„Największą uwagę przykuwano jednak do najbardziej bezczelnych przypadków. Wtedy też miało miejsce wypowiedzenie wojny istotom, którym skradziono odbicia, jako że lubowały się w ciemności, uważano ich egzystencję za bezpośredni atak i manifestacje przeciwko dogmatom kościoła, którego działania były ostre jak jego wieże.
Do walki z przeróżnymi istotami ciemności powoływano specjalne jednostki egzekucyjne, wyszkolone w bitce dystansowej, wykorzystujące płomienie jako smyczy, która zaprzęgała każdy nierząd. Oto opowieść o jednej z wypraw, której uczestnikami byli kolejno Harkun Alpin, starszy mag i jego asystent, odbywający nowicjat, który umarł przed namaszczeniem i pozostał bezimiennym. Ich celem było Wybrzeże Maczug mieszczące się po zachodniej części kontynentu, gdzie udali się poskromić wampira gatunku „jekan” jednego z uczniów mesmera znanego szerzej jako Matiijah un Szalak.”
Księżyc uszył szeroki pas na podłodze, nozdrza uderzył żrący zapach stęchlizny i kurzu, który zdawał się osadzać na każdej tacy serwowanej przez światło księżyca. Pokój piętrzył w sobie niewielkie schody i mnóstwo barachła już dawno zmarłego bez trumny. Drewniane stopnie wystukiwały melodię, dopełniając grozy domostwa, a odbicia chwiały się w obrazach, które straszyły szklanymi kłami. Tutaj nie mogło być nikogo z sercem, nikt by nie pozwoli, by wieża, stojąc na jednej nodze, uginała się z bólu i przy zmianie nogi gubiła cegły, nikt z sercem by na to nie pozwolił, a jednak domostwo wyglądało jakby było domkiem dla lalek jakiegoś giganta, który wyciągnął go z wody. Okna były wybrakowane, jakby pchły ćwiczyły na nich eksplozje. Dach pozrywany z ceglanych łusek, kawałek dalej leżała krokiew owinięta w kożuch wodorostów, balkon gnił i krzywo się szczerzył do drzew, które wartowały blisko tarasu.
Nad ranem wszystkie zwierzęta dźwigały w sierści coś z tego domu, tumany, pyły a czasami drzazgi, które ten wypluwał przez brak podwoi. Kiedy zapadała noc, dom wyglądał jak najprostszy szkielet sandału, łączył się ze szlafrokiem gwiazd i wędrował w niektórych swoich strukturach. Całości dopełniały wiatry, które z desek potrafiły wytworzyć młyny przetaczające plażę, jak gdyby próbowały odgonić przybój, to trudna sztuka, przemoczone drewno stawało się wtedy tak ciemne, jak wnętrze tego domu, nieogarnięte promieniami słońca, te zaś na wybrzeżu maczug często całowały się z kamiennymi zwaliskami. Jednak przybyszów to nie obchodziło. Byt, który miał tu przebywać, był równie czarny, równie nieprzewidywalny, równie nieuchwytny i szpetny, zupełnie jak to tło.
Łańcuchy z pajęczyn podrygiwały, kiedy wchodzili po schodach, poręcze miękko odpychały się od dłoni, jak cięciwa łuku, a schody topiły się jak połać błota. Przemykając nieregularnie stopami, dotarli na piętro. Na pewnym gruncie zachowawczo otrzepali końcówki szat i poprawili włosy, przecięli pajęczą sieć sprzed nosa, wkrótce przybrali postawę posągów i zmierzyli wzrokiem drzwi. Były to blade niedbale pomalowane drzwi z przetartymi bokami, jakby ktoś często nie trafiał na klamkę. O dziwo drzwi uchyliły się bez zgrzytu. Pokój, który otwierały, nie wyglądał szczególnie i nie wyróżniał się od reszty. Na jego deskach wciąż stały przyprószone białymi pokryciami meble i inne artefakty. Jednak coś było nie tak. Wyżarta w ścianie dziura, przez którą dostawała się łapa bujnego drzewa, nie zapędzała wiatru, wokoło było bezszelestnie, nawet jak liść opadał na podłogę, nie wydawał zgrzytu łamania kręgów, nic, cisza. Może kurz porozstawiał dookoła poduszki, ale nie, nie mogło tak być, kiedy stawiali kroki, nawet udając, że nie chcą skrzywdzić powietrza, wydobywali z podłogi okropne dźwięki, jęki przemęczonego drewna, które cierpiało przez dziury i blizny. Nagle coś uleciało w rogu, przy oknie przedzielonym przez listwy. Dym, biały, albo szary, nie wiedzieli. Był tam jednak. Kontrastował z błękitnym oknem, pod którym czatował księżyc, przefrunął, a potem przepadł, rozczłonkował się na gęste włosy, a potem znowu się pojawił, i znów, i znów. Kłęby pokrojonej mgły wydobywały się z czerni, osadzonej na krześle, skrępowanej i błyszczącej czerni, drżącej wręcz, przy tym nie wybrakowanej, żywej. Rozlewała się ta czerń od oparcia, przez nóżki, skraplając się dwoma zwartymi pasmami jak smoła, dusząc drewniane lwy, które wyglądały jak węże na tym krześle. Samo krzesło ledwo różniło się od swojego jeźdźca, było bowiem hebanowe, ale kiedy skupiło się na nim wzrok, można było dostrzec, jak stróżowało jeszcze dniu i nocy, kiedy wyrywano jemu włosy, kiedy padło z długiego czuwania na błoto i wydrążyło sobie długi grób, jakby miało być żmiją, po czym osadzono je znów na czuwanie i znów zima do niego przychodziła, ale tylko przez niedbalstwo, nie zrzucało już jednak liści, nie miało ich.
Starszy czarownik, bo o tym świadczyła długość brody wśród ich kręgach, począł przygotowywać inkantacje, szeptał ciężkie do przegryzienia słowa i bluzgi, po czym rozłożył ręce z otwartymi dłońmi i rozbłysnął krwistym ogniem, który przykleił się do jego ciała, wiercił się na każdym skrawku szaty i pod nią, rezonował, wydobywał kształty, bryły, spalał się, dymił z gracją zanurzonej herbaty, ciągnął leniwie dymy ku sufitowi, który rozpuszczał się, kapał, odsłaniał żebra stalowych prętów. Dłuto księżyca wpadło po chwili przez przepalony dach i rozświetliło czerń na krześle. Młodszy czarownik został z tyłu, żywiołowo nastawił się w pozie gotowej do ataku, gotowy do miotania ognistymi kulami jak kamieniami. Wtedy to czerń wstała z krzesła, omieciona plastrem światła odkleiła się z siedziska i opadła trzepnięciem wzbijając kurz, tworząc skorupę dla tornada ciemności, które ukazało się, gdy postać się wyprostowała. Zjawisko to, które zazwyczaj zrywa drzewa i porywa kamienie, mieściło się teraz w czterech ścianach, zastygnięte i dalej czarne, przygnębiające swoją leniwością w groźbie. Mag w ognistej szacie zbliżył się jeszcze ukradkiem do istoty, promienie wystrzeliwały z jego ciała jak kolce i uginały się w szlaczki, wpadając w najdrobniejsze szczeliny, by eksplodować iskrami. Jedna z nich wielkości monety musnęła czarną bryłę, która w konsekwencji się rozpostarła.
To, co się za nią kryło, miało ludzką twarz… i tutaj podobieństwa się kończyły. Nawet porównywanie tego osobnika do człowieka było naciągane, albowiem jedną stronę twarzy miał wiecznie czarną, jakby zadarty nos kończył się na czole, rzucając ciemności na drugą. Ta, która była widoczna, rysowała poliki z głębokimi bruzdami, jakby ktoś przez bardzo długi czas spał na jednej stronie z przyłożonymi do lica sztyletami. Oczy zaś były czarniejsze niż wszystko, co do tej pory spotkali na drodze, otoczone żylastą kompozycją, jakby ktoś naderwał drzewo przy samym pniu. Do tego zęby, a raczej jeden, wysunięty na skrawku ust, przechodzący z czerni do białej jak śnieg toni podbródka, który także rysował się ostro i zahaczał o brodę, kształtem przypominając trzpień włóczni. Poza tym do dołu ciągnęła się czerń, a część barkowa potwora była wyraźnie grubsza, jakby ten przysłaniał klatkę piersiową, albo spał w pozycji wampira.
Nagle, potwór zaczął rozprostowywać ręce, ale robił to bardzo powoli, zataczając krąg, wydając przy tym dźwięk prostujących się gałęzi, chrzęst, który narastał wraz z rozpiętością jego ramion. Wreszcie przybrał pozycji, jakby naśladował strach na wróble, jednak w swoim geście wystraszył kogoś więcej, czarodziei tu obecnych i prawdopodobnie każdego, który przybyłby w zastępstwie, albowiem był skompletowany, nie miał słomianych pędzli w rękawach, a bardziej coś na kształt poszatkowanego jeża, rozpadającego się na pięć białych jak sól palców, stercząc bez większej estetyki jak zwichnięty. Był przy tym przerażająco symetryczny i gęba mu się odsłoniła, drugie oko miał takie samo. Dopiero teraz można je było porównać, oba zapadały się w zaspach pomarszczonego czoła, które kończyło się u brzegu rzadkich włosów układających się w koński ogon. Było już pewne, że zaatakuje, za sekundę, za chwilę, za moment i wtedy błysk! Ręka czarodzieja zapłonęła bardziej od reszty, nastroszyła się jak wilczy grzbiet, smaląc przy tym tak jasno, że wyglądała jak śnieg, jednak żar bił od niej niemiłosierny i po chwili gwałtownie przymilkł, przeistoczył się w pełganie, a palce u jego dłoni wystrugały jasną kulę, która świsnęła, pozostawiając po sobie rudą plamę i przemknęła w stronę monstrum. Potwór wzbił się w powietrze, przedtem nabierając impetu, przykucnął, a jego płaszcz rozlał się w kałużę czerni, brukając puzzle podłogi. Jego skokowi towarzyszył szelest łopotania, ciągnął ogonem płaszcza po suficie, obijając go materiałem, falując i w mgnieniu oka znalazł się za czarownikami. Kula, która miała go unicestwić, zasyczała, kiedy uderzyła o ścianę i w nieco zmniejszonej średnicy uleciała dalej, pozostawiając po sobie otwór i kawalkadę łamanych gałęzi, gdzieś tam z przodu, w lesie, który wydawał się teraz bezpieczniejszy, nawet w swojej faunie, która przemykała z drzewa do drzewa. W tej chwili nawet ona wydawała się lżejszym środkiem samobójstwa. Jednak na takie myśli nie miało miejsca. Tam, gdzie znajdowały się drzwi, teraz stał on i sapał, dobierał się do pleców, próbował zagarnąć starszego czarodzieja pod ramieniem, a wtedy ten ugodził go pięścią, która rozbłysnęła w podobny sposób jak poprzednie zjawiska. Bestia krzyknęła z przerażenia, skuliła się, naciągnęła skórę z policzków na szczękę, zasyczała równo z wysuwającą się szczęką i podnoszącą się powieką, coraz głośniej i głośniej aż odsłoniła kurtynę zębów białych jak klawisze fortepianu, przy tym ostrych, zgrzytających i żywych jak macki ośmiornicy. Momentalnie siepnęła ręką po piersi młodszego czarodzieja sterczącego wtedy przed Harkinem tak, że trzy paski z jego odzienia rozleciały się po pokoju, jak opadające pióra i ten padł nieprzytomny płasko na plecy. Jego opiekun niezbyt długo czekał na reakcję, zripostował potwora szybkim ciosem i potem znów, i znów aż przywarł go do drzwi, obijając łokciami o wewnętrzne ranty. Potwór poczuł skrępowanie, wywalił jęzor, który zachowywał się jak płomień. Rozpoczynał się bowiem wąskim brzegiem i kończył się grzywą, przy tym wyglądał jak mięso. Zaklęcie ognia skutecznie odganiało zwierzęcy zapał przeciwnika. Potwór połamał się w ramionach i kolanach, skamlał jak pies, unikając kontaktu ze światłem, które toczyły palce maga. Nagle monstrum wydusiło resztkami sił cios z prostej dłoni i skierowała go w oprawce. Harkin upadł z podwiniętymi nogami kawałek dalej, szybko się jednak pozbierał i wstał gotowy do kontrataku. Kiedy przymierzał się do kolejnego magicznego zaklęcia, pokój wypełnił silny wiatr. Płaszcz potwora zafalował podganiany przez podmuch, z długiej czarnej szaty wyłoniły się nogi z jeszcze czarniejszymi kozakami, które były prędkie, przenikały się w parze z rękoma, przecinając przedmioty z wielkim hukiem. Jekan obrócił się w stronę drzwi i pchnął je lekko, jak kamień na szczycie góry, a one zrobiły swoje, jednym zębem na nawiasie spoliczkowały futrynę, odrywając parę zmarszczek. Zniknął wkrótce potem na parterze i wybiegł w stronę plaży, ginął coraz dalej w oknie z tarasu, przy którym stał Harkin, a jego biegowi towarzyszyły erupcje piaskowych wulkanów zadzieranych przez twarde buty. Przepadł ostatecznie w tornadach, które rozpętał.
Harkin skulił się nad uczniem, widząc, że kontaktuje, otrząsnął go pobieżnie. Nowicjusz kasłał przez chwilę, po czym ustał na nogi, złapał się za brzuch lekko zgiętą dłonią.
– Będzie lepiej, jak zostaniesz. – wystrugał Harkin spode łba.
– Nie i nie ma dyskusji. – stanowczo wykrztusił na głębokim wydechu. – To stary osobnik, sam mówiłeś, że młodziutcy wąpierze wysysają ofiary, nim te ich zobaczą. To była bezpośrednia konfrontacja, wolny był, i nie ciskał czarami, trzeba tam iść i złoić mu dupsko. – miotał przez zwarte zęby.
– Zapominasz o bardzo istotnej rzeczy. – odparł ponuro. – Nie powinno się go mimo wszystko lekceważyć. Pamiętasz zasady postępowania przy obcowaniu z wampirem, czy też innym krwiopijcą? Były takie trzy, potocznie nazywane przez uczniów „trzema zasadami wać”.
– Nie strofować, nie dworować… – podopieczny sięgał gdzieś myślą, po czym wydukał – nie wkurwiać!
– Mhm – przeszedł w chód. – tyle że w tym jakże bezpardonowym słowie jest na końcu „wiać”, a nie „wać”, co potwierdza mnie w przekonaniu, że nie zwracasz uwagi na bardzo istotne szczegóły. – zrobił klapkę z palców i chodził to w tę, to we w tę. – Mam na myśli… między innymi… takie detale jak trzy wcięcia w twoim odzieniu, które – przemierzył go wzrokiem. – gdybyś, stał nieco bliżej, po czym upadł w podobie jak przed chwilą, zakończyłyby twój żywot wielką fontanną juchy, a wierz mi, widywałem już grymasy moich uczniów w wilczych pyskach, a okoliczne futrzaki są bardzo wrażliwe na twoje życiodajne ścierwo, więc weź się w garść, bo idziemy utłuc arcy-kurwa-wampira, starszego niż twoja pra, pra, pra i jeszcze więcej pra, babcia, który zdaje sobie sprawy z wielu rzeczy, bo chcąc nie chcąc w końcu do niego dotarły przez te wszystkie lata krwioholizmu. Pamiętasz w ogóle jak go ukatrupić, co? Wbiło ci się to do tej twojej tępej łepetyny?
– T-t-tak. – wystudził zmieszany. – Pamiętam całkiem dobrze, sposób zowie się „śmierć przez uszy”. – Młodzieniec lekko wystraszony wzdymał się, posklejał ramiona i zaczął dukać. – „Im wąpierz leciwszy tym więcej ksiąg do swych łapsk przytargał, toteż wie jak się obchodzić z mieczem i z łukiem, z człowiekiem także, w tym, jak człowieka oprawić i zaserwować, przedtem ukatrupić boleśnie i nie, choć zdaje się, że często osobniki tego gatunku zachowują tylko przyjemniejszą część tego rozdziału, albowiem ze wszelkich przypadków ataków, flaczki osób poszkodowanych były wywlekane przez otwór przedtem kunsztownie wykonany, mieszczący się poniżej pasa na zaczęciu udowym kończąc, także często znajdywano wśród zwłok różnej maści organy ze środka, jak chociażby płuca porzucone, bo jak zaczynał szarpać, to wyrywał wszystko po kolei jak jakiś krzew zbyteczny, który się w ogrodzie zalęgł. Tak też należy przed takimi osobnikami być szczególnym w rozważaniu, albowiem podstępem nie grzeszą, miast tego lubią słuchać nowych opowieści, wobec tego nie będą wielbić czegoś, co już pojmują, choć to nieskuteczna obrona, bo takiego nudziarza często za nogi bierze niejeden i przez brzuch przegryza, ażeby szybko uciszyć. Należy więc takiemu osobnikowi dokonać „śmierci przez uszy”. Jest to sposób jak świat stary i zabójczy od czasów, kiedy człek zszedł z jaskiń i począł wygadywać różne prawdy i racje. Jak to jednak w naturze bywa, jeżeli prawda istnieje, przeciwność jej także się pojawia – nieprawda. Tak jak jest mądrość, jest też głupota. Właśnie głupota jest bronią od ostrza i innej magii przedniejszą w obcowaniu z osobnikami bardzo starego sortu. Albowiem wąpierze przez swoją mądrość i wszelaką rację nie potrafią znieść obłudy i głupoty ofiar, powoduje to u nich wewnętrzne bóle, a skuteczniejsze są ona zaprawdę na dobicie, nawet, od kołka jakiego i warzywnego straszydła, gdyż uśmiercają takiego z jego własnej woli. Jeżeli więc dycha ledwo, a ręka mu odrasta i się szczerzyć poczyna, należy mu opowiedzieć głupotę, gorzej, że musi być z serca, toteż kimś mało rozwiniętym należy się posłużyć lub wziąć niejednego, co maski potrafi założyć na dłużej niż uwerturę, by poskromić tę podłą kreaturę”.
– I ty to wszystko spamiętałeś? – czesał brodę.
– Autor miał ciężkie pióro – wykroczył swobodnie. – ale pisał w naszym uczniowskim mniemaniu dowcipnie. Przygotowywaliśmy z tym kiedyś sztukę, trzeba się było wykazać i tak wyszło, zapamiętałem to, ale czy to prawda? Czy to się sprawdza w praktyce? – powątpiewał.
– Nic się nie sprawdza… – przyznał twardo. – Kompletnie nic. Według naszych nauk powinien być już dogasająca się kupką popiołu, a jego jedyną szansą na wydostanie się z domu powinien być przeciąg. Tymczasem zwiał na plażę o własnych nogach, nawet nie kuśtykając, ale nie zajdzie za daleko, to jekan. Im dalej go pogoni, tym bardziej będzie cierpiał. Zrywaj się, dokończmy dzieła.
Przed domem rozciągał się zadarty wydmowy kształt, który rozpuszczał pod swoim cieniem gładką ścieżkę prowadzącą na plażę. Skierowali się tam natychmiast, depcząc po śladach uciekającego wampira.
Na wybrzeżu piasek przesypywał się spokojnie, jednak ciemniał coraz bardziej, malowany już nie przez przybój, lecz przez zachodzące słońce, które wyssało całą żółć i wypełniło plażę rzadką ciemnością. Egzekutorzy szli po równo, jedna noga w piach, druga noga w piach. Szaty uwierały trochę od spodu przez piasek, ale zaciśnięta szczęka jakby przenosiła siły do nóg. Przeszli gawędząc przez chwilę za guzowatą połać brzegu i spotkali konającego uciekiniera. Krew na piasku była ciemniejsza i padała mu przez plecy, stali tuż na nim.
– Spłoniesz. – rzucił krótko Harkin. Jego palce zadrżały jak klinga muśnięta przez młot, a potem rozbłysły jak rozpalone żelazo. Dym ustroił każdy paznokieć w koronkę i wypluł kształt jabłka o piekielnej barwie, które falowało niby przez miraż.
– Nie radzę. – szepnął przez schylony łeb podopieczny.
Kompan podwinął kaptur koło uszu i przymrużył się z konsternacji.
– Czemu? Jesteś z nim? – zdziwił się.
– A daj spokój – chwycił biodra. – jeszcze popiół ze ścierwa powieje i wyrośnie więcej takich kurew. – kiwał głową nad ofiarą, wydymając usta w odrazę.
– Co ty pierdolisz? – spytał poważnie Harkin.
– No co? Nie słyszałeś o tym, no, o rozsiewaniu przez wiatr? – mówił spokojnie, angażując swój niecny plan.
Wampir tymczasem konał jeszcze bardziej, kolorując piasek w brunatne plamy.
– Popiół nie rośnie… – przygasił rękę, składając ją do drugiej, mącąc palcami.
– No jak to nie. – przerwał. – Przecież sam ten uczony, bard pierdolony z tej zawszonej akademii, no jak jej tam – wyjękiwał – na dworze, mówił, cytował wręcz, „że popioły rosną na wojennej mogile”. – przeciągnął poetycko, w tempie.
Po tym zdaniu jekan zawył jak ugodzony sztyletem w serce, podwinął ręce i nażarł się piachu, potem opadł bez sił, lekko dysząc.
– Pracuję z idiotami… To było porównanie. – westchnął głęboko, po czym kątem oka dał znać uczniowi, że bierze udział w przedstawieniu. Pozwolił mu kontynuować, a minę miał przednią.
– No, kurwa, raczej. Przecież porównuje się rzeczy, które się na oczy widziało.
– Aj, bo widzisz… – chwycił go za ramiona i przymilkł z uśmiechem. – Tak mówią ludzie, którzy mizdrzą brodę nie tylko, aby piwsko wytrzeć… I tak nie zrozumiesz… – skupił się z powrotem na dogorywającym wampirze, kiedy nagle odchylił usta i obrócił się na pięcie. Spojrzał na ucznia i rzucił zuchwale myślą – To może inaczej. Powiedz mi, co widzisz, kiedy zamykasz oczy.
– No… – przeciągnął. – wtedy to gówno widzę.
– A no właśnie, a oni dodatkowo zastanawiają się, kto to gówno postawił.