Duża, śmieszna głowa, klockowate ciało, wizualne połączenie włochatej świni z hipopotamem. Rozkoszny ryjek i te słodkie łapki. Był uroczy na zdjęciach i na filmach, a w „niby-rzeczywistości” powalał mnie na kolana.
– Siko, podjedź bliżej, przecież on i tak cię nie widzi. – Głos Runiego w słuchawkach.
Zrobiłam krok do przodu, niepewnie wyciągnęłam dłoń w stronę napompowanej buzi. Niestety, nie mogłam jej dotknąć. Głowa stworzenia „weszła” w moją hologramową rękę.
Wpatrywałam się jedynie w pofałdowaną skórę, zgrubienia na grzbiecie i po bokach, zakończone pazurkami łapki. Cudo natury.
– Siko, za minutę cię odłączam.
– Okej, potwierdzam.
Przez ułamek sekundy nic nie widziałam ani nie słyszałam, a gdy moje zmysły wróciły, siedziałam w fotelu sterowniczym w sali hologramowych symulacji. Powoli zdjęłam kask, po czy zabrałam się do odłączania poprzyczepianych do głowy i ciała elektrod.
– Jak się czujesz? – Głos Runiego, tym razem tuż obok mnie.
– W porządku. – Wysiliłam się na uśmiech.
***
Niesporczaki T72. Kochałam te stworzenia, kochałam na nie patrzeć i o nich czytać, mogłam oglądać ten sam film o rozkosznym grubasku nieskończoną ilość razy. Od otworzenia projektu minęło już trzy lata intensywnych badań. Byliśmy na finiszu. Jeszcze parę eksperymentów laboratoryjnych na orangutanach i będziemy gotowi… Z jednej strony bardzo tego pragnęłam, podobnie jak wszyscy inni w zespole, a z drugiej byłam pewna obaw i wątpliwości – czy się uda? Zacisnęłam pięści, przełknęłam ślinę i wbiłam wzrok w widocznego na monitorze, zawieszonego w zielonkawej galarecie niesporczaka.
***
Zjechaliśmy na poziom minus piętnaście. Aby otworzyć drzwi windy, nasze podskórne czipy musiały zostać zidentyfikowane przez system. Najpierw do czytnika przytknęłam dłoń ja, a potem Runi.
– Pozwolenie wejścia dla dwóch jednostek: Siko Basuk i Runi Prack.
Drzwi powoli rozsunęły się na boki i wkroczyliśmy do zbyt intensywnie oświetlonego pomieszczenia w kształcie owalu, gdzie znajdowały się kolejne drzwi i kolejny czytnik potwierdzający naszą tożsamość. Westchnęłam i spojrzałam znacząco na Runiego.
– Chodź. – Runi podał mi dłoń.
Ruszyliśmy do budki strażnika. On też sprawdził nasze czipy, a potem zlustrował od stóp do głów i dokładnie przeskanował ubrania. Tak czy inaczej, budka była ostatnim punktem kontrolnym przed wkroczeniem do korytarza.
– Tu wszędzie są weneckie lustra, możesz spokojnie zaglądać do środka.
Niepewnie podeszłam do pierwszej celi. Na podłodze siedział chłopak, maksymalnie dwadzieścia pięć lat, hebanowe włosy, bardzo blada twarz o dwóch nosach, sińce pod oczami. Sprawiał wrażenie, jakby się bardzo czegoś bał. Przeniosłam wzrok na tabliczkę przy podajniku żywności – Bran Sowik, powtarzające się włamania do systemu bezpieczeństwa, próby wyłudzania dodatkowych porcji podstawowych… Nie skończyłam czytać. Bądź co bądź, on się nie nadawał, głównie z powodu lęku goszczącego w jego ślepiach.
Przeszłam do następnej celi. Frodo Szuman – blondyn o kwadratowej, zakończonej szpiczastym kolcem szczęce, z metalowym kółkiem wbitym w przegrodę nosową. Duży, umięśniony, otępiały. Morderstwo. Kolejny – Mao Twik, chudy, wysoki, tyczkowaty i smutny, o trzech oczach i wijącym się niczym wąż ogonie. Morderstwo, kradzieże, fałszywe zeznania. Następny, następny, następny. Ostatni – Sano Bidis miał prawie przezroczystą skórę, przez którą widać było organy wewnętrzne, oprócz tego z jego łysej głowy wyrastały owadzie czułki. Na nim już przeprowadzono wystarczającą liczbę eksperymentów. Westchnęłam ciężko. W sumie było ich dwudziestu. Grupa wyselekcjonowana przez lekarzy i psychologów na podstawie ilorazu inteligencji, poziomu odporności na stres i ogólnej tolerancji na warunki niesprzyjające w sensie fizycznym i mentalnym. Wszyscy o wykrzywionych beznadzieją facjatach.
– Runi, nie wiem.
Runi chrząknął, delikatnie poklepał mnie po placach i powiedział:
– Musisz któregoś wybrać.
– Ty wybierz – odparłam.
– Nie mogę, to twój projekt, ty tu rządzisz.
***
Siedzieliśmy z Runim przy stole, ja nad miską z brązowymi granulkami, a on nad talerzem różowego makaronu.
– Co ty, Siko? Ty im współczujesz?
Zmarszczyłam czoło i spojrzałam na Runiego, hm, myślę, że z pogardą w oczach, po czym obrażonym tonem powiedziałam:
– Nie pamiętasz, jaki miałam wynik w teście na niezdrową empatię? Minus sześćdziesiąt siedem procent. Między innymi dlatego pozwolili mi objąć szefostwo w tym projekcie.
Runi nieładnie wykrzywił usta. Zawsze, gdy tak robił, przypominał mi hodowaną w Undercopo na poziomie minus sześć krokię, czyli krzyżówkę wiewiórki ze świnią. Mięso z kroki smakowało całkiem dobrze, podobno lepiej od tego z wiewiórki i gorzej od tego ze świni. Bądź co bądź, samą wiewiórkę, jak i świnię znałam jedynie ze zdjęć zamieszczonych w albumie „Ziemia przed Wielkim Atakiem”.
– To, o co ci chodzi? – odburknął Runi, ale mnie bardzo trudno było rozzłościć.
Wzruszyłam tylko ramionami i odpowiedziałam:
– Oni wszyscy się nie nadają. Nie możemy wysłać na powierzchnię kryminalisty. Potrzebujemy stabilnego, „normalnego” i silnego osobnika.
– I skąd go niby weźmiesz? Złapiesz kogoś w tunelu publicznym albo podczas wydawania porcji podstawowych? A może urządzisz nabór ochotników? Zarząd nigdy się na to nie zgodzi. Nie pozwolą ci eksperymentować na „normalnych” obywatelach.
Przygryzłam dolną wargę, odsunęłam miskę; nie miałam apetytu, żarcie w Undercopo było z roku, nie, z miesiąca na miesiąc, coraz bardziej obrzydliwe; na mięso z kroki mało kto mógł sobie pozwolić. Oczywiście i tak byliśmy szczęściarzami, że nie chodziliśmy z pustymi brzuchami. Zamieszki na poziomach minus dziewięć i minus dziesięć spowodowane brakiem żywności doprowadziły zaledwie dwa tygodnie temu do pożaru w znajdującym się na poziomie wyżej magazynie szpitalnym. Każdego dnia nowe ofiary. Musieliśmy działać. Musieliśmy opuścić podziemia. Jak najszybciej.
– Zarząd by się zgodził, jeśli ochotnikiem byłby ktoś z drużyny. To nasz projekt i mamy prawo… – nie dokończyłam.
Runi wstał, położył dłoń na moim ramieniu i powiedział:
– Siko, nawet o tym nie myśl.
Pocałował mnie delikatnie w szyję. Przełknęłam ślinę i zacisnęłam palce na jego nadgarstku.
– Nie mam czasu na długi seks – wyszeptałam.
– Wiem – odpowiedział, mrużąc powieki.
***
Zawsze, kiedy myślałam o Wielkim Ataku, w mojej głowie pojawiało się pytanie: „Dlaczego?”. Po jasną cholerę komuś, jakimś pieprzonym ufoludkom, zależało na zainfekowaniu Ziemi? Zainfekowaniu i zostawieniu. Była trzecia nad ranem, a ja nie mogłam spać; piłam kawę i przeglądałam raporty sprzed ponad stu pięćdziesięciu lat, wpatrywałam się w zdjęcia lasów, rzek, a potem w fotografie zgliszczy, obsypanych ametystowym proszkiem szkieletów zwierząt i ludzi.
Mimo iż obserwowaliśmy statki obcych przez dekady, gdy zaatakowali, nie mieliśmy szans. Zatrzymałam wzrok na fioletowym słoniu. Wyglądał na zdjęciu niemalże jak żywy. Śnieżna rzeźba. Właśnie w tym tkwił, moim zdaniem, największy problem. Ametystowy proszek pozornie był wszędzie taki sam. Tak naprawdę każde pojedyncze ziarno, które zbadaliśmy pod mikroskopem, różniło się budową na poziomie molekularnym, a co za tym idzie, wywoływało odmienne skutki. Niektóre terytoria, ba, nie terytoria, lecz raczej niewielkie obszary płonęły, a inne skuwał lód. By wyjść na powierzchnię, musieliśmy nabyć odporność zarówno na bardzo wysoką, jak i bardzo niską temperaturę, a poza tym na brak pożywienia i wody, niewystarczającą ilość tlenu, nagłe zmiany ciśnienia osmotycznego i promieniowanie kosmiczne.
Zacisnęłam wargi. Piętnaście poddanych genetycznej modyfikacji orangutanów wciąż brykało po powierzchni. Waleczne małpy żywiły się lawendową roślinnością, głównie czymś przypominającym sałatę o mocno owłosionych liściach w kształcie serc, ukrywały przed deszczem w jaskiniach bądź w ocalałych po Ataku budynkach, brały kąpiele w bulgoczącym płynie o kolorze eozyny, wypełniającym górskie jeziora i wzburzone rzeki. Spędziłam niezliczone godziny, obserwując zewnętrzny świat przez umieszczone na głowach orangutanów kamerki.
***
– Runi, czego ty się boisz? Przecież prędzej czy później wszyscy będziemy musieli poddać się połączeniu i wyjść. – Włożyłam palce w rudą, bujną czuprynę, po czym cmoknęłam Runiego w czoło. – My już i tak nie jesteśmy ludźmi. Od dawna. – Dotknęłam opuszką stożkowatego zgrubienia między brwiami mojego kochanka. – Projekt T72 to po prostu kolejny krok w walce o przetrwanie.
Runi naprężył ciało, po czym odrobinę się odsunął i powiedział zachrypniętym głosem:
– Tobie łatwo mówić, jesteś dzieckiem człowieka z kamienia.
– To nieprawda. – Przybliżyłam usta do jego popękanych warg, mimo iż wcale nie miałam ochoty na pocałunek.
„Człowiek z kamienia” – tak złośliwie nazywano projekt hodowli ludzi pozbawionych przesadnych emocji, zdolnych do chłodnej oceny sytuacji, w której przyszło się im znaleźć, mentalnie twardych. Tak czy inaczej, czy to znaczyło, że ja nie miałam uczuć? Zacisnęłam palce na udzie Runiego.
– Nieprawda i nie moja wina, słyszysz?
Przytaknął i zaczęliśmy się całować.
***
Przesłałam do zarządu informację, że wybieram tego łysego gościa, skazanego za morderstwo, Frodo Szumana. Próba połączenia miała się odbyć za dwa tygodnie. Najpierw trzeba było wybrańca przebadać i odpowiednio przygotować, być może lepiej odżywić. Sam Frodo powinien zostać nieświadomy całej operacji aż do momentu wyjścia na powierzchnię. Wtedy dopiero przez wszczepione w uszy słuchawki zamierzaliśmy mu powiedzieć prawdę.
Czułam się dziwnie. Niepewność, ekscytacja, suchość w ustach. Siedziałam w gabinecie obserwacyjnym i oglądałam na monitorze poczynania mojego ulubionego orangutana – Tegio. Musiałam czymś zająć umysł.
Małpa stała w ogniu i ruszała łapami, jakby brała orzeźwiającą kąpiel. Niestety, kamera na czole słabo rejestrowała wygląd jej pyska. Parametry na urządzeniu mierzącym ciśnienie, tempo pracy serca, skład krwi i zmiany skórne wskazywały na stan podobny do anabiozy z tą kolosalną różnicą, że małpa nie spała ani nie pozostawała nieruchoma, wręcz przeciwnie odznaczała się podwyższoną aktywnością. Uśmiechnęłam się szeroko sama do siebie – osiągnęliśmy niemożliwe, zaprzeczyliśmy prawom biologii, zaczęliśmy spełniać marzenia o nieśmiertelności. Bo przecież w projekcie T72 nie chodziło jedynie o przetrwanie, tu chodziło o wieczność.
Tegio wyszedł z ognia i bardzo powoli ruszył w stronę ametystowego lasu, zapewne w poszukiwaniu „kapusty”, coś nie smakowały mu fioletowe szyszki. Już kilkakrotnie, podczas gdy śledziłam jego poczynania na monitorze, wsadzał je do pyska, po czym cały się trzęsąc, wypluwał.
***
Jedna z sal połączeń na poziomie minus sześć. Pomieszczenie w kształcie rombu, w każdym z rogów wykonana z przezroczystego plastiku jajowata kabina Combino 5723-T72. Stałam przy panelu sterowania i stukając palcem wskazującym w blat, czekałam na Runiego i Frodo. Jeszcze pięć minut. Pięć cholernie długich minut i drzwi powoli rozsunęły się na boki.
– Siko…
– Runi…
Runi pchał łóżko, do którego przywiązany był nieprzytomny więzień.
– Jesteś gotowa? – zapytał drżącym głosem, po czym delikatnie poklepał mnie po plecach.
– Tak, wszystko przygotowane. Możemy zaczynać.
Przetransportowaliśmy Frodo do jednej z kabin. Rozpięliśmy krępujące go pasy i ostrożnie umieściliśmy na fotelu. Ja wróciłam do panelu sterowania, a Runi zabrał się do podłączania rurek. Na ekranie monitora wyświetliła się ludzka sylwetka, obły kształt niesporczaka i wirująca nad nimi klepsydra. Chwilę później pojawiła się prośba o potwierdzenie rozpoczęcia integracji. Potwierdziłam i obróciłam się w stronę kabiny.
Runi zdążył się już uporać z rurkami i właśnie mocował kask. System zarządzania Combino „zadawał” mi kolejne pytania: o wprowadzenie obiektu w stan śpiączki aktywnej, o rozpoczęcie wstrzykiwania płynu chromosomowego, o uruchomienie stabilizatorów ciśnienia… Tak, tak, tak. Na wszystko się zgadzałam. Mijały kolejne minuty, kolejne kwadranse, godzina, dwie. Po stu czterdziestu minutach i pięćdziesięciu dwóch sekundach operacja połączenia została pomyślenie zakończona. Na ekranie zabłyszczała ikonka pół człowieka, pół niesporczaka i wielki, niebieski, migoczący napis „OK”. W porównaniu do orangutanów czas dłuższy o czterdzieści trzy minuty i piętnaście sekund.
Poczułam na ramieniu dłoń Runiego.
– Pierwszy etap za nami – wyszeptał mi do ucha, po czym cmoknął w prawy policzek.
Kolejnym etapem była trzydobowa „hibernacja”, a potem wypuszczenie zmodyfikowanego Frodo na powierzchnię i trzymanie kciuków, że podobnie jak orangutany zaadoptuje się do ametystowego środowiska.
***
Było mi za gorąco. Obniżyłam temperaturę, ale i tak nie mogłam zasnąć. Wstałam, napiłam się wody. Łóżko jednocześnie za miękkie i za twarde, powietrze za wilgotne i za suche. Wzdrygnęłam się z zimna. Nie mogłam zmrużyć oka, bo przez moją głowę przelatywało za dużo myśli. Skrzydlate niesporczaki, a potem skrzydlate orangutany i skrzydlaci ludzie. Był kiedyś taki projekt – połączenie człowieka z gołębiem; po pierwsze, nie rozumiałam, po jaką cholerę mieliśmy się uczyć latać w podziemiach, a po drugie, i tak wszystkie obiekty umierały. Czy tak będzie i tym razem? Stan Frodo pozostawał stabilny. Obserwujący go na monitorach przez całą dobę kontrolerzy przysyłali mi co godzinę dwa raporty: jeden dotyczący zdrowia, a drugi tolerancji na integrację zarówno na poziomie molekularnym, jak i organizmalnym. Wszystko wyglądało wręcz perfekcyjnie.
Bądź co bądź, moje największe obawy budziła reakcja Frodo, kiedy już się dowie. Ale przecież nie mogliśmy wprowadzić go w temat przed operacją, strach z pewnością rzutowałby negatywnie na proces łączenia. Przełknęłam ślinę, podrapałam się po wystającym mi z pępka, krętym wężyku i przytuliłam policzek do podgrzewanego, kryształkowego koca. Dochodziła czwarta nad ranem. Zasnęłam.
***
O piątej trzydzieści siedem obudził mnie ryk syren alarmowych. Poderwałam się z łóżka niczym oparzona, błyskawicznie naciągnęłam kombinezon ochronny i włożyłam kask. Sekundę, może dwie później z sufitu lunął żółty deszcz. Awaria systemu oczyszczania powietrza. Wybiegłam na korytarz i ruszyłam w kierunku laboratorium. Przy samych drzwiach niemalże wpadłam na Runiego.
– Co się stało? Co z salami połączeń?
– Spokojnie. Kabiny i pozostała aparatura są bezpieczne.
Odetchnęłam z ulgą, po czym powtórzyłam pytanie:
– A wiesz, co się stało?
– Atak śmieciarzy na Główną Oczyszczalnię.
Odwróciłam się raptownie i ujrzałam jednego z oficerów porządkowych.
– Tak czy inaczej, sytuacja jest już opanowana. – Mężczyzna uśmiechnął się szeroko, ukazując szpiczaste zęby.
Kiedy oficer już się oddalił, cicho powiedziałam do Runiego:
– Opanowana, czyli śmieciarze zostali unieszkodliwieni i zapewne w najbliższych dniach zostaną przeznaczeni na żarcie dla kroki i orangutanów… Władza się cieszy. Więzienia przepełnione, porcje podstawowe coraz mniejsze, dodatkowy pokarm jak znalazł.
Runi nic nie odpowiedział, wytarł jedynie rękawem cieknące mu po kasku strużki cytrynowego płynu. Dziadostwo śmierdziało chlorem i czymś zbliżonym do odoru zgniłego mięsa.
***
Prawie cały dzień po nocnym zamachu spędziłam na usuwaniu żółtego syfu z sypialni, łazienki, korytarza i wszystkich znajdujących się w nich przedmiotów. Najgorszy był sferotablet i koc. Tak szczerze, koc powinnam wyrzucić, ale otrzymanie nowego w ostatnim czasie graniczyło prawie że z cudem. Gdy już uporałam się z cuchnącym dziadostwem, wzięłam szybki prysznic, zjadłam białkowe granulki i poszłam do Runiego. Przyjaciel też spędził godziny na sprzątaniu swojego lokum, ale na ścianach, monitorze, krześle, niemal wszędzie wciąż błyszczały złote krople.
– Idziemy do Bizorro? – zapytałam, nawet nie przekraczając progu.
– Zlikwidowane.
– Co? Kiedy?
– Nie wiesz? Tydzień temu. Zresztą nie tylko Bizorro. Zamknęli wszystkie bary.
Oblizałam wargi, po czym wciągnęłam powietrze głęboko w płuca i wkroczyłam do środka. Do mojego nosa dotarł intensywny zapach chloru wymieszany z aloesową wonią płynu czyszczącego. Kichnęłam. Raz, drugi, trzeci. Runi podał mi chusteczkę.
– Dzięki. – Przycupnęłam na krześle, próbując nie siadać na żadnej z żółtych plam. – Jutro wielki dzień. Mam nadzieję, że wybryki tych z niższych poziomów nam go nie zniszczą.
Runi przejechał opuszką po żółtej smudze na ramie od łóżka i oznajmił oschłym tonem:
– Oni głodują.
Wzruszyłam ramionami.
– To nie moja wina. Ja chcę ich uratować.
***
Godzina siódma trzydzieści. Staliśmy z Runi przed kabiną, w której na fotelu siedział Frodo. Jeszcze przed naszym przybyciem technicy zamontowali mu na głowie kamerkę i mikrofon, a w uszy wszczepili słuchawki. Miał zamknięte powieki, jego grdyka rytmicznie poruszała się w górę i dół, a umieszczone w nosie kółko i kolec na brodzie przy każdym jej ruchu lekko drżały. Jedyną widoczną zmianą, która zaszła po połączeniu był wygląd skóry więźnia. Zrobiła się bardziej chropowata, w niektórych miejscach pojawiły się lekko czerwone, nabrzmiałe zgrubienia, a na dłoniach i szyi żółtawe zrogowacenia.
– Okej, myślę, że możemy zaczynać – powiedziałam, po czym spojrzałam znacząco na kapsułę transportową.
Runi bez słowa przepchnął urządzenie pod Combino, po czym wcisnął guzik otwierający drzwi kabiny. Ostrożnie przenieśliśmy Frodo z fotela do kapsuły. Kawał chłopa. Był dużo cięższy od orangutanów. Aktywowałam pilotem tunel łączący salę laboratoryjną z windą, za pomocą której transportowaliśmy obiekty na powierzchnię. Metalowa klapa błysnęła na zielono. Runi nachylił się nad więźniem i ledwo słyszalnie powiedział:
– Powodzenia.
***
Transport na powierzchnię z poziomu minus sześć trwał mniej więcej dwanaście godzin i trzydzieści minut. Powoli sunąca w górę winda z kapsułą. Techniczni nie spuszczali z niej oka przez całą podziemną wędrówkę, a godzinę przed osiągnięciem celu, zawiadamiali prowadzących i laboratoryjnych, w tym mnie i Runiego. Czułam się podenerwowana, nie tak jak Runi, który ze stresu obgryzał paznokcie i co kwadrans biegał do toalety, ale jednak. Dla uspokojenia maszerowałam po korytarzu – od laboratorium do mojego pokoju i z powrotem. Pięć takich rund i szłam napić się wody. Nie byłam w stanie nic jeść. Niemiłosiernie swędził mnie mój pępkowy wężyk. Znowu zaczęłam się zastanawiać nad jego kosztującym fortunę usunięciem. Tylko skąd niby miałabym wziąć kasę?
Kiedy wreszcie zapiszczał schowany w kieszeni spodni telecon, odetchnęłam z ulgą i szybkim krokiem ruszyłam do sali obserwacyjnej. Runi już tam czekał. Siedział na półokrągłym krześle i wpatrywał się w ekran, na którym na tle fioletowej ziemi widoczna była również fioletowa, przypominająca kształtem trumnę klapa wyjściowa. Niedaleko od niej mieścił się dużo mniejszy właz, przez który na powierzchnię wydostawały się nie obiekty, lecz „zwykli” mieszkańcy Undercopo w specjalnych kombinezonach i maskach. Tak czy inaczej, byli oni w stanie spędzić na zewnątrz maksymalnie siedem, osiem godzin.
– Trzymaj. – Runi podał mi słuchawki. – Nie siadasz?
– Dzięki. – Spojrzałam na zegarek na monitorze. – Jeszcze prawie czterdzieści minut.
– Ale prowadzący mogą się próbować z nami skontaktować.
Zwinęłam wargi do środka, po czym odburknęłam:
– Nigdy tego nie robią, a poza tym mogą wysłać sygnał teleconem. Od słuchawek boli mnie głowa.
Podeszłam do kabiny wyświetlającej dane o obiekcie. Frodo miał odrobinę za wysokie ciśnienie i zbyt niski poziom cukru we krwi. Powoli wybudzali go ze snu, jednocześnie podając mu środki uspokajająco-otępiające. Na zbliżeniach twarzy można było zobaczyć drganie gałek ocznych pod powiekami i powolne uchylanie i zamykanie się ust. Jedna z żył na szyi pulsowała, a na czole pojawiły się, zwłaszcza między brwiami, krople potu. Trumna, to znaczy kapsuła była już bardzo blisko powierzchni, czyli poziomu zero. Zacisnęłam pięści.
– Siko, chodź. Już prawie…
– Spokojnie, Runi. Wiem. Tu też wszystko widać.
Założyłam słuchawki i niespiesznie podeszłam do przyjaciela, jednocześnie myśląc, że już ponad dwa tygodnie nie uprawialiśmy seksu. Zmęczenie, brak wystarczającej ilości snu, niedożywienie, niedotlenienie, stres. Przeniosłam wzrok z kształtnych dłoni Runiego na monitor.
Winda z kapsułą powoli podjeżdżała do klapy. Jeszcze… Nabrałam powietrza w płuca. Minuta, dwie, trzy i w słuchawkach rozległ się brzdęk oznajmiający aktywowanie automatu otwierającego klapę. Minęła kolejna minuta i dwadzieścia pięć sekund, po czym metalowe szczypce chwyciły kapsułę, a następnie przeniosły ją na powierzchnię. Runi złapał mnie za rękę. Kątem oka zauważyłam bordowe wypieki na jego policzkach. Tym razem nie miałam mu za złe jego nadmiernej ekscytacji, ja też czułam się zaaferowana. Chciało mi się pić, a mój wężyk już nie tyle swędział, ile szczypał i bolał.
Kolejny dźwięk, tym razem piszczący i górna część kapsuły rozjechała się na boki. Przeszliśmy z Runim do monitora, którego ekran podzielony był na połowy. Na jednej wyświetlał się widok rejestrowany przez kamerę umieszczoną na głowie Frodo, na drugiej przez urządzenie znajdujące się na metalowym palu tuż obok klapy.
Więzień, gdy tylko zaatakowało go zanieczyszczone powietrze, wzdrygnął się, po czym zaczął drżeć. Wciąż nie kontaktował. Jego reakcja była w normie, zachowywał się podobnie do większości poddanych połączeniu z niesporczakami orangutanów. Tak czy inaczej, musiało minąć parę godzin, zanim odzyska świadomość.
***
Frodo otworzył oczy, powoli uniósł tułów, podparł się prawą ręką i zgiął w kolanie lewą nogę. Prawdopodobnie myślał, że wciąż znajduje się w swojej celi.
– Frodo, słyszysz mnie? – Głos prowadzącego.
Więzień wydał z siebie dźwięk zbliżony do mruknięcia.
– Frodo, słyszysz mnie?
Wykonał ruch głową, który można było odczytać jako przytaknięcie.
– Jak się czujesz? Przełknij ślinę, weź głęboki oddech i spróbuj coś powiedzieć.
Zamknął powieki, nabrał powietrza w płuca i zaczął się krztusić. Trwało to prawie piętnaście minut, po czym wybełkotał:
– Je… niedo… dob…
Zwymiotował żółtozieloną ciecz. Pobiegłam do kabiny rejestrującej parametry stanu zdrowia obiektu. Na szczęście wszystkie wydawały się w normie. Zakryłam dłońmi twarz i wyszeptałam sama do siebie:
– Proszę, niech mu się uda.
– Frodo, spróbuj się obrócić. – Ponownie głos prowadzącego.
– Je… je… zmę… je…
Obiekt, zamiast się obrócić, położył się ponownie na plecach i zamknął powieki. Spojrzałam na parametry – zapadł w sen. Zaczęło wiać i ametystowy pył osiadał na twarzy i ciele więźnia, na otwartej kapsule, na klapie, na palu. Automatycznie uruchomiły się na kamerkach malutkie wycieraczki.
– Idziemy coś zjeść? – Poczułam na szyi zimne palce Runiego.
– Nie wiem… – Odwróciłam się przodem do kochanka i musnęłam wargami jego policzek.
– Telecon da nam znać, kiedy Frodo się obudzi.
***
Granulki białkowe w syropie o smaku orzechowym. Runi wcinał, aż mu się uszy trzęsły, a ja z trudem przełykałam każdą pojedynczą kulkę. Gdy jadłam, paliło mnie w przełyku.
– To przez te miętowe landrynki. Przestań je bez przerwy ssać i ci się poprawi. – Przyjaciel oblizał ze smakiem wargi.
– I znowu będzie mi śmierdzieć z ust.
– Ja nic nie czuję.
Delikatnie kopnęłam go pod stołem w lewą łydkę.
– Wiesz, czasem ci zazdroszczę, że pozbawili cię zmysłu węchu. Frodo też nic nie czuje… Zastawiałeś się kiedyś, jak pachnie tam na powierzchni?
– Zapach fioletowego proszku, którym zasypali Ziemię obcy podczas Wielkiego Ataku, przypomina mieszankę chemikaliów i spalonej gumy, jednakże różni się on znacznie w zależności od substancji bazowej, z którą wszedł w reakcję. – Runi bezbłędnie wyrecytował fragment raportu jednego z pierwszy badaczy świata na zewnątrz.
Westchnęłam ciężko, po czym odsunęłam od siebie prawie pełną miskę.
***
Frodo spał siedem godzin i piętnaście minut, ale kiedy już się obudził, praktycznie od razu stanął na nogach, przetarł dłonią twarz i wyszedł z kapsuły. Generowane przez zamontowane w jego ciele czujniki informowały, że był spragniony i głodny. Obraz na monitorze pokazywał, że został niemal w całości pokryty ametystowym proszkiem. Fioletowy monster.
– Frodo, czy wiesz, gdzie się znajdujesz?
Więzień ruszył głową w prawo i w lewo. Zamrugał i wymamrotał:
– Po… po… kój… – Kaszlnął i dużo ciszej kontynuował: – Ro… rodzi… ma… my.
W pokoju rodziców? Prawdopodobnie wciąż znajdował się pod silnym wpływem środków otępiających. Na moment znieruchomiałam, po czym wyszeptałam do stojącego obok mnie Runiego:
– Mam nadzieję, że nie postradał zmysłów.
Przyjaciel nic nie odpowiedział, a w słuchawkach rozległ się głos prowadzącego:
– Frodo, jak się czujesz?
– Je… gło… dny.
– Musisz znaleźć coś do jedzenia, coś podobnego do tego, co znasz.
Frodo ruszył na czworakach w kierunku lasu.
– Nie jedz szyszek, spróbuj znaleźć kapustę.
Przyspieszył. Praktycznie biegł na czterech kończynach. Dopadł drzewo. Wbił zęby w purpurową korę, przewrócił się, naprężył ciało, wygiął szyję do tyłu. Zaczęło padać. Krople deszczu rozbijały się o umęczoną, fioletową twarz więźnia. Runi objął mnie ramieniem. Jego oddech był szybki i nierównomierny.
– Frodo, wstań. Nie jedz kory. Poszukaj kapusty. Frodo, wstań!
Obiekt zawył, ale się podniósł. Tym razem przemieszczał się tylko na nogach. Znalazł „kapustę”, zerwał owłosiony liść, zwinął w rulon i włożył do ust. Przełknął. Zerwał kolejny liść. Chyba mu smakowało. Uśmiechnęliśmy się do siebie z Runim.
– Dobrze, Frodo, dobrze, tylko jedz spokojnie, powoli.
Frodo nie słuchał. Wyrwał z ziemi resztę rośliny wraz z krętymi korzeniami i zaczął wpychać do jamy ustnej. Krztusił się, ale jadł, a gdy skończył, wybełkotał:
– Gdz… gdzie… ja nie… to nie… – Spojrzał w górę na prześwitujące między konarami purpurowych drzew niebo.
Więzień odzyskiwał sprawność umysłową i robił się coraz bardziej świadomy tego, gdzie się znalazł. Nadszedł moment wyjaśnień.
– Frodo, zostałeś wybrany do zadania specjalnego. Jeśli mu podołasz, odzyskasz wolność, a prócz tego dożywotnią opiekę obejmującą miejsce do mieszkania i porcje podstawowe na poziomie trzy. Jedyne, co musisz zrobić to przetrwać tu parę dni, zbadać teren, poczynić odpowiednie obserwacje. Tak czy inaczej, chcę cię zapewnić, że nie grozi ci żadne niebezpieczeństwo. Frodo, słyszysz? Jesteś bezpieczny.
Frodo nie odpowiadał, tylko biegł. Do przodu, na oślep, nie wiadomo dokąd. Z lasu wypadł na coś w rodzaju łąki, pośrodku której płonęło ogromne ognisko. Stanął przed nim jak wryty. Nad polanę nadciągnęła chmura w kolorze jagody. Minęła sekunda, może dwie i spadły z niej pierwsze fioletowe krople. Ogień zaczął się bardzo szybko rozprzestrzeniać. Więzień wziął nogi za pas i uciekał w stronę lasu.
– Frodo, ogień nie jest w stanie zrobić ci krzywdy. Jesteś na niego odporny.
Żarłoczne, płomienne języki bardzo szybko dopadły więźnia i drzewa, między którymi czmychał. W zawrotnym tempie spaliło się jego ubranie, ale on sam się nie palił. Mimo to machał rękoma i rzucał się, jakby płonął.
– Frodo, ten ogień cię nie zabija. Możesz dalej iść.
Ale więzień nie szedł. Skulił się na purpurowej ziemi i – spojrzałam na ekran ze wskaźnikami jego fizycznej kondycji – umierał. Otarłam pot z czoła, po czym powiedziałam do Runiego:
– Może powinniśmy wysłać nie jednego, tylko dwóch. Byłoby im raźniej i może… Porażka. – Uderzyłam dłonią w metalowy blat biurka. – Cholera.
Runi milczał. Jego wzrok wbity był w nieruchome ciało obiektu.
***
Tego wieczoru, już po podpisaniu raportu ze śmierci Frodo, wyjęłam ukrytą pod łóżkiem butelkę styke, schowałam ją pod pazuchą i rozglądając się na boki, wyślizgnęłam z pokoju. Dotarłam do pokoju Runiego i cicho zapukałam. Po sekundzie albo dwóch kolega otworzył. Wyglądał, jakby dopiero co się obudził.
– Mogę wejść?
– Pewnie. I… przykro mi, że się nie udało.
– Mnie też.
Przeniosłam sferotablet ze stołu na łóżko. Przetarłam blat wilgotną chustką i postawiłam na nim butelkę. Na twarzy Runiego pojawił się delikatny uśmiech.
– Skąd to masz? – zapytał, po czym dobył z szafki pudełko chipsów. – Będziemy zatapiać smutki w gorzkiej wodzie?
Nic nie odpowiedziałam, tylko sięgnęłam po kubki, po czym nalałam do nich styke. Bez wznoszenia toastów, bez czekania na Runiego, jednym haustem wypiłam ponad połowę. Cierpkie, słodkokwaśne, ale przede wszystkim mocne. Odrobinę zakręciło mi się w głowie. Prawie czterdzieści procent alkoholu. Dostępne tylko za okazaniem specjalnego pozwolenia. Nielegalne posiadanie karane było zmniejszeniem porcji podstawowych i grzywną.
Runi wypił porządny łyk, otrząsnął się, zjadł chipsa i wymamrotał:
– I… i co… co my teraz zrobimy?
– Nie wiem i nie chcę teraz o tym myśleć.
Ponownie zanurzyłam usta w napoju, po czym usiadłam na łóżku.
– Chodź do mnie – powiedziałam rozbawionym tonem.
Głaszcząc się po udach, opróżniliśmy kubki. Wstałam, ponownie je napełniłam. Wypiliśmy. Oblizałam wargi i prawie że rzuciłam się na Runiego. Zerwałam z niego przepocony podkoszulek i zaczęłam lizać idealnie gładką skórę brzucha i piersi. Jego lekko zielone sutki stanęły na baczność, a kulka, która wypełniała pępek zmieniła kolor z żółtego na intensywną czerwień. Mój wężyk drżał. W bardzo przyjemny sposób.
Seks. Szybki i agresywny, zakończony silnym orgazmem. Tej nocy pierwszy raz – chyba od roku – spałam u Runiego.
***
To było tydzień po tragicznym zakończeniu naszego eksperymentu z Frodo. Wracaliśmy z Runim z punktu wydawania porcji podstawowych. Zarówno jego, jak i moja została zdegradowana z poziomu szóstego na czwarty. Nie, nie dlatego, że złapali nas na posiadaniu styke, ani nie dlatego, że eksperyment się nie powiódł, tylko dlatego, że w całym Undercopo zaczynało brakować jedzenia.
– Planują zamknąć dwa najniższe poziomy – oznajmił Runi grobowym głosem, gdy już znaleźliśmy się w tunelu prowadzącym do naszego kompleksu badawczo-mieszkalnego.
– Skąd wiesz? – Zatrzymałam się raptownie, prawie że upuszczając taszczone pudło.
– Wiem. Groki mi powiedział. A on zawsze dowiaduje się pierwszy.
– A co z mieszkańcami? – Zmarszczyłam czoło i ponownie ruszyłam do przodu, zastanawiając się, czy Runi był tak głupi, czy raczej tak naiwny, że wierzył we wszystko, co mu mówiono.
– Chcą ich zabić. W ten sposób planują oszczędzić tlen i żarcie.
Nawet jeśli w tej plotce kryło się niewiele prawdy, sam fakt, że takie pomysły przychodziły ludziom do głowy… Westchnęłam ciężko, ale nic nie odpowiedziałam.
Zaledwie trzy dni później poinformowano nas, że jeśli w przeciągu najbliższych czterech miesięcy nie posuniemy się naprzód z badaniami, wstrzymają ich finansowanie. Pieniądze z niesporczaków planowali przeznaczyć na wzmożenie prac nad uzyskiwaniem jedzenia z zewnątrz, a konkretnie ze wsuwanej przez orangutany „kapusty”.
– Siko, co my teraz zrobimy?
Cholernie swędził mnie wężyk. Nie zważając na Runiego, wsadziłam rękę pod koszulkę i zaczęłam się drapać.
– Nie wiem – odburknęłam.
– Może to nie obcy zasypali Ziemię proszkiem, tylko Bóg, który chciał nas ukarać za te wszystkie eksperymenty, mutacje, cudowania…
– O czym ty bredzisz? Znowu się nasłuchałeś wszechwiedzącego Grokiego? Boga nie ma, słyszysz?
Na policzkach Runiego wykwity bordowe rumieńce.
– Przepraszam.
Poczułam ostry ból w pępku. Wyjęłam rękę. Pod paznokciami miałam krew.
***
Czy wiedza to wszystko? Wybudowaliśmy Undercopo, bo wiedzieliśmy, że istniało duże zagrożenie, że nie przetrwamy inwazji obcych. Rozpoczęliśmy projekt MB52, bo wiedzieliśmy, że skończą się zapasy jedzenia, tlen i zasoby energetyczne i że prędzej czy później, będziemy musieli wrócić na powierzchnię. Ametystowa kapusta? Sprowadzanie żarcia z zewnątrz do podziemi? Ograniczenie liczby mieszkańców? To droga do śmierci.
Leżałam na łóżku, wpatrując się w sufit. Wężyk już trochę się zagoił. Tak czy inaczej, naprzemiennie swędził albo szczypał. Byłam głodna. Jakość jedzenia z porcji podstawowej poziomu cztery pozostawiała wiele do życzenia. Pozbawiony smaku makaron, granulki białkowe o konsystencji trawy i jakaś śmierdząca zgnilizną papka. Cóż, czułam, że głód niedługo, bądź co bądź, zmusi mnie do wsuwania syfu. Cholerne potrzeby fizjologiczne. Słabość organizmu. Deprywacja.
Ludzie umrą, ale może nasze skrzyżowane z niesporczakiem orangutany ewoluują w jakąś człowieczą formę? I tak pochodzimy od małpy. Czy nie wszystko jedno, w którym momencie nastąpiło połączenie?
Tegio w ostatnich dniach zabrał się do budowania czegoś w rodzaju schronienia. Wygrzebał dziurę w ziemi, otoczył ją kamieniami i zaczął do niej znosić grube, piankowe liście, szyszki i kapustę. Posłanie i lodówka? Te liście były pewnie bardziej miękkie od mojego materaca. Odetchnęłam głęboko i obróciłam się na bok w stronę ściany. Miała ciekawszą fakturę niż sufit.
***
– Groki, musisz mi pomóc. Jak tam twoja porcja podstawowa? Dzisiaj dwójka, jutro jedynka, a za tydzień cię zabiją. Chłopie… – Położyłam dłoń na ramieniu niskiego, zgarbionego mężczyzny o szpiczastych uszach i nosie spłaszczonym jak u mopsa.
Groki spuścił głowę, wbił wzrok w pokrywającą podłogę brunatną breję poprzetykaną żółtymi i krwistoczerwonymi nitkami, po czym wymamrotał:
– Siko, nie mogę. To przeciw Bogu.
– Przeciw Bogu? – Wyjęłam z kieszeni proteinowego batona. – Trzymaj.
Uśmiechnął się smętnie, ale wziął smakołyk, rozerwał opakowanie i zaczął jeść.
– Bóg chce uratować swoje dzieci. Rozumiem, że nie pochwala naszych eksperymentów, ale… Groki, ja się z tobą zgadzam, że to Bóg ukarał nas ametystowym deszczem i zesłał do piekła.
Groki oblizał wargi i popatrzył na mnie z jakąś taką nadzieją wymieszaną ze wdzięcznością. Chrząknęłam i kontynuowałam:
– Ale teraz przyszedł czas odkupienia. Niesporczaki to wysłannicy Boga. Anioły. Zastanów się chwilę. Gdyby były to jedynie zwierzęta, z którymi do tej pory nas krzyżowano, czy posiadałyby nadprzyrodzone moce? Mogą przetrwać w temperaturach od prawie zera absolutnego do ponad stu pięćdziesięciu stopni Celsjusza. Wyobrażasz to sobie? Niestraszne im promieniowanie jonizujące. Są w stanie nic nie pić ponad sto lat. Sto lat! Groki! Sto lat!
Mężczyzna śmiesznie wytrzeszczył oczy i zmarszczył czoło.
– A poza tym bez problemu przetrwałyby w przestrzeni kosmicznej. Takie słodkie, maciupkie, kosmiczne muszki. – Rozmarzyłam się i na moment zamilkłam.
– Ja… – Groki zmrużył powieki, jeszcze bardziej upodabniając się szczuroświni, którą przestaliśmy hodować jakieś siedem lat temu.
Przetarłam pot z czoła. Na poziomie minus dwanaście było okropnie duszno i gorąco. Pewnie dostarczali tu mniej tlenu lub już zaczęli wpuszczać tu jakieś substancje trujące. Poprawiłam maskę i zapytałam:
– Co myślisz? Czyż niesporczaki to nie twoje anioły?
– Okej, okej. Zgadzam się, Siko.
Dałam mu jeszcze jednego batona, obróciłam się na pięcie i odeszłam.
***
– Nie mogę w to uwierzyć. Groki się zgodził? Naprawdę?
Przytaknęłam, a Runi uniósł brwi i wciąż sprawiając wrażenie mocno podekscytowanego, pytał dalej:
– I zarząd to łyknął? Przecież nie chcieli brać ochotników. I… – Nagle znieruchomiał i zbladł.
– Co się stało?
– Ty nie możesz tam iść! – wrzasnął tak głośno, że aż zapiszczało mi w uszach.
– Dlaczego? Runi, w tej chwili się uspokój. Musimy jak najszybciej zająć się przygotowaniami. A poza tym, jeśli tak bardzo się o mnie boisz, to może będziesz mi towarzyszył? Na pewno będę bezpieczniejsza z tobą niż z Grokim. – Pstryknęłam Runiego w ramię. – Jeśli chodzi o zarząd… W obecnej sytuacji nie mają wyboru. I nie oszukujmy się, nikomu już nie zależy na tych z niższych poziomów. Byłeś tam ostatnio? Wiesz, jak tam śmierdzi?
Runi skrzyżował ręce na piersi, po czym poczłapał w kąt pokoju i kucnął pod ścianą, przyciskając czoło do kolan. Ofiara losu. Wyglądał jak zmięty, foliowy papier po waflach.
***
Wszystko było gotowe. Eksperyment miał się rozpocząć jutro o siódmej trzydzieści. Zarówno ja, jak i Groki dostaliśmy jedynie specjalne wzmacniające zastrzyki, bardzo pobieżnie nas przebadano i powiedziano, żeby na dwa dni przed połączeniem nic nie jeść. Dostaliśmy do picia napoje stabilizujące.
Leżałam z Grokim w pokoju oświetlonym zbyt jaskrawymi lampami w kształcie gwiazd. Ja na tapczanie po prawej stronie, on po lewej. Ja czułam się odrobinę otumaniona, a Groki spał. Tylko odrobinę, bo miałam być zarówno obiektem, jak i badaczem. Nie było nikogo, kto mógłby mnie zastąpić.
Delikatne podniecenie – wężyk drżał niczym przed orgazmem. Ssanie w żołądku – przez ostanie dwa tygodnie schudłam pięć kilogramów. Strach i nadzieja. Na szczęście nadzieja dominowała. I moim zdaniem nie była matką głupich, lecz siostrą postępu.
***
Godzina siódma dwadzieścia dziewięć. Niczym zahipnotyzowana wpatrywałam się w zegarek. Sekunda, dwie, trzy… pięćdziesiąt dziewięć. Runi należał do najbardziej punktualnych osób, które dane mi było do tej pory poznać. Równo o siódmej trzydzieści otworzył drzwi. Groki kontaktował, ale nie dał rady iść o własnych siłach. Umieściliśmy go na krześle inwalidzkim. Ja nie wypiłam ostatniej porcji napoju i czułam się w pełni świadoma tego, co się dzieje. Sala połączeń i dwie czekające na nas kabiny Combino.
Pierwszy na pożarcie przez niesporczaki miał wyruszyć Groki, a potem ja.
– Siko, jeszcze nie jest za późno, jeszcze możesz się z tego wycofać. Proszę, to zbyt ryzykowne. I… ja nigdy… Siko…
Podeszłam do niego od tyłu, pocałowałam w policzek, objęłam jedną ręką w pasie, a drugą…
– Au. Co ty…
Runi momentalnie osunął się na podłogę.
– Co ty… ty zro… biłaś?
Wyjęłam strzykawkę z jego szyi. Odłożyłam na bok i poszłam cucić Grokiego. Jemu też podałam zastrzyk, tylko nie na uśpienie, lecz na ożywienie.
– Hej, Groki! Musisz mi pomóc załadować Runiego do kabiny. Szybko. Zanim ktoś się zorientuje, że wyłączyłam kamery.
Z trudem przetransportowaliśmy mojego kochanka na fotel. Zajęłam się podłączaniem rurek. Groki wrócił na krzesło. Ciężko dyszał i miał niezdrowe wypieki na policzkach, a przecież musiał mi pomóc.
– Napij się wody – krzyknęłam. – Dużo, całą butelkę.
Przymusowa redukcja liczby pracowników w projekcie T72, która na początku spędzała mi sen z powiek, teraz okazała się wybawieniem. Nikt nas na tym etapie nie monitorował. Szybko, szybko, szybko. Popędzałam się w myślach. A gdy wreszcie uporałam się z aparaturą kabinową, pobiegłam do panelu sterowania. Tak, tak, tak. Potwierdzałam bez czytania. Pot spływał mi po plecach, a wężyk… miałam wrażenie, że zaraz eksploduje. Kątem oka spojrzałam na Grokiego. Na szczęście było z nim lepiej. Jeszcze tylko zamienić ze sobą wzorce molekularno-organizmalne…
***
To, że Runi wyruszył w podróż na powierzchnię, było przede wszystkim moją zasługą, ale że parę godzin później ja podążyłam w jego ślady, hm, chyba powinnam przyznać rację Grokiemu, że pomógł mi w tym Bóg.
Byłam przytomna prawie do ostatniej chwili i w momencie, gdy rozpoczęło się łączenie, poczułam przeraźliwy ból, niemalże wszędzie. W kościach, mięśniach, organach wewnętrznych. Moja skóra płonęła, oczy łzawiły, serce biło tak szybko, jakby chciało rozerwać klatkę piersiową. Obraz migotał. Na przemian widziałam czerń, czerwień, a potem jakieś wycięte z horroru sceny. Okaleczone ciała, ludzi bez kończyn, płonące lasy, orangutany o pyskach niesporczaków, a ułamek sekundy przed tym, kiedy zaczął działać środek wyłączający, ujrzałam samą siebie uwięzioną w zbudowanej z żywych tkanek klatce.
***
Obudziłam się pierwsza. Byłam mniej naćpana. Obie trumny zostały już otwarte.
– Siko, jak się czujesz? Siko, słyszysz mnie? – Głos prowadzącego w słuchawkach, ale nie wszczepionych w moje uszy, lecz przymocowanych do wieka kapsuły transportowej.
– Słyszę. Wszystko dobrze. Możecie mi podać pobudzacze. Z Grokim jeszcze się wstrzymajcie.
Bardzo ostrożnie usiadłam. Niepewnie rozejrzałam się wokół. Ametyst, ale zupełnie inny niż ten na zdjęciach i z kamer. Jakiś taki bardziej intensywny, hipnotyzujący, żywy. Spojrzałam na Runiego. Powoli się wybudzał. Przełknęłam ślinę. Z sekundy na sekundę czułam napływającą energię. Było mi trochę niedobrze. Wychyliłam się z trumny i zwymiotowałam.
– Siko, co z tobą?
– W porządku. Kontynuujcie.
Minuta, dwie… piętnaście.
– Proces zakończony. Co z Grokim?
Nie odpowiedziałam. Sięgnęłam dłonią do hełmu. Odchyliłam blaszkę zabezpieczającą i wyłączyłam przepływ danych.
– Siko, co się dzieje? Straciliśmy kontakt. Siko, Siko, odbiór.
Wyciszyłam słuchawki i powoli się podniosłam. Obraz falował, ale tylko trochę. Podeszłam do kamerki umieszczonej przy klapie. Ją też wyłączyłam, po czym skierowałam się do kapsuły Runiego. Dotknęłam palcem szyi przyjaciela.
– Ej, obudź się, musimy iść. Jesteś głodny?
Runi podparł się na łokciu.
– Ba… ba… bardzo gło… głodny – wymamrotał.
Pomogłam mu wstać i ruszyliśmy w kierunku lasu. Ja w pozycji pionowej, a on na czworakach. Szłam i uświadamiałam sobie z każdym krokiem, jak ogromne zmiany zaszły w moim organizmie. Skóra była inna. Twardsza, skrzypiąca przy każdym ruchu. Oddech. Ja chyba nie oddychałam. Wzrok się jednocześnie wyostrzył i osłabł.
– Gdzie… gdzie… – Uszy też działały inaczej. Słowa próbujące pokonać szum drzew.
– Runi, patrz, kapusta. Jedzenie!
Zerwałam dwa największe liście. Jeden wręczyłam mojemu towarzyszowi, a drugi zwinęłam w rulon i zaczęłam jeść. Smakował lepiej niż różowy makaron z podziemi.
***
– Siko! Siko! Gdzie my jesteśmy? Ty przecież… Nie! Nie! Co ty zrobiłaś?! Ty cholerna psychopatko! Runi podskoczył do mnie i uderzył w brzuch. Prawie że nie poczułam bólu. Złapałam go za rękę.
– Uspokój się. Zaraz wszystko ci wyjaśnię.
– Co mi wyjaśnisz? Że mnie porwałaś i zamieniłaś w niesporczaka? Że skazałaś na śmierć?
Przygryzłam dolną wargę. Nie sądziłam, że będzie aż tak trudno.
– Runi, my nie umrzemy. Mamy bardzo silne ciała. My zapoczątkujemy pokolenie nowych ludzi.
– Wariatka! Wariatka! – Krzyczał, uderzając dłońmi w fioletową trawę.
Rozhisteryzowane dziecko. Jak ja mogłam tyle lat się z nim pieprzyć? Podeszłam do purpurowego drzewa, dotknęłam ręką kory. Dziwnie miękka. Pewnie nasiąkła ametystowym proszkiem. Wyłączyłam kamery w hełmach, bo nie chciałam, żeby nas ścigali, ale teraz byliśmy już dla nich zdecydowanie za daleko. Teraz potrzebowałam, żeby patrzyli, podziwiali i uwierzyli. Uruchomiłam wizję i wróciłam do Runiego. Leżał zwinięty w kłębek. Gdy tylko mnie zobaczył, wybełkotał:
– Oni… oni cię wykorzystali. Byłaś i jesteś jedynie częścią ich eksperymentu. Ta twoja odwaga i emocjonalny chłód. Siko, jesteś jedynie kukiełką Undercopo!
– Zamknij się!
– Jesteś orangutanem! Uuu! Uuu! – Runi zaczął skakać i wymachiwać rękoma, jakby postradał zmysły.
– Chodź, poszukamy kapusty i czegoś do picia. Nie chce ci się spać?
– Nigdzie z tobą nie idę! Ja… gdzie jest mój mikrofon? – Runi zaczął dłońmi obmacywać hełm. – Ja wracam do podziemi! Gdzie ten cholerny mikrofon?
– Nie masz mikrofonu. Ja też nie. – Podeszłam do niego, złapałam za ramię.
Znieruchomiał, po czym odepchnął mnie, odwrócił się, usiadał na trawie i zakrył rękoma głowę.
– Runi, kocham cię – powiedziałam, siląc się na miły ton, mimo iż tak naprawdę miałam ochotę z całej siły go uderzyć.
Nie zareagował. Poczułam na nosie kroplę deszczu. Gęsta, kleista, fioletowa ciecz o mdłym zapachu. Kolejna kropla i kolejna. Odchyliłam głowę do tyłu, otworzyłam usta. Zaczęłam pić. Smak pomarańczowego energetyka z nutką czekolady i orzechów. Pyszne. Ametystowy deszcz był pyszny. Tylko…
– Au!
Złapałam się za brzuch. Najpierw poczułam palący ból gdzieś w okolicach trzustki, a potem… mój wężyk. Jakby ktoś wsadził go w ogień. Rozsunęłam kombinezon, włożyłam rękę pod bluzkę, zacisnęłam zęby i pociągnęłam. Wyrwałam to cholerstwo! Dziura w pępku. Krew. Ale tylko przez chwilę. Rana goiła się na moich oczach. Złożyłam dłonie w koszyk, złapałam w nie deszcz i podbiegłam do Runiego.
– Pij! To wyleczy twój umysł.
Nic. Postawa kamiennego posążka. Spojrzałam na niebo. Śliwka przechodziła w jagodę. Na Ziemi wciąż zapadała noc, jakkolwiek nie w kolorze czerni, lecz indygo. Wciągnęłam powietrze – chyba jednak oddychałam – głęboko w płuca, naprężyłam mięśnie i wzięłam Runiego na ręce. Byłam silna. Silniejsza od niego. Wcześniej jedynie mentalnie, ale teraz też fizycznie. Na szczęście się nie bronił.
Ruszyłam w stronę lasu. Pod moją czaszką łopotały jego słowa: „Jesteś kukiełką Undercopo”. Może miał rację? Może zostałam stworzona po to, by połączyć się z niesporczakiem? Ale jeśli nawet to prawda, to co w tym złego? Czyż nie było cudownie kroczyć po otwartej przestrzeni, czuć wolność, patrzeć w dal? Mimo fioletu nie dało się porównać powierzchni do podziemi. Zaszczutej jednostki walczącej o porcje podstawowe do osobnika rządzącego swoim życiem.
Ułożyłam Runiego pod drzewem, przykryłam mięsistym, ogromnym liściem w kształcie serca. Pewnie nie było mu zimno, ale… Sama też się otuliłam. Sekunda, dwie i zapadłam w sen.
***
Kolejny dzień na wolności. Runi był uparty. Ciągle się nie odzywał, ale dał nakarmić i napoić. Wyciągnęłam z kieszeni mapę, którą udało mi się narysować na podstawie widoków z kamer orangutanów i ciągnąc przyjaciela za rękę, skierowałam się w stronę miasta. Same małpy rzadko tu zaglądały, zdecydowanie bardziej wolały las.
Wrzosowe ulice pokryte czymś, to już z pewnością nie był asfalt; fioletowy proszek skutecznie zmienił konsystencję nawierzchni. Ściany ocalałych budynków, ametyst i purpura, materiał w dotyku przypominający gumę. Szkielety pojazdów, ogromnych transportowców, którymi ewakuowano ludzi. Niebieskofioletowa roślinność, odmienna od tej z lasu i łąki. Zerwałam parę liści sunącego po kolumnie „bluszczu”, powąchałam, zjadłam.
– Chcesz?
Runi wyciągnął do mnie rękę.
– Dzię… dziękuję – wybełkotał. Cud, że się odezwał.
Włożył liść do ust i… nagle coś huknęło. Tuż za nami. Obróciłam się raptownie. Jeden ze znajdujący się po prawej stronie budynków płonął. Runi zakrył dłońmi twarz. Cały się trząsł.
– Nie bój się, przecież wiesz, że ogień nas nie skrzywdzi – wyszeptałam, po czym powoli ruszyłam w stronę szalejących płomieni.
Zacisnęłam wargi i włożyłam rękę w ogień. Moja rękawica zaczęła się palić. Krzyknęłam i rzuciłam się na ziemię, na fioletową trawę. Gorąco, a jednocześnie zimno. Ostrożnie usunęłam resztki zwęglonej tkaniny i dotknęłam palcem skóry. Zmieniła kolor, ale nie była pokryta pęcherzami, ani nie krwawiła, tak naprawdę nie czułam żadnego bólu. Wstałam i wróciłam do Runiego. Znowu musiałam go nieść.
Przed zmrokiem dotarliśmy do olbrzymiego, kilkupiętrowego, fiołkowego molocha. Nie wiedziałam, czy lepiej spać na dole, może nawet zejść do piwnic, czy raczej bezpieczniej jest wspiąć się na górę. Konstrukcja wyglądała na stabilną, zapewne przetrwała już niejeden pożar i niejedną ametystową burzę. Wybrałam małe prostokątne pomieszczenie z jednym oknem. Zostawiłam tam Runiego i poszłam nazbierać liści.
Gdy wróciłam, przyjaciel spał, zwinięty w kącie, w pozycji embriona. Usiadłam obok, położyłam rękę, tę osmoloną, na jego plecach.
– Runi, przepraszam, nie miałam innego wyjścia. Nie chciałam iść sama… Potrzebowałam… – Zawiesiłam głos. Nachyliłam się nad twarzą Runiego. Spierzchnięte usta lekko drgały, pod cienkimi powiekami widoczne były ruchy gałek ocznych. Chyba mnie nie słuchał, ale i tak kontynuowałam: – Myślałam, że jesteś silniejszy, że będę mieć w tobie oparcie, że razem będzie nam raźniej. Niestety, bardzo się pomyliłam, ale to nie twoja wina. Nie jestem zła ani rozczarowana.
Przykryłam go liśćmi, wzięłam za rękę i sama położyłam się tuż obok. Na zewnątrz zapadał śliwkowoczarny zmierzch.
***
Obudziły mnie agresywne słoneczne promienie. Ciągle zaciskałam dłoń na ręce Runiego. Była cholernie zimna. Uklęknęłam i dotknęłam palcami szyi przyjaciela. Zimna i nieruchoma. Zbliżyłam usta do bladych warg i zamarłam. To nie miało sensu, nawet jeśli udałoby mi się przywrócić go do życia, to po co? Przecież on wolał umrzeć niż… Wstałam i z całej siły uderzyłam pięścią w ścianę. Nie poczułam bólu.
Życie było dla silnych i dla tych, którzy naprawdę pragnęli istnieć, mimo wszystko. Wyszłam na ulicę, zdjęłam hełm; oni już się wystarczająco naoglądali, by zdecydować. Maszerowałam na północ, miałam nadzieję gdzieś tam spotkać Tegio. Po prawej płonął ogień, a po lewej lód skuwał jakieś zwierzę, chyba psa.