka­pe­lu­szu z za­wi­nię­tym ron­dlem. ―> A cóż robił zawinięty rondel na kapeluszu starowinki? ;)

Pewnie miało być: …i ka­pe­lu­szu z za­wi­nię­tym ron­dem.

 

Twoja matka, jak zresz­tą cała ro­dzi­na, pew­nie do­szli do wnio­sku… ―> Twoja matka, jak zresz­tą cała ro­dzi­na, pew­nie do­szła do wnio­sku

 

wy­ma­gał­by on ma­łe­go re­mon­tu, ale i tak przy­jem­nie mi się na niego pa­trzy i w nim żyje. ―> Czy wszystkie zaimki są konieczne?

 

– Jesz­cze jedno, cio­ciu – za­ga­iłem przez okien­ko ka­ro­cy. ―> – Jesz­cze jedno, cio­ciu – powiedziałem przez okien­ko ka­ro­cy.

Za SJP PWN: zagaić 2. «rozpocząć rozmowę»

 

Pre­fe­ru­ję nie­spo­dzian­ki od prze­wi­dy­wa­nych wy­da­rzeń. ―> Wolę nie­spo­dzian­ki od prze­wi­dy­wa­nych wy­da­rzeń. Lub: Pre­fe­ru­ję nie­spo­dzian­ki.

 

Dałem woź­ni­cy znak ręką… ―> Dałem stangretowi znak ręką

Jadwiga przyjechała karocą, nie wozem.

Za SJP PWN: woźnica «osoba kierująca wozem konnym»

 

ja­kieś drzwi spo­wi­te w cie­niu… ―> …ja­kieś drzwi spo­wi­te cieniem

Coś może być spowite czymś, nie w coś.

 

opu­ścić te okrop­ne ko­ry­ta­rz. Po chwi­li roz­po­zna­łem w nich te same drzwi co po­przed­niej nocy. Nie mia­łem ocho­ty po­now­nie za­glą­dać do tej za­tę­chłej klit­ki, a jed­no­cze­śnie mo­men­tal­nie przy­po­mnia­ło mi się to oso­bli­we uczu­cie cie­pła. Na tyle nie­co­dzien­ne i na pe­wien spo­sób przy­jem­ne, że osta­tecz­nie prze­krę­ci­łem gałkę Znów tra­fi­łem do tych za­ku­rzo­nych… ―> Czy to celowe powtórzenia?

 

śnia­do-ró­żo­we usta… ―> Jaki to kolor śniadoróżowy?

A może miało być: …ciemnoró­żo­we usta

 

Bied­ne nie­wie­ście po­ki­wa­ło ledwo wi­docz­nie głową. ―> Bied­na nie­wiasta nieznacznie po­ki­wa­ła głową.

 

– Nor­mal­nie – od­rze­kła ze wzru­sze­niem ra­mion. ―> – Nor­mal­nie – od­rze­kła, wzruszając ramionami.

 

Cięż­ko mi po­wie­dzieć… ―> Trudno mi po­wie­dzieć

 

Wresz­cie coś cie­ka­we­go za­wi­ta­ło za mu­ra­mi tego prze­klę­te­go zamku. ―> Wresz­cie coś cie­ka­we­go za­wi­ta­ło w mury tego prze­klę­te­go zamku.

Za murami zamku to gdzieś na zewnątrz.

 

W chwi­li wiel­kiej nudy po­sta­no­wi­łem do­ko­nać prze­szu­ka­nia szafy znaj­du­ją­cej się w sa­lo­nie. ―> Nie bardzo widzi mi się salon, w którym stoi szafa.

 

wy­ją­łem roz­ma­ite graty i wy­ło­ży­łem je na stole. ―> …wy­ją­łem roz­ma­ite graty i po­ło­ży­łem je na stole. Lub: …wy­ją­łem roz­ma­ite graty i wy­ło­ży­łem je na stół.

 

spo­ra­wa kupka li­stów za­wi­nię­tych złotą wstąż­ką. ―> …spo­ra­wa kupka li­stów, związanych złotą wstąż­ką.

 

sam jego pod­nio­sły głos mo­men­ta­mi bu­dził we mnie lęk. ―> Czy ktoś bardzo niezadowolony na pewno mówi podniosłym głosem, czy raczej podniesionym?

 

Te kilka wer­sów wy­wo­ła­ło na mnie nie­sa­mo­wi­te wra­że­nie… ―> Tych kilka wer­sów wywarło na mnie nie­sa­mo­wi­te wra­że­nie

 

coś nie­zwy­kle cięż­kie­go do opi­sa­nia. ―> …coś nie­zwy­kle trudnego do opi­sa­nia.

 

Czu­łem te emo­cje, które to­wa­rzy­szyły memu ojcu w trak­cie pi­sa­nia, czu­łem mi­łość moich ro­dzi­ców kwit­ną­cą w tam­tym cza­sie. Oni byli ze sobą bar­dzo szczę­śli­wi. Nawet jeśli cza­sa­mi pod­słu­chi­wa­łem ich kłót­nie, a te krzy­ki prze­ra­ża­ły mnie, teraz uświa­do­mi­łem sobie, jaką moc miały te sprzecz­ki. ―> Nadmiar zaimków. Powtórzenia.

 

Na­stęp­nie wy­gra­mo­li­łem z szafy parę ubrań… ―> Można wygramolić się skądś, ale nie można wygramolić ubrań z szafy.

Za SJP PWN: wygramolić się pot. «wydostać się skądś z trudem, niezgrabnie»

 

Wzię­ła dwa łap­czy­we gryzy. ―> Gryzów nie bierze się.

Proponuję: Łapczywie ugryzła dwa kęsy.

 

Cięż­ko po­wie­dzieć. ―> Trudno po­wie­dzieć.

 

Wy­bu­chłem grom­kim śmie­chem. ―> Wy­bu­chnąłem grom­kim śmie­chem.

 

mimo że po­wi­nien tulić mnie tak jak ty tu­lisz teraz mnie. ―> Dwa grzybki w barszczyku.

 

Ko­lej­ne ta­jem­ni­ce otwie­ra­ły się przede mną otwo­rem… ―> A jakiż to otwór otwiera tajemnice?

 

uprzed­nio zry­wa­jąc z ogród­ka naj­do­rod­niej­sze­go po­mi­do­ra, ja­kie­go zna­la­złem. ―> …uprzed­nio zry­wa­jąc w ogródku naj­do­rod­niej­sze­go po­mi­do­ra, ja­kie­go zna­la­złem.

 

Już go­to­wy mo­głem przy­stą­pić do drogi. ―> W jaki sposób przystępuje się do drogi?

 

dla­cze­go ko­ry­ta­rze two­rzy­ły te ar­cy­cie­ka­we mo­zai­ki… ―> Korytarze nie tworzyły mozaik.

 

Drzwi, na które się na­tkną­łem, przy­po­mi­na­ły te roz­cią­ga­ją­ce się po całym zamku… ―> Co to znaczy, że drzwi rozciągały się po całym zamku?

 

 …odło­ży­łem ta­lerz i dzba­nek na pod­ło­gę… ―> …odstawiłem ta­lerz i dzba­nek na pod­ło­gę

 

Roiło się na nim od ja­kichś pa­pie­rów, spo­czy­wa­ła rów­nież na nim ma­szy­na do pi­sa­nia. ―> Powtórzenie.

 

wpa­try­wał się w blat z po­chy­lo­ną głową. ―> Czy dobrze rozumiem, że blat miał pochyloną głowę? ;)

 

W ręce trzy­mał bu­tel­kę wódki i de­li­kat­nie wy­ma­chi­wał. ―> Czy dobrze rozumiem, że wymachiwał wódkę z butelki? ;)

A może miało być: W ręce trzy­mał bu­tel­kę wódki i de­li­kat­nie nią wy­ma­chi­wał.

 

po czym znów utkwił wzrok na biur­ku. ―> …po czym znów utkwił wzrok w biur­ku.

 

Długo za­ję­ło mi prze­tra­wie­nie myśli… ―> Dużo czasu za­ję­ło mi prze­tra­wie­nie myśli… Lub: Długo prze­tra­wiałem myśli

 

Ledwo zdą­ży­łem wdziać strój dzien­ny i oddać się ką­pie­li… ―> Czy dobrze rozumiem, że brał kąpiel w stroju dziennym? ;)

 

Na mój widok dziew­czy­na, do­tych­czas sie­dzą­ca w kącie, ze­rwa­ła się na równe nogi i po­gna­ła w moją stro­nę, na­stęp­nie z im­pe­tem wpa­da­jąc mi w ra­mio­na. Ob­ją­łem , za­nu­rza­jąc dłoń w jej ru­dych wło­sach. ―> Czy wszystkie zaimki są konieczne?

 

– Teraz mo­że­my się już wy­mie­nić na­szy­mi praw­dzi­wy­mi imio­na­mi. ―> Imionami nie można się wymienić.

 

Gwiazd­ka od razu wy­bie­gła na ogród, krą­żąc wokół wła­snej osi… ―> …Gwiazd­ka od razu wbie­gła do ogrodu

W jaki sposób Gwiazdka krążyła wokół własnej osi?

 

już po chwi­li znowu mu­sia­łem ją nad­ga­niać… ―> Pewnie miało być: …już po chwi­li znowu mu­sia­łem ją do­ga­niać

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Witam! 

Moja opinia będzie podobna do darconowej. Czyli:

Podoba mi się pomysł na magiczne, posiadające własną wolę korytarze zamku. Trochę w tym przygody, trochę grozy, zapewne zależnie od historii, jaką korytarze chcą opowiedzieć. A historii tych z pewnością może być wiele. Mamy tu tajemnicę rodzinną, zamieszanie z czasem, nieco staroświeckiej ghost story oraz dobrze uchwyconą magiczność, która jest zupełnie naturalna dla Twojego świata, immamentna (ha, widać inspirację :-)) – Adam wszak bez zdziwienia przyjmuje fakt nocnych "zabaw" zamkowych korytarzy i sal, stworzonych dzięki sile uczuć. Fajnie to pomyślane, klimatyczne, trochę nawet wzruszające i z potencjałem, bo, jak już pisałem, tajemnic znanych tylko przez magiczne korytarze może być bez liku. 

 UWAGA SPOJLER 

Nie do końca zrozumiałem co się ostatecznie stało z Gwiazdką, skoro ona i ciocia to ta sama osoba, ale jakoś, pośród magicznych cyrkumstancyj, nie przeszkadza mi to. Z kolei uważam, że przydałoby się pogłębić nieco motywacje Łyżkonosa, skomplikować i umrocznić sprawę – powód dla którego tak potraktował córkę wydaje mi się nieadekwatnie błahy. Ale to może subiektywne wrażenie. 

A jeśli chodzi o wykonanie, to już Ci na ten temat napisano :-) 

Próba stylizacji pozostała tylko próbą, i to niezbyt udaną. Efektem jest okropne przegadanie pierwszej części, niefortunnie zbudowane zdania, czasem jakieś słowo użyte niewłaściwie, niezgodnie ze znaczeniem. Cóż, jak stwierdził Darcon – niewiele jest osób, które potrafią dobrze pisać prozę poetyckim stylem, więc nie ma co się załamywać, że nie wyszło, tylko ćwiczyć dalej. Pump the iron. To jest, cinnamon. Niczym Schulzenegger. 

Zwłaszcza, że wciąż jesteś bardzo świeżym sokiem i masz wiele czasu na dojrzewanie.

Pozdrawiam! 

Ha, byłbym zapomniał – klik ode mnie, bo jeśli poprawisz babolki wskazane przez przedpiśców, to tekst z pewnością będzie wart biblioteki. 

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Bardzo fajny pomysł z korytarzami. Trochę mi się kojarzył z Hogwardem, ale i tak daje radę.

Gorzej z wykonaniem. Czasami mam wrażenie, że nie znasz znaczenia słów, których używasz.

W środku nie było nawet asortymentu.

Czyli czego nie było, a miało być?

w wytwornej czarnej sukni i kapeluszu z zawiniętym rondlem.

Osobliwe nakrycie głowy. ;-)

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka