Czarownica wyjrzała przez okno swojej chatki na wzgórzu. Odbite w szybie urodziwe, kobiece oblicze było teraz posępne. Wiedźma bowiem wciąż wracała do pamiętnej halloweenowej nocy, kiedy to Liga Straszydeł przegrała grę z Jasiem i Małgosią. Doświadczonym w swojej dziedzinie, nie udało się satysfakcjonująco przestraszyć dwójki dzieciaków! Tym samym udowodnili, że nie są godni nadal uważać się za przerażających. A najgorsze dla czarownicy było to, że nawet nie zdążyła pokazać na co ją stać. A dlaczego?! Ano przez swojego kota, który nagle chciał być honorowy i wstawił się za rodzeństwem za uratowanie swojej czarnej skóry… to znaczy futra. Filemon ani przez chwilę nie przestał czyścić sierści, jakby to nie jego czarownica chciała spopielić samym spojrzeniem.
Nie, nie chciała tego tak zostawić. Lecz co mogła teraz zrobić? Dracula wraz z hrabiną odlecieli do Rumuni, wilkołak zniknął we wschodnich lasach, poobijana i ośmieszona mumia wróciła do Egiptu. Zombi stwierdził, że musi coś zmienić w życiu – przechodzi na wegetarianizm i chce iść na Uniwersytet Trzeciego Wieku. A lord, pomysłodawca całej zabawy ze straszeniem dzieciaków, rozpłynął się, jak duch. Czyżby ludzkość miała rację, ośmieszając ich w popkulturze, a nawet sprawiając, że wydają się przyjaźni?
– Ach, trudno utrzymać złą reputację w obecnych czasach – westchnęła czarownica, podchodząc do szklanej kuli. Pod wpływem jej delikatnego dotyku z głębi kryształu wyłonił się obraz dwójki, rozbawionych dzieci, ozdabiających choinkę. Z oddali niosła się echem „Cicha noc”. – A no tak. Wszak nadchodzą już święta Bożego Narodzenia. O tyle dobrze, że przepędziłam stąd na cztery wiatry tych hałaśliwych kolędników. Tylko zawracają głowę i psują humor…
Karminowe usta wykrzywił szpetny uśmiech. Nie udało się popsuć dzieciakom Halloween, ale święta może już tak, pomyślała zachwycona. Tanecznym krokiem, zabrała się za czary. Zawiesiła nad ogniem kociołek, wrzuciła podstawowe dla wywaru składniki, po czym stanęła przed półkami zapełnionymi szklanymi flakonikami, wielkimi słojami czy suszącymi się obrzydliwościami. Po namyśle wzięła kilka ingrediencji.
– Zobaczmy, zobaczmy. Dwie szczypty sprytu, garść złośliwości, cztery krople zielonego śluzu bagiennej ropuchy. – Z kociołka buchnęła jaśniejąca zielenią para. – Wspaniale! Po zapachu czuję, że się uda.
Nie potrafiąc ukryć zadowolenia, usiadła w bujanym krześle i zaczęła wyszywać zgniłozielony fraczek.
Jaś i Małgosia chłonęli atmosferę starego rynku, wprost nie mogąc się napatrzeć na świecące girlandy, rozwieszone między lampami ulicznymi i migoczące płatki śniegu dekorujące fasady kamieniczek. Jarmarczne budki przyciągały zapachem bigosu na wynos i aromatycznego grzańca. Jednak największe wrażenie robiła stojąca na środku rynku ogromna choinka, błyszcząca tysiącem bombek, odbijających światło kolorowych lampek. Na jej czubku nie mogło zabraknąć mrugającej wesoło gwiazdy. Nieopodal, na złoto-czerwonym tronie, w otoczeniu pachnących jodeł, siedział Święty Mikołaj pozujący ze szkrabami do zdjęć i wysłuchujący listy życzeń. Wtulony w katedrę żłóbek chronił przed mrozem Świętą Rodzinę z żywymi osiołkiem i kozą. Wianuszek zachwyconych dzieci przyglądał się zwierzętom. Atmosfery świąt dopełniały rozbrzmiewające zewsząd kolędy, zmieszane z gwarem przechodniów.
Rodzeństwo biegało od ogromnej ramki do selfie, uśmiechniętych bałwanów, aż do ogromnych, rozświetlonych postaci aniołów z rozłożystymi skrzydłami. Małgosia co chwilę poprawiała złociste warkocze, gdy w tym czasie Jasiek wyszukiwał kolejne miejsca do sesji zdjęciowych, ciągnąc za sobą rodziców i dziadków. O ile dziarska babcia Janinka z dziadkiem Zenkiem nadążali za młodzieńczym wigorem, o tyle korpulentna babcia Halinka i dziadek Mietek zostawali w tyle. Nikt jednak nie narzekał, ponieważ zdjęcia, jak co roku, miały powiększyć trzy rodzinne albumy. Odkąd Jasiek i Gośka byli mali, wszyscy najbliżsi tradycyjnie spotykali się na starym rynku, by później wspólnie zasiąść przy wigilijnej wieczerzy. W tym roku wypadło na dom bliźniaków.
Mały cień przemykał od choinki do choinki, aż dotarł do domku jednorodzinnego. Bez problemu wspiął się po krzaku róży na parapet. Zerknął przez szybę do salonu rozświetlonego wysoką, aż po sufit choinką. Pod rozłożystymi gałązkami piętrzyły się prezenty.
Nikogo nie widać, mogę zaczynać – pomyślał, a na twarzyczce zagościł wredny uśmiech.
Już z daleka słyszeli trudną do opisania, hałaśliwą muzykę z dziwnymi słowami. Dojeżdżając do domu, mieli coraz silniejsze przeczucie, że te odgłosy dochodzą z ich ogrodu. Rodzice popatrzyli na siebie w niemym przerażeniu. Dziadek Mietek, jadący za nimi, wystawił głowę przez okno, sprawdzając co się dzieje. Obawy potwierdziły się, kiedy wjechali na podjazd. Świąteczna iluminacja domu mrugała jak szalona, a kilku sąsiadów wyszło ze swych domów z niezbyt pokojowym, jak na ten dzień, nastawieniem.
– Bardzo, bardzo przepraszamy! Musiało nastąpić spięcie i puszcza kolędy od tyłu! – tłumaczył się tata, biegnąc do wyłącznika w garażu.
Jasiek i Gosia zakrywali uszy, jednocześnie prześcigając się w zgadywaniu, która to może być kolęda. Wszyscy z wdzięcznością powitali ciszę. Również światełka uspokoiły się, na nowo ciesząc oczy kolorową mozaiką. A w tym roku tata się postarał. Przystroił lampkami dach, okna i drzwi, powiesił nawet nad wejściem napis Wesołych Świąt, a rosnące w ogrodzie choinki świeciły już z daleka. Przetykane srebrem i złotem, otulone grubymi łańcuchami choinkowymi, prezentowały się wspaniale. Nawet ulepiony przez rodzeństwo bałwan dostał elegancki cylinder. Dzieci pobiegły sprawdzić, jak ma się ich zimowy gość.
– Nie ma go – powiedziała Gosia, wpatrując się w wielką kałużę. – Ooo… a tak się nad nim napracowałam.
– Jak to się stało? Na dworze ziąb, jak nie wiem.
– Nie przejmujcie się dzieciaki, ulepicie następnego bałwana. Znów zaczyna padać śnieg – powiedział dziadek Mietek, wskazując pierwsze płatki.
Miał rację. Śnieżynki to tańczyły z wiatrem, to znów wirowały na tle rozgwieżdżonego nieba. Z każdą chwilą było ich coraz więcej. Dzieci łapały je na rękawiczki i sprzeczały się, kto znalazł najładniejszą śnieżynkę. Dziadek Zenek już zabierał się do lepienia śnieżek, zerkając chytrze w stronę dziadka Mietka.
– Ale późno się zrobiło! – zakrzyknęła nagle mama, spoglądając na zegarek.
Tata otworzył drzwi na oścież, zapraszając wszystkich do środka. Dom przywitał ich ciepłem, zapachem wieczerzy wigilijnej i korzennym aromatem piernika. Rodzeństwo spojrzało na siebie, myśląc o tym samym – kto w tym roku wygra, zjadając więcej pierniczków.
– Zaraz przygotuję herbatę na rozgrzanie, a wy siadajcie już do stołu.
– Mamo, a prezenty? – przypomniała Małgosia.
– Właśnie. Pierwsza Gwiazdka już od dawna świeci na niebie.
Mama uśmiechnęła się i kiwnęła głową, nim zniknęła w kuchni.
