- Opowiadanie: Ja9876 - Błysk

Błysk

Moje drugie opowiadanie, sklecone w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy. Tym razem kryminał z elementami thrillera oraz horroru. Wielokrotnie zmieniane, poprawiane. Zapraszam do czytania :)

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Błysk

 

Błysk (psychologia) – moment, w którym człowiek doznaje olśnienia, metamorfozy myślowej. Najczęściej uświadamia sobie oczywisty fakt, którego wcześniej nie dostrzegał.”

 

Podświadomość wysyłała mu niejednoznaczne sygnały. Koszmar senny trwał i najwidoczniej nie zamierzał dobiec końca. Widział rękę trzymającą jakieś zakrwawione już narzędzie, która wykonywała nim jedno dźgnięcie za drugim. Czy to była jego ręka, czy należała do kogoś innego? Nie chciał tego wiedzieć. Narzędzie przebijało skórę, tłuszcz, włókna mięśniowe i żyły. Było coraz bardziej umazane krwią, która sączyła się z ciała strużkami, tworząc z wolna ciemnoczerwoną breję. Czy kogoś brutalnie mordował, czy to ktoś inny odbierał właśnie komuś życie? Powoli odlatywał. Obraz mordu ulatniał się, a zmasakrowane ciało stawało coraz mniejsze i mniejsze. I nie widział już nic.

 

***

– Na rysunku twarz owalna, o regularnych rysach, typowa. Wyróżniająca się jedynie szpiczastym podbródkiem, przypominającym złowrogie postaci z kreskówek. To oczy przyciągają jednak uwagę. Są nienaturalnie duże, wypełnia je żółta barwa kredki i wydostaje się poza nie, wychodząc jeszcze ponad głowę i tworząc coś w rodzaju ognistych wstęg. Świecą intensywnie, niczym płomień świecy (…). U dołu wielka, czerwona krecha, przeszywa w połowie i na wskroś coś, co przypomina ciało.

 

***

Otworzył oczy. Nie wiedział, gdzie leży. Czuł pod sobą zbitą i zziębniętą od mrozu ziemię. Wstał powoli, dla pewności podpierając się ręką. Spojrzał dookoła – wszechobecna czerń, to jedyne co dostrzegł. Jego ciało było wychłodzone i zesztywniałe. Ocenił, że nie ma żadnych ran ani złamań. Tylko dłonie lepiły się, jakby były czymś wysmarowane. Przystawił je do nosa i powąchał, ale nic nie wyczuł. Polizał i poczuł doskonale znany smak krwi. Nie wiedział, czemu miał w niej całe ręce. Odgarnął z czoła włosy, otarł twarz, rozsmarowując trochę krwi. Próbował przypomnieć sobie, w jaki sposób się tutaj znalazł. Cokolwiek, co wyjaśniłoby, dlaczego leżał w środku nocy na pustym polu z zakrwawionymi rękami. W umyśle miał jednak pustkę, dominował w nim mrok, taki jak ten, który go otaczał. Gęsty, wręcz klejący się do ciała. Nieustannie i z coraz większym niepokojem lustrował najbliższą okolicę. Był zdezorientowany. Wytężył wzrok, w oddali zajaśniały dwa punkty. Świeciły intensywnie, niczym płomień świecy. Po chwili dojrzał jeszcze zarys domostwa. Nie chciał tam iść – uzmysłowił to sobie nagle i z całą mocą. Wszystkie zmysły podpowiadały mu, żeby nie iść w tamtą stronę. Narastała w nim panika. Jakiś lęk rodził się w jego wnętrzu, trudny do wytłumaczenia. Zaczynał przejmować nad nim kontrolę. W końcu mu uległ. Szybko odwrócił się na pięcie i poszedł przed siebie. Nieważne, że panowała tam zupełna ciemność. Pochłonęła go.

 

***

To była chłodna listopadowa noc. Przez niedomykającą się, skrzypiącą przeraźliwie podczas otwierania, pożółkłą bramę wjechała furgonetka policyjna. W snopach światła rzucanych przez reflektory można było dostrzec krople siąpiącego deszczu. Bębniły delikatnie o dach auta, generując jednostajny, usypiający stukot.

Pojazd jechał niespiesznie gruntową drogą, mijając potężne, sędziwe i zmęczone latami wichur dęby, których gałęzie wisiały nisko nad przejazdem. Dotarł do ronda usytuowanego tuż przed budynkiem, dawniej secesyjnym pałacykiem. Teraz stał posępny i niewzruszony, bardziej przypominał szkaradę, która straszyła wyglądem każdego dnia. O szarym odcieniu ścian z odpadającym tynkiem, zgniłą zielenią drzwi wejściowych, z brudno-brązową dachówką, przeżartymi rdzą rynnami, jego mizerny wygląd podkreślały odmalowane niedawno białe okiennice. Ta szpetna, asymetryczna bryło-maszkara z nachalnie nowoczesną dobudówką na prawym jej skrzydle, gdzie mieściły się izolatki dla pacjentów, sąsiadowała z równie odpychającą drewnianą wiatą garażową. Obrazu nędzy dopełniało przegniłe, skorodowane ogrodzenie okalające posiadłość, wzniesione na rozsypującym się murku, zrobionym z cegły klinkierowej. Przypadkowy przechodzień powiedziałby, że oto jego oczom ukazała się opuszczona przed wiekami posiadłość ze zrujnowanym domem, w którym obecnie straszy, albo posępność tego miejsca poruszyłaby serce na tyle, że nasuwająca się odpowiedź byłaby równie absurdalna, co trafna – że to zakład dla obłąkanych, ciężkich i nieuleczalnych przypadków.

Samochód zatrzymał się przed budynkiem. Wysiadło z niego dwóch uzbrojonych policjantów i przemaszerowało na tył furgonetki. Jeden z nich wszedł do środka. Rozkuł siedzącego mężczyznę, pozostawiając mu jedynie kajdanki na rękach, i pomógł wyjść. Skazany o smukłej sylwetce wyprostował się i posuwistym krokiem zaczął iść w stronę gmachu. Przewyższał obu funkcjonariuszy o głowę.

Drzwi wejściowe maszkary przyjęły go z cichym skrzypnięciem. W środku panowała kompletna cisza. Jarzeniówki w holu rzucały męczącą poświatę na wnętrze. Od pożółkłego linoleum wzrok nadwyrężał się jeszcze bardziej. Szpitalny, uderzający zapach dopełniał uczucia, by zwijać się stąd jak najszybciej. Już po pierwszych krokach w placówce wiadomo było, że kto tutaj raz trafi, nie opuści tego miejsca o zdrowych zmysłach.

W oczy od razu rzucały się przeszklone ściany. Jedna ciągnęła się po lewej stronie mężczyzny, znajdowały się za nią recepcja z okienkami przypominającymi te pocztowe oraz szatnia z ladą i rzędem wieszaków. Po prawej stronie widniało miejsce odwiedzin. Ławki i krzesła wypełniały tę przestrzeń. Wrażenie robiły drzwi wykonane z grubszego niż ściana szkła. Otwierane tylko od zewnątrz przez dyżurnego za pomocą panelu dotykowego. Na drugim końcu mieściło się już tradycyjne, niczym niewyróżniające się wejście, przez które wprowadzano chorych, poprzedzone niewielkim okratowanym pomieszczeniem.

Wnętrze placówki wyraźnie kontrastowało z mizernym wyglądem zewnętrznym gmachu i w pierwszej chwili mogło się wydawać, że oto ktoś trafił do nowoczesnego biurowca, ale kilkanaście kroków dalej wszystko wracało do normy. Hol ciągnął się jeszcze dziesięć metrów i skręcał w prawo. Zmienił się kolor ścian, wpadające w bladozielony odcień, sprawiały odpychające wrażenie, które potęgowały poprowadzone gdzieniegdzie na zewnątrz rury grzewcze.

Dotarli do pierwszych krat. Czekali tam dwaj ochroniarze, lekarz i pielęgniarka. Policjanci podpisali protokół i po chwili odeszli. Więzień tymczasem przekroczył pierwszy próg zbudowany z metalowych prętów, które pięły się pionowo po jego lewej i prawej stronie, tworząc okratowane wrota. Wsiąkał coraz bardziej w te szpitalne mury.

Minął dyżurkę i kuchnię, docierając do drugich krat. Za nimi zaczynał się zupełnie inny świat. Dominowała tam wszechobecna biel – nieskazitelnie białe ściany, każde z drzwi w takim samym kolorze, odróżniające się jedynie nieznacznie ciemniejszym odcieniem. Nawet lampy sufitowe dawały zimny, śnieżnobiały blask. Ta biel wręcz atakowała i szczypała w oczy. Skazaniec nie mógł przysłonić ręką oczu, więc odruchowo spojrzał w dół. Wytchnienie mogły dawać czarne płytki, ale były ułożone na podłodze w szachownicę wraz z białymi, co tylko dopełniało obłędnego wrażenia.

Za jadalnią i wspólną salą dla pacjentów był rząd izolatek. Dwadzieścia cztery po jednej i dwadzieścia cztery po drugiej stronie holu. Każdy, kto musiał przejść tym wściekle jasnym korytarzem, wytchnienie odnajdywał dopiero w celi. Szare mury, ciemnozielony stolik, krzesło i łóżko z pościelą – to czekało na chorych.

Korytarz po kilkunastu metrach zawijał jeszcze w lewo, tworząc literę L skierowaną na tyły zakładu. Dwa kolejne rzędy krat wyodrębniały cztery izolatki z wytłumionymi ścianami dla tych wyjątkowo nieposłusznych oraz drugą dyżurkę i portiernię. Na końcu znajdowały się stalowe drzwi z trzema zamkami. To tędy zazwyczaj wprowadzano chorych.

Tym razem zrobiono wyjątek. Pod osłoną nocy najpierw dwaj policjanci, a potem ochroniarze w towarzystwie lekarza i pielęgniarki zaprowadzili korytarzem, którym uczęszczają zwykli pracownicy, do separatki niczym drogocenny pakunek wyjątkowego pacjenta. Nie na co dzień gościem zakładu dla obłąkanych był światowej sławy malarz, człowiek szanowany i ceniony, którego dzieła widziała niemal połowa ludzkiej populacji.

Rozkuli mu ręce i położyli do łóżka. Pielęgniarka wykonała zastrzyk z mieszanki środków nasennych i uspokajających. Piotr Jasiński odpłynął.

 

***

Całą drogę Piotra od momentu, kiedy postawił pierwsze kroki w gmachu, aż do wprowadzenia do izolatki, uwieczniło oko kamery. W dyżurce obok ochroniarzy siedział Tomasz Bednar, naczelnik placówki. Wnikliwe przyglądał się pacjentowi i był to dla niego widok doskonale znany. Piotr nie zmienił się nic a nic.

Prowadzony w towarzystwie dwóch dobrze zbudowanych pielęgniarzy, Karola i Janusza, a mimo to wyróżniający się na ich tle dwumetrowy mężczyzna – gęste i smoliste włosy, twarz owalna, przy podbródku nieco kanciasta, orli nos, uwydatnione jabłko Adama, długie ręce, wielkie łapska i stopy. Bednar w porównaniu do niego nie wyróżniał się absolutnie niczym. Był niższy, facetem o średnim wzroście, przeciętnej budowie ciała, który z wiekiem stawał się bardziej tęgi, i pospolitej facjacie.

Wyszedł z dyżurki i snuł się korytarzem w stronę swojego gabinetu głęboko zatopiony w myślach. Nie widział go kilkanaście miesięcy. Szokujące wiadomości o zabójstwie spadły na niego jak grom z jasnego nieba. Piotr zadźgał swoją żonę. Tomasz nie dowierzał do tej pory.

Naczelnik odpędził refleksje o tych wydarzeniach. Z nim też nie działo się wtedy zbyt dobrze, choć nie miał niczyjej krwi na rękach. Uśmiechnął się w duchu i parsknął. „Nie działo się ze mną dobrze – cóż to za eufemistyczne określenie Tomaszu” – pomyślał.

Stanął przed drzwiami, nacisnął na klamkę i wszedł do gabinetu. Jego tok myślowy skierował się na zupełnie inne tory. W głowie wybrzmiewały mu fragmenty rozmowy z szefem szefów.

– Nie muszę chyba wspominać, Tomaszu, o wadze tej sprawy. Góra coraz mocniej naciska, a jeśli już na mnie naciskają, to Ciebie mogą zgnieść jak nic nieznaczący paprochperorował Stanisław Marczuk, prezes Polskiego Stowarzyszenia Psychologów i działacz w Ministerstwie Zdrowia, tym swoim władczym, nieznoszącym sprzeciwu tonem.

– Jasiński to jest kurwa beton. Nie reaguje na nic, tak jakby odszedł z tego świata wraz z żoną. W dodatku żaden psychiatra nie chce podjąć się ekspertyzy, głównie ze względu na tę całą otoczkę. Opozycja ciśnie, ile może. Media urządziły nam jebane piekło. Ty natomiast znałeś Piotra sporo lat, więc twoja opinia powinna być cenna w dalszym postępowaniu sądowym i odpowiednia dla nas. – Usłyszał w słuchawce, od razu zwracając uwagę na delikatną sugestię.

Właściwie mógł się tego spodziewać. Odesłanie Piotra do jego zapyziałej placówki było równie groteskowe, co logiczne.

– Postaramy się trochę to wszystko wyciszyć. Nie wiem, na jak długo się uda, ale będziesz miał parę dni na przebadanie Jasińskiego. Nie ukrywam, że czekamy na jakiś przełom w tej pierdolonej sprawie. Męczy mnie to coraz bardziej, oczekuję więc Tomaszu szybkich rezultatów. Pamiętaj, że nagroda może być hojna zakończył.

Trzask i cisza w słuchawce. Marczuk nie lubił zbędnych słów, od razu przechodził do rzeczy i domagał się konkretów. Bednar wiedział, że tej nocy już nie uśnie. Presja od początku stawała się nieznośna. Czuł się tak, jakby ktoś na barki wrzucił mu solidny kamień. Z każdym kolejnym dniem będzie ciążył coraz bardziej.

 

***

Gęsty dym tytoniowy wypełniał pokój naczelnika. Pierwsze poranne promienie wpadały do pomieszczenia, gdzie Tomasz siedział zatopiony w dokumentacji zbrodni, której dokonał Piotr. Wertował strony poświęcone dochodzeniu, przebiegowi procesu i badaniom, jakie do tej pory wykonano. Pomiędzy wskazującym i środkowym palcem prawej ręki Bednara tkwił od dłuższego czasu niedopałek, z którego sączył się jeszcze delikatny dym. Zawijał to w prawo, to w lewo, tworząc najprzeróżniejsze kształty. Tak też kłębiły się myśli w głowie Tomasza.

Naczelnik patrząc na zdjęcia zmasakrowanego ciała żony Piotra, Ewy Jasińskiej, nie mógł po prostu uwierzyć. Znał przecież ich oboje. Wprawdzie od dłuższego czasu nie utrzymywali ze sobą kontaktu, ale kiedyś byli przyjaciółmi. Nie dowierzał, że wybitny artysta mógł dopuścić się czegoś tak brutalnego. Pociął małżonkę w drobny mak. Tomasz poczuł się bardzo źle, targnął nim szloch. „Dlaczego? Dlaczego dokonał czegoś tak bestialskiego?” – pomyślał i nie widział, w tym żadnej logiki.

Zgodnie z zeznaniami osób, które w ostatnich dniach odwiedziły Jasińskich, Piotr zachowywał się normalnie i nic nie wskazywało, że może dojść do tragedii. Znaleziono go przy Ewie, cały był umazany krwią.

Od momentu zabójstwa nikt nie wydobył z Jasińskiego choćby słowa. Malarz nie reagował na żadne bodźce, tak jakby wyłączył się całkowicie i przebywał w zupełnie innym świecie. Z aresztu szybko trafił do szpitala pod opiekę lekarzy i pielęgniarek, ponieważ nie był w stanie nawet zaspokoić potrzeb fizjologicznych. Z czasem jego stan się poprawił, lecz wciąż pozostawał nieobecny.

Wokół niego tymczasem rozgorzała prawdziwa burza. Nie chodziło tylko o to, że był światowej sławy artystą, ale także ze względu na działalność polityczną. Mocno się angażował, otwarcie krytykując obóz rządzący, organizując wiece i marsze przeciwko politycznym oponentom. Partie, które go wspierały, w jednej chwili zmieniły narrację o sto osiemdziesiąt stopni. Wytykały rządowi nieporadność w kwestii prowadzenia dochodzenia. Domagały się otwartego i rzetelnego procesu. Krytykowały wybór obsady sędziowskiej, twierdząc, że sądy są upolitycznione. Na koniec miały pretensje o to, że władza nie potrafi skazać szaleńca i robiły wszystko, żeby nikt już ich z szaleńcem nie utożsamiał.

Najgorsze dla naczelnika było to, że teraz i on został wplątany w tę wielką machinę polityczną. Wpadł w jej tryby, w machinę, która nie brała jeńców. On, zwykły nic nieznaczący pionek, ma niejako dowieść, że Piotr jest poczytalny i że zatłukł żonę.

– Co za parszywa sytuacja  – szepnął do siebie naczelnik.

Skupił wzrok na żarzącym się jeszcze niedopałku. Po chwili wstał i wyrzucił go do kosza, tak jak refleksje związane z dochodzeniem i procesem. Musiał skoncentrować się na swoim zadaniu.

Stanął przy oknie. Słońce nieśmiało wynurzało się zza horyzontu. Spojrzał na oszroniony trawnik i ogołocone z liści drzewa. Jego ciało przeszył dreszcz, równie chłodny, jak ten rześki listopadowy poranek. To myśl o tym, co ma w tej chwili począć, spowodowała, że na szyi poczuł lodowy ucisk.

Zastanawiał się, co ma zrobić, jak ma do niego dotrzeć. Piotr przeszedł szereg badań psychologicznych i psychiatrycznych. Nie przyniosło to żadnych rezultatów. Jasiński był jak kamień. Tomaszowi pozostało niewielkie pole manewru, nawet jeśli szef szefów wspominał mu podczas rozmowy o niekonwencjonalnym podejściu do pacjenta. Bednar miał świadomość, że nie wymyśli prochu na nowo. Wpadł jednak na szatański pomysł. Wiedział, że to działanie wbrew prawu, ale miał nadzieję, że przyniesie to upragniony przełom.

 

***

Naczelnik nie poznawał głosu przyjaciela. Z początku był to jeden wielki niezrozumiały charchot, z którego nie dało się wyłapać choćby jednego słowa. Nieużywane od miesięcy struny głosowe zapomniały, jak to jest normalnie artykułować. Zdeformowany i niewyraźny głos z każdym wypowiedzianym słowem wracał jednak do normalności. Osłupiały Tomasz słuchał będącego w głębokiej hipnozie Piotra. Od czasu do czasu tylko zadawał pytania i próbował skupić się na relacji pacjenta.

Siedzę od paru ładnych godzin i kończę ten cholerny obraz. Nie jest on ani rewelacyjny, ani zły. Taki nijaki, a wyciska ze mnie siódme poty. Wyraźnie brakuje mi weny, gdy nagle przychodzi olśnienie. Spływa cudownym strumieniem, nie wiedzieć skąd i dlaczego. Odstawiam w podnieceniu malowany obecnie obraz w kąt i szukam nowego płótna. Denerwuję się coraz bardziej, bo nigdzie go nie mogę znaleźć. Wtem przypominam sobie, że kupiłem dzisiaj nowe. Przecież zostawiłem je w salonie. Biegnę po nie na złamanie karku. Odnajduję i zabieram ze sobą do pracowni. Nanoszę pierwsze szkice Piotr opowiadał jak natchniony.

Bednar przerwał jego wywód, zadając pytanie:

Piotrze, a co twoja żona robi  w tym czasie?

Kto by tam ją wiedział, pewnie ogląda telewizję lub rozmawia przez telefon z jedną ze swoich przyjaciółek. Ale? Zaraz… chyba jednak ogląda jakiś program, bo słyszę głośno grający telewizor. Nie interesuje mnie to za bardzo. – Usłyszał w odpowiedzi.

Nie mógł wyjść ze zdumienia. Słowotok pacjenta ciągnął się w najlepsze, a naczelnik przypatrywał się temu z przerażeniem. Piotr z łatwością i spokojem opowiadał o małżonce, którą niemal pokroił na kawałeczki. Jego twarz stała się zupełnie inna. Nie była to już jednolita bryła kompletnego załamania i zagubienia. Teraz żaden mięsień na jego twarzy nie był napięty ponad miarę. Przyjaciel wyglądał na odprężonego.

– Wróćmy do obrazu?powiedział mimowolnie Tomasz.

– To będzie wyjątkowy obraz, inny od poprzednich, ponieważ w tej tematyce jeszcze się nie poruszałem, choć chodziło mi to po głowie od jakiegoś czasu. To dlatego czuję takie emocje, aż ciarki przechodzą mi po plecach. Ołówek sunie po płótnie. Mózg przekazuje, to co widzi wyobraźnia, a ręka nie zawodzi i sprawnie to przelewa. Dochodzę do dolnego skraju płótna i zamieram. Dostrzegam kilka czerwonych plam i analizuję, co to może być. Czyżby wylała mi się gdzieś czerwona farba? Ale to niemożliwe. Cofam się i patrzę na to zaskoczony. Stawiam kilka kroków, z tyłu wygląda to znacznie gorzej. Tam plama jest wyraźnie większa. Rozlała się niemal na połowę płótna. W pierwszej chwili jestem wściekły, bo cała robota poszła na marne. Potem obawiam się coraz mocniej, bo nie przypomina mi to już farby. Podchodzę i dotykam tego. Rozmazuję po palcach, jest ciepłe. Wącham, a następnie próbuję. Teraz wiem, że to krew. Kapie na podłogę. Rośnie we mnie niepokój. Oglądam ręce, zaczynają się trząść bezwiednie. Serce chce mi wyskoczyć. Robi mi się niedobrze. Nasuwają się pytania – skąd ona się tam wzięła? Czyja to krew? Patrzę pod nogi. Widzę kropelki krwi, które tworzą malutką ścieżkę od drzwi do pracowni aż po jej centrum. Panikuję Piotr opowiadał szybciej i szybciej.

Bednar obserwował z niepokojem, jak Jasiński oddycha coraz głębiej i ciężej. Płuca to wypełniały się powietrzem i unosiły, to opadały z głośnym świstem.

Wybiegam i kieruję się korytarzem w stronę salonu. Czerwonych plam przybywa. Wchodzę do salonu. Telewizor gra nieprzerwanie. Chcę zawołać żonę, lecz głos mi więźnie. Oczy zachodzą łzami. Krwi jest tutaj zdecydowanie więcej. Oddycham głęboko. Z góry dobywają się przerażające dźwięki, jakby coś było szarpane, rozrywane. Nagle dociera do mnie pusty, ciężki odgłos, a zaraz potem słyszę kroki na schodachpowiedział Piotr, a jego twarz gwałtownie zamarła.

Wciągnął powietrze i obrócił głowę, spoglądając w górny róg pokoju. Naczelnik podążył za jego wzrokiem, ale wiedział doskonale, co tam ujrzy. Mimo to obrócił głowę i patrzył razem ze swoim pacjentem na sufit.

– To tam jest. – Usłyszał niespodziewanie Tomasz i szybko skierował wzrok z powrotem na Piotra. Nie poznawał już tego głosu. Był nienaturalny, pełen przerażenia.

– To tam jestpowtórzył.

Bednar momentalnie dopytał:

 – Kto Piotrze, kto tam jest?

Odpowiedź była identyczna. Zdumiewały go słowa Jasińskiego, który nie mówił o kimś, a o czymś. Głowił się, czy to nie z nadmiaru skrajnych emocji u pacjenta.

Syczenie i świst – to zaczęło dobywać się z ust wystraszonego Piotra. Naczelnik miał przerwać hipnozę, ale wyłapał jakieś pojedyncze litery. Wytężył słuch. Zawodzenie przybierało na sile. Docierało do niego słowo na „s”. Jakby nie pochodziło z języka polskiego i w pierwszym odczuciu uznał, że się przesłyszał. Uchwycił je jednak po raz kolejny i był jeszcze bardziej zdziwiony. „Slog – co to u licha miało znaczyć?” – zastanawiał się Tomasz.

Bednar nie pojmował do końca, co też wydarzyło się w ciągu tych kilku następnych sekund. Sekwencja kolejnych zdarzeń wprawiła go w kompletne osłupienie. Pacjent najpierw zaczął drżeć na całym ciele, potem dostał silnych skurczy, aż przeszło to w niekontrolowane wierzgnięcia i spazmatyczne zawodzenie. Skończyło się, gdy naczelnik w porę oprzytomniał i klasnął trzykrotnie dłońmi. Umówiony na początku hipnozy znak zadziałał. Jasiński uspokoił się natychmiast, nie wył i nie dygotał już. Leżał tylko, nie wypowiedział choćby jednego słowa. Wpatrywał się uporczywie w sufit.

 

***

Bednar rozmyślał nad tym, co usłyszał. Fundamentalne pytanie, czy to Piotr rzeczywiście był zabójcą, od początku nie dawało mu spokoju, a po hipnozie tym bardziej. Czy przed paroma godzinami nie usłyszał słów potwierdzających niewinność osadzonego? Kto w takim razie zabił Ewę? Z drugiej strony hipnoza nie dawała w pełni prawdziwego obrazu zdarzeń, była swego rodzaju zakrzywioną rzeczywistością, pełną skrajnych emocji, niedomówień i wyobrażeń Piotra. Naczelnik doskonale zdawał sobie z tego sprawę.

Ponownie wnikliwie przejrzał akta sprawy. Nie znaleziono śladów świadczących o tym, że ktoś inny mógł odebrać Ewie życie. Prześwietlono cały dom, lecz rozpoznanie kogokolwiek na podstawie odcisków było niemożliwe, ponieważ Jasińskich odwiedzało mnóstwo ludzi. Służby wypytały sąsiadów i pobliskich mieszkańców, czy feralnej nocy ktoś nie kręcił się wokół posesji malarza. Panował wtedy duży mróz i niewiele osób wychodziło ze swoich domostw. Żadnych świadków i dowodów na to, by ktokolwiek poza Piotrem mógł dokonać zabójstwa.

W głowie naczelnika rodziły się jednak wątpliwości. Nie dawały mu spokoju, natrętnie wwiercając się w świadomość. Pojawił się pewien ślad. „Skoro nie było żadnego w świecie rzeczywistym, to może rozwiązania należało poszukać w umyśle Piotra” – zastanawiał się Tomasz.

Slog. Nie miał bladego pojęcia, co też to słowo, wypowiedziane kilkakrotnie przez przyjaciela, może oznaczać. Musiał to wyjaśnić. Pierwszym i najprostszym sposobem było sięgnięcie do przeglądarki internetowej. Nie poszło tak szybko. Tomasz wertował strony internetowe w poszukiwaniu jakiejkolwiek wzmianki o tym, czym mógł być Slog. Mozolne poszukiwania nie dawały oczekiwanego rezultatu, naczelnik tracił powoli zapał i zaczął się coraz mocniej zastanawiać, czy takie właśnie słowo padło podczas hipnozy. Być może coś źle uchwycił albo był to jedynie wymysł znajdującego się wtedy na skraju załamania Piotra.

Bednar próbował różnych wariantów tego słowa. Szukał na innych przeglądarkach niż Google. W końcu na coś natrafił i odetchnął z ulgą. Trop nie okazał się błędny. Kliknął link. Rozczarowanie przyszło jednak znaczenie szybciej, witryna bowiem nie działała. Błąd serwisu, co mogło oznaczać, że strona przestała istnieć już dawno temu. „Portal zajmujący się demonologią i w dodatku o wdzięcznej nazwie demonicum.com, nie mógł przecież przetrwać zbyt długo” – pomyślał w duchu. Cofnął ponownie do przeglądarki, by odczytać parowyrazową notkę w języku angielskim pod odnośnikiem, która powinna dać jakikolwiek punkt zaczepienia do dalszych poszukiwań.

Krótką wzmiankę odczytał na głos, przekładając z angielskiego:

– Slog: dawny słowiański demon o nieustalonej proweniencji. Ludzkie kształty, duże, złowrogie, piekielne oczy. Sługa szatana, który… – Jakiż był zawód naczelnika wypowiadającego każde kolejne tłumaczone słowo coraz ciszej i wolniej. Spodziewał się niemal wszystkiego, lecz nie jakiejś bujdy o demonach.

Bednar wstał i zaczął przechadzać się nerwowo po gabinecie. Trzymał nieodpalonego papierosa i przekładał go z ręki do ręki. Nie wiedział, czy jest sens drążyć temat Sloga. Demony, szatan… to było zbyt wiele dla niego. Tomasz sięgnął tymczasem po fotografię obrazującą ostatnią rycinę Piotra. Zastanawiał się skąd taka nagła zmiana stylistyki u sławnego malarza. Jasiński odciął się zupełnie od awangardowej tematyki poprzednich dzieł. Ostatni rysunek przypominał mu malunki Zdzisława Beksińskiego. Był tajemniczy, nieopisany, przedstawiał istoty i rzeczywistość wyjęte wprost z innego świata. W jakiś sposób łączyło się to ze Slogiem i naczelnik postanowił, że mimo wszystko podąży dalej tym tropem.

Bednar martwił się ponadto stanem Piotra, który pogorszył się znacznie po hipnozie. Zdecydował, że trafi do sali, gdzie będzie mógł przebywać z innymi pacjentami. Nie sądził, by mogło to cokolwiek zmienić. Liczył jednak, że jego przyjaciel wróci chociaż do formy sprzed hipnozy, jeśli spędzi trochę czasu wśród towarzyszy niedoli.

 

***

Naczelnik wpatrywał się w rycinę i zastanawiał, co może oznaczać. Na pierwszym planie widział demona. Przycupnął na wielkim kamieniu. Wygrywał na flecie jakąś melodię. W oczy od razu rzucały się szpiczaste uszy i potężne, rozpięte skrzydła. W oddali widniała warownia. Sceneria przedstawiała prawdopodobnie chwile po wielkiej bitwie, ponieważ dookoła leżały tysiące ciał, wszędzie walały się miecze oraz łuki. Tomasz przerzucił na kolejną stronę i przeczytał pobieżnie opis, marszcząc przy tym czoło. Był równie trywialny, jak cała księga. Obrazek przedstawiał demona, który powstał z piekieł w czasie Sądu Ostatecznego i wskrzeszał umarłych. Zamknął książkę i odłożył.

Westchnął. Stracił cały poprzedni dzień na poszukiwania jakiejkolwiek wzmianki o Slogu. Odwiedził bibliotekę miejską i przewertował niemal wszystkie dostępne książki na temat słowiańskich bóstw oraz demonów. Na część z nich musiał czekać i można je było tylko wypożyczyć. Teraz siedział obłożony dookoła mrocznymi księgami, a głowę nabitą miał durnowatymi teoriami zaczerpniętymi z najdziwniejszych czytadeł, z jakimi kiedykolwiek się spotkał. Łeb mu pękał i miał już tego serdecznie dość.

Mógł się zająć Piotrem, obserwować, próbować zrobić cokolwiek, a wolał uganiać się za jakąś zmorą. W gabinecie Bednara rozległo się ciche pukanie. Wyrwało go to z marazmu. Po chwili do pokoju wszedł Karol, jeden z pielęgniarzy.

– Dzień dobry szefie, on coś narysowałpowiedział krótko, ale do Tomasza nie docierało.

Odchrząknął i powtórzył:

– Piotr Jasiński coś narysował w izolatce.

Nie pamiętał, jak się znalazł przy celi. Tak jakby przefrunął przez rząd ścian i teraz uniesiony pół metra nad ziemią zaglądał do izolatki.

Piotr siedział obrócony tyłem do naczelnika i patrzył na niewielkie, zakratowane okno, na widoczny za nim kawałek szarego nieba i ogołocone z liści drzewo. Po jego prawej stronie, na ścianie naprzeciwko łóżka widniał jakiś rysunek. Tomasz zachodził w głowę, jakim cudem Piotr cokolwiek narysował, nie mając do tego przyborów. Nie to w tej chwili było dla niego najważniejsze.

Naczelnik wparował w podnieceniu do celi, czekając na ten upragniony przełom. Zapał ulotnił się nieco, gdy przyjrzał się z bliska rycinie. Wyjął telefon, chciał mieć pełną dokumentację. Zrobił zdjęcia, włączył dyktafon i zaczął mówić:

– Na ścianie rysunek przedstawiający twarz. Lekko obrócona w lewą stronę i delikatnie pochylona, jej prawy profil jest lepiej widoczny. Twarz owalna, o regularnych rysach. Wyróżniająca się szpiczastym podbródkiem, przypominającym złowrogie postaci z kreskówek. To oczy jednak przykuwają uwagę. Są nienaturalnie duże. Nie pasują do ryciny, sprawiają niepokojące wrażenie. Ich kontur jest zaostrzony, pogrubiony i wyrazistszy. Nad oczami ledwo zarysowane brwi. To prawdopodobnie celowy zabieg. Całość tworzy złowieszczy widok, a w tych oczach jest coś hipnotyzującego.Bednar przestał mówić i wyłączył dyktafon.

Nie było tego dużo, ale mógł stwierdzić, że mają oto jakiś mały przełom. Nie wiedział, co oznacza ów rysunek – czy to twarz Sloga, na co mogłyby wskazywać charakterystyczne oczy, czy może rysopis zabójcy, kogoś, kto znajdował się w domu Jasińskich podczas feralnej nocy.

 

***

– Zostawicie w celi przybory do rysowania, kredki w różnych kolorach, a także szkicownik – powiedział Tomasz do pielęgniarzy, oglądając w dyżurce nagranie z poprzedniego dnia, kiedy wpuszczono Piotra do sali dla pacjentów.

Zapis wideo miał dać odpowiedź, w jaki sposób Piotr zdobył ołówek. Posadzili go na jednym z foteli i siedział tam niemal bez ruchu. Wpatrywał się bezwiednie w okno i to, co za nim. W pewnym momencie doszło do szarpaniny pomiędzy dwoma chorymi. Byli wyraźnie nadpobudliwi i skoczyli sobie do gardeł. Przewrócili stolik. Jeden z nich upadł, a dopiero interweniujący pielęgniarze zdołali ich uspokoić, a następnie wyprowadzić z sali.

Jasiński tymczasem wstał z fotela. Przy wywróconym stoliku pochylił się i coś wziął. Jak się później okazało, był to ołówek. Zagadka została zatem rozwikłana. Bednar oglądał dalej nagranie w kompletnym zaskoczeniu. Widział, jak Piotr chowa przedmiot, po czym jakby nigdy nic siada, a następnie kołysze się to do przodu, to do tyłu.

„A jednak kontaktuje” – pomyślał naczelnik, zmierzając już do gabinetu. Zastanawiał się, co w takim razie przyjaciel chce przekazać. Jakaś jego cząstka jest świadoma i próbuje przebić się przez fałdy zastygłej jaźni, która nie reaguje na żadne bodźce. 

Tomasz zerknął na stos książek leżących na biurku. Nie zdecydował jeszcze, co zrobić ze Slogiem. Wziął do ręki jedną z ksiąg. Przerzucał ją z dłoni do dłoni, chodząc po gabinecie. Spojrzał mimowolnie na jej tył. Na okładce widniała twarz autora – niejaki Robert Słowiński, absolwent oraz doktorant na wydziale polonistyki, pasjonat i znawca mitologii oraz demonologii słowiańskiej. Bednar odszukał jego dane kontaktowe w Internecie, i postanowił, że do niego zadzwoni i umówi się na spotkanie.

Nagle uwagę Tomasza przyciągnęło coś innego. Na jednym z portali zauważył wielki czerwony nagłówek z dopiskiem „pilne”. Artykuł dotyczył Piotra Jasińskiego. Przejrzał najważniejsze serwisy internetowe i wszystkie grzały już jeden temat, co nie mogło absolutnie dziwić. Włączył telewizor, przeskoczył przez kanały informacyjne. Dziennikarze każdej stacji mówili o anonimowym zgłoszeniu. Ktoś zadzwonił na miejscowy komisariat policji i powiedział, że widział kogoś wchodzącego na posesję Jasińskich w noc zabójstwa. Informacja prawdopodobnie by nie wyciekła, ale pech chciał, że anonim zatelefonował jeszcze do jednej ze stacji. Powtórzył wszystkie swoje słowa i dodał, że szczerze nienawidził Piotra. Pogratulował zabójcy i stwierdził, że on postąpiłby identycznie, lecz uśmierciłby również i malarza. Na innym kanale z kolei trwała już ożywiona debata na temat stanu państwa, które zdaniem zaproszonych do studia gości w obliczu autorytarnych rządów stało się wylęgarnią dla psychopatów i różnego rodzaju niebezpiecznych skrajności.

– Szambo wybiłoskwitował Bednar.

 

***

Otrzymał telefon z ministerstwa. Nie zadzwonił do niego osobiście Marczuk – przebywał na nadzwyczajnym spotkaniu Rady Ministrów – tylko jeden z urzędników. Policja namierzyła i zatrzymała człowieka, który narobił tyle zamętu. Podczas akcji służb był kompletnie pijany i miał dwa promile we krwi. Trafił do aresztu, gdzie ponownie wykrzykiwał słowa o nienawiści do Piotra. Przesłuchano go, gdy wytrzeźwiał. Wówczas skruszony wyparł się wszystkiego. Przekonywał, że nigdy nie żywił do artysty tak negatywnych uczuć, a z pewnością mu nie groził. Co więcej, zaprzeczył, jakoby tamtej nocy widział kogokolwiek w pobliżu posesji Jasińskich. Leżał wtedy kompletnie pijany u kolegi, co jego znajomy miał potwierdzić.

Najważniejsza dla Bednara była jednak informacja, że kończył się mu czas. Sytuacja stawała się coraz gorętsza, a góra oczekiwała jednego – chciała ekspertyzy. Tomasz tymczasem zachodził w głowę, jak może ją wydać, skoro Piotr niemal wegetował. Nie zamierzał formułować sfałszowanej opinii. Widział zatem tylko jedno wyjście, ale miał mieszane uczucia. „Wszystkie drogi prowadzą do Sloga” – pomyślał, parafrazując starożytną maksymę.

Mieszane uczucia miał również jadąc na rozmowę z Robertem Słowińskim. Obawiał się, że czeka go spotkanie z absolutnym dziwakiem – głoszącym urojone teorie z najświętszym przekonaniem co do ich prawdziwości, opowiadającym o nich półsłówkami, wyrwanymi z kontekstu stwierdzeniami – który nie pozwoli mu nawet dojść do głosu, roztaczając szalone wizje. Wątpił również, by w tym całym słowotoku wyłapał cokolwiek wartościowego o Slogu, jeśli w ogóle coś o nim usłyszy. Choć widział zdjęcie Słowińskiego na okładce książki, wydanej bagatela już dekadę temu, to wyobrażał sobie gościa niekontrolowanego w zachowaniu, roztargnionego i wiecznie zamyślonego, z nawiedzonym wzrokiem i nieładem panującym zarówno w głowie, jak i na niej, z rozwichrzonymi na wszystkie strony włosami.

Jakie było jego zaskoczenie, gdy ujrzał człowieka zadbanego, ubranego schludnie i elegancko. Rozmowa ze Słowińskim była czystą przyjemnością. Posiadał on szeroką wiedzę z najróżniejszych dziedzin, a do samej demonologii i mitologii słowiańskiej podchodził z lekkim dystansem.

– Skąd Pan wie o Slogu?zapytał zdumiony Słowiński w trakcie rozmowy, zamiast od razu opowiedzieć o demonie.

– Mam szczególnego pacjenta. W trakcie badań natrafiłem na wzmiankę o Sloguodparł enigmatycznie Tomasz.

– I przyjechał Pan dowiedzieć się czegoś więcej o nim tylko z czystej ciekawości? Bo trudno mi uwierzyć, że może Panu ta wiedza w czymkolwiek pomócprzyznał Słowiński.

– Powiedzmy, że to jeden z wątków, jaki wyniknął w czasie badań i chcę mieć pewność, że nie ma on żadnego znaczeniaskwitował naczelnik.

Na twarzy Słowińskiego zagościł szelmowski uśmiech.

– Slog to zupełna egzotyka w kwestii bóstw i demonów słowiańskich. Nie wiem, czy znajdzie się choćby kilkanaście osób w naszym kraju, które mogłyby powiedzieć więcej na ten temat. Przechodząc do meritum – Slog to demon, którego proweniencja nie jest tutejsza. Przywędrował do nas z Bliskiego Wschodu. Pojawił się bardzo późno, pierwsze bowiem wzmianki pochodzą dopiero z początku siedemnastego wieku, kiedy toczyliśmy wojny z TurcjąSłowiński mówił, a naczelnik tylko słuchał.

– Właściwie jego znaczenie na naszych ziemiach uległo zmianie. W kulturze Bliskiego Wschodu oznaczał demona pustynnego, obserwatora, złego ducha łapiącego grzeszników, strącającego ich do piekła. U nas miał ścisły związek z najazdami Kozaków czy Tatarów, którzy łupili i palili nasze wioski. Straszono nim lokalną ludność. Miał przynosić ogień i śmierćdodał.

– No dobrze, a te nienaturalne oczy? – wtrącił Tomasz.

– To atrybut, znak rozpoznawczy demona. Wielkie, ogniste oczy. Spójrz w nie, a ujrzysz piekielne czeluściodpowiedział z przekąsem Słowiński.

 

***

Słowiński pożyczył Tomaszowi książki, w których mógł znaleźć jakiekolwiek wzmianki o Slogu. Stos na biurku tylko się jeszcze powiększył, lecz nic z tego nie wynikało. Oglądał jedyny wizerunek demona, jaki znalazł w pożyczonych księgach. Był to osobliwy widok. Zakapturzona postać bez twarzy. Żadnych ust, nosa, policzków czy czoła. Jedynie te piekielne, ogniste oczy, a wokół nich ciemność, sprawiająca wrażenie bezkresnej otchłani. Patrzył jak zahipnotyzowany na obrazek, a za oknem oprócz skrzypiących drzew i delikatnego wietrzyku można było usłyszeć coś więcej. Slog, Slog, Slog – niosło się na dworze.

Nagle drzwi do gabinetu otworzyły się na oścież z całym impetem. Otchłań – nieskończona, taka jak pod kapturem Sloga. To ujrzał w pierwszej chwili. Zamiast korytarza tylko mrok, w którym coś się poruszało. Zmierzało niespiesznie w kierunku pokoju Bednara. Obok niego niepostrzeżenie zjawili się Piotr i Marczuk. Przyjaciel miał ołówek i szkicownik. Rysował uparcie, nie zważając uwagi na naczelnika. Szef szefów stał za nim dumny i posępny, nie odzywał się, piorunował go jedynie tym swym wzrokiem bez wyrazu spod krzaczastych brwi.

Oczy obu zapłonęły. Jęzory ognia wręcz wylewały się z ich gałek ocznych. Poczuł ucisk. Na ramionach zacisnęły się łańcuchy i kajdany, które wyrosły wprost z fotela. Wiercił się, choć nie mógł się ruszyć, wrzeszczał, choć nie mógł wypowiedzieć słowa.  

W drzwiach gabinetu pojawiła się zakapturzona postać. ”Jesteś mój demonie” – pomyślał Bednar. Oczy Sloga również zapłonęły i Tomasz nie widział już nic poza nimi. Spojrzał w nie i zobaczył świat po drugiej stronie. Piekielny ogień trawił wszystko, na ziemi w wielkim bólu wiły się ciała pozbawione rąk, nóg czy głów. Próbowały uciec, lecz uciec nie mogły. Slog panował nad ich duszami.

Obłędy jęk wypełniał głowę Bednara. Chciał ją ścisnąć, walnąć nią porządnie o biurko, by to przerwać. To był dopiero początek. W oczach demona wypatrzył setni dokładnie takich samych oczu. W każdym z nich zobaczył natomiast odbicie własnego wzroku. Setki swoich oczu. To, co z kolei w nich dostrzegł, przeraziło go najbardziej. Był w nich czysty obłęd.

Obudził się spocony. Leżał oparty w fotelu. Z korytarza dobiegały do niego jakieś ożywione głosy. Naczelnik doskonale wiedział, o co chodzi. Jeszcze na wpół przytomny zaczął zataczać się w stronę drzwi. Przy celi Piotra zebrali się pielęgniarze. Zaglądali przez okienko do izolatki i patrzyli ze zdumieniem. Piotr pieczołowicie i uparcie skrobał coś kredką na ścianie. Tak jakby znajdował się w transie.

Tomasz wszedł do celi. Rozkazał pielęgniarzom odciągnąć pacjenta od ściany i położyć do łóżka. Jasiński był pobudzony i stawiał opór. Pielęgniarze musieli użyć całej siły, żeby wykonać zalecenie. Przypięli go pasami i podali środki uspokajające. Bednar spojrzał na rysunek i usiadł z wrażenia. Piotr nie chciał rysować w szkicowniku, ale rycina na ścianie przedstawiała już znacznie więcej.  

– Rysunek teraz prezentuje całą sylwetkę jakiejś postaci. Jest to zdecydowanie sylwetka ludzka. Widzimy szyję, ręce, tułów i nogi. Postać jest lekko obrócona w lewą stronę. Lewy bark znajduje się nieco wyżej niż prawy. Lewa ręka z kolei jest lepiej zarysowana od prawej. Tworzy to wszystko dziwny efekt, ponieważ kontury postaci narysowane są przerywanymi maźnięciami. Tak jakby była delikatnie rozmyta. Tym, co ponownie przykuwa uwagę, są oczy. Nienaturalnie duże względem całego ciała. Dodatkowo wypełnia je żółta barwa kredki. Wydostaje się jeszcze poza głowę, unosi do góry, tworząc coś w rodzaju ognistych wstęg. Można odnieść wrażenie, że oczy świecą intensywnie, tworząc niejako płomienie z dwóch świec.Tomasz zamilkł.

Nie wiedział, co więcej mógłby do tego dodać. Przed sobą miał wizerunek Sloga.

 

***

Zanim wszedł na posesję Jasińskich, parokrotnie objechał najbliższe okolice. Chciał się upewnić, że w pobliżu nie ma zgrai żądnych sensacji dziennikarzy. Nie zauważył nikogo, najwidoczniej wszyscy czatowali w stolicy, śledząc wydarzenia w samym centrum burzy. Brama była zamknięta na cztery spusty. Rozejrzał się dookoła, czy nikt z sąsiadów nie obserwuje i przeskoczył przez płot.

Stał w tym opuszczonym domu i zastanawiał się, czemu tu przyjechał. Właściwie to chciał sprawdzić, czy w biblioteczce Piotra nie znajdzie książki, w której byłaby wzmianka o Slogu. Nie dawało mu to spokoju. Pomysł ten wydawał się teraz jednak kompletnie niedorzeczny.

Cały dom oblepiono policyjnymi naklejkami. Wszędzie widniały napisy „Zakaz wstępu”. Tomasz wszedł przez duży taras do salonu. Drzwi były otwarte i rozbite. Do pomieszczenia naleciało sporo liści, które zżółkły. W domu hulał i świszczał wiatr, przeciąg dodawał uczucia niepokoju i czyjejś obecności. Naczelnik przebywał tu tymczasem zupełnie sam. Patrzył na salon i poprzewracane rzeczy. Prawdopodobnie leżało to wszystko tutaj tak od nocy zabójstwa. Starał się niczego nie poruszyć i w nic nie wdepnąć. Na dywanie znajdowały się kawałki rozbitego szkła oraz pokruszone resztki jedzenia. Doszedł do miejsca, gdzie ujrzał wielką, zaschniętą plamę krwi. Dalej widział znacznie mniejsze jej ślady. Podążył za nimi i dotarł do schodów. Czerwonych plam było więcej i wiodły one na górę. Nie chciał tam wchodzić. Przypominało mu to o biednej Ewie. Zarżniętej w brutalny sposób, pociętej tak bestialsko, że Bednarowi do tej pory niedobrze się robiło na widok zdjęć zbrodni.

„Była taka piękna” – pomyślał i westchnął naczelnik. Kochał się w niej, kiedy razem studiowali. Łączyła go z nią wtedy coraz mocniejsza więź. Dwa lata przekonywał ją do siebie. Pragnął z nią być i robił dla niej wszystko. Gdy wydawało mu się, że w końcu, po tylu miesiącach starań, będą razem, nagle zjawił się Piotr. Pojawił się znikąd i Ewa była jego. Zadziałało to jak za pstryknięciem palców. Bardzo to przeżył, ale był bezsilny. Szczerze nienawidził tego uczucia.

Chował potem urazę do Ewy i Piotra, ale pozostał z nimi w przyjacielskich stosunkach. Z czasem oddalali się od Tomasza coraz bardziej. Przestali się widywać i kontakt się urwał. Nigdy by nie przypuszczał, że to wróci. Ewa nie żyła, Piotr, który ją zamordował, popadł w zupełne szaleństwo. Naczelnik miał wrażenie, że żyje w surrealistycznej, alternatywnej rzeczywistości. Pragnął cofnąć się w czasie o kilka lat. Wybrać dla siebie inny, nieco przychylniejszy wymiar.

Bednar był na tyle głęboko zatopiony w myślach, że nie uchwycił kroków za sobą. Słowa, które uleciały w powietrze równie mocno, co szalejący wiatr, wyrwały go z zamyślenia.

– Co Pan tu robi?usłyszał za plecami stanowczy głos.

Obrócił się i ujrzał postawnego mężczyznę. Kanciasta twarz, wydatna szczęka i piorunujące spojrzenie wraz z umięśnionym ciałem mogły budzić respekt.

– Jestem psychiatrą badającym Piotra Jasińskiegoodparł Bednar bez zastanowienia.

– I jest Pan tutaj z powodu? Ma Pan pozwolenie na przebywanie na miejscu zbrodni?dopytywał postawny facet.

Hmm… nie mam. Wpadłem na pewien trop i… – Interlokutor błyskawicznie mu przerwał.

– Czyli urządza Pan sobie samowolkę. Tutaj nie można przebywać bez konsultacji ze służbami i nie mając na to odpowiedniej zgody. Prosiłbym, żeby opuścił Pan to miejsce jak najszybciejskwitował.

Wyprowadził naczelnika frontowymi drzwiami i spisał jego dane. Tomasz, odchodząc, czuł jego wzrok na sobie. Spojrzał za siebie na moment i zobaczył, że mężczyzna coś jeszcze notuje.

 

***

Za oknem wiatr hulał, świszczał, wył przeciągle, ale w gabinecie Bednara panował względy spokój. Przez szpary we framugach przeciskały się lekkie, ledwo wyczuwalne muśnięcia wiatru, szyby wibrowały nieznacznie, a stare okiennice trzeszczały cichuteńko. Jedynym odgłosem naruszającym ciszę było stukanie w klawiaturę oraz wielgachnej gałęzi o okno. Puk, puk, puk – rozchodziło się w jednakowych odstępach, za każdym razem w taki sam hipnotyczny sposób, co mogło wprawiać w melancholijny nastrój.

To była typowo listopadowa noc – posępna, chłodna i wilgotna. Od czasu do czasu dało się dosłyszeć drobne kropelki deszczu rozbijające się o szybę. Drzewa skrzypiały, a ich korony odbywały nieustanny taniec na wietrze, rzucając raz po raz dziwne, zdeformowane cienie do pokoju. Tę mroczną aurę, wyjętą wprost z jakiegoś horroru klasy b, potęgowała niespiesznie podnosząca się i gęstniejąca z wolna mgła.

W samym gabinecie unosił się gęsty dym tytoniowy. Tomasz siedział trochę przygarbiony z papierosem w ręku przy biurku w półmroku. Jedynymi źródłami światła w środku były te pochodzące od laptopa oraz stojącej obok lampki nocnej. Przydawały temu miejscu dziwnego klimatu. Świetlne refleksy odbijały się od okien, szybowały z powrotem w głąb pomieszczenia, tworząc wespół z unoszącym się dymem dziwną, ruchomą poświatę.

Zrezygnowany naczelnik spisywał raport w sprawie dwóch rysunków Piotra. Miał już tego wszystkiego dość, a wizyta w domu Jasińskich przelała czarę goryczy. „Ten cholerny Slog” – wyrzucił z siebie. Wstał od laptopa, by rozprostować nogi. Zaczął przechadzać się to w jedną, to w drugą stronę. Przystanął przy oknie. Puk, puk, puk – nieustanne stukanie rozchodziło się po pokoju.

Bednar spojrzał na długą, nienaturalnie wygiętą gałąź. Przyjrzał się uważnie, wyglądała niczym wynaturzone odnóże, które za wszelką cenę chce wepchnąć się z impetem do środka, złapać go i porwać. Nagle zauważył coś więcej, wzrok powędrował niżej i skupił się na tym, co znajduje się kilkadziesiąt metrów dalej. Mgła skrywała jakiś cień, człowieczy kontur i kaptur… ”Czy to możliwe, czy to tylko majak zmęczonego umysłu?” – pomyślał zaniepokojony Tomasz.

Wytężył wzrok. Ujrzał postać wyraźniej. Te oczy – ogniste, świdrujące, emanujące złem. To był Slog. Wpatrywał się w niego nienaturalnie dużymi ślepiami. Naczelnik nie mógł oderwać od nich spojrzenia. Zagłębiał się w nie i tonął, tonął coraz bardziej. Osunął się na fotel i przymknął oczy. „To nie może być prawda”. – Wmawiał sobie w duchu. Otworzył je ponownie, wyjrzał przez okno i… nic, żadnego demona. Wybiegł z gabinetu.

Nie wiedział czemu, nie było w tym za grosz logiki, nogi niosły go same. Minął dyżurkę z wpatrzonym w telewizor stróżem. Nie minęła minuta, a stał na zewnątrz. Wiatr smagnął go przeszywającym chłodem, uzmysłowił sobie wtenczas, że nie założył choćby płaszcza. Złapał się za ramiona, zaczął dygotać. Rozejrzał się. Nikogo w zasięgu wzroku. Tylko ciemność i mgła. Jeden krok za drugim i znalazł się na podjeździe do placówki. Zboczył z drogi i wszedł między skrzypiące drzewa.

Słyszał jedynie przeciągły świst wiatru, który nie był aż tak silny i przeraźliwy. Dopiero wpadając między stare drzewska, nabierał złowieszczego poświstu. Pod stopami łamały się spróchniałe gałązki. Naczelnik brnął przed siebie. Minął już miejsce, gdzie stał demon. Żadnej żywej duszy w pobliżu.

Spojrzał na szpital, który z tej strony wyglądał jeszcze nędzniej. Stary, niszczejący gmach. Martwy z zewnątrz, pusty w środku – choćby światełka w oknie, zero ruchu, nikogo i niczego. Na zachód od budynku, znacznie dalej, na samym skraju posiadłości, majaczyły potężne dęby, przebijały się przez rzedniejącą mgłę. Ich grube pnie przypominały Bednarowi ludzkie twarze. Jakby marszczyły się w przypływie cierpienia, wybrzuszały pod naporem niewyobrażalnej udręki, zawodziły bolesnym lamentem. Miały wizerunek umęczonych ludzi. Rosły tam, gdzie znajdował się cmentarz ludzi obłąkanych.

 

***

Bednar z niepokojem obserwował najnowsze doniesienia medialne. Jego zakład był swego rodzaju enklawą, zapomnianą, cichą, niejako odizolowaną, do której niewiele docierało ze świata zewnętrznego. Kilkanaście kilometrów dalej tymczasem wszystko wrzało i nikt nie miał nad niczym już kontroli. Do mediów wyciekły informacje o tym, że Piotra wywieziono nocą do innej placówki i jego los pozostaje nieznany. Dziennikarze tworzyli pełne dramaturgii relacje, a na ulice Warszawy wyszli ludzie podburzani przez partie opozycyjne, które po raz kolejny odwracały kota ogonem. Doszło do tego, że zorganizowano marsz w obronie Jasińskiego. Jeszcze do niedawna uważany za szaleńca, w okamgnieniu został uznany za więźnia politycznego obecnie urzędującej władzy. „Cyrk na kółkach” – skomentował w myślach naczelnik.

Był zmęczony, niewyspany i zrezygnowany. Przed kilkunastoma minutami na ścianie w celi Jasińskiego ujrzał kolejne elementy ryciny. Stawała się coraz bardziej szczegółowa, lecz niewiele wyjaśniała. Bednar oglądał zdjęcia i ponownie włączył zapisane w telefonie nagranie z opisem rysunku. Wsłuchał się, próbując uchwycić jakieś ważne szczegóły. Coś, co mógł przeoczyć.

– Na rycinie widzimy drugą postać. Stoi obok pierwszej, na prawo od niej, jest obrócona tyłem i delikatnie w lewo. Głowa również kieruje się w lewą stronę. Jest bliźniaczo podobna do pierwszej postaci. Ten sam wzrost, ta sama sylwetka i postura. Wysunięte barki, lewy znajduje się wyżej od prawego, i ręce zwisające luźno – lewą widzimy wyraźniej niż prawą. Jedyna różnica tkwi w konturze. Zarys kształtów tej osoby jest już wyraźniejszy, narysowany pojedynczą linią. Nie ma tego efektu rozmycia. Pierwsza postać z żółtymi oczami stoi w jakimś prostokącie. Obok niej, po jej lewej stronie, widnieje mniejszy prostokąt, być może to jakieś drzwi. Druga stoi niejako na zewnątrz, jej nogi są poza dużym prostokątem, a reszta ciała znajduje się w nim. Większy i mniejszy prostokąt wypełnia częściowo ciemna barwa. Daje to wszystko dziwny, niejasny efekt. Wygląda to tak, jakby pierwsza postać znajdowała się gdzie indziej, może w innym pomieszczeniu. Druga natomiast stoi naprzeciwko i przygląda się pierwszej, albo obie przyglądają się sobie.Bednar zakończył odsłuch i nie był zadowolony z tego, co usłyszał.

 

***

To był piękny listopadowy dzień. Wyjątkowo ciepły i słoneczny, jak na tę porę roku. Naczelnik otworzył drzwi do gabinetu i ujrzał Marczuka. Siedział przy jego biurku. Wyglądał jak stary kocur wygrzewający się w promieniach słońca. Spojrzał na Bednara, który usiadł bez słowa naprzeciwko. Zapanowała nieznośna, przedłużająca się cisza. Marczuk wpatrywał się nieustannie w Tomasza, a ten spuścił wzrok i zaczął nerwowo wiercić się na krześle. W końcu padło z ust szefa szefów:

– Czy wiesz Tomaszu, co najbardziej interesuje partie polityczne?Niespodziewane pytanie zawisło w powietrzu, a zbity z tropu naczelnik nie wiedział, co odpowiedzieć. Nie musiał jednak długo się zastanawiać.

– Słupki procentowe poparcia Tomaszu, te trywialne sondaże liczą się najbardziej. Jak wiemy, ostatnie wydarzenia sprawiły, że procenty uciekają partii rządzącej, co ją bardzo, ale to bardzo niepokoipowiedział.

– Władzę bardzo niepokoi również wszystko, co związane z Piotrem Jasińskim. Jeśli coś ją niepokoi, to my mamy problemy. Nie oni, oni sprawują władzę i oczekują od nas efektów. Tak jak ja oczekiwałem od Ciebie szybkich rezultatów. A co kurwa w zamian otrzymałem?dopytywał się Marczuk.

Bednar w ogóle się nie odzywał. Nie był w stanie wyartykułować choćby jednego słowa. Patrzył tylko na przełożonego i słuchał.

– Nie wiem, czy Ciebie już do reszty popierdoliło w tej jebanej norze, czy może to coś innego. Chciałem tylko ekspertyzy, a ty co robisz? Jeździsz jak jakiś pieprzony detektyw do domu tego świra, nie zważając zupełnie na ryzyko i ewentualne konsekwencje. Bawisz się w pierdolone przedszkole z tymi rysuneczkami Jasińskiego i co gorsza, urządzasz sobie kurwa kółko spirytualistyczne, ganiając za jakimś demonemMarczuk kontynuował swoim opanowanym, nie zdradzającym żadnego zdenerwowania głosem.

Naczelnik wiedział, że nie pozwalało mu na to jego wyrafinowanie i chłód, ale w środku szef szefów z pewnością był bliski wściekłości i gdyby tylko mógł, to tu na miejscu zakatrupiłby Bednara. Udusił własnymi rękami bez choćby mrugnięcia okiem.

– Zawiodłem się na Tobie Tomaszu, bardzo zawiodłem. Popełniłem błąd. Niepotrzebnie przenieśliśmy tutaj Jasińskiego. Wróci jak najszybciej do WarszawyZarządził Marczuk.

Zakładając płaszcz i szykując się do wyjścia, na odchodne rzucił jeszcze:

– Być może Tomaszu potrzebujesz odpoczynku. Znajdziemy kogoś odpowiedniejszego do tej zapyziałej nory.

Bednar siedział zgarbiony i kompletnie przybity. Nie był w stanie nic powiedzieć. Chciało mu się płakać.

 

***

Ocknął się w środku nocy. Siedział skulony, wtulony w ciepłe obicie fotela. Na biurku leżała pusta paczka po papierosach, a obok popielniczka z górą petów. Wciąż unosił się z niej lekki dym. Wstał, poczuł ból w zesztywniałym karku, dodatkowo łupało go w okolicach skroni. Postanowił wyjść z gabinetu.

Snuł się bez celu po korytarzach zakładu. Ostatnie dni były dla niego potęgującym się koszmarem. To, co się wydarzyło, było ponad jego siły. „Może dobrze, że to się już kończy” – pomyślał i gdzieś w sobie poczuł delikatną ulgę. Ta sprawa stała się dla niego nie do rozwiązania. Nie potrafił racjonalnie wyjaśnić, dlaczego Piotr w brutalny sposób zamordował Ewę, którą tak bardzo przecież kochał. Nie wiedział, w jaki sposób odczytywać rysunki przyjaciela i nie umiał wyjaśnić obecności Sloga w tym wszystkim.

Bednar zszedł na parter i usłyszał stukot. Ruszył dalej, sądząc, że się przesłyszał. Przystanął i znowu stukot. Ten sam dźwięk powtórzył się ponownie, a po chwili po raz kolejny. Dobiegał z sufitu, jakby wydobywał się z wystającej rury grzewczej. Naczelnik wytężył słuch jeszcze bardziej. Odniósł wrażenie, że calutki gmach zaczął żyć swoim życiem i budziło się w nim jakieś szaleństwo. Docierały do niego dziwne szmery. Cienie dookoła zaczęły szeptać między sobą. Ciemność stawała się coraz gęstsza. Poczęła go oblepiać, chwytać swymi brudnymi mackami. Tomasza przeszył dreszcz. Narastała w nim panika. W końcu puścił się pędem. Wbiegł za pierwsze okratowane drzwi, a potem za drugie. Zamknął je drżącymi rękami.

Wpadł zdyszany obok izolatek. Serce waliło mu niemiłosiernie i chciało wyskoczyć z piersi, krew buzowała, a oddech stał się płytszy i urywany. Widział przed sobą długi korytarz, a po lewej i prawej stronie rząd cel. Ściany zaczęły dziwnie falować, uginać się pod ciężarem sufitu. Wybrzuszały się, wirowały, deformowały, to spłaszczały, to zaokrąglały.

– Byle nie oszaleć, byle nie oszaleć – mówił do siebie naczelnik.

Uchwycił z początku ledwo słyszalne, a z czasem coraz donośniejsze skandowanie.

– Slog, Slog, Slog. – Rozchodziło się w izolatkach.

Choć większość była pusta, to naczelnik słyszał to przeklęte słowo. Zaglądał do każdej z cel z osobna. Jedna, druga, trzecia i kolejna. W pewnym momencie odskoczył z przerażeniem. Z jednej z nich wyglądał i patrzył wprost na niego pacjent. Jego twarz wykrzywiała nienawiść, jaka może nawiedzić tylko człowieka obłąkanego. Wskazał zakrwawionym palcem na Tomasza, stuknął w szybę i począł coś po niej mazać. Bednar wiedział doskonale co i ponownie rzucił się do ucieczki. Z izolatek dobywały się potworne jęki. Niewielkie szybki umieszczone w drzwiach rzucały na korytarz poświatę o ognistoczerwonej barwie. Miał wrażenie, że znajduje się w samym piekle.

Wybiegł na dwór z drugiej strony zakładu. Dusił się, potrzebował powietrza. Zdjął marynarkę, rozluźnił krawat. Deszcz lał, wiatr wył, ciężkie szare chmurska zeszły tuż nad ziemię, a on dalej pędził przed siebie. Nogi zawiodły go na drugi koniec posiadłości. Nagle potknął się o wystający konar i upadł. Cały umazany mokrą ziemią spojrzał na nagrobek, który znajdował się tuż obok. Widniało na nim imię i świetnie mu znane nazwisko – „Tadeusz Marczuk – lat 21”. Poniżej odczytał napis:

– Boże zlituj się nad jego umęczoną duszą.

Tomasz wrócił do zakładu zupełnie zdezorientowany. Był brudny, przemoczony, twarz miał umazaną błotem, a włosy zmoknięte. Przystanął przy izolatce Piotra i zaniemówił. Zobaczył szaleńca podczas aktu twórczego. Stał przy ścianie i rysował coś jak w transie. Ręka sprawnie kreśliła i nanosiła kolejne linie. To ona kierowała umysłem twórcy i resztą ciała. Mechaniczne ruchy, sprawne posunięcia i przemyślane maźnięcia ołówkiem.

Naczelnik wszedł do celi, ale Piotr w ogóle nie zwrócił na niego uwagi. Bednar poczuł pod nogami porozrzucane na podłodze szablony. Zapalił latarkę w telefonie, by się im dokładnie przyjrzeć. Każdy kolejny przedstawiał to samo – doskonale mu znajomą twarz z ognistymi, wielkimi oczami.

Skierował snop światła na ścianę. Większość z tych rzeczy już widział – rozmytą postać w prostokącie, drugą postać stojącą obok i poza prostokątem. Piotr pieczołowicie coś rysował nieco poniżej. W pierwszej chwili wyglądało to na wielki, szary kleks. Tomasz podszedł bliżej. Ujrzał mnóstwo poziomych kresek, wśród których dojrzał zarys kolejnej trzeciej postaci. Dawało to fantastyczny efekt. Jakby wśród szarości była odznaczona delikatnie białymi rysami siedząca osoba, a po prostu w określonych miejscach poziomie kreski się kończyły i zaczynały po drugiej stronie postaci. Nad jej plecami po lewej i prawej stronie dostrzegł pionowe, zaokrąglone, dłuższe krechy, co wskazywało, że ta osoba drżała i mogła być wstrząśnięta tym, co zobaczyła. Bednar wyłapał również pojedyncze krople łez spływające po twarzy tajemniczej osoby. Choć siedziała z podciągniętymi kolanami, to wyraźnie różniła się od pozostałej dwójki. To były już inne kształty i sylwetka. Mogło się wydawać, że patrzyła z ukrycia i z przerażeniem na dwójkę powyżej.

 

***

Wszedł do gabinetu kompletnie zdruzgotany. Usiadł na skraju fotela i pochylił się mocno. Spojrzał na regały z książkami i na szklaną gablotę znajdującą się dokładnie pośrodku biblioteczki. W centralnym jej miejscu stała butelka wódki. Miała mu przypominać o niechcianej przeszłości. Jeszcze parę miesięcy temu miał spory problem z alkoholem.

Wstał i podszedł do szafki. Wyjął butelkę i kieliszek. Postawił na biurku i sobie nalał. Ręce mu się trzęsły. Chwycił kieliszek i przechylił szybkim ruchem. Poczuł, jak trunek spływa przez gardło do żołądka. Nie przyniosło mu to ulgi i nie dało satysfakcji, nie czuł, że zaspokaja długo wyczekiwany nałóg. Było tak jak zawsze i tego bał się najbardziej. Tej rutyny w piciu, która nigdy nie ginie w człowieku.

Wypił drugi i trzeci kieliszek. Uchodził za zdolnego psychiatrę, który może zrobić poważną karierę. Piął się po kolejnych szczeblach, ale im znajdował się wyżej, tym coraz mocniej odczuwał presję. W pewnym momencie przestał sobie z nią radzić. Dalej wszystko potoczyło się błyskawicznie. Alkohol i odpowiednie towarzystwo znalazły się bardzo szybko. Ukoronowaniem drogi na dno była impreza charytatywna szefa szefów. Zorganizowana z wielką pompą, na którą przybyło wielu wysoko postawionych gości. On oczywiście pojawił się na niej pijany. Poprawił to dużą ilością szampana. Efekt był taki, że obrzygał Stanisława Marczuka na oczach wszystkich, kiedy ten przedstawiał go paru ważnym osobom. Ta jedna noc zniszczyła jego karierę, choć on od dawna był zepsuty. To, co wydarzyło się później, stanowiło wypadkową tego incydentu – zachował pracę w zawodzie, lecz wylądował w tej zapyziałej norze na odludziu.

Tomasz opróżnił połowę butelki. Nie przestał pić po tym feralnym zdarzeniu. Wiedział, że sięgnął dna, a mimo to chlał dalej. Upijał się na umór, nawet wtedy, gdy Piotr zamordował Ewę. Oglądał otaczającą rzeczywistość jakby zza zaparowanej szyby w aucie. Pełny obraz i dźwięki nie docierały do niego. Alkohol rzucił z dnia na dzień. Pewnego poranka obudził się i stwierdził, że tego już nie potrzebuje. Świat powracał z pełną paletą barw i nie był tak rozmyty, jak choćby ten gość z rysunku.

„Rozmyty? Szyba?”. – Naczelnik przerwał wspomnienia i wrócił do teraźniejszości. Teraz miał pewność, że jest zupełnym idiotą.

– Kurwa, przecież tam nie było dwóch gości. To jego odbicie w lustrze bądź w szybie, na przykład przy tarasie! wykrzyknął Tomasz do siebie w gabinecie.

Tarasie, przez który przecież przed paroma dniami sam przechodził. „Co jednak oznaczają te cholerne oczy” – pomyślał zaraz naczelnik. Ogarniała go wściekłość. Nie potrafił rozwikłać zagadki Sloga. Była niedorzeczna i po prostu głupia. Demony nie pasowały do brutalnego zabójstwa.

– Pierdol się!wrzasnął Bednar, kierując słowa do Sloga.

Zrzucił książki z biurka, część wziął do ręki i zaczął nimi ciskać w biblioteczkę. Rozbił szybę w gablocie, a odłamki szkła rozsypały się po podłodze. To była czysta furia. W ruch poszły inne rzeczy. Zwalił z biurka laptopa, telefon, długopisy i ołówki. Lampka nocna upadła obok. Stłuczona, ciągle działała i rzucała poświatę na okno. W pokoju zapanowała ciemność.

Nalał sobie do szklanki resztę zawartości butelki i rzucił nią o ścianę. Potłukła się w drobny mak. Zaczął łapczywie pić. Opróżnił połowę szklanki i zapalił. Podszedł do okna. Miał nadzieję, że Slog ukaże mu się ponownie, jak tamtej nocy. „Tym razem go dorwę” – powiedział w duchu. Nie widział jednak nikogo. Tylko własne odbicie w szybie.

Spojrzał wprost na siebie. Nie dowierzał. To jemu błyszczały teraz oczy. Stłuczona lampka nocna rzucała światło i tworzyła dziwne złudzenie. Bednar ujrzał postać odbitą w szybie, nikły zarys ciała, słabe kontury twarzy, reszta pozostawał rozmyta. W miejscu oczu zauważył wyraźnie jaśniejące, nienaturalnie świecące duże kręgi. Te oczy. One płonęły.

Złowroga myśl przeleciała mu przez głowę. W końcu przyszło olśnienie, które rozeszło się niczym błysk flesza, oświetlając najmroczniejsze zakamarki jego umysłu, otwierając szczelnie zamknięte wspomnienia. W jednym przerażającym momencie wszystko stało się jasne. Wszystko znalazło swoje miejsce, wpasowało się do siebie – układanka była gotowa. Dyrektor cofnął się nagle, zatoczył i upuścił pustą szklankę. Upadła na podłogę i rozleciała się na drobne kawałeczki.

 

***

Moja świadomość rozbiła się na drobne kawałki, tak jak owa upadająca szklanka. Nie widziałem nic, mój umysł wypełnił bezkresny mrok. Dobiegały mnie pytania, rozchodziły się po głowie niczym echo wypowiadanych gdzieś z oddali słów. Odniosłem wrażenie, że to bardzo ważne pytania – Jak można żyć z taką nienawiścią? Ile czasu można dusić ją w sobie? Po czym rozległa się odpowiedź, nagła i zaskakująca – Jej trzeba dać w końcu upust.

W moim łbie zaczynało się rozjaśniać. Obrazy z przeszłości wirowały nieustannie, poszatkowane przez pamięć, która chciała się ich pozbyć, zdawały się wracać na moment i uciekać po chwili. Czułem się jak na karuzeli, jechałem na złamanie karku, dojeżdżałem do końca, by za moment ruszyć w kolejną szaleńczą przejażdżkę.

Siedzę w barze z kumplami – stanowimy bandę nieudaczników, żałosnych ludzi, którzy pocieszenie znajdują tylko w obgadywaniu innych. Docinamy Jasińskiemu, ile wlezie, jad wylewa się z nas, frustratów, hektolitrami. W międzyczasie setka i piwo, setka i piwo, aż do utraty zmysłów.

Ponownie tracę rozeznanie w rzeczywistości. Znajduję się teraz tuż obok baru. Biorę, nie wiedzieć czemu, pustą butelkę i uderzam nią o ścianę. W ręku pozostaje ułamana szyjka butelki. Nienawiść płynie w mych żyłach, sprawia, że krew wrze, że krew mnie zalewa.

I znowu ciemność, i znowu błysk niczym momentalna migawka. Lezę ulicą późną nocą, panuje duży mróz i cały jestem skostniały z zimna. Żywej duszy dookoła. Okolice w pierwszej chwili nie są mi znajome. Patrzę na czyjąś rezydencję i podwórze. Przechodzę obok, nagle zataczam się i upadam. Po chwili do mnie dociera, to posiadłość i wypasiony dom Piotra. Nowoczesny, modułowy, niemal cały oświetlony ledami.

Sceneria zmienia się ponownie. Jestem w garażu, wychodzę do holu. Telewizor gra głośno. Na kanapie ktoś siedzi. Po chwili ją poznaję. To Ewa, kobieta, w której podkochiwałem się tyle lat. Odwraca głowę i nie kryje zdziwienia. Wstaje zdezorientowana i zaniepokojona. Podchodzi bliżej i coś mówi. Jednym szybkim machnięciem ręką, w której trzymam kawałek butelki, przecinam jej tętnice szyjne. Krew chlusnęła mi na twarz. Ewa upada i zatacza się na kolanach. Łapię ją za włosy i ciągnę po podłodze, a następnie po schodach. Litry krwi znaczą naszą wędrówkę.

Jestem w ich sypialni, siedzę na łóżku, obok czerwonej brei. Ewa leży martwa. Nie pasuje mi to, że się nie uśmiecha. Powinna się cieszyć, że to mnie ostatniego zobaczyła za swojego żywota. Rozcinam wargi, tak że już widać jej białe zęby. Szczerzy się do mnie. Od razu lepiej. To nie koniec. Dźgam ją w piersi i brzuch raz za razem. Czuję, jak rozpruwam jej wnętrzności. Na pościeli jest coraz więcej krwi. Masakruję jej macicę i uda. To czysty szał. Daję upust nienawiści. Rozrywam ją w pół, kiedy słyszę na dole odgłos otwieranych drzwi i kroków.

Kolejny zanik pamięci i szybki powrót do świadomości – tym razem znajduję się w kuchni. Gdzieś tutaj musi być Piotr. Przechodzę do jadalni i salonu. Nigdzie go jednak nie ma. Ponownie ogarnia mnie wściekłość. Złość we mnie buzuje, eksploduje niepohamowaną furią. Rozwalam wszystko, co mi podejdzie pod rękę. Wywracam telewizor, strącam czasopisma ze szklanego stolika i go tłukę. Rzucam książkami, wazonami i pamiątkami rodzinnymi. Wywracam sofę. Rozbijam rozmieszczone dosłownie w każdym kącie lampki. „Za dużo tu zdecydowanie tych cholernych świecidełek” – myślę sobie.

W salonie zapanował mrok, a nikłe światło dają porozrzucane wszędzie lampki, niektóre z nich jeszcze działają. Podchodzę w stronę tarasu i patrzę przez wielgachne okno z drzwiami wyjściowymi po mojej lewej stronie. W tafli szyby odbija się część pokoju. Tego, co na zewnątrz nie widać. Oglądam natomiast swoją sylwetkę – zakrwawione ręce, bladą, niewyraźną twarz. Przyglądam się oczom. One świecą. Płoną żywym ogniem. Nie wiem, jak to jest możliwe. Obracam się to w lewą, to w prawą stronę. Nadal płoną!

Wybiegam przez taras wprost w ciemność. Pędzę, ile mam sił w jej ramiona. Ona mnie otula. I nie ma już nic poza nią. Tylko ciemność.

 

***

„Przecież wiem dobrze, że mnie kochasz Tomaszku. To nic, nieważne to, co się wydarzyło. Nasza miłość będzie wieczna” – Ocknął się w środku nocy.

Podszedł do ryciny na ścianie. Wziął do ręki czerwoną kredkę i zaczął z uporem maniaka coś mazać, tak jakby chciał zrobić dziurę.

Na pierwszym planie rysunku widniała postać o pospolitej, owalnej twarzy i regularnych rysach. Wyróżniała się jedynie szpiczastym podbródkiem, przypominającym złowrogie postaci z kreskówek. To oczy przyciągały jednak uwagę. Były nienaturalnie duże, wypełniała je żółta barwa kredki i rozchodziła się poza nie, wychodząc jeszcze ponad głowę i tworząc coś w rodzaju ognistych wstęg. Świeciły intensywnie, niczym płomień świecy. Sylwetka postaci była ledwo dostrzegalna, rozmyta, jej kontur poprowadzono przerywanymi maźnięciami. U dołu tuż pod nią wielka, czerwona krecha, przeszywająca w połowie i na wskroś coś, co przypominało ciało. 

Koniec

Komentarze

Początkowo czytałam Błysk ze sporym zainteresowaniem, ale im bardziej zagłębiałam się w tekst, lekturze towarzyszyło coraz mniejsze zaciekawienie, a kiedy dobrnęłam do końca, nie ukrywam, że doznałam rozczarowania.

Opowiadanie jest przegadane – zdarza się, że powtarzasz sprawy, o których czytający już wie, ale być może potrzebne to było Tomaszowi, aby mógł sobie całą rzecz należycie poukładać.

Zachowanie Piotra wydaje mi się dość dziwne, ale też nie wiem, jak w takich okolicznościach zachowują się zwykle ludzie.

Nie rozumiem wzmianki o Tadeuszu Marczuku, lat 21 – domyślam się, że był krewnym Stanisława, ale nie pojmuję związku między nimi.

Motyw Sloga zupełnie do mnie nie przemówił – rozumiem, że Piotr rysował zabójcę, nie wiem skąd wiedział o demonie.

Wykonanie pozostawia bardzo wiele do życzenia – lekturę utrudniały liczne błędy i usterki, często niepoprawnie, a czasem wręcz nieczytelnie skonstruowane zdanie, źle zapisane dialogi, że o nie najlepszej interpunkcji nie wspomnę.

Mam nadzieję, Ja9876, że Twoje przyszłe opowiadania będą ciekawsze i znacznie lepiej napisane.

 

roz­cho­dzi się poza nie, wy­cho­dząc jesz­cze ponad głowę―> Nie brzmi to najlepiej.

Może: …i wydostaje się poza nie, wy­cho­dząc jesz­cze ponad głowę

 

Ro­zej­rzał do­oko­ła – wszech­obec­na czerń, to je­dy­ne co do­strzegł. ―> Chyba chciałeś uniknąć lekkiej siękozy.

Proponuję: Spojrzał do­oko­ła – wszech­obec­na czerń, to je­dy­ne co do­strzegł.

 

Nie chciał tam iść – uzmy­sło­wił to sobie nagle i z całą mocą. Wszyst­kie zmy­sły pod­po­wia­da­ły mu, żeby nie iść w tamtą stro­nę. Na­ra­sta­ła w nim pa­ni­ka. Jakiś lęk ro­dził się w jego wnę­trzu, trud­ny do wy­tłu­ma­cze­nia. Za­czy­nał przej­mo­wać nad nim kon­tro­lę. W końcu mu uległ. ―> Nadmiar zaimków.

 

Przez roz­la­tu­ją­cąnie­do­my­ka­ją­cą się, skrzy­pią­cą prze­raź­li­wie pod­czas otwie­ra­nia, po­żół­kłą i wie­ko­wą bramę wje­cha­ła fur­go­net­ka po­li­cyj­na. To była chłod­na li­sto­pa­do­wa noc. ―> Czy dobrze rozumiem, że furgonetka policyjna byłą chłodną listopadową nocą?

Czy tak liczne przymiotniki są niezbędne do wzmianki o starej bramie?

 

jego mi­zer­ny wy­gląd uzu­peł­nia­ły od­ma­lo­wa­ne nie­daw­no białe okien­ni­ce. ―> Powiedziałabym, że raczej: …jego mi­zer­ny wy­gląd podkreślały od­ma­lo­wa­ne nie­daw­no białe okien­ni­ce.

 

ogro­dze­nie oka­la­ją­ce po­sia­dłość, wzno­szą­ce się na roz­sy­pu­ją­cym, zro­bio­nym z cegły klin­kie­ro­wej murku. ―> Raczej: …ogro­dze­nie oka­la­ją­ce po­sia­dłość, wzniesione na roz­sy­pu­ją­cym się murku, zro­bio­nym z cegły klin­kie­ro­wej.

 

i po­su­wi­stym kro­kiem za­czął kie­ro­wać w stro­nę gma­chu. ―> …i po­su­wi­stym kro­kiem za­czął iść w stro­nę gma­chu.

 

Ja­rze­niów­ki w holu da­wa­ły mę­czą­cą po­świa­tę na wnę­trze. ―> A może: Ja­rze­niów­ki w holu mę­czą­cą po­świa­tą rozjaśniały wnę­trze.

 

Po­żół­kłe li­no­leum nad­wy­rę­ża­ło wzrok jesz­cze bar­dziej. ―> To linoleum miało oczy???

 

Szpi­tal­ny, ude­rza­ją­cy za­pach do­peł­niał uczu­cia, by zwi­jać się stąd jak naj­szyb­ciej. Już po pierw­szych kro­kach w pla­ców­ce wia­do­mo było, że nikt o zdro­wych zmy­słach nie opu­ści tego miej­sca. ―> Nie bardzo rozumiem – w pierwszym zdaniu piszesz, że należałoby opuścić to miejsce jak najszybciej, a w drugim, że ktoś racjonalnie myślący dobrowolnie z niego nie wyjdzie.

 

Hol cią­gnął się jesz­cze przez dzie­sięć me­trów… ―> Hol cią­gnął się jesz­cze dzie­sięć me­trów

 

Wię­zień tym­cza­sem prze­kro­czył pierw­szy próg zbu­do­wa­ny z me­ta­lo­wych prę­tów, sta­no­wią­cych okra­to­wa­ne wrota. ―> Nie rozumiem – jak to możliwe, że metalowe pręty z których zbudowano próg, stanowiły okratowane wrota???

 

łóżko z po­ście­lą, okra­to­wa­ne z przo­du i z tyłu – to cze­ka­ło na cho­rych. ―> Dlaczego łóżko było okratowane?

 

za­pro­wa­dzi­li ko­ry­ta­rzem, jakim uczęsz­cza­ją zwy­kli pra­cow­ni­cy… ―> …za­pro­wa­dzi­li ko­ry­ta­rzem, którym uczęsz­cza­ją zwy­kli pra­cow­ni­cy

 

chwy­cił za klam­kę i wszedł do ga­bi­ne­tu. ―> …nacisnął klam­kę i wszedł do ga­bi­ne­tu.

 

Nie muszę chyba wspominać Tomaszu o wadze tej sprawy. Góra coraz mocniej naciska, a jeśli już na mnie naciskają, to Ciebie mogą zgnieść jak nic nieznaczącego paprochaperorował Stanisław Marczuk, prezes Polskiego Stowarzyszenia Psychologów i działacz w Ministerstwie Zdrowia, tym swoim władczym, nieznoszącym sprzeciwu tonem. ―> Nie muszę chyba wspominać, Tomaszu, o wadze tej sprawy. Góra coraz mocniej naciska, a jeśli już na mnie naciskają, to ciebie mogą zgnieść jak nic nieznaczący paproch… – perorował Stanisław Marczuk, prezes Polskiego Stowarzyszenia Psychologów i działacz w Ministerstwie Zdrowia, tym swoim władczym, nieznoszącym sprzeciwu tonem.

Dlaczego wypowiedź dialogowa jest zapisana kursywą? Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać dialogi: http://www.forum.artefakty.pl/page/zapis-dialogow

Zaimki piszemy wielka literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie.

 

„Co za par­szy­wa sy­tu­acja” – szep­nął do sie­bie na­czel­nik. ―> Skoro szepnął, to chyba: – Co za par­szy­wa sy­tu­acja – szep­nął do sie­bie na­czel­nik.

 

dreszcz, rów­nie chłod­ny, co ten rześ­ki li­sto­pa­do­wy po­ra­nek. ―> …dreszcz, rów­nie chłod­ny jak ten rześ­ki, li­sto­pa­do­wy po­ra­nek.

 

Bed­nar prze­rwał jego wywód, za­da­jąc mu py­ta­nie: ―> Drugi zaimek jest zbędny.

 

Ale? Zaraz…, chyba jed­nak―> Po wielokropku nie stawia się przecinka.

 

Chcę za­wo­łać żonę, lecz głos mi więd­nie. ―> Chyba miało być: Chcę za­wo­łać żonę, lecz głos mi więźnie.

 

po­wie­dziaw­szy to, twarz Pio­tra gwał­tow­nie za­mar­ła. ―> Twarze nie mówią.

Proponuję: …powiedział Pio­tr, a jego twarz gwał­tow­nie za­mar­ła.

 

wy­mysł znaj­du­ją­ce­go się wtedy na skra­ju Pio­tra. ―> Na skraju czego?

 

Teraz sie­dział ob­ła­do­wa­ny do­oko­ła mrocz­ny­mi księ­ga­mi… ―> Byłby obładowany, gdyby te księgi sam dźwigał.

Proponuję: Teraz sie­dział obłożony do­oko­ła mrocz­ny­mi księ­ga­mi

 

pa­trzył na nie­wiel­ką, za­kra­to­wa­ną okien­ni­cę… ―> W jaki sposób można zakratować okiennicę?

 

na wi­docz­ne za nią ka­wa­łek sza­re­go nieba i ogo­ło­co­ne z liści drze­wo. ―> …na wi­docz­ny za nią ka­wa­łek sza­re­go nieba i ogo­ło­co­ne z liści drze­wo.

 

Wpa­try­wał się bez­wied­nie w okien­ni­ce i to, co za nimi. ―> Obawiam się, że Piotr nie mógł wpatrywać się w okiennice, bo nic by za nimi nie zobaczył. A może Piotr wpatrywał się w okno?

 

Jeden z nich upadł, a do­pie­ro in­ter­we­niu­ją­cy pie­lę­gnia­rze zdo­ła­li roz­dzie­lić obu. ―> Skoro upadł tylko jeden, to chyba już nie trzeba było ich rozdzielać.

 

Jak wia­do­mo, był to ołó­wek. ―> Komu wiadomo?

 

Wi­dzi­my szyję, tors, ręce, tułów i nogi. ―> Czy to znaczy, że postać na rysunku miała i tors, i tułów?

 

Co Pan tu robi? – usły­szał za ple­ca­mi sta­now­czy głos. ―> – Co pan tu robi? – Usły­szał za ple­ca­mi sta­now­czy głos.

Formy grzecznościowe piszemy wielką literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie. Ten błąd pojawia się też w dalszej części opowiadania.

 

nie­spiesz­nie pod­no­szą­ca się i tę­że­ją­ca z wolna mgła. ―> Chyba miało być: …nie­spiesz­nie pod­no­szą­ca się i gęstniejąca z wolna mgła.

 

oczy po­wę­dro­wa­ły niżej i sku­pi­ły się na tym, co znaj­du­je się kil­ka­dzie­siąt me­trów dalej. ―> …wzrok po­wę­dro­wa­ł niżej i sku­pi­ł się na tym, co znajdowało się kil­ka­dzie­siąt me­trów dalej.

 

Wpa­try­wał się w niego swo­imi nie­na­tu­ral­nie du­ży­mi śle­pia­mi. ―> Zbędny zaimek – czy mógł wpatrywać się cudzymi ślepiami?

 

Minął dy­żur­kę ze wpa­trzo­nym w te­le­wi­zor stró­żem. ―> Minął dy­żur­kę z wpa­trzo­nym w te­le­wi­zor stró­żem.

 

Na za­chód od bu­dyn­ku, da­le­ko dalej, na samym skra­ju… ―> Brzmi to nie najlepiej.

Może: Na za­chód od bu­dyn­ku, znacznie dalej, na samym skra­ju

 

spu­ścił wzrok i za­czął wier­cić ner­wo­wo na krze­śle. ―> Co wiercił na krześle?

A może miało być: …spu­ścił wzrok i za­czął ner­wo­wo wiercić się na krze­śle.

 

Na biur­ku le­ża­ła pusta pacz­ka pa­pie­ro­sów… ―> Raczej: Na biur­ku le­ża­ła pusta pacz­ka po pa­pie­ro­sach

 

Od­niósł wra­że­nie, że ca­lut­ki gmach za­czął ży­ciem swoim ży­ciem… ―> Chyba miało być: Od­niósł wra­że­nie, że ca­lut­ki gmach za­czął ży­ć swoim ży­ciem

 

Cie­nie do­oko­ła za­czę­ły szep­ta­łać mię­dzy sobą. ―> Cie­nie do­oko­ła za­czę­ły szep­tać mię­dzy sobą.

 

Za­mknął je z drżą­cy­mi rę­ka­mi. ―> Za­mknął je drżą­cy­mi rę­ka­mi.

 

i po­now­nie rzu­cił się w bieg. ―> …i po­now­nie zaczął biec/ uciekać. Lub: …i po­now­nie rzu­cił się do ucieczki.

 

Cały umazany mokrą ziemią spojrzał na nagrobek, który znajdował się tuż obok. Widniało na nim imię i świetnie mu znane nazwisko – „Tadeusz Marczuk – lat 21”. Poniżej odczytał napis:

Boże zlituj się nad jego umęczoną duszą. ―> Nie bardzo chce mi się wierzyć, że dojrzał i odczytał to wszystko, zwłaszcza że była noc i, jak sam piszesz: Deszcz lał, wiatr wył, ciężkie szare chmurska zeszły tuż nad ziemię

 

Bed­nar po­czuł pod sobą po­roz­rzu­ca­ne sza­blo­ny. Za­pa­lił la­tar­kę w te­le­fo­nie i uważ­nie się im przyj­rzał. ―> Pod sobą, czy pod nogami? W jaki sposób poczuł, po czym depcze? O jakich szablonach jest tu mowa?

Skoro musiał zapalić latarkę, to rozumiem, że w pomieszczeniu było ciemno – jak w takim razie widział, co i jak Piotr rysuje na ścianie?

 

Po­czuł, jak tru­nek spły­wa przez gar­dło do brzu­cha. ―> Raczej: Po­czuł, jak tru­nek spły­wa przez gar­dło do żołądka.

 

im­pre­za cha­ry­ta­tyw­na szefa sze­fów. Zor­ga­ni­zo­wa­na z wiel­ką pompą, gdzie przy­by­ło wielu wy­so­ko po­sta­wio­nych gości. ―> Impreza nie jest miejscem, więc: …na którą przy­by­ło wielu wy­so­ko po­sta­wio­nych gości.

 

On oczy­wi­ście po­ja­wił się na niej pi­ja­ny. Po­pra­wił to prze­ką­ska­mi i dużą ilo­ścią szam­pa­na. ―> Obawiam się, że po przekąskach nie był bardziej pijany.

 

Ta jedna noc znisz­czy­ła jego ka­rie­rę, choć on od dawna był ze­psu­ty. ―> Co to znaczy?

 

Stłu­czo­na, cią­gle dzia­ła­ła, ale da­wa­ła nieco zde­for­mo­wa­ną po­świa­tę na okno. ―> Na czy polegała deformacja poświaty?

 

Nalał sobie resz­tę za­war­to­ści bu­tel­ki do szklan­ki i rzu­cił nią o ścia­nę. ―> Ze zdania wynika, że o ścianę rzucił pełną szklankę.

 

Pod­szedł do okien­ni­cy. ―> Podejrzewam, że podszedł do okna, okiennice bowiem są przeważnie montowane na zewnątrz.

 

Je­stem w ga­ra­żu, wy­cho­dzę na hol. ―> Je­stem w ga­ra­żu, wycho­dzę do holu.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję regulatorzy za przeczytanie dosyć długiego opowiadania pomimo świątecznych obowiązków i tego, że nie sprawiło jakiejś wielkiej przyjemności.

Chyba wszystkie błędy stylistyczne i językowe poprawione. Teraz zastanowię się, jak skrócić niektóre wątki i wyjaśnić wymienione niejasności.

Bardzo proszę, Ja9876. Cieszę się, że mogłam pomóc i życzę owocnej pracy nad poprawą kształtu opowiadania. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Początek niezły – zaciekawiasz