- Opowiadanie: Realuc - Czorty we mgle ukryte

Czorty we mgle ukryte

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Czorty we mgle ukryte

Zaparkowali tuż przy starym, spróchniałym płocie.

Paweł spojrzał na ukrytą w chaszczach ruderę i zapytał:

– Chłopie, na pewno chcesz iść do tego wariata? Może najwyższy czas pogodzić się z…

– Dzięki za podwózkę – przerwał mu kumpel. – Zaczekasz na mnie czy mam organizować inny transport?

– Nie pierdol, tylko idź już, jak masz iść. Nie wiem, czy to jeszcze Sobótka, czy już koniec świata, ale prędzej wyskoczy mi spod maski goła baba niż przyjedzie tu cokolwiek.

Kierowca miał twarde dowody potwierdzające jego słowa, bowiem rzeczywiście prócz jednej, rozpadającej się chałupy, w okolicy nie było niczego poza zarośniętymi polami. Pasażer otworzył drzwi ciemnozielonego poloneza i powoli wygramolił się z auta.

– Zaraz wracam – burknął do kumpla i pokuśtykał w stronę zardzewiałej bramki.

– Leo! – krzyknął Paweł przez uchylone okno. – Jakby świr okazał się psycholem, gwałcicielem albo kanibalem, to drzyj się ile wlezie. Mam w bagażniku niezły kij do hokeja.

– Spoko! Ręce mam sprawne!

Podwórze wyglądało tak, jakby od co najmniej pół wieku nikt nie kiwnął na nim palcem. Stare garnki, misy, skrzynie, narzędzia rolnicze i wiele innych wiejskich akcesoriów walało się na każdym kroku. Leon przedzierał się przez sięgające do pasa trawsko i pokrzywy, co zważywszy na jego ograniczone możliwości poruszania się, nie było takie proste.

Przynajmniej parzą mi tylko jedną nogę – pomyślał, przeklinając przy tym decyzję o założeniu krótkich spodenek.

Ktoś jednak musiał mieszkać w tej chacie, gdyż w zagrodzie ciągnącej się wzdłuż jednej z porośniętych bluszczem ścian, chadzały kury. Czarny kogut wyskoczył na metalową klatkę i zapiał tryumfalnie.

Drzwi wejściowe, a raczej to co z nich zostało, były uchylone. Leon wdarł się do środka, nie siląc się ani na pukanie, ani na zwyczajowe dzień dobry.

Co ja tu robię?!

Tuż za progiem proteza, która zastępowała jedną z nóg, trafiła niefortunnie prosto do dziury w podłogowej desce. Szybko wyszarpał sztuczną stopę i skierował się w stronę jedynego, oświetlonego pomieszczenia. Mimo tego, że była dwunasta w południe, w domu panował mrok. Wszystkie okna, albo prędzej wyrwy w ścianach, zasłaniały brudne, szare zasłony. W przeciskających się tu i tam smugach światła widać było całe zastępy tańczącego kurzu.

Leon wkroczył w końcu do dużego pokoju. Meble, które mogłyby być niezłym łupem dla łowców antyków, oświetlały dziesiątki palących się świec. W wyliniałym, brązowym fotelu siedział staruszek. Drzemał, mamrocząc coś pod nosem. Długie wąsiska musiał zapuszczać przez wiele lat, tak jak krzaczaste brwi i poskręcane siwe włosy. Te ostatnie transformowały się już w dredy.

– Aaa, dzień dobry, wnusiu! – wypalił nagle gospodarz, jakby wcale wcześniej nie spał.

– O matko, przestraszył mnie pan! Nie jestem pana wnu…

– Tak, tak, usiądź sobie, wnusiu. Zaparzyć ci ziółek? – Wskazał drugi fotel, który wyglądał jeszcze gorzej.

– Dziękuję, postoję. A ziółek nie pijam.

Leon coraz bardziej kajał się w myślach za pomysł, jakim było odwiedzenie znachora.

– Jak tam sobie chcesz, wnusiu. Czego ci zatem potrzeba?

Właśnie, po co ja tu właściwie przylazłem?

Czuł się dziwacznie. Jakby znowu miał pięć lat i szukał odpowiednich słów, aby poprosić przebranego za Mikołaja ojca o latającego, mówiącego robota. Zaczął oględnie:

– No więc, tego… słyszałem i czytałem o panu wiele dobrego. Mam na myśli te, no… zdolności. Przywracanie zębów, palców, a nawet coś o całej ręce obiło mi się o uszy. No więc… jestem. – Spojrzał wymownie na protezę.

Staruszek zaklaskał tak entuzjastycznie, że dwie świece stojące najbliżej niego, zgasły.

– Nie mam takich zdolności, wnusiu.

– Jak to, nie ma pan? To po jaką cholerę ci wszyscy ludzie tu przyłażą? – zirytował się Leon.

– Bo znam kogoś, kto im pomaga. Tak samo jak może pomóc tobie. – Znachor szczerzył się nieustannie, ukazując żółte zęby.

– Aha, czyli przyjechałem tutaj na marne? Tylko po to, aby skierował mnie pan do kumpla po fachu?

– Zaraz wszystko ci wyjaśnię, wnusiu.

– Nie jestem pana wnukiem, już mówiłem! I jeśli chce pan otrzymać jakąkolwiek zapłatę, radzę się streszczać i mówić do rzeczy bo nie należę do ludzi cierpliwych.

Staruszek wstał z fotela i w żaden sposób nie przejął się agresywną postawą gościa. Zdmuchnął pozostałe świece i odsunął zasłony. Słońce wlało się do środka tak gwałtownie, że Leon oślepł na krótką chwilę.

– Rozumiem, że jeśli tutaj trafiłeś, to znaczy, że nie poddajesz w wątpliwość rzeczy niezwykłych, niewidzialnych na co dzień. Że jesteś w stanie uwierzyć w coś, bądź w kogoś, w kogo nie wierzy już prawie nikt. – Znachor wyraźnie spoważniał. Usiadł powtórnie w fotelu i oparł ręce na obdartych podłokietnikach.

– Tak po prawdzie, to nie bardzo. Zawsze twardo stąpałem po ziemi. A po tym, jak skrzywdził mnie los, odbierając wszystko co kochałem, równocześnie pozbawiając szansy na normalne życie, przestałem wierzyć w cokolwiek. I w kogokolwiek.

Po co mu się, kurwa, tłumaczę? Chyba najwyższy czas stąd spadać…

– No więc będzie tak, wnusiu. – Staruszek wrócił do chwalenia się uzębieniem, nienaturalnie wyginając przy tym palce u dłoni. – Powiem ci, co musisz uczynić, a zrobisz z tym, co będziesz chciał.

Leon oparł się o wielką, dębową szafę, strącając na krótkie, czarne kędziory tumany kurzu.

– Zamieniam się w słuch – rzekł beznamiętnie.

Grał twardziela. Od dawna przyjął taką rolę. W głębi jednak był rozdarty bardziej niż fotel, w którym siedział znachor, a jakiś głos szeptał mu natrętnie, aby zdecydował się na wszystko. Na wszystko, byleby tylko wybudzić się z trwającego już ponad osiem lat koszmaru.

– Słuchaj zatem uważnie. – Staruszek ściszył głos. – Wyjdziesz na szczyt Śnieżnika. Tam złożysz ofiarę z czarnego koguta. Ale! Co bardzo ważne, wnusiu, twarz musisz mieć skierowaną w stronę Czarnej Góry. Następnie udasz się na garb Śnieżki. Jeśli dar zostanie przyjęty, będzie tam już ktoś na ciebie czekał. Ostatecznie udasz się na Ślężę. W jednym z kamiennych kręgów wyżłobisz ukośny krzyż, odciśniesz na nim swą dłoń, po czym wespniesz się na najwyżej położony punkt góry. Jeśli do tego momentu zrobisz wszystko jak należy, spotkasz się z kowalem, który naprawi twoje problemy.

Leon przemielił słowa znachora i wybuchnął:

– Z jakim, kurwa, kowalem!? W życiu nie słyszałem nic bardziej pierdolniętego. Gościowi, który nie ma jednej nogi, każesz łazić po górach? Wspinać się na szczyty? Jesteś świrem, Paweł miał rację!

Gospodarz nadal się uśmiechał, za nic mając zniewagi, którymi został obrzucony. Zamiast się obrazić dodał grzecznie:

– Koguta możesz zabrać z mojej zagrody. Zdaje się, że jeszcze jeden się ostał.

– Ty lepiej sobie weź tego kurczaka i zamień się z nim na łby. Wyszłoby to pewnie na dobre, bo ma więcej rozumu.

Leon, na tyle szybko, na ile był w stanie, kuśtykając, opuścił chatę znachora. Paweł siedział na masce i palił fajkę.

Nic mu nie powiem. Tylko się pogrążę…

– Spadamy stąd!

– Ale masz minę, chłopie! Wypadałoby teraz, żebym powiedział: A nie mówiłem?

– Nie pieprz, tylko odpalaj ten złom.

Paweł, chichocząc, pstryknął niedopałek w chaszcze i wskoczył na miejsce kierowcy. Otworzył Leonowi drzwi od strony pasażera, w zamian za co usłyszał:

– Powtarzam, mam obie ręce!

– Dobra już, dobra, wskakuj nerwusie.

Kumpel zastygł jednak z prawdziwą nogą w środku a protezą na zewnątrz.

– Coś nie tak? – zapytał Paweł.

Leon patrzył na czarnego koguta, który najwyraźniej zdecydował się opuścić zagrodę, gdyż chadzał dumnie wzdłuż rozlatującego się płotu.

– Nie, nic. Jedźmy już.

Odjechali z piskiem wiekowych opon równie wiekowego poloneza.

 

 

 

Wolność ciszą spowita

 

 

 

Do Kletna przyjechał pierwszym autobusem, tuż po świcie.

Szedł asfaltową drogą, bacznie obserwując oznaczenia na drzewach. Interesował go bowiem żółty szlak, który prowadził do schroniska na Hali pod Śnieżnikiem. W lewej ręce ściskał trekingowy kijek, wspomagając sztuczną nogę, w drugiej trzymał klatkę dla kota, w której upchany został czarny kogut. Zwierzak wystawiał łebek między szczebelki gderając z irytacją.

– Zamknij się. Ja też nigdy nie chodziłem po górach. Najwyżej zdechniemy tam razem – powiedział do koguta Leon.

Przygotował się jak na doświadczonego górołaza przystało. Trzy dni ślęczał nad mapami i przeglądał internet, aby dokładnie rozplanować każdą z tras. Wybrał, rzecz jasna, te najprostsze. Choć w jego przypadku każdy górski szlak mógł okazać się wspinaczką z łańcuchami po oblodzonych skałach. Przemyślał również miejsca na postoje, zarezerwował noclegi oraz autobusy. Zabrał ze sobą zakupiony naprędce plecak z wysokim stelażem, do którego upchał tyle suchego prowiantu i wody, ile zdołał. Tak na wszelki wypadek. A decyzji tej zaczął już żałować po pierwszych dziesięciu minutach marszu, kiedy to barki dobitnie dawały o sobie znać.

Strój też miał niczego sobie. Leon z pewnością nie przypominał niedzielnego turysty. Jako że, pieniędzy na koncie mu nie brakowało, to kupił odzież z najwyższej półki. Świetne termiczne koszulki, spodnie, a nawet majtki i skarpetki. No i oczywiście rzecz najważniejsza, czyli buty. Porządne, o piaskowym kolorze.

Szedł spokojnym krokiem, wzdłuż drogi płynął potok Kleśnica. W końcu, gdy minął Źródło Marianny oraz wyrobisko nieczynnego kamieniołomu marmuru, postanowił zrobić pierwszą przerwę. Dokładnie w miejscu, w którym kończył się asfalt a ścieżka zamieniała się w leśny trakt. Z wielką ulgą zrzucił z ramion plecak i usiadł na omszałym pniaku. Otarł spocone czoło i zawiesił wzrok na czarnej protezie. W tej samej chwili usłyszał krzyk żony, Magdy. Ostatni dźwięk jaki wydała tuż przed zderzeniem z dostawczym busem. A dźwięk ten towarzyszył Leonowi kolejny rok. Następnie do głowy wessały się jak natrętne komary głosy bliskich. Ich gderanina i czcza wszechwiedza. Wszyscy uważali się za mądrzejszych, usiłując kierować jego życiem po okropnym zdarzeniu.

Gówno wiedzą…

Starał się odrzucić do reszty przeklęte obrazy: wspomnienie zmasakrowanego ciała Magdy, przecinających drzwi strażaków, zmiażdżoną nogę. Dlaczego bus uderzył akurat w tę stronę auta? Leon wolałby po stokroć, aby było na odwrót.

Do rzeczywistości przywrócił go starszy pan z lagą w dłoni. Pierwszy człowiek, którego ujrzał od czasu wejścia na szlak.

– Dzień dobry – odezwał się mijając Leona, a twarz przybrała dziwny wyraz, kiedy tylko spostrzegł, co znajduje się w klatce.

Posiadacz nietypowego towarzysza wędrówki kiwnął jedynie w odpowiedzi głową. Zjadł pospiesznie całą tabliczkę czekolady, popił herbatą z termosu i ruszył w dalszą drogę. Odcinek do Śnieżnickiej Przełęczy, a już w szczególności ten tuż za nią, który wiódł stromą, kamienistą ścieżką, był pierwszą, poważną próbą woli i możliwości. Leon zdążył przez osiem lat nauczyć się w miarę sprawnego poruszania z protezą, jednak miejskie ulice w żaden sposób nie mogły się równać z górskim szlakiem. Dźwigał sztuczną nogę z trudem, a ta co jakiś czas osuwała się na rozrzuconych gęsto kamieniach, bądź potykała o sterczące korzenie. Nie pomagał też ciężki ekwipunek i upalny dzień. Co chwilę musiał przystawać i opierać plecak o najbliższe drzewo, dając choć krótką ulgę barkom i nodze.

Co ja najlepszego robię… odbiło mi do reszty…

Minęło parę dni nim zdecydował się na tę wyprawę. Nie podjął decyzji, bo uwierzył w głupoty znachora. Zwyciężyła bezradność. Brak jakiejkolwiek innej drogi. Postanowił sobie, a może raczej wmawiał, że będzie to test. Próba siły. Coś, co może choć na kilka dni pozwoli zapomnieć o wszystkim. A jakiś dziwny, wewnętrzny głos, z którym nie miał nigdy wcześniej do czynienia, przekonywał, że tak właśnie trzeba zrobić.

Niosę kurczaka w klatce po Szaraku i mam zamiar ukatrupić go na szczycie góry… Jestem pierdolnięty.

Do schroniska dotarł przed południem. Wyczerpany jak jeszcze nigdy, poczłapał po kawę i pierogi ruskie, usiadł przy najbliższym drewnianym stole i z ulgą zamoczył usta w czarnym napoju. Ludzie przepychali się przez salę w tę i we w tę, było gwarno i niemiłosiernie duszno. Nie przepadał za tłumami. Nie przepadał za ludźmi.

Nawet w pieprzonych górach nie można w spokoju wypić kawy.

Szczyt sezonu dawał się jednak we znaki. Zwalczył chęć rozwinięcia śpiwora w dowolnym miejscu, wymoczył ostatniego pieroga w tłuszczu po skwarkach, przełknął i od razu zebrał się do dalszej wędrówki. Chciał mieć to już za sobą.

Ostatni odcinek trasy prowadził zielonym szlakiem. Leon wolnym tempem zmierzał łagodnym podejściem przez las, prosto ku grzbietowi. Plecak, pozbawiony dwóch butelek wody, stał się nieco lżejszy. Mimo to odczuwał jego ciężar ze zdwojoną siłą. Wyłączył wszelkie myśli, patrząc pusto pod nogi. Odliczał każdy krok aby zająć czymś głowę. Niespodziewanie ścieżka wyłoniła się ponad górną granicę lasu i wyszedł na płaski, rozległy szczyt. Niebo przecinały białe, poszarpane obłoczki, a słońce nie oszczędzało strudzonych podróżników. Widoki były niezwykle rozległe. Zalesione wzniesienia, mniejsze i większe, okrążały Śnieżnik z każdej strony. Wśród nich przemykały stada ptaków a wiatr szeleścił w koronach sterczących na wzgórzach drzew. Dla większości turystów z pewnością piękny krajobraz.

Nie dla Leona.

Nigdy nie lubił obcowania z naturą. Był mieszczuchem i nie wstydził się do tego przyznać. Kogut wyraźnie ucichł i spuścił łebek, jakby przeczuwał, co się święci. Jego przyszły oprawca zrzucił plecak, wydobył mapę i zaczął ją studiować. Kiedy w końcu upewnił się, gdzie leży Czarna Góra, udał się na zbocze na wprost niej. Na całe szczęście akurat po tej stronie szczytu nikt się nie kręcił. Położył klatkę i wpatrzył się w dziwnie nieobecne oczy czarnego koguta.

Niech to drzwi ścisną. Naprawdę chcę to zrobić?

Było już za późno. Nie po to przebył tę morderczą trasę aby mieć teraz jakieś skrupuły. Nie chodziło nawet o sam fakt zabicia zwierzęcia. Przecież to zwykły, głupi kurczak, wmawiał sobie. Jeden rosół mniej. Bardziej doskwierał mu fakt robienia z siebie idioty. Ale może nikt nie zauważy…

Zrobił to szybko. Obejrzał się raz jeszcze, czy aby na pewno nikt nie patrzy, wyciągnął profesjonalny nóż zakupiony w sklepie z militariami i odhaczył zapadkę klatki. Gdy kogut w szaleńczej euforii przepełnionej wizją wolności wypalił na zewnątrz, Leon złapał go pewnie za szyję, przycisnął do ziemi i… przymykając lekko powieki odkroił łeb niczym czerstwą kromkę chleba. Zrobił to nieporadnie, zebrało mu się na wymioty. Zakrwawionymi rękami wygrzebał pospiesznie z plecaka ścierkę, zawinął w nią zabite zwierzę i cisnął w dół zbocza. Usiadł w wysokiej trawie i utkwił wzrok w Czarnej Górze, próbując zrozumieć jakikolwiek sens tego, co przed chwilą zrobił. Następnie rozejrzał się po ciągnących się daleko zielonych nizinach. I w tym właśnie momencie poczuł nieopisaną błogość. Jakby wszystkie trudy wędrówki stały się nagle czymś odległym, nie mającym żadnego znaczenie w tej konkretnej chwili. W końcu, po raz pierwszy od świtu, zdołał tak całkowicie wyłączyć bolesne myśli. Zagłębił się w ciszę, przerywaną tylko łaskoczącym szczyt wiatrem, dawno już nie odczuwając takiego ukojenia. Przez osiem lat był zamknięty w klatce. W klatce, którą sam stworzył. I pierwszy raz od tego czasu poczuł spokój.

Wolność.

 

 

Czerwień w zielonym morzu skąpana

 

 

 

Trasa na Śnieżkę okazała się o wiele mniej wymagająca.

Po noclegu w całkiem niezłym apartamencie i zredukowaniu nadmiaru ekwipunku, prosta, brukowana droga z poręczami mile zaskoczyła Leona. Wzdłuż szlaku ciągnęły się mniejsze i większe kamienie, niskie trawy oraz kosodrzewina. Największym wrogiem tego dnia była pogoda. Mgła osiadła na górze i nie miała zamiaru odpuścić, i nie był w stanie jej przegonić nawet szalejący wicher. Leon zabezpieczał się dwoma trekingowymi kijkami i kroczył przez mleczną zawiesinę, targaną podmuchami. Tego dnia turystów na szlaku było niewielu, toteż widok, który ujrzał chwilę przed szczytem, zaskoczył go podwójnie.

Na łagodnym zboczu, tuż przy brukowanej ścieżce, dwóch chłopców grało w piłkę. Jeden z nich krzyknął:

– Dlaczego to ja mam być na dole? Trudniej jest kopać do góry!

– Złej baletnicy… a, nie pamiętam jak to było. Nie gadaj, tylko graj, ofermo!

Leon rozejrzał się, próbując wypatrzeć we mgle opiekunów niespełna dziesięcioletnich dzieci, ale nikogo nie znalazł. Zdziwił go bowiem obraz samotnych chłopaków kopiących poszarpaną, starą piłkę. W takim miejscu, przy takiej pogodzie. Minął ich i usłyszał jeszcze zza pleców:

– Gol! Trzy zero! Nie nadajesz się do tego, Leo.

Obejrzał się gwałtownie ale mgła stała się nagle tak gęsta, że nikogo już przez nią nie wypatrzył. Zamiast tego obrazy pojawiły się w głowie. Szkółka piłkarska, szkoła sportowa, lokalny klub, w końcu awans do pierwszej ligi i pierwsza poważna propozycja, która miała zmienić życie. Konsekwentnie spełniane dziecięce marzenie, ambicje, dzięki którym był tak blisko odniesienia sukcesu.

I wszystko przerwane za sprawą jednego dnia.

Wspomnienia te uderzyły go tak mocno, że zwyczajnie rozpłakał się jak mały chłopiec. Zacisnął dłonie na zimnych poręczach i klął przez łzy. Wykrzykiwane słowa tonęły w opętańczym wichrze, jakby nigdy nie zostały wypowiedziane.

Straciłem wszystko… żonę, marzenia… uczucia.

– Czekam na ciebie. Jeszcze parę kroków.

Leon poderwał głowę, ale nikogo przy nim nie było. A przecież słyszał to wyraźnie. Charkot, przerywany jakby zwierzęcym rykiem, ale zrozumiał go doskonale.

Trafię do czubków… Trafię, kurwa, do wariatkowa!

Wziął się w garść i doczłapał na szczyt. Przez białą zawiesinę prześwitywało charakterystyczne obserwatorium, ale Leon miał je gdzieś. Szedł przed siebie, czekając na… sam nie wiedział na co. Długo jednak czekać nie musiał. Z mgły wyłoniło się… to coś.

Stwór stał na tylnych kończynach. Przypominał trochę jelenia, a trochę mitycznego gryfa. Na łbie sterczały mu zakręcone rogi a po ziemi miotał się niczym wąż diabelski ogon. Potwór w jednej łapie trzymał gruby kij, wbił go w ziemię tuż przy koźlim kopycie i odezwał się znajomym, charczącym głosem:

– Witaj. Dziś już niezwykle rzadko zdarza się, aby ktoś złożył dla mnie ofiarę. Zrobili sobie z zaklętego w Śnieżce Ducha Karkonoszy zabawkę. A jam jest Liczyrzepa, ten, który włada tutejszymi górami i wymaga choć odrobiny czci!

Leon stał niczym posąg i nie śmiał się odezwać. Nie wiedział bowiem, czy odbiło mu już do reszty, czy może upadł i teraz śni. Duch Gór wyręczył go i przemówił powtórnie:

– Ty się spisałeś. Mimo niewiary, mimo przeciwności, jakimi obarczył cię los, dotarłeś do mnie. Ale wiedz, że to nie koniec drogi. Ja otworzę ci tylko oczy. Resztę zrobi ktoś inny.

Po tych słowach dziwaczny stwór rąbnął kijem o ziemię trzy razy i zawył tak głośno, że musieli usłyszeć go ludzie w samym Wrocławiu. Nagle, jakby była tylko ostatnią smugą dymu z dogasającego papierosa, mgła rozpłynęła się całkowicie. Wicher ustał w czasie jednego oddechu. Teraz Leon widział innych ludzi. Przechodzili obok Liczyrzepy jakby nigdy nic, nie zwracając na ponad dwumetrową postać uwagi. Bestia machnęła ogonem na pożegnanie i zniknęła tak samo szybko jak wiatr, który rozgoniła.

Okazało się, że zbliżał się wieczór. Leon rzeczywiście zaspał w ten dzień, ale nie sądził, że droga na szczyt Śnieżki zajęła mu aż tak wiele czasu. Będzie musiał zmienić plany noclegowe. Ale to było teraz nieistotne. Pochłonęło go coś innego.

Przecinane wstęgami szlaków doliny, wznosiły się i opadały niczym grzbiety fal. Na horyzoncie zachodziło właśnie słońce, zalewając zielone morze czerwienią. Nigdy nie widział czegoś podobnego. Widok okazał się tak niezwykły, że w kącikach oczu powtórnie wezbrały łzy. Tym razem jednak nie miały nic wspólnego ze smutkiem i żalem.

Niech to wszystko szlag, świat jest piękny.

I choć sam nie wierzył we własne myśli, patrzył w ognistą kulę tak długo, aż ta całkowicie zanurzyła się w czarniejącym oceanie.

 

 

 

Czorty we mgle ukryte

 

 

Świętą górę, Ślężę, zobaczył przez okno autobusu zaraz po tym, jak pojazd opuścił Wrocław. Porośnięta leśną gęstwiną kopuła wznosiła się samotnie na rozległej równinie. Postanowił zresetować się przez jeden dzień w mieście, choć nocleg w czterogwiazdkowym hotelu nie przywrócił sił, wbrew oczekiwaniom. Kolejny dzień szaleńczej wyprawy przyniósł ze sobą kulminację trudu. Wysiłek, jaki musiał wkładać we wspinaczkę podczas zdobywania dwóch poprzednich szczytów, dawał o sobie znać na każdym kroku. Mimo tego, gdy tylko opuścił autobus i znalazł się na parkingu, ruszył przed siebie bez chwili zwłoki.

Jeśli te wszystkie głupoty, które robię, okażą się gówno warte, to pozostanie chyba strzelić sobie w łeb.

Nie przyznawał się jeszcze sam przed sobą, że w jakiś nieopisany sposób czuje się inaczej. Głowa była jakby lżejsza, proteza jakby mniej ciążyła, a i myśli nie wrzeszczały już z takim uporem. Rogatą postać, którą spotkał na Śnieżce, uznał za omamy. Zwalił to na barki zwichrowanej po przeżyciach łepetyny. Choć bestia wydawała się taka rzeczywista…

Tuż za parkingiem minął rzeźbę zwaną mnichem i po dziesięciu minutach marszu asfaltową drogą wkroczył na leśny dukt. Trel ptaków niósł się między drzewami a wiatr gwizdał coraz donośniej. Zanosiło się na solidną burzę. Już w drodze z Wrocławia widział zbierające się nad szczytem granatowe chmurzyska, a teraz las przykryła szarość i wilgoć. I na domiar wszystkiego, zaczęło mżyć. Przekroczył symboliczną bramę i od tego momentu, pnąc się ostrym podejściem, demony szalejące w głowie powróciły ze zdwojoną siłą.

To twoja wina! – wrzeszczały głosy. – Twoja! Gdybyś się wtedy tak nie upierał, aby jechać na ten durny mecz…

Nie miał już siły dźwigać protezy. Wspierał się jak tylko mógł na trekingowych kijkach, ale ręce też już drżały spazmatycznie. Plecak miał prawie pusty, na ostatni dzień zabrał bowiem tylko jedną butelkę wody i dwie kanapki, mimo to ciężar przygniatał niczym głaz. Robił postoje, bardzo częste postoje. Dłużej stał lub siedział niż szedł. Nie zabrał żadnej peleryny ani kurtki, a jednostajna, lejąca się z nieba kaszka przemoczyła już wszystko doszczętnie. Gdy tylko przełamywał kolejny kryzys, ruszał dalej. Na Wieżycy, obok Wieży Bismarcka, demony uderzyły po raz kolejny.

Przecież była wtedy wasza rocznica, głupku! Ale ty musiałeś o niej zapomnieć!

Na twarzy pot mieszał się z deszczem oraz ze łzami. Leon brnął przed siebie, ale robił to niczym nieświadomy niczego cień. Nie patrzył już w mapę. Szedł przez szary, targany wiatrem las, zupełnie zapominając, dlaczego jest tu, gdzie jest. Jakby trwał w niekończącym się śnie. W najgorszym z najgorszych koszmarów. Przeszedł obok klatki, w środku której znajdowały się dwie rzeźby, Panna oraz Niedźwiedź, ale nawet nie zwrócił na nie uwagi. Ani na nie, ani na jaskrawe światło bijące z wyrytych w kamiennych istotach ukośnych krzyży. W pewnym momencie, niczym ledwo nadmuchany balonik, z którego uleciała reszta powietrza, padł bezwładnie na kolana. Plecak wylądował w błocie, ręce zatrzymały się na szorstkim, mokrym głazie. Odruchowo otarł twarz przemoczonym rękawem i spojrzał przed siebie.

Kamienny krąg.

Resztkami sił wpełzł na jego środek. Świadomość wróciła na jedną krótką chwilę. Wiedział, co ma zrobić. Demony zaatakowały trzeci raz.

Zawsze musiałeś postawić na swoim! To twoja wina! Twoja wina! Twoja wina!

Chwycił najbliższy patyk i wyskrobał w ziemi znak ukośnego krzyża. Następnie odcisnął na nim dłoń. I wtedy stracił przytomność.

 

 

*

 

 

Nawet nie wiedział, kiedy znalazł się na szczycie Ślęży.

Wszystko wydawało mu się snem, jednak nadal był przemoczony do suchej nitki a deszcz padał coraz mocniej. Popatrzył na ubłoconą dłoń. Piorun grzmotnął gdzieś nieopodal. Rozpętała się burza. Minął ukryty w szarej mgle kościół szukając ostatniego celu wędrówki. W końcu trafił na Zbójnickie Skały, na których wznosiła się żelbetonowa wieża.

Dwanaście metrów.

Najwyższy punkt świętej góry.

Ostatnie podejście.

Wszedł na szczyt. Zmęczenie rozpłynęło się jakby nigdy go nie było. Pioruny trzaskały jeden za drugim a Leon patrzył w ciemne niebo rozświetlane złocistymi zygzakami.

– Witaj, dzielny podróżniku.

Brodaty starzec pojawił się tuż przed nim. Unosił się spokojnie, nie zważając na szalejącą wichurę. W ręku dzierżył wielki młot. Twarz miał naznaczoną bliznami i zmarszczkami, lecz biła od niej łagodność. Przypomniała Leonowi dziadka. Świętej pamięci Tadeusza, który jako jedyny z rodziny, zamiast dokładać cegiełkę do i tak już przygniatającego ciężaru, potrafił wesprzeć wnuka na duchu.

– Jestem – wykrzyczał Leon, starając się przebić przez burzowy łoskot.

– Jesteś – potwierdził staruszek. – A teraz czas przegonić te chędożone czorty! Tako rzecze Swaróg! – dodał i uniósł nad głowę rękę, którą ściskał młot.

W tej chwili zza chmur wyłoniły się demony. Bezkształtne bestie okrążyły wieżę. Bił od nich jedynie smutek i rozpacz. Leon rozpłakał się mimowolnie. Mógł jedynie patrzeć przez łzy, jak przeklęte czorty ciskają w jego stronę błyskawicami. Żadna jednak nie dotarła do celu. Brodaty kowal rozganiał pociski bez najmniejszego trudu niczym natrętne muchy, w odpowiedzi zaś częstował kreatury młotem. Jedna za drugą rozpływała się w powietrzu. Widząc swoją bezradność, poczwary zbiły się w jednolitą masę i całą siłą, tworząc wielką kulę energii, wystrzeliły w stronę starca.

– Spierdalać mi stąd! – ryknął, zagłuszając nawet najmocniejszy ze grzmotów.

Cisnął młotem w napastników i… rozbłysło światło. Gdy po dłuższej chwili Leon odzyskał wzrok, zorientował się, że zmieniło się niemal wszystko. Nie było żadnej burzy, zaś niebo, zamiast ciężkich, ciemnych chmur, przecinały jedynie białe, lekkie obłoki. Wiatr przyjemnie smagał mokrą twarz a słońce grzało zziębnięte ciało. Nigdzie nie widział też dzierżącego młot starca ani ciskających piorunami czortów. Z czczą nadzieją popatrzył na jedną z nóg, ale tam wszystko było po staremu. Utytłana w błocie proteza. Mimo tego widoku uśmiechnął się. Uśmiechnął się szczerze, tak, jak robił to ostatnim razem wiele lat temu.

I choć kiedy schodził ze Ślęży, z uporem szukał demonów zamieszkujących jego głowę, nie znalazł ani jednego.

 

 

*

 

 

– No i coś taki małomówny, hę? Szczerzysz się pod nosem jakbyś trzy dni na skrętach jechał – zagaił Paweł w drodze powrotnej, wyrzucając niedopałek przez uchylone okno. Odbierając kumpla na parkingu spodziewał się czegoś zupełnie innego.

– Dało ci coś to łażenie po górach? – Niecierpliwił się.

– Jakby ci to powiedzieć… – zaczął Leon, myśląc nad odpowiednimi słowami. – Góry nie uleczyły mojego ciała. Góry uleczyły moją duszę.

W milczeniu, wsłuchując się w warkot starego silnika poloneza, wracali do domów.

Koniec

Komentarze

 

Przeczytane :)

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

:)

No to pierwsze opowiadanie w konkursie :)

 

Czytałam na telefonie, więc technikalia wszelkie daruję sobie. I tak w tym nie jestem dobra. 

Zrozumiałam, że opowiadanie jest o odkupieniu win głównego bohatera. Do tragedii nie doszło z winy Leona, ale ciągle żył ze smutkiem za zmarłą żoną. Dlaczego wybrał taki sposób? Po co mu był rytuał przejścia? Główny koncept rozumiem, ale dlaczego bolesne wspomnienia są czortami? Dlaczego są czymś zewnętrznym? Główny bohater włożył sporo energii, kiedy wystarczyłaby dobrze poprowadzona psychoterapia :P Może brzmi złośliwie, ale ogrom wysiłku jest tak duży tylko w walce ze wspomnieniami, a przecież (tak mi się wydaje) piszesz o wewnętrznych demonach. A z nimi praca jest raczej trochę inna. Dlaczego niby bóstwo ma z nimi walczyć? Po co Swaróg ma kogokolwiek z tego wyręczać?

Jak widać, czepiam się idei i motywacjom bohatera. Rozumiem opowiadanie jako metaforę walki z bolesnymi wspomnieniami i jakoś nie mogę z tym zgodzić. Skasował złe wspomnienia? Były one niepotrzebne? Wybacz, Anonimie (nie pokuszę się jeszcze o zgadywanie, bo długo mnie na portalu nie było, więc raczej daleko mi do zgadywania kogokolwiek bez regularnej lektury), ale porównanie bolesnych wspomnień do czortów do mnie nie trafia. Jest jakiś brak równowagi między potrzebami bohatera, a postawionym zadaniem. Gdyby to było inaczej pociągnięte, może zmieniony kontekst wydarzeń – obroniłoby się. Sam pomysł na taki rytuał przejścia w górach do ozdrowienia – bardzo zacny. Zabrakło mi więcej “mięcha” w wydarzeniach, aby bohater musiał coś takiego czynić. 

Deirdriu, Anonim dziękuje za obszerny komentarz. A więc tak:

(Możliwe Spoilery)

 

Zrozumiałam, że opowiadanie jest o odkupieniu win głównego bohatera. Do tragedii nie doszło z winy Leona, ale ciągle żył ze smutkiem za zmarłą żoną.

Również, choć to duże spłaszczenie, gdyż tekst porusza, przynajmniej według Anonima, o wiele więcej aspektów. Sam wypadek nie był z winy bohatera, choć ten obwinia się, że to przez niego z przyczyn podanych w tekście (głosy w głowie).

 

Dlaczego wybrał taki sposób? Po co mu był rytuał przejścia? Główny koncept rozumiem, ale dlaczego bolesne wspomnienia są czortami? Dlaczego są czymś zewnętrznym?

Wybrał taki, gdyż nie widział już innej drogi. Po co mu był? Po to, aby przestać być warzywem ze zrujnowaną psychiką i zacząć nowe życie. Czorty i bitwa z nimi jest metaforyczna. Są uosobieniem demonów w głowie Leona. Być może cała bitwa rozgrywała się wyłącznie w jego wnętrzu.

 

Główny bohater włożył sporo energii, kiedy wystarczyłaby dobrze poprowadzona psychoterapia :P

Skoro po ośmiu latach zdecydował się iść do znachora, w którego zdolności w zasadzie nie wierzył, to znaczy, że musiał próbować wcześniej już wszystkiego. W tym zapewne i terapii. Tonący brzytwy się chwyta. Ludzie, którzy nie wierzą w Boga całe życie, na łożu śmierci potrafią zmienić zdanie w jeden dzień.

 

Dlaczego niby bóstwo ma z nimi walczyć? Po co Swaróg ma kogokolwiek z tego wyręczać?

Na to pytanie zostawiam odpowiedź czytelnikom. Może zwyczajnie chciał nagrodzić człowieka za podjęcie wyzwania i trud, jaki w niego włożył. Może ma sztame z Liczyrzepą i jeśli Leon połechtał ego Ducha Gór, składając ofiarę, ten poprosił Swaróga o przysługę. Może Swaróg również był tylko metaforycznym kowalem, który zwalczył demony i naprawił duszę bohatera. A może to wszystko zrobiły wyłącznie góry, a bogowie tylko pomogli bohaterowi spojrzeć na świat inaczej. Konkursowe góry są owiane tajemnicą do dziś, i dlatego też chciałem/chciałam, aby w tekście nie było wszystko czarno na białym. Aby czytelnik mógł wyrobić sobie własne interpretacje oraz wyobrażenia.

 

…ale porównanie bolesnych wspomnień do czortów do mnie nie trafia. Jest jakiś brak równowagi między potrzebami bohatera, a postawionym zadaniem.

Zabrakło mi więcej “mięcha” w wydarzeniach, aby bohater musiał coś takiego czynić. 

Dla Ciebie obwinianie się o śmierć żony oraz fakt, że ktoś stracił szansę na spełnienie swoich największych marzeń (przypominam, chciał być sportowcem/piłkarzem – to również kluczowy wątek) jest zbyt mało mięsisty, aby bohater chciał coś takiego czynić? Aby w desperacji podjąć się wszystkiego? A co do czortów to tak jak z bóstwami. Można snuć wiele interpretacji, więc swoje zostawię dla siebie, przynajmniej na ten czas. 

 

Cóż, szkoda, że Cię nie przekonało, ale raz jeszcze dziękuję za komentarz i pozdrawiam!

 

 

Widzę, że wszystkie moje nieskładne przemyślenia się zgadzają i nie odbiegłam daleko od Twoich zamierzeń, Anonimie :)

 

Skoro po ośmiu latach zdecydował się iść do znachora, w którego zdolności w zasadzie nie wierzył, to znaczy, że musiał próbować wcześniej już wszystkiego.

Podczepię się tego wątku ;) W tekście mi właśnie brakuje tego poczucia beznadziejności, że aż posunął się do wizyty do znachora. W czasie lektury miałam poczucie, że Leon właśnie nie za dużo dla siebie zrobił. Nie lubię zakładać, że może bohater coś tam w przeszłości wykonał – to Twoje zadanie, aby to podkreślić. Jak widzisz, moja fantazja poszła w zupełnie innym kierunku. 

Jak wspominałam wcześniej, opowiadanie się broni, gdyby jeszcze parę zdań zostało dopisanych. A druga sprawa, wcale nie muszę się zgadzać z Twoimi założeniami i motywacjami bohatera. Też dobrze ;)

Ok, Anonim przyznaje, że teraz rozumie Twoje wątpliwości. Przemyśli je i może jeśli będzie zgoda szanownych organizatorów konkursu, dopisze te parę zdań :)

Staruch tu był!

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

Dopuszczane jest poprawianie błędów w opublikowanym już tekście. O ile poprawki dotyczą zmian istotniejszych niż formatowanie tekstu, literówki, interpunkcja czy pojedyncze słowa, prosimy o umieszczenie informacji o dacie wprowadzenia zmian w przedmowie do tekstu. Teksty będą oceniane przez na bieżąco. Jurorzy nie są zobowiązani to ponownego czytania poprawionych tekstów.

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

To w kontekście powyższego – nie wszyscy jurorzy zostawiają podpis, że już czytali ;-) 

Dowcipnisie :)

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Widzę, że Anonim mnie ubiegł. W moim opowiadaniu bohater też miał nazywać się Leo i pojawił się duch gór. Będzie trzeba wymyślić coś innego.

Dla mnie wydawało się jasne, dlaczego Leon wybrał się w góry. Przede wszystkim odebrałam jego sytuację jako niezgodę na kalectwo z powodu wypadku. Odniosłam nawet ważenie, że Leon liczył na cud i odzyskanie nogi. Okazało się, że góry pomogły mu w zupełnie inny sposób, nie fizyczny, ale duchowy – takie zakończenie mnie usatysfakcjonowało.

Podobał mi się pomysł z rytuałem. Dzięki temu wędrówka po górach przestała być prostym przemierzaniem szlaku, nabrała symbolicznego znaczenia. Z drugiej strony, trochę to okrutne, wysyłać niepełnosprawnego człowieka na szlak. Zrobiłam mały “riercz”, czy taka wędrówka byłaby możliwa. Wychodzi na to, że wiele zależy od rodzaju protezy i miejsca amputacji. Na pewno – łatwo nie było.

Tekst czytało się dobrze, szybko. Mam wątpliwości, czy po śródtytułach potrzebne są kropki. Smutna historia, podejmująca poważne tematy. Ode mnie klik.

Dobrze się czyta, bo płynnie napisane. Pomysł z ofiarą też mi się podoba, choć trochę żal mi koguta. ;) W ogóle przyjemna lektura.

Trochę się jednak poczepiam o te demony. IMO za późno je wprowadzasz. Początkowo miałam wrażenie, że Leo chce po prostu odzyskać przynajmniej cząstkę dawnego życia. Przychodząc do znachora daje wprost do zrozumienia, że chce być znowu sprawnym człowiekiem. Mało tego mówi:

A po tym, jak skrzywdził mnie los, odbierając wszystko co kochałem, równocześnie pozbawiając szansy na normalne życie, przestałem wierzyć w cokolwiek. I w kogokolwiek.

Los go skrzywdził, nawet nie ukarał, a skrzywdził. Widzę faceta, który ma żal do całego świata za to, co się stało. Potem wprowadzasz wspomnienie żony, ale nadal nie mam wrażenia, że gość się winni za ten wypadek. Krzyczeć zaczyna przy wspomnieniu kariery sportowej. Wszystko stracił jednego dnia. Dalej nie ma słowa o poczuciu winy. A wspomnienie przerwanej kariery piłkarskiej tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że Leo ma pretensje do świata, a nie do siebie. Myśli o tym, co on sam stracił.

Demony pojawiają się dopiero na ślęży. I to powoduje lekkie zaskoczenie. Myślałam, że prowadzisz go do pogodzenia się z sytuacją, zaakceptowania tego, że jest niepełnosprawny. Pokazania mu, że wciąż wiele może, bo przecież przeszedł te szlaki. Tymczasem na samej końcówce wyskakuje nagle poczucie winy i metaforyczne demony.

Literacko wygląda to ładnie, nawet z tym spierdalać Swaroga. Tylko że nijak ma się do drogi, którą prowadziłeś czytelnika. Stąd to zakończenie niespecjalnie mi pasuje i trochę psuje wrażenie z lektury.

Ale że ogólnie czytała się naprawdę dobrze, to ode mnie kliczek. :)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Dobry tekst, ze szczególnie dobrym początkiem. Płynnie się czytało, bez zatrzymań, pomysł też niczego sobie, trudna – osoba z protezą, ach, nawet nie potrafię sobie wyobrazić – wędrówka po górach, ale nie dla sportu, czy przyjemności, lecz w celu… Podoba mi się zakończenie, bohater nie odzyskuje nogi, lecz przegania wewnętrzne demony. Walka z kolejnymi szczytami, walka ze wspomnieniami, walka z czymś, co rujnuje nas od środka. Ode mnie kolejny kliczek i powodzenia w konkursie.

 

Ps. Usunęłabym kropki z podtytułów i zmniejszyła ilość “enterów”.

Och, Anonim dziękuje za wszystkie komentarze i odpowiada:

Ando,

Będzie trzeba wymyślić coś innego

Przepraszam :( Ja jak mam gotowy koncept to nie byłoby mi łatwo go zmienić…

 

Dla mnie wydawało się jasne, dlaczego Leon wybrał się w góry. Przede wszystkim odebrałam jego sytuację jako niezgodę na kalectwo z powodu wypadku. Odniosłam nawet ważenie, że Leon liczył na cud i odzyskanie nogi. Okazało się, że góry pomogły mu w zupełnie inny sposób, nie fizyczny, ale duchowy – takie zakończenie mnie usatysfakcjonowało.

Dokładnie tak! Niemal bezbłędny opis tego, co zamierzałem/zamierzałam przedstawić :)

Risercz również zrobiłem/zrobiłam, dlatego wiem, że to możliwe, acz oczywiście trudne. Jako, że nie byłem/byłam 100% pewny/pewna co do rodzaju amputacji i rodzaju protezy, woląc zachować wiarygodność, zdecydowalem/zdecydowałam nie opisywać w tekście tych aspektów.

Co do kropeczek to w zasadzie Anonim nie ma pojęcia, czemu je tam wcisnął. Wyrzucone. Dzięki Ando!

 

Irka,

Ale że ogólnie czytała się naprawdę dobrze, to ode mnie kliczek. :)

Anonim dziękuje Ci serdecznie! Za klika i za treściwy komentarz. Rozumiem Twoje rozterki. Wynika to zapewne z faktu, że chciałem/chciałam stworzyć profil człowieka, jakby to rzec, bardziej złożonego. Trochę egoistę, który początkowo idzie do znachora bo ma lichą nadzieję na odzyskanie nogi. Wspomnienia pojawiają się później i dochodzi wątek poczucia winy. Z tym, że to nie jest takie jego szczere poczucie. Nie myśli o tym wprost. To demony, głosy w głowie mówią: To twoja wina! Chciałem/chciałam zatem zrobić bardziej rozbudowany psychologicznie profil. Kogoś, kto cierpi wewnętrznie, jednak nie do końca się do tego przyznaje. Na początku nawet jest napisane coś w stylu: od dawna stara się grać twardziela. Może coś pomogłem/pomogłam :D

 

katia,

Dziękuję za przeczytanie i wielce Anonima cieszą Twe miłe słowa :) Kropeczki usunięte i raz jeszcze dziękuję! :)

 

Nie pierdol[+,] tylko idź już

 

drzyj się[+,] ile wlezie

 

Leon wdarł się do środka[+,] nie siląc się ani na pukanie

 

Co ja tu robię!?

https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/Co-pierwsze-wykrzyknik-czy-pytajnik;13870.html

 

przebranego za mikołaja ojca

Mikołaja

 

Nie pieprz[+,] tylko odpalaj ten złom.

 

Jako, że pieniędzy na koncie mu nie brakowało

https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/Chyba-ze-i-inne-spojniki-z-ze;16506.html

 

wessały się, jak natrętne komary, głosy bliskich

zbędne przecinki

 

utkwił wzrok na Czarnej Górze

utkwić wzrok w czymś, skupić na czymś

 

Trafię kurwa do wariatkowa

kurwa to wtrącenie, wymaga przecinków

 

szybko, jak wiatr

zbędny przecinek

 

Nie zabrał żadnej peleryny ani kurtki [+,]a jednostajna

 

Wyszedł na szczyt.

na szczyty się wchodzi, nie wychodzi

 

 

Przeczytałam; szerszy komentarz po zakończeniu konkursu.

www.facebook.com/mika.modrzynska

Ach, niechaj przeklęte będą przecinki! Dziękuję Ci Kam, naniosłem/naniosłam poprawki :) 

Tak po prawdzie to chyba nigdy nie pojmę współczesnych ludzi, zasięgających porad uzdrowicieli, szamanów i innych osobników „obdarzonych mocą”. Ale z drugiej strony, ktoś w beznadziejnej sytuacji i mocno zdesperowany, pewnie będzie chwytać się brzytwy.

Twój bohater, zdaje się myśli w miarę trzeźwo, a jednak podejmuje wyzwanie. Osobliwe wyzwanie. Widać, że stracił wszelką nadzieję i dlatego znalazł się na szlaku, gdzie spotkał to, co niespotykane. A może to były tylko omamy… Ważne jednak jest, że kiedy dokonał niemożliwego, uwierzył w siebie, a i świat zaczął widzieć inaczej.

Wykonanie mogłoby być lepsze.

 

Po­dwó­rze wy­glą­da­ło tak, jakby od co naj­mniej pół wieku nikt nie kiw­nął w nim pal­cem. ―>

nie kiw­nął na nim pal­cem.

 

Zdmuch­nął po­zo­sta­łe świe­ce i od­sło­nił za­sło­ny. ―> Brzmi to fatalnie, w dodatku zasłony nie były zasłonięte; zasłonięte były okna.

Proponuję: Zdmuch­nął po­zo­sta­łe świe­ce i odsunął za­sło­ny.

 

Go­spo­darz nadal się uśmie­chał, za nic mając znie­wa­gi rzu­ca­ne w jego stro­nę. ―> Zniewag nie rzuca się w czyjąś stronę; znieważa się kogoś.

Proponuję: Go­spo­darz nadal się uśmie­chał, za nic mając znie­wa­gi, którymi został obrzucony.

 

Za­miast ob­ra­zy dodał grzecz­nie: ―> Za­miast się obrazić, dodał grzecz­nie:

 

wy­ro­bi­sko nie­czyn­ne­go ka­mie­nio­ło­mu mar­mu­ry… ―> Literówka.

 

zwie­sił wzrok na czar­nej pro­te­zie. ―> Literówka.

 

mimo pa­nu­ją­cej ciszy, usły­szał krzyk żony… ―> Cisza przecież nie przeszkadza w usłyszeniu krzyku.

Zdaje mi się, że bardziej zaskakujące było to, że usłyszał krzyk nieżyjącej żony.

 

A dźwięk ten wy­peł­niał głowę Leona ko­lej­ny rok. Na­stęp­nie do głowy we­ssa­ły się… ―> Czy to celowe powtórzenie?

 

Lu­dzie prze­py­cha­li się przez salę w te i wewte… ―> Lu­dzie prze­py­cha­li się przez salę w  i we w tę

 

Zwal­czył chęć roz­wi­nię­cia śpi­wo­ru… ―> Zwal­czył chęć roz­wi­nię­cia śpi­wo­ra

 

i wy­szedł na roz­le­głą ko­pu­łę o pła­skim szczy­cie. ―> Kopuła jest z definicji zaokrąglona, więc nie może być płaska.

 

zrzu­cił ple­cak, wy­do­był mapę i za­czął stu­dio­wać. ―> …zrzu­cił ple­cak, wy­do­był mapę i za­czął stu­dio­wać.

 

wez­bra­ło mu się na wy­mio­ty. ―> …ze­bra­ło mu się na wy­mio­ty

 

i nie był wsta­nie jej prze­go­nić… ―> …i nie był w sta­nie jej prze­go­nić

 

Be­stia mach­nę­ła ogo­nem w ge­ście po­że­gna­nia i znik­nę­ła… ―> Gesty wykonuje się rękami, nie ogonem.

Proponuję: Be­stia mach­nę­ła ogo­nem na pożegnanie i znik­nę­ła

 

Ale to było w ten czas nie­istot­ne. ―> Ale to było wtenczas nie­istot­ne.

Ponieważ wtenczas nie jest tu właściwym słowem, proponuję: Ale to było teraz nie­istot­ne.

 

w ką­ci­kach oczu po­wtór­nie wez­bra­ły się łzy. ―> …w ką­ci­kach oczu po­wtór­nie wez­bra­ły łzy. Lub: …w ką­ci­kach oczu po­wtór­nie ze­bra­ły się łzy.

 

za­po­mi­na­jąc, dla­cze­go jest tam, gdzie jest. ―> …za­po­mi­na­jąc, dla­cze­go jest tu, gdzie jest.

 

Jakby zna­lazł się w nie­koń­czą­cym się śnie. ―> Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: Jakby trwał w nie­koń­czą­cym się śnie.

 

I wtedy też stra­cił przy­tom­ność. ―> I wtedy stra­cił przy­tom­ność.

 

Uty­ra­na w bło­cie pro­te­za. ―> Obawiam się, że proteza nie mogła być utyrana.

Pewnie miało być: Uty­tła­na w bło­cie pro­te­za.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Reg, Anonim serdecznie dziękuje za Twą nieocenioną jak zawsze pomoc. Poprawki naniosłem/naniosłam i biję się w pierś za swe grzechy…

A co do reszty komentarza to trafnie opisałaś to, co Anonim miał nadzieję opowiedzieć :)

Anonimie, bardzo się cieszę, że mogłam pomóc.

Przy okazji sugeruję oszczędzanie piersi, aby nie była za bardzo obita, bo stanie się nieestetyczna. ;)

Odesłałam opowiadanie do Biblioteki.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Na początek kilka subiektywnych(!) uwag:

trawsko

Nie podoba mi się to zgrubienie lepsze by było “chaszcze” lub coś podobnego

– powiedział do koguta Leon.

Nie jest to błąd ale (moim zdaniem) zbędna wstawka

 

Wszyscy uważali się za mądrzejszych, usiłując kierować jego życiem po okropnym zdarzeniu

Chciałbym usłyszeć ich rady , co każą mu zrobić czego zabraniają. Budowało by to o wiele bardziej realistyczny odbiór i motywowało złość bohatera.

ruskie pierogi

Teraz pewnie wszyscy uznają że się czepiam ale dla mnie “pierogi ruskie” to potrawa taka jak każda inna natomiast “ruskie pierogi” kojarzą mi się że są one z Rosji.

Kiedy w końcu udało mu się ustalić, gdzie leży Czarna Góra, udał się na zbocze na wprost niej.

Wcześniej ślęczał tyle nad mapami planując bardzo szczegółowo planując każdy metr trasy a tego nie sprawdził? Naciągane. Gdyby było “upewnił się” to nie mam zastrzeżeń.

 

czas zdobywania dwóch poprzednich szczytów, dawał o sobie znać na każdym kroku. Mimo tego, gdy tylko opuścił autobus i znalazł się na parkingu, ruszył przed siebie bez chwili zwłoki.

mógłbyś tutaj opisać tak jak ładnie robiłeś to wcześniej że się potykał plecak ciążył itd.

 

– Spierdalać mi stąd!

Opisujesz jaką dawną mityczną istotę i w pierwszej jej wypowiedzi jeszcze używasz dawnego języka “chędożył” a tu takiego nowoczesnego…

 

 

Zgadzam się że te uwagi są bardzo subiektywne więc nie zdziwię się jeśli nikt inny nie zwrócił na nie uwagi. Poza tym tekst miły przyjemny z fajnym pomysłem i dobrym wykonaniem.

Pisz to co chciałbyś czytać, czytaj to o czym chcesz pisać

aKuba139, dzięki za uwagi. Każda, nawet w pełni subiektywna, ma znaczenie. W większości przypadków Anonim miał swój cel w zapisie takim a nie innym, choć pierogi z pewnością zmieni :)

I dzięki za dobre słowa :)

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Mgła osiadła na górze i nie miała zamiaru odpuścić, i nie był wstanie jej przegonić nawet szalejący wicher.

w stanie

Fajne :)

Przynoszę radość :)

Opowiadanie jest niezłe. Ale mam wrażenie, że ten świat wewnętrzny bohatera i jego uczucia, które przecież odgrywają tu bardzo ważną rolę, jakoś za dobrze nie wybrzmiały, ich opis nie został wyczerpany. No i na końcu łopata o tym leczeniu duszy, to zdanie jest niepotrzebne, bo czytelnik sam się tego już domyślił . Sama nie jestem lepsza, bo napisałam jakiś czas temu bardzo podobne opowiadanie na Locomotywnik i też narzekano na dokładnie to samo :) Jeśli Anonim jeszcze nie czytał mojego Tramwaju zwanego pojednaniem, to zapraszam. Na pierwszy rzut oka może podobieństwa nie widać, ale jest głębiej. Żeby ta autoreklama nie zajmowała połowy mojego komentarza, wspomnę jeszcze, że ta niezłość opowiadania polega na prostym języku, który łatwo i przyjemnie się czyta, ładnych opisach i wciągającej fabule.

Tarnino! 

Anonim cieszy się, że zdobyłaś szczyt! ;)

 

Anet!

Fajnie, że fajne! :)

 

Sonato!

Przez całe opowiadanie Anonim starał się unikać wszelakich łopat jak tylko mógł, tak więc pomyślał sobie, że na sam koniec wstawi jedną, małą szpachelkę. Z emocjami zaś i wewnętrznym światem nie chciał przesadzić, przez co pewnie ktoś, choćby Ty, może czuć w tym względzie niedosyt. Do wspomnianego tekstu Anonim obiecuje zajrzeć i cieszy się z niezłości :)

 

Anonim cieszy się, że zdobyłaś szczyt! ;)

Cieszę się jego szczęściem, ale niechaj Anonim nie liczy na dodatkowe punkty ;)

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Podobało mi się wprowadzenie Czytelnika w świat emocjonalny bohatera, stopniowo rozbudowywany o kolejne wspomnienia z przeszłości i przekonująco opisany. Za innymi jednak powtórzę, że choć w trakcie czytania dałem się wciągnąć w szarpiące Leonem uczucia, to na koniec został mi, może nie tyle niedosyt, co poczucie złego rozłożenia akcentów. Wspomnienia pojawiają się w większości na koniec, jednym ciągiem, nagle okazuje się, że to jednak poczucie ponoszenia odpowiedzialności za śmierć ukochanej (a może jednak zmarnowanie kariery?), a nie utrata nogi jest dla bohatera największym problemem. Wydaje mi się, że nie trzeba było tu dodawać więcej informacji, te niedopowiedzenia dobrze się sprawdzają, ale należało informacje już w tekście zawarte rozłożyć bardziej równomiernie.

Mam też wrażenie, że opowiadanie można by potraktować z powodzeniem brzytwą Ockhama. Jeśli to Swaróg uzdrowił bohatera, po co ofiara dla Liczyrzepy, jeśli jednak to ofiara była decydująca, czemu Liczyrzepa sam nie przepędził demonów? W mojej opinii spokojnie można wyciąć jednego ducha/boga, albo dodać jakieś lepsze umotywowanie obecności ich obu. No i "spier…" Swaroga moim zdaniem psuje nieco zbudowany uprzednio klimat.

Muszę za to pochwalić ujęcie wymaganego w konkursie heroizmu. Marsz w górach z protezą i kurakiem w klatce rzeczywiście zasługuje na takie miano.

Podsumowując, czytało mi się bardzo dobrze, choć po zakończeniu lektury dostrzegłem, że Twoja, Anonimie, opowieść ma jednak pewne niedociągnięcia. Jako że sam chyba nie zdołam dołączyć do konkurencji, życzę powodzenia w konkursie :)

Światowider,

Anonim bardzo dziękuje za tak rozbudowany komentarz. Co do uporządkowania informacji i rozłożenia akcentów Anonim chciał nie wykładać wszystkiego na tacy zbyt szybko oraz chciał stworzyć bardziej rozbudowany profil bohatera, którego pierwotny, oczywisty cel, zastępują te bardziej wewnętrzne. Może zbyt Anonim nagmatwał, ale cóż. Kości zostały rzucone…

Z bożkami to tak, że Anonim chciał zostawić pewną lukę interpretacyjną dla czytelnika. Miał też w głowie hierarchie takowych istot, czyli postawił Swaroga nad Liczyrzepą, więc aby doszło do spotkania z tym pierwszym, bohater musiał się przypodobać temu drugiemu. A jak jest z relacją między Bogiem a Duchem? To już otwarte.

Pozdrawiam! :)

A mnie się całkiem podobało to, że bohater odkrywa w trakcie podróży, że mniej mu chodzi o nogę i karierę, a bardziej o żonę i dręczące go demony. Ten aspekt mnie zdecydowanie przekonał, natomiast ofiary z koguta, Liczyrzepa i reszta bosko-nadnaturalnej menażerii – mniej; ich pojawienie się w akcji wydawało m się nieco naciągane, spotkanie z Liczyrzepą dla mnie, jako dla czytelniczki, ociera się o niezamierzoną groteskowość. Ale generalnie tekst IMHO niezły.

ninedin.home.blog

Ninedin, bosko-nadnaturalna menażeria miała być nieco symboliczna. W różnych aspektach. I w opinii Anonima ofiara oraz każde ze spotkań z boskimi istotami miały kluczowe znaczenie w sprawie zmiany bohatera. Anonim jednak cieszy się z każdego czytelniczego punktu widzenia i dziękuje za opinię :)

Zastanawiam się, jak ubrać w słowa przemyślenia i wrażenia po przeczytaniu tego opowiadania. Bo jestem na dwóch skrajnych biegunach. Może zacznę od tego pozytywnego.

Opowiadanie oparte na przemianie bohatera, choć czuję, że przy takim konkursowym temacie, przemian pojawi się przynajmniej kilka. I właśnie ta przemiana jest, hm, najlepszą częścią tekstu, chociaż wcale nie doskonałą. Czytając ostatni fragment, a szczególnie zdanie:

– Jakby ci to powiedzieć… – zaczął Leon, myśląc nad odpowiednimi słowami. – Góry nie uleczyły mojego ciała. Góry uleczyły moją duszę.

No nie poczułem tego, treść, a później jej wydźwięk, jest jednak zbyt słaby. Choć cała przemiana, całkiem dobra, jak już wyżej wspomniałem.

Niestety teraz będzie o przeciwnym biegunie. A zacznę od dialogów i chamskiego, trochę wulgarnego języka. Nie widzę bowiem uzasadnienia. Ani we wstępie, ani w słowach Swaroga:

– Spierdalać mi stąd! – ryknął

Aby używać takich sformułowań.

Gdybym nie znał Funa, pomyślałbym, że to jego opowiadanie, ale z całym szacunkiem do Ciebie, Fun pisze ciut lepiej. No, chyba, że akurat to opowiadanie nie najlepiej Ci poszło. Zdarza się.

Wracając jednak do wulgarnego języka, gryzie się on z koncepcją opowiadania i jego elokwentnymi podtytułami.

Wolność ciszą spowita

Czerwień w zielonym morzu skąpana

Nie ma tu nic z epopei, jakiś spektakularnych wyczynów, czy też poświęcenia, żeby nadawać fragmentom takie znaczenie.

 

I tu pytanie do wszystkich: O co chodzi z tymi tytułami i pod tytułami w poetyckim stylu? To znak, że umie się pisać? Że posiada się pewien poziom elokwencji, czy też innych, wyższych zalet? I pytam tu zupełnie poważnie. Bo o ile całkowicie rozumiem pisanie w takim stylu, o tyle powyższy utwór opowiada zupełnie zwyczajną historię obyczajową, która nie ma nic z poezji.

 

Wracając do tekstu i dialogów. To najsłabsza część opowieści, wypadają sztucznie i nienaturalnie. Częściowo przez wspomniane przeze mnie wulgaryzmy, czy raczej chamski język, częściowo przez chociażby wypowiedź chłopców na górze:

Złej baletnicy… a, nie pamiętam jak to było. Nie gadaj, tylko graj, ofermo!

I nie ratuje tego dodatek, że chłopak nie pamięta końca, on w ogóle nie zna takich powiedzeń. Nie używa też określeń typu oferma, czy fajtłapa. Widać Autorze/Autorko, że albo nie masz dzieci, albo już dawno są dorosłe. Nikt bowiem już tak teraz nie mówi. Zakładam też, że opowiadanie toczy się we współczesnych czasach, w końcu bohater wszystko sprawdza w internecie.

Stąd poniższy, mini poradnik “obowiązujący” w podstawówce:

– fejm (od słowa “fame”) – oznacza osobę fajną, znaną i powszechnie lubianą,

– fejl – oznacza osobę nielubianą, błąd,

– nieogar – czyli osoba nie należąca do dwóch powyższych grup, taka, której nie rozumie cała reszta, może być jednocześnie pozytywna, bystrzejsza od wszystkich, jak też totalnie nie kumająca niczego.

 

To spowodowało, że dialogi znacznie zaniżyły poziom utworu. A to mocno wpłynęło na mój odbiór całego tekstu. Osłabiło klimat i płynność opowieści.

Podsumowując. Dobry warsztat i ciekawa historia, ale jednocześnie drewniane dialogi i nieuzasadniony chamski język, kontrastujący mocno z poetyckimi podtytułami, które tworzą niespójną opowieść, gdzieś po środku między bardzo dobrą i średnią.

 

Darconie, Anonimowi niezmiernie miło, że tu zajrzałeś. A teraz Anonim przedstawi swoje stanowisko na pewne kwestie:

 

Jeśli chodzi o wulgaryzmy i podtytuły.

Te pierwsze Anonim używa niezwykle rzadko w swoich tekstach. Anonimowi wydaje się, że użycie trzech/czterech przekleństw na taką objętość tekstu nie jest niczym przesadzonym. Nie są sypane na prawo i lewo. Darconie, czy uważasz, że bohater w tak beznadziejnej sytuacji mówiący w kryzysowej chwili: kurcze, o cholerka itp. miast przykładowego kurwa jest bardziej wiarygodny? Bo według Anonima jest zupełnie odwrotnie. Wulgaryzmy są nieodzowną częścią świata i nie widzę uzasadnienia aby ich całkowicie unikać w tekstach, szczególnie, kiedy bohater, jak już wspomniałem, ma prawo użyć takich a nie innych słów.

Paweł jest za to człowiekiem prostym i beztroskim, przynajmniej takiego chciał go Anonim przedstawić, więc taki język też jest raczej zrozumiały. 

A co do Swaroga. Brodaty, napakowany bóg z młotem w ręce krzyczący na czorty: Uciekać mi stąd. nicponie! Dla Anonima ta wersja brzmi bardziej nienaturalnie i groteskowo.

Podsumowując: Anonim uważa, że parę przekleństw nie czyni tekstu chamskiego, tym bardziej, jeśli są w odpowiednich miejscach. Może nie są, może Anonim się myli. Ale tak czy siak takie ma zdanie.

 

Jeśli zaś chodzi o podtytułu. 

Według Ciebie nie ma spektakularnych wyczynów? Nie ma poświęcenia? Ach, chyba Anonim ma inne wyobrażenie niepełnosprawnego człowieka chodzącego po górach. A po górach Anonim chodzi wiele, i wie, że nie raz jest to wielkim wyczynem i poświęceniem mając dwie zdrowe nogi. I dlaczego, Darconie, uważasz, że tekst powinien być albo poezją, albo obyczajówką? Dlaczego musi być A lub B? Czy to coś złego, jeśli do pewnej formuły dodamy szczyptę czegoś innego? Czegoś, co pubudzi zmysły i wzbogaci całość?

 

Widać Autorze/Autorko, że albo nie masz dzieci, albo już dawno są dorosłe. Nikt bowiem już tak teraz nie mówi.

Anonim nie chce zbyt mocno się zdradzać, więc powie tylko, że jesteś w błędzie. Dzieci są mi doskonale znane, współczesne określenia również. Zważ na fakt, że dzieci we mgle były wizją. Pewnego rodzajem wspomnieniem bohatera. Gdy bohater był mały i grał poszarpaną, starą piłką, były lata 70/80. Stąd taki a nie inny język. Anonim stara się zawsze, aby zdania i słowa nie były przypadkowe.

Innych przykładów nie podajesz, więc Anonim do sztywności dialogów się nie odniesie. Pisząc je starał się jednak, aby było całkowicie odwrotnie.

 

Podsumowując: Owa wspomniana przez Ciebie niespójność nie jest przypadkowa i nieprzemyślana. Anonim świadomie wprowadził wszelkie zabiegi, bo uważa, jak wspomniał wyżej, że nie należy ograniczać się do sztywnych ram. Każdy jednak ma własne zdanie i wielce doceniam Twój komentarz, Darconie. Choć Anonim starał się bronić, to nie znaczy, że jest święcie przekonany do swoich racji. Gdzieś pomiędzy bardzo dobrą a średnią, znaczy szkolna czwórka. Bardzo mnie cieszy taka ocena, mimo tych wszystkich uwag, od Twej osoby, Darconie :)

 

To prawda, nie rzucasz wulgaryzmami na prawo i lewo, dlatego napisałem:

A zacznę od dialogów i chamskiego, trochę wulgarnego języka.

I nie pisałem, że należy ich unikać, więc co do ilości “kurwa” chyba się zgadzamy. ;)

Czy jednak są one niezbędne w tekście i czy budują dodatkowo napięcie? W mojej opinii, nie. Nie są potrzebne do, jak to ujęłaś/ująłeś, wyczynów niepełnosprawnego człowieka w górach.

I tak, według mnie chodzenie niepełnosprawnej osoby po górach nie ma w sobie nic spektakularnego, ani nie niesie za sobą poświęcenia. Ubiegając być może Twoje pytanie. Tak, jest to duży wysiłek i wymaga sporego zaparcia, chęci, a pewnie i ciężkiej pracy. W interpretacji autora komentarza, czyli mojego ;), spektakularnym jest coś, czego nikt się nie spodziewa, i budzi to powszechne zdziwienie i zachwyt. Zaś poświeceniem jest zrobienie czegoś dla kogoś, własnym kosztem lub komfortem. Ale to tylko tak krótko, żeby uzasadnić własny komentarz i poglądy, niż wdawać się w dyskusję, co słownikowo znaczą powyższe pojęcia.

Podsumowując, nadal nie widzę uzasadnienia dla takich podtytułów, ale rozumiem, że Anonim miał sprecyzowane i przemyślane ich użycie, tak samo, jak wulgaryzmów.

No więc pozostajemy przy swoich racjach jednakowoż najważniejsze, że się rozumiemy :)

Fajny pomysł na rytuał – zaliczyć trzy konkursowe szczyty, żeby coś osiągnąć.

Gradacja bóstw też OK, ale dopiero po wyjaśnieniach z komentarzy.

Chyba zgadzam się z przedpiścami, że wyrzuty związane ze śmiercią żony pojawiają się późno.

Babska logika rządzi!

Finklo, Anonim serdecznie dziękuje za komentarz.

Wyrzuty pojawiają się późno dlatego, iż bohater początkowo ma troszkę inne priorytety, które z czasem zmieniają się pod wpływem przeżyć/wspomnień.

Jeśli bierzesz w konkursie udział Anonim życzy powodzenia oraz pozdrawia serdecznie! 

No, OK, to jest jakiś argument.

Tak, biorę udział.

Babska logika rządzi!

Fabuła:

Od początku opowiadanie wciąga i nie nudzi. Jest dramatyczna historia, jest lokalna ezoteryka, jest rozsądna kontra w postaci przemyśleń głównego bohatera, oraz realizacja wyzwania jako objaw desperacji. Bardzo dobre zakończenie, życiowo banalne, lecz z przesłaniem.

Styl i język:

Jest dobrze, choć gdzieniegdzie brakowało przecinków. Kilka zaimków też zostało zjedzonych lub ze szkodą dla tekstu uznanych za zbędne. Główną zaletą jednak jest to, że tekst czyta się lekko i przyjemnie, co rekompensuje powyższe ułomności.

Wulgaryzmów mogłoby być mniej. Niektóre dobrze oddają stan emocjonalny bohatera, jednak ich nadmiar szkodzi.

Tematyka:

Jest Trójkąt Sudecki, w tym przypadku jako element wyzwania/rytuału, jest element fantastyczny w postaci demonów i Liczyrzepy. Na dobra sprawę mogły to być przywidzenia, jednak elementy na pograniczu realizmu i fantastyki były mile widziane.

Kultura ludzi gór niezbyt wyeksponowana, ale za to wszystkie trzy góry potraktowane z należytym szacunkiem. Heroizm dostrzegłem. Wędrowanie po górach bez nogi jak najbardziej można tak nazwać.

Potencjał motywacyjny:

Ten warunek został spełniony. Tekst daje nadzieję, że mimo przeciwności i niepełnosprawności, warto próbować żyć dalej i nie załamywać się.

Efekt wzruszenia:

Również mocna strona tego tekstu. Historia głównego bohatera przedstawiona jest wiarygodnie, a jego dramat jest odczuwalny i zrozumiały.

 

Moja punktacja konkursowa: Top10 (3.8)

Ocena portalowa: 5/6

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Nie jestem zachwycona. Struktura trzyma się kupy: z każdą iteracją coraz bliżej rozumiemy bohatera i jego motywy. Szkoda tylko, że bohater jest osobnikiem z gruntu antypatycznym – samo w sobie nie jest to wadą, ale w połączeniu z biernością tego osobnika już tak. Owszem, obiektywnie rzecz biorąc, facet musi popracować, ale my tego nie widzimy – pokazujesz nam tylko, jak się nad sobą użala, co nie nastraja czytelnika przychylnie. Sporo tu drobiazgów, które wyrywają z zawieszenia niewiary. Język nie wydaje mi się dopracowany, a wulgaryzmy nie zwiększają psychologicznej wiarygodności bohatera.

 

Jeśli chcesz zobaczyć, jak masakruję Twoje dzieło na żywo, proszę o adres na priv.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Dziękuję serdecznie jurorom za komentarze :)

Z technikaliami jest jak jest, trochę można by popoprawiać. Zwłaszcza miejscami za długie zdania. Ale… Podoba mi się metafora walki z wewnętrznymi bólami. Dokładnie ta sama metafora, która z tego co widzę w komentarzu Deidriu jej dla odmiany się nie spodobała. Może mam skrzywione spojrzenie, ale mając doświadczenia z ostrą depresją zdecydowanie zgadzam się z tym, ze działanie (najlepiej ze strony otoczenia, ale własne też – choć tu musi pomóc otoczenie; choć działanie pomiędzy nawrotami tez jest ważne) może pomóc wydobyć się (przynajmniej na jakiś czas) na powierzchnię – a już na pewno ma na to lepsze szanse niż bierne „pogadanki”. Bo koniec końców człowiek ma stanąć na nogi. Ale wracając do opowiadania… Bo to na tym powinienem się tu skupić z komentarzem.

 

Fajnie, ze wyszedł ten rodzaj fantastyki, który można rozumieć równie dobrze jako fantastykę lub jako przenośnię. Słynnej Brzytwy Lema by to nie przeszło, ale ta nie była tu potrzebna, a mi się to pogranicze podoba.

 

Wspomniałem, ze na wykonanie mógłbym pomarudzić. Natomiast podoba mi się to stopniowe pokazywanie, jak gdzieś tam złe, paraliżujące myśli są powoli pokonywane. Trochę to przywodzi na myśl taką starą animację o depresji, Fallin’ Floyd: https://vimeo.com/87766904 – tu nie ma wątku pokonania „zewnętrznych” myśli, ale jest wątek ich wizualizacji. Czasem zresztą porównuje się myśli depresyjne do „wielkiego czarnego psa”, którego osoby trzecie nie widza, a który z czasem rośnie. I to tez tu pasuje, tylko… wątek myśli-czortów się pojawia, ale niestety nie został w pełni wykorzystany. A mógł być bardzo mocnym i przytłaczającym akcentem tego tekstu, znacząco wpływającym na zapamiętywalność opowiadania i… na wątek „motywacyjny” oceny.

 

Ale swoją drogą choć tekst dość słabo akcentuje prawdziwe „co siedzi w głowie” głównego bohatera (nie chodzi o liczbę wzmianek, a o ich „ciężar”. Jest ich dość, by widzieć, ze mają znaczenie, a jednak pozostają tylko czymś wspomnianym „przy okazji”. Choć w pewnym sensie pokazuje to, jak mocno bohater trzyma fasadę, za którą się coś rozpada.

 

I tylko zastanawia postać kumpla z Polonezem. Osadzony w sposób taki, ze trochę zastanawiam się, czy to nie dopowiedziany kolejny głos w głowie (choć nie sądzę).

 

I tak – opowiadanie mówi o chwytaniu się ostatnich szans.

 

Dorzuciłem punkty od siebie.

 

Obowiązkowy wstęp!

“Niestety mało czasu u mnie ostatnio. Toteż moje komentarze będą krótkie, kilkuzdaniowe. Zaręczam jednak, że teksty przeczytałem z taką uwagą i starannością, na jaką było mnie stać!”

 

Czepialstwo:

– „zastępy tańczącego kurzu” – to mi jakoś nie brzmi – zastępy sugerują coś uporządkowane, a kurz taki nie jest;

– „żebym powiedział: A nie mówiłem?” – „a” małą;

– „między szczebelki” – jak dla mnie: „Między szczebelkami”, ale to chyba kwestia interpretacji;

– „nieczynnego kamieniołomu marmury” – literówka;

– „zwiesił wzrok na czarnej protezie” – i tu;

– „do głowy wessały się” – że jak? Takie wyrażenie nie istnieje;

– „wyłoniła się ponad górną granicę lasu” – to znaczy była zawieszona w powietrzu?;

– „zanurzyła się w czarniejącym oceanie” – skoro to zachód słońca, to akurat w tym miejscu ocean jest jeszcze oświetlony;

– „Trel ptaków” – skoro „ptaków”, to „trele”;

– „lejąca się z nieba kaszka” – kaszka to może się sypać (śnieg np.) ale lać?; nie jest płynna przecież;

 

Interesujący pomysł. Ale język na tyle jeszcze chropowaty, że nie pozwalał się w pełni cieszyć lekturą!

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

Staruchu, kaszka-manna może być płynna.

A jeśli już coś leci z nieba, to chyba manna, co nie? ;-)

Babska logika rządzi!

@Finkla

Dzielisz włos na czworo. Kaszki en masse są stałe – https://sjp.pwn.pl/sjp/kasza;2470033.html 

A manna to się nie lała z nieba, jakby co :)

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

Ale po obróbce termicznej/zmieszaniu z wodą (te dla niemowląt) kaszki nabierają konsystencji brei.

Babska logika rządzi!

Strasznie by musiał być gęsty ten deszcz :P

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

Śmiem twierdzić, że to co dzisiaj padało na Śląsku miało pewne cechy takiego czegoś.

To była krupa śnieżna :)

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

Powiedzmy, że sytuacja zmieniała się dynamicznie.

Wiem. Byłem w krzokach… Znaczy, kontrolowałem pewne punkty terenowe.

Zmarzłem jak siekiera na saniach :/

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

Wilku, Staruchu, dzięki za komentarze! Dyskutować chyba nie ma co, bo już po wszystkim. Tak czy siak z prawie wszystkich jurorskich komentarzy wyciągam jeden ogólny wniosek: Nie było tak źle. Może nawet nie tak daleko do tej dziesiątki było, ale cóż, mam za swoje. Trzeba było dopracować to i owo. Dzięki za poświęcony czas i cieszę się, że każdy z Was znalazł dobre strony tego tekstu.

A odnośnie kaszki lejącej się z nieba, byłem kiedyś świadkiem czegoś takiego, w górach zresztą. Takie nie wiadomo co, ala rozcieńczona papka dla dzieci. Choć przyjmuję do wiadomości, że może to być błędne stwierdzenie.

Pozdrawiam! :)

Dyskutować chyba nie ma co, bo już po wszystkim

Naprodukuje się człowiek nnad komentarzem i usłyszy, że szkoda słów na kontrkomentarz ;-)

 

Wilku, ależ nie! Chodzi mi jeno o to, że za późno na tłumaczenia się z popełnionych gaf. Zresztą zgadzam się z Twoimi uwagami i przyjmuję je na klatę, tak jak i uwagi pozostałych jurorów. Doceniam więc rozbudowany komentarz od Ciebie, przeczytałem dogłębnie, przeanalizowałem, przemyślałem i uczyniłem z nim wszelkie inne prze. Ale żeby nie było, żem leń i cham, na jedną kwestię odpowiem :D :

I tylko zastanawia postać kumpla z Polonezem.

Gość z poloneza miał być akurat w pełni rzeczywisty, choć Twoja koncepcja wydaje się mocno interesująca :)

 

– ogółem: autor miał niezły pomysł, ale brakuje mu jeszcze umiejętności, by przekuć go w świetne opowiadanie – szkoda, bo jest potencjał, proszę szanownego autora dużo pisać i czytać, bo będę śledzić rozwój

 

– liczne niezręczności od strony językowej, zagubione przecinki oraz nielogiczności – w ciemności bohater widzi, że zasłony są brudne, bohater jednocześnie śpi i mamrocze, klaskanie staruszka gasi dwie świece (technicznie niemożliwe), odkrojenie łba żywego koguta zwykłym nożem (czy tam nożem militarnym, cokolwiek to by miało znaczyć) – tekst potyka się na drobiazgach

 

– antypatyczna postać głównego bohatera i o ile taki zabieg gra, jeśli jest uzasadniony (lub też służy jako podstawę do przemiany głównego bohatera), tu wywoływał moją irytację. Dobrze narysowane tło bohatera i motywacja, choć nie pogniewałabym się, gdyby było tego więcej

 

– wprowadzasz wszystko stopniowo, krok po kroku odsłaniasz przed czytelnikiem kolejne warstwy tego, co siedzi w głowie Leona i to jest bardzo dobre – solidna robota

 

– bohater nie grzeszył rozsądkiem (kupno całego profesjonalnego sprzętu, ale nie plecaka ze stelażem, kupno kompletnej odzieży sportowej, po czym wyjście w góry bez kurtki), co mnie irytowało

 

– dobre tempo tekstu, bez rozwadniania się i pustych akapitów – dobra robota!

 

– dialogi mało realistyczne i naturalne (wrzaski na znachora, niektóre kwestie między kolegami), narracja też zyskałaby znacznie, gdyby ją wygładzić (na przykład: „posiadacz nietypowego towarzysza wędrówki”, „życie po okropnym zdarzeniu”, „okazało się, że zbliżał się wieczór”); brak tu porządnej redakcji tekstu

 

– wycieczka z kogutem miała potencjał komediowy, szkoda, że niewykorzystany (czy raczej ledwie tknięty)

 

– zdanie, że góry nie uleczyły ciała, ale duszę to taki cios łopatą, że aż mnie rozłożyło na podłodze; wierz mi, czytelnik jest w stanie to sobie wywnioskować z lektury

 

– spójnie napisana postać Pawła (plus za drobiazgi typu wyrzucanie niedopałków – lubię, jak bohaterowie drugoplanowi mają jakiś charakter)

 

– duchy górskie oraz motyw odkupienia win to dość oklepane tematy, ale zostały podane w przyjemny sposób (bóstwo z młotem i diabły rzucające błyskawicami to zdecydowanie nie klasyczne podejście do słowiańskiej mitologii), więc plusik za to

 

– spełnienie warunków konkursowych – jest

www.facebook.com/mika.modrzynska

Kam, dzięki za ciepłe jak i lodowate słowa! Czytam, piszę, wciąż się szkolę, więc jak to mówią: cały czas do przodu :) Pozdrawiam!

Nowa Fantastyka