- Opowiadanie: Serginho - Trzynastu Koziorożców (cz. 2, ostatnia) FANTASY

Trzynastu Koziorożców (cz. 2, ostatnia) FANTASY

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Trzynastu Koziorożców (cz. 2, ostatnia) FANTASY

Szarża niemal rozniosła w pył pokryte czarną szczeciną humanoidalne stwory, wgryzające się w martwe ciała mieszkańców wioski. Zaskoczeni, nie mieli szans na jakąkolwiek obronę. Grunwald, zamachnąwszy się swym młotem, dostrzegł kątem oka, jak jego broń miażdży pysk wilka i skrzywił się nieco. Wyglądało na to, że mieli do czynienia z jakimś wynaturzeniem – wypaczoną przez naturę fuzją człowieka ze zwierzęciem. Abraham zauważył, jak kilkanaście stworów uchodzi pędem w las, zostawiając swych dogorywających pobratymców. Obaj zwiadowcy i Stromberg chcieli za nimi wysforować, jednak dowódca wstrzymał ich gestem dłoni. Konie mężczyzn zatańczyły w miejscu, a Stromberg spojrzał ponuro na swego kapitana.

– Mogliśmy ich dopaść.

– Mogliście wpaść w pułapkę, nic więcej – rzucił Abraham. – Skąd wiecie, ile tych ścierw kryje się w lesie?

Odpowiedziała mu cisza.

– Jeśli mamy z nimi walczyć i wygrać, to na naszych zasadach i na otwartym terenie. Widzieliście, jak te stwory wyglądały – połączenie wilka z człowiekiem. Jeśli mają instynkt zwierząt, a jestem pewien że tak, las może być naszą mogiłą. Dlatego trzeba to zrobić po naszemu. Po to Merkury dał nam umysł, byśmy z niego korzystali.

– Myślisz, że przyjdą pomścić poległych braci? – zapytał Sola.

– Poczekamy, zobaczymy.

– A jeśli nie przyjdą, kapitanie? – wtrącił Rasch.

– Wtedy my pójdziemy po nich. Ale nie wcześniej, niż jutro w południe.

– Paskudnie to widzę. – Valentin pociągnął z butelki.

– Co jest, staruszku? Strach cię obleciał? – Konrad klepnął weterana w ramię. – Bać się powinieneś jedynie porażki.

– Nie boję się i zejdź ze mnie – warknął rycerz. – Po prostu nie podoba mi się to wszystko.

– Nie tylko tobie, ale za to nam płacą.

– Teraz powinienem siedzieć w „Beczce" na piętrze i dupczyć cycatą Agnes, a nie siedzieć na jakimś zadupiu.

– Jak ci się nie podoba, to złóż rezygnację – mruknął Grunwald. Miał już dość narzekania Valentina. – Nikt ci nie każe jeździć w takie „zadupia".

Sędziwy rycerz spojrzał ponuro na swego dowódcę, ale nic nie odpowiedział, tylko odjechał kawałek dalej. Rycerze odnieśli zwycięstwo w bitwie, jednak próżno było w nich szukać triumfu i zadowolenia. Doskonale wiedzieli, że to jeszcze nie koniec. Gdy opadła adrenalina i zrobiło się spokojniej, zza jednej z chat wyszedł Kastor, najmłodszy z Koziorożców. W obu dłoniach dzierżył groteskowy sztandar, złożony z dwóch splecionych z sobą w prowizoryczny sposób grubych gałęzi. Na końcu każdej z odnóg znajdowała się przymocowana niezdarnie ludzka czaszka, a między nimi powiewał szkarłatny materiał, upstrzony jakimś dziwnym, niezrozumiałym dla człowieka czarnym glifem.

 

– Popatrzcie, co zdobyłem – rzucił Krewniak (tak nazywano najmłodszych w oddziale). Jego czoło zraszał pot, a obuch młota przy pasie wymazany był świeżą krwią.

– Zdobyłeś? – zaśmiał się Stromberg. – No proszę, nasz młodzian zaczyna się hartować.

– Jeszcze będą z niego ludzie – dodał któryś z rycerzy.

– Zdaj raport, Kastor.

– Przeszukiwałem chaty, w jednej usłyszałem dziwne odgłosy. Wszedłem tam i trafiłem na jednego z tych ścierwojadów. Zaczaił się na mnie, ledwo się uchyliłem przed ostrzem – młody rycerz przejechał dłonią po czole i zaciągnął się powietrzem. – Walczyliśmy chwilę, potem go ubiłem i znalazłem przy nim to. – Kastor potrząsnął zdobyczą, jakby to był jakiś skarb.

– Zapewne ich chorąży – powiedział Rasch.

– Jeśli ci skurwiele w ogóle wiedzą, kto to chorąży. – Valentin roześmiał się rubasznie.

 

Konrad zeskoczył nagle ze swej białej klaczy, wyrwał Kastorowi proporzec należący do przeciwników i odszedł z nim na skraj wioski. Mając przed sobą ścianę mrocznego lasu, zamachnął się flagą kilka razy w powietrzu, po czym chwycił ją oburącz i uniósł nad głowę potrząsając nią energicznie, jakby w geście zwycięstwa. Triumfalny okrzyk wydarty z jego gardła poniósł się po okolicy i jeszcze chwilę krążył echem między drzewami okalającymi mogiłę, złożoną ze spalonych chałup i zamordowanych wieśniaków. Rycerz Koziorożca przez chwilę zastygł w miejscu, wpatrując się w ciemny las przed sobą, jakby oczekiwał, że coś się wydarzy. W końcu zebrał plwocinę w ustach i splunął siarczyście na prowizoryczny sztandar potworów, odwrócił się i powrócił do swego rumaka. W drodze powrotnej rzucił totem skonfundowanemu Kastorowi, który wydawał się nie wiedzieć, co się stało i czemu to przedstawienie miało służyć.

– Po co żeś to zrobił? – spytał oschle Valentin, zerkając mętnym wzrokiem na Konrada. Mężczyzna niezgrabnym ruchem przejechał dłonią po włosach, a następnie upił kolejny łyk gorzałki z niemal pustej butelki.

– Teraz sami do nas przyjdą – odparł pewnie Konrad. – Nie trzeba będzie ich tropić i szwendać się po lesie.

– Skąd żeś taki pewien?

– A ty byś nie wrócił, jakby ci wróg złajał chorągiew?

– Zajebałbym – wycharczał wojownik.

– Odstaw butelkę, Valentin – mruknął Grunwald, równając się z dwoma rycerzami.

– Muszę być przygotowany do starcia. – Na twarzy Valentina widniał głupawy uśmiech, gdy potrząsnął butelką.

– Doigrasz się w końcu – stwierdził chłodno dowódca.

– Spokojna głowa, Abraham. Jeszcze się taki nie znalazł, co by mnie z siodła wysadził po flaszce – prychnął Valentin i nagle jakby spochmurniał.

 

– Jakie rozkazy, kapitanie?

Rozmowę przerwał im Andreas, który bystrym wzrokiem zmierzył towarzyszy. Zapewne wtrącając się w rozmowę próbował uniknąć scysji między Valentinem a Grunwaldem. Nie od dziś wiadomo było, że zastępca dowódcy przyjaźni się z pijącym rycerzem, a kapitan z dnia na dzień miał coraz mniej cierpliwości do weterana.

– Zostajemy tu na noc. Po cyrku, jaki nam zaprezentował Konrad, pewnie ktoś się połasi na zdobyczny sztandar. To będzie nasza szansa.

– Wszystkie chaty spalone, pod gołym niebem nie ma co nocować, chmury idą.

– Niech Kastor, Stromberg i Rasch przeszukają dokładniej tę dziurę, może znajdzie się jakiś suchy kawałek izby dla nas.

Tanneberger skinął mu głową, po czym zwrócił swego konia i odjeżdżając, zakrzyknął na wymienionych przez Grunwalda rycerzy.

– Mam dziwne przeczucia – mruknął Valentin. Tym razem wyglądało, jakby naprawdę nastrój go opuścił.

– Za dużo pijesz, ot co. Jak wrócimy do miasta, idziesz na odwyk. Nie potrzebuję w oddziale alkoholika, który będzie narażał innych. Jesteś rycerzem, do kroćset, więc tak się zachowuj!

– Odwal się, Abraham – wycedził potężny wojownik i odjechał stępa na swym wierzchowcu w kierunku spalonych chatynek. Najwyraźniej również nie zamierzał siedzieć w miejscu, a tym bardziej znosić towarzystwa swego dowódcy.

 

* * *

Na respons ze strony przeciwników czekali aż do świtu. Gdy wschodzące słońce rozlewało się po niebie ciemną purpurą, zapowiadając ładny dzień, Kaspar niczym zjawa przemknął po zgromadzonych w przestronnej ciżbie rycerzy, budząc ich informacją o czającym się w poszyciu oponencie. Część rycerzy nie spała, odkąd tylko zrobiło się jasno, jakby wyczekując w napięciu starcia z przeciwnikiem. Resztę należało dobudzać, w tym Valentina, który spał wtulony w swoją butelkę niczym niemowlę w pluszową maskotkę. Grunwald przetarł piekące z niewyspania oczy, poprawił pas, przy którym spoczywał młot bojowy i wyszedł przed izbę, w której nocowali. Rozprostował kości, leniwie spoglądając na okolicę, wciąż udając, że o niczym nie wie.

 

Z ledwością dostrzegł Schaeffera, który ukrył się między budynkami naprzeciw tak, że stanowił niemal nierozerwalną całość z otoczeniem. Czarnowłosy mężczyzna ostrożnymi ruchami wskazał swemu dowódcy, gdzie czają się oponenci i w sekretnym języku żołnierzy pokazał, jak ocenia całą sytuację. Chwilę później przed spaloną chatą, wyglądającą na jakąś gospodę, pojawili się pozostali rycerze. Poranek wciąż był zimny, jednak to nie było teraz ważne – gdy dojdzie do walki, wszyscy odpowiednio się rozgrzeją.

 

Czekali na szerokim, błotnistym placu dobre kilka minut, jednak nic się nie wydarzyło. W końcu poirytowany tym Konrad schwycił sztandar wilkoludzi, rzucił go w błoto i zaczął po nim skakać, wbijając go w podmiękłą ziemię. To wystarczyło, by wywabić stwory. Nagle usłyszeli trzask gałęzi i z ciemnego lasu wychynęły humanoidalne, pokryte futrem sylwetki z łbami wilków. Uzbrojeni we wszelką broń, wysypali się niczym szarańcza, warcząc ponuro, jakby to była ich pieśń bitewna. Z ich czerwonych ślepi biła żądza krwi i mordu.

 

Było ich z sześćdziesięciu. Pierwszy z przeciwników padł od kuli garłacza wystrzelonej przez ukrytego w jednej z chat Schaeffera. Huk wystrzału rozniósł się po okolicy, jednak nie przestraszył bestii, które wciąż zmniejszały dystans ku rycerzom dobywającym broni i ustawiającym się w szyku. Kolejne stwory padły na ziemię, z czarno opierzonymi strzałami wystającymi z piersi. To był Rasch, posyłający kolejne pociski w mgnieniu oka, które dopadały celu ze śmiertelną precyzją.

 

Grunwald, unosząc młot, wydał z siebie okrzyk bojowy i wraz ze swymi rycerzami ruszył w kierunku przeciwników. Wbili się w nich jak nóż wchodzący w masło, posyłając w zaświaty pierwszą falę wilkoludzi. Młoty i miecze wirowały w powietrzu, wypełniając przestrzeń kolejnymi rozbryzgami krwi przeciwników. Zakrzywione szable i pałasze wilkoludzi przejechały po blachach Konrada i Sola, nie czyniąc im jednak żadnej krzywdy.

 

Rycerze walczyli jak w transie, odpierając kolejne ataki i nacierając na adwersarzy. Valentin śmiał się szaleńczo, jednak wyprowadzane przez niego uderzenia były jak najbardziej przemyślane. Roztrzaskał wilczy łeb najbliższego przeciwnika, kolejnemu zmiażdżył żebra, a następnego ogłuszył. Niezgorzej radził sobie Stromberg, który dzierżąc sztandar kompanii unicestwiał kolejne kreatury swym mieczem. Zbryzgany krwią wilkoludzi, sam wciąż był w dobrej formie i wymierzał kolejne pchnięcia. Rasch i Karsten – jak to zwykle bywało – walczyli tuż obok siebie, osłaniając flanki zbierającego krwawe żniwo Andreasa. Zastępca Koziorożców z zacięciem na twarzy wymachiwał swym wielkim młotem, roztrzaskując czaszki kolejnych przeciwników.

 

W bitewnej zawierusze, Kastor dostrzegł, jak włócznia jednej z bestii wchodzi między blachy Berktolda, powalając go na ziemię. Rycerz zawył z bólu, a miecz kolejnego z wilkoludzi wgryzł się w nieosłonięte pancerzem gardło. Wojownik padł bez życia na gliniastą ziemię. Tyle widział Krewniak, niespodziewanie wytrącony z równowagi, przez wpadające na niego zwłoki śmierdzącej bestii. Młody rycerz zwalił się na ziemię i nagle, jak zjawa, wyrósł przed nim stwór z uniesionym do ciosu mieczem. Gdy Kastor myślał, że to już koniec, niemal niewidzialne uderzenie młota rozbiło czaszkę stojącego nad nim adwersarza, posyłając go w tył. To był kapitan, który skinął tylko głową młodemu rycerzowi i zniknął między walczącymi. Kastor, czując w sobie zew walki, zerwał się szybko do pionu, unosząc broń.

 

Grunwald uderzył z całej siły swym młotem, rozbijając czaszkę następnemu z przeciwników. Kątem oka dostrzegł kolejnego, jednak zdał sobie sprawę, że nie uda mu się sparować nieoczekiwanego ataku. Był całkiem odkryty, a poderwanie broni do bloku wymagało co najmniej trzech sekund, których w tym momencie nie miał.

 

Gdy wydawało mu się, że powita swych przodków, na jego drodze stanął Valentin. Rycerz przyjął niespodziewany cios miecza na żeleziec swego młota i odepchnął przeciwnika z niebywałą siłą, wytrącając go z równowagi. Okrzyk bojowy Koziorożców, unoszący się z gardła Valentina, zagrał melodyjnie w powietrzu, gdy doświadczony rycerz natarł na oponenta i potężnym uderzeniem swego oręża niemal zerwał mu głowę z karku. Stwór padł bez życia, a Grunwald skinął głową swemu bratu, podrywając młot i nacierając na kolejnych adwersarzy ze zdwojoną zaciekłością. Jednym jego machnięciem położył kolejnych dwóch. Między spalonymi chatami roznosił się brzęk krzyżowanej broni, krzesane skry i odgłosy bitewne przeplatane agonalnym charkotem wilkoludzi.

 

Rycerze Koziorożca wyglądali niczym anioły śmierci, wymierzające karę niewiernym, siekąc, tnąc i uderzając w przeciwników. Wschodzące słońce nagle skryło się za chmurami, a w oddali zagrzmiało. W pewnym momencie wola walki wilkoludzi załamała się, gdyż zamierzali zrejterować, jednak Grunwald i jego towarzysze nie pozwolili im na to. Zbryzgani krwią bestii, wymierzali im brutalną sprawiedliwość, gruchocząc czaszki i otwierając trzewia. Ciosy stworów spadały na ich pancerze, jednak nieliczne dosięgały celu. Stromberg był ranny w rękę dzierżącą sztandar, jednak wciąż nie brakowało mu gniewu i zaciekłości w walce. Rasch miał mniej szczęścia – ostrze wroga, wyprowadzone z ogromną siłą, przecięło mu udo niemal na wylot, zrywając ścięgna, łamiąc kość i trzymając nogę tylko na samej skórze. Rana była paskudna i mocno krwawiła. Kastor, stojący przy kwilącym z bólu rycerzu, mężnie odpierał ataki przeciwników i posyłał ich w ciemność, osłaniając towarzysza.

 

– Odpuść, młody! – powiedział Rasch resztką sił. – Zostaw!

– Że co? – Kastor odwrócił się w kierunku leżącego kompana.

– Nie czuję już nogi! Nawet jeśli przeżyję, wydalą mnie z Koziorożców! – Ranny rycerz zacisnął zęby. – Jako kaleka, do niczego im się nie przydam, znasz etos zakonu! Chce odejść jako rycerz i mężczyzna! – wykrzyczał.

– Nie zostawię cię! Jesteśmy braćmi krwi! – Krewniak odparł kolejny atak, zabijając przeciwnika.

– Więc daj mi odejść jako twój brat krwi, a nie nic nie znaczący inwalida!

Przez kilka uderzeń serca mierzyli się wzrokiem, a chwilę później Kastor z zacięciem wypisanym na twarzy odstąpił od Rascha, angażując się w kolejną walkę. Jeździec rycerski – Victor Rasch – poderwał miecz w górę, posyłając jeszcze dwóch wilkoludzi do piekła, po czym zastygł w bezruchu, przebity paroma włóczniami.

 

Pośród bitewnego chaosu, Grunwald dostrzegł wychodzącego z lasu potężnego stwora, który z pewnością był przywódcą watahy. Przewyższający dowódcę Koziorożców o co najmniej dwie głowy, potężnie umięśniony humanoid z czarną szczeciną na karku, wydał z siebie przeraźliwy warkot. Nienaturalne, zwierzęce oblicze wykrzywione było w grymasie nienawiści i gniewu, a płonące szkarłatem ślepia łaknęły śmierci. Odziany w pelerynę z wilczej skóry, dzierżący w prawej dłoni miecz, ruszył na Grunwalda, szczerząc ostre kły ociekające plwociną.

 

Skrzyżowali broń, nie zważając na panujący wokół bitewny chaos. Abraham, mimo ciężaru zbroi, z łatwością uniknął dwóch uderzeń stwora, cofając się i wypatrując swojej szansy na atak. Miał zamiar wyprowadzić cios, gdy za plecami stwora pojawił się Andreas. Przywódca watahy odwrócił się nagle i uderzył nogą w brzuch nacierającego rycerza, posyłając go w tłum wilkoludzi. Grunwald natomiast ruszył na przeciwnika i nim ten zdążył się obrócić, wyprowadził zamaszyste uderzenie swym młotem, które roztrzaskało wilczy łeb. Kapitan Koziorożców stanął jedną nogą na martwym truchle adwersarza i uniósł zakrwawiony młot nad głowę, wydając gardłowy, złowieszczy okrzyk. Pozostali rycerze słysząc go, ruszyli na przeciwników ze zdwojoną siłą.

 

* * *

Lunęło jak z cebra, gdy na polu bitwy pozostało jedynie kilka postaci. Rycerze Koziorożca, skąpani we krwi pokonanych bestii, oddychali ciężko, próbując zebrać siły. Z nacierających wilkoludzi nie przeżył żaden, a ich ciała wypełniały niemal cały główny dziedziniec wioski. Nie obyło się jednak bez strat wśród ludzkich wojowników – Berktold leżał bez życia z otwartym gardłem, a przebite włóczniami ciało Rascha wydobyli spod zwłok wilkoludzi Konrad i Sola. Stromberg był ranny w ramię, Valentin miał niegroźne cięcie na prawym boku. Andreas był poobijany, jednak bez większych obrażeń.

 

Pogrążeni w żałobie, wyruszyli w kierunku miasta jeszcze tego samego dnia. Poległych ułożono na znalezionym, o dziwo wciąż nadającym się do użytku, wozie, pośród spalonych chat Boven. Rycerze nie rozmawiali między sobą, rozmyślając nad tym, co się wydarzyło.

 

* * *

Cmentarz wojskowy w Ajsenholm skąpany był w deszczu, gdy trumna z ciałem Victora Rascha spoczywała na metalowych rurkach nad wykopanym grobem. Wokół przyszłej mogiły zebrało się kilku krewnych, a także rycerze z kompanii Koziorożca – zarówno ranni, jak i ci, którzy wyszli bez szwanku z bitwy pod Hexenwald. To był drugi pogrzeb w ciągu czterech dni, odkąd wrócili w mury miasta. Panowała przejmująca i ponura atmosfera, gdy kapłan wygłaszał swą przemowę, zakończoną krótką modlitwą.

 

– Zszedłeś z tego świata niezapomniany. Nie ma cię już na ziemi, ale jesteś wiecznie w naszych sercach. Wspomnienia uleczą nasz smutek. Wszyscy tutaj zebrani wiemy, że kiedyś znów cię spotkamy. Co do tej pory było złączone, zostało oddzielone. Co złe, dobrem jest teraz. Co zaciemnione, ujrzało teraz światło. Prawda i dobro po raz kolejny wygrały. – Zakończył ksiądz.

 

Powietrze przeszył płacz wdowy po rycerzu, która zerkając na stojącego obok niej synka szybko urwała, chowając usta w dłoni, a drugą ocierając łzy.

– Koziorożce, salut! – warknął Grunwald i uderzył pięścią w pierś, wpatrując się w stojących po przeciwnej stronie trumny swych ludzi.

Wszyscy rycerze zebrani przed nim uczynili to samo, jak jeden mąż. Nieoczekiwanie, niespełna siedmioletni blondynek, synek poległego wojownika, również uderzył się w pierś niezdarnie, a matka na powrót zaniosła się płaczem i przytuliła go do siebie.

 

Dwóch grabarzy na polecenie kapłana spuściło trumnę po linach w dół. Kapitan Abraham Grunwald zasalutował wdowie, po czym powolnym krokiem odszedł, smagany rzęsistym deszczem. Tego dnia nie tylko niebo płakało rzewnymi łzami.

 

END.
Koniec

Komentarze

Brawo kolego, trzymasz poziom! :) Bardzo mi się podobało to opowiadanie. Zadaje sobie pytanie czy mały oddział wyszkolonych rycerzy faktycznie da sobię rade z 60 stworów, ale być może to możliwe.

"...wypaczoną przez naturę fuzją człowieka ze zwierzęciem..." - może zamiast fuzja lepsza byłaby hybryda

@ Draquo Storm
Dzięki, niezmiernie się cieszę, że Ci się opowiadanie podobało. Już mam w głowie plan na kolejną przygodę Koziorożców i jeśli łaskawy Czas pozwoli, to może uda mi się je zrealizować ;). Co do walki 13 na 60, to ciągle jest to fantasy, więc można popuścić wodze wyobraźni :D. Ważne, żeby się miło czytało i by Czytelnik się dobrze bawił, czytając tekst. O to właśnie chodzi, o rozrywkę :).

Pozdrawiam serdecznie!

@Serginho

Cała przyjemność po mojej stronie. Liczę, że kiedyś mi się zrewanżujesz komentarzem moich opowiadań.

@ Draquo Storm
Nie wypada nie odpowiedzieć na zaproszenie ;).

Serginho. Kierunek słownik języka polskiego, równym krokiem marsz!  Oponent, adwersarz --- nie ta bajka.
Ten drugi, od bardzo wielkiej biedy, dałby się obronić, ale to byłoby już naciąganie znaczeń...

P.S. Tu w ogóle jest za dużo błędów...
To był Rasch, posyłający kolejne pociski w mgnieniu oka, które dopadały celu ze śmiertelną precyzją.
"Które", zaimek względny, odsyła do okamgnienia. Owoż mgnienie oka dopadało przeciwników? Przeredagować...
To był przykład.

@AdamKB
W sumie napisałem tak, jak sam wyczytałem w książkach i nigdy się nad tym nie zastanawiałem... Sprawdziłem, rzeczywiście, adwersarzowi jest dużo bliżej niż oponentowi :).

"łac. adversarius, dawniej w Polsce słowem adwersarz określano także przeciwnika, z którym stawało się do rozprawy na szable, co na sejmikach było częstym przedłużeniem dyskusji

Słownik synonimów
wyraz książkowy Mimo starannie przygotowanego wystąpienia prezes zarządu nie przekonał swoich adwersarzy.

* synonimy: nieprzyjaciel, przeciwnik"

Dlatego napisałem, że dałby się obronić. natomiast oponent tak mocno utrwalił się w znaczeniu "przeciwnik w dyskusji" (w skrócie i uproszczeniu), że jego trzeba zmienić.

Och, oponent ma więcej współczesnych znaczeń, niż tylko "przeciwnik w dyskusji". Więc się nie zgodzę.
I to na razie tyle, jeśli chodzi o komentarz z mojej strony - przyznam szczerze, że opowiadania (jeszcze) nie doczytałem, a będąc znużonym zerknąłem szybkona komentarze i musiałem wtrącić swoje. : )

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Serginho, a ode mnie...pokazałeś Koziorożców, pokazałeś czym się zajmują i że są w tym dobrzy. To taki wstęp te 2 części. Teraz czas na ciąg dalszy, z konkretnym wątkiem, przygodą, intrygą...Wiesz..ja bym darowała życie przywódcy wilkoludzi...byłaby szansa na ich ponowne spotkanie..gdzieś, kiedyś, być może zupełnie nieoczekiwana konfrontacja? Być może z ukrytym głębiej sensem tego spotkania np. jakieś dawne zatargi, "zajście za skórę"?
pozdrawiam

@ agazgaga:

Odnośnie ciągu dalszego, to jestem w trakcie pisania kolejnego opowiadania z Koziorożcami, gdzie zmierzą się z o wiele groźniejszym przeciwnikiem, niż ten/ci z opowiadania powyżej ;). Zobaczymy, co z tego wyjdzie i czy będzie się podobać. Na dniach powinno się pojawić na NF - tym razem dam sobie trochę czasu, żeby opowiadanko poleżało i by potem podejść do niego na chłodno, aby wychwycić błędy i nieścisłości. Pozdrawiam!

@Serginho
Dziękuję za komentarz mojego opowiadania. Już teraz jestem ciekaw Twoich wrażeń z lektury kolejnych.

I znów to nieszczęsne dupczenie :P
Ci Koziorożcy, zwłaszcza impreza z pierwszej części, kojarzą mi się z Jędrusiową kompaniją z "Potopu" :P
Fajne opowiadanko, dużo się dzieje, jest sieczka i w ogóle.... Czekam na kolejne odcinki.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Nowa Fantastyka