Rodzeństwo na wyścigi pobiegło do rozłożystego świerku, pachnącego jeszcze żywicą. I tu nastąpiło pierwsze zaskoczenie. Zamiast kolorowych bombek wisiały marchewki, pietruszki, kalarepy, pomidory, a na szczycie choinki królowała kukurydza. Jaś i Małgosia spojrzeli na siebie niepewnie, bo przecież doskonale pamiętali, że dziś rano wieszali tu dobrze znane ozdoby świąteczne, a nie warzywniak. A może tylko im się wydaje? Zerknęli na dziadków, w najlepsze dyskutujących o polityce przy filiżankach parującej herbaty. Dziadek Zenek podkradł łyżkę ulubionych makiełek. Po chwili twarz wykrzywił mu zabawny grymas.
– Słone, jak diabli.
– Pokarało cię, mój drogi, za łakomstwo. Poczekaj, aż zaczniemy wieczerzę – zaśmiała się małżonka, jednocześnie zastanawiając się jak dobra gospodyni mogła pomylić cukier z solą. Jej się to jeszcze nigdy nie zdarzyło.
A więc nikt nic nie zauważył. Jaś i Gosia poczuli, dobrze znany, nieprzyjemny dreszcz, ale oboje postanowili go zignorować.
– Żart taty wcale nie jest śmieszny – skwitował Jasiek, rozwiązując czerwoną kokardę na swoim prezencie. Oczy błyszczały mu radośnie, kiedy uchylał przykrywkę, by po chwili przygasnąć. Dwoma palcami wyciągnął z pudełka parę czarnych, lśniących kaloszy. – To mi nie wygląda na adidasy.
Z równie skonsternowaną miną Gosia wyciągnęła kasetę magnetofonową.
– A to nie wygląda na empetrójkę. Przecież nawet nie mam na czym jej odtworzyć.
Dzieci wbiły wzrok w niczego nieświadomego tatę, właśnie zasiadającego do stołu.
– Jeszcze mniej śmieszne – powiedział półgębkiem chłopiec.
– Może rodzice nas sprawdzają, albo źle zapisali życzenia. – Gosia uśmiechnęła się z przymusem.
Rodzeństwo jednak cały czas miało z tyłu głowy jedną, paraliżującą myśl. A jeśli na Halloweenowej nocy koszmarów się nie skończyło? Jakby na potwierdzenie, dwa aniołki z czubka choinki wzbiły się w powietrze, po czym jak gdyby nigdy nic, wyleciały przez uchylone okno. Jasiek i Gosia już mieli podnieść raban, kiedy mama postawiła na środku stołu wazę. Z dumą uniosła pokrywkę, chcąc zaprezentować czerwony barszcz z własnoręcznie lepionymi uszkami, lecz oniemiała. Zamiast uszek, w zimnym barszczu pływały małe złote rybki.
– Ale… ale, jak… Jeszcze przed chwilą ich tu nie było.
Mama z przestrachem w oczach rozejrzała się po pozostałych wigilijnych potrawach. Drżącą dłonią uniosła srebrną kopułkę, a tam na półmisku zamiast dzwonek karpia, rumienił się zając w buraczkach. Susz zmienił się w kwaśną lemoniadę, a ryba po grecku najeżyła się ośćmi, niczym jeż. Po chwili babcia Halinka krzyknęła, upuszczając widelec, na który chciała nadziać karpia w galarecie, gdy ten nagle ożył. Łypnął na babcię jednym okiem, po czym zamachał ogonem, chcąc wydostać się z półmiska przystrojonego natką pietruszki i marchewką. Wszyscy odskoczyli od stołu.
– Co tu się dzieje?! – krzyknęły jednocześnie babcie.
– Rozumiem mówiące w Wigilię zwierzęta, ale ożywające na półmisku karpie? – próbował żartować dziadek Zenek.
Jasiek pociągnął nosem.
– Coś się przypala?
– O nie, pierogi!
Tata pobiegł zdjąć patelnię z ognia. Mama, bliska omdlenia, usiadła tymczasem na krześle, bezradnie rozkładając ręce. Babcie Janinka i Halinka zaczęły na zmianę ją uspokajać i wachlować serwetkami, zachodząc w głowę co to za dziwy się tu wyprawiają. Dzieci z przestrachem podbiegły do stołu, szukając ciast, lecz po pierniku pozostały tylko okruszki, a makowiec zamienił się w fasolowiec. Załamane usiadły obok mamy.
Wtem Małgosia szturchnęła brata łokciem, wskazując głową salon. W stronę uchylonego okna skradał się malutki kształt. Dzieci zerwały się z miejsca i dopadły do okna. Jasiek w ostatniej chwili zdążył je zatrzasnąć. Ludzik przystanął na sekundę, zaskoczony, po czym czmychnął za choinkę.
– Czy to był krasnoludek? – spytała szeptem Małgosia.
– Chyba… chyba za brzydki. Raczej wygląda mi na gnoma.
Dzieci myślały, że już nic po halloweenowej nocy w strasznym lesie ich nie zdziwi. Ale myliły się. A najgorsze było to, że niecne stworzenie zalęgło się w ich domu! Nie mogły tego tak zostawić. Poradziły sobie z wampirami, zombi a nawet mumią, to teraz też się nie poddadzą. Zawzięte miny były tego najlepszym dowodem.
– Ucieka na schody! Za nim! – zakrzyknął nagle Jaś, jakby podczas jakiejś bitwy.
– Kto ucieka?
– O co chodzi?
– Mamy myszy?
Ale pytania dorosłych pozostały bez odpowiedzi. Tymczasem rodzeństwo w pogoni za gnomem dotarło, aż na strych. Jaś zapalił światło, lecz zwisająca smętnie lampa dawała jedynie delikatny blask. Duszne, zatęchłe, przesycone kurzem poddasze, zagracone kartonowymi pudłami okazało się idealną kryjówką dla małej istotki. Dzieci szperały po starych kartonach wypełnionych książkami, niemodnymi ubraniami i ich starymi zabawkami, aż dotarły do ukrytej w kącie drewnianej skrzyni, przypominającej piracką. Jasiek ostrożnie ją otworzył, odkrywając zapomniane skarby.
– Dziadek do orzechów – zachwyciła się Gosia, wyjmując drewnianą zabawkę.
Czerwona farba odchodziła tu i tam, a lewa ręka ledwo trzymała się reszty. Figurka miała jednak swój niepowtarzalny urok zabawki z dawnych lat.
– A tu jest śnieżna kula. – Jasiek przyglądał się zamkniętemu w środku Mikołajowi z worem prezentów wokół, którego wirowały śnieżynki. Na dnie skrzyni dostrzegł stary, złoty kluczyk.
Po chwili z pozytywki popłynęła świąteczna melodia.
– To chyba zabawki rodziców.
– Niestety nie pomogą nam w odszukaniu gnoma – powiedział Jasiek, odkładając znaleziska na miejsce. – Może powinniśmy go zwabić? Tylko czym? Część słodyczy zjadł, a resztę zamienił w obrzydlistwa.
– Takiemu złośliwcowi pewnie smakują paskudztwa… i chyba wpadłam na pomysł. Mama ostatnio kupiła śmierdzący ser, Camembert. Biegiem do kuchni!
Burczenie w małym brzuchu nasilało się z każdą chwilą. Psoty i późniejsza ucieczka wyostrzyły mu apetyt. Jak na zawołanie poczuł dochodzącą z kuchni wspaniałą woń pleśni. Niczym na skrzydłach ruszył za zapachem. Znalazł go. Ogromny kawałek sera leżał na talerzyku, na środku blatu. Już po chwili miał go w swoich łapkach, wgryzał się łapczywie w miękki przysmak. Nagły ruch na nowo obudził w nim czujność. W ostatniej chwili skoczył do przodu.
Jaś rzucił się na gnoma z garnkiem, mocno dociskając rondel do blatu. Nie wiedział przecież jak silny jest chochlik. I czy w ogóle udało mu się uwięzić intruza. W słabym świetle sączącym się przez kuchenne okno niewiele widzieli, dlatego Małgosia zapaliła światło.
– Halo, jesteś tam? – Jaś zapukał w metalowe więzienie.
– Nie, jestem tu.
Odwrócili się, zaskoczeni. Na kuchennej szafce siedział stworek, wesoło machając nóżkami.
– Byliście blisko, lecz nie tak łatwo mnie przechytrzyć.
– Idź sobie! – krzyknęła Małgosia, w przypływie desperacji.
– Jeszcze nie skończyłem. Hi hi hi hi…
Po czym zniknął za lodówką.
Nikt z dorosłych nie zauważył, że przez przedpokój przemyka malutka postać.
W jednej chwili światła w całym domu zgasły. Jaś i Małgosia krzyknęli zaskoczeni.
– No pięknie! – zawołała mama, już zupełnie tracąc ducha świąt.
– Nie denerwuj się kochanie, zaraz pójdę po świece.
Tata znów wybiegł z pokoju, a tuż za nim dziadek Mietek, chcąc służyć pomocą elektryka-amatora.
– To pewnie korki. Zapaliłeś za dużo lampek… – słychać było oddalający się głos dziadka.
Wkrótce cała rodzina siedziała w blasku świec, rozstawionych po całym salonie. Świąteczna atmosfera zniknęła. Każdy zachodził w głowę jakie to dziwy się tu wyprawiają. Czy to jakieś żarty, czy może chochliki istnieją naprawdę? Dorosłym doprawdy trudno było to wszystko pojąć. Zerkali na siebie ukradkiem, zastanawiając się czy to im się tylko przewidziało, czy może inni widzieli te same dziwy. Każdy jednak bał się głośno rozpocząć ten temat. W zasadzie to najchętniej wybiegliby z domu, uciekając jak najdalej. Babcia Janinka miała nawet zaproponować przeniesienie Wigilii do siebie. Małe mieszkanie rekompensowała lodówka przezornie pełna jedzenia. Jedynie zbolała mina synowej, próbującej jakoś uratować wieczór, powstrzymywała ją od tego.
Tymczasem Jaś i Małgosia siedzieli smętnie na kanapie, wpatrując się w rozedrgane płomienie i zastanawiając się, cóż następnego może się stać. Bo wiedzieli już, że nic dobrego, jeśli strachy znów się na nich uwzięły. Babcia Halinka widząc ponure miny wnuków, przysiadła się do nich z szerokim uśmiechem.
– W taki dzień jak dziś nie wypada być smutnym. Co prawda nic nie wyszło według planu, ale pomyślcie, jak zabawnie będzie to wspominać po latach.
– Racja – zawtórował żonie dziadek Mietek. – Za czasów mojego dzieciństwa na choince wieszaliśmy orzechy, ciasteczka, rajskie jabłuszka, a zamiast lampek małe świeczki. – Zdało się słyszeć w głosie tęsknotę. – Pewnej Wigilii, zajadając się właśnie kapustą z grochem, poczułem przyjemny, świerkowy zapach zmieszany z żywicą. Jednak dymiące drzewko nie było czymś normalnym i zorientowaliśmy się w czym rzecz. Szybko wystawiliśmy choinkę na dwór, lecz i tak cała spłonęła. To dopiero była katastrofa!
– A ja pamiętam, jak kiedyś wracaliśmy rodzinnie ze świąt – zaczęła mama. – Nieźle wtedy napadało śniegu. Prawie po kolana. Ja się oglądam, a tam dziadek z wujkiem podtrzymując się nawzajem, zamieniają się butami. Okazało się, że mieli prawie identyczne tylko inne rozmiary. No i były oczywiście za ciasne dla dziadka.
– Pamiętam to – krzyknął tata. – Zrobiliśmy sobie wtedy z twoim kuzynem bitwę na śnieżki i trafiłem go prosto w nos, aż biedak padł na plecy.
– Miał na szczęście miękkie lądowanie – zaśmiewała się mama, niemal widząc przed oczami tamtą scenę. – Ale nos zrobił się czerwony jak u Rudolfa.
– Ach, to były czasy – westchnęła do wspomnień babcia Halinka.
– Masz rację, moja droga. Dlatego życzę wam wszystkim, moi mili, byśmy zawsze mogli spędzać Wigilię w zdrowiu i szczęściu – powiedziała babcia Janina, łamiąc się opłatkiem z każdym.
Dziadek Zenek zaczął nucić „Dzisiaj w Betlejem”. Po chwili cały dom wypełnił się radosnym śpiewem dorosłych. Jaś i Małgosia wtulili się w rodziców i przyłączyli do kolędowania.
Tyle radosnej atmosfery było nie do zniesienia dla gnoma. A przecież tak się starał. Psuł wszystko. Zakrył dłońmi uszy, lecz śpiewy i śmiechy nie cichły. Paliła go skóra, a w zimnym powietrzu unosił się zielonkawy dym. “Wracam do wiedźmy”, pomyślał i znikł. Na parapecie pozostała tylko zgniłozielona czapeczka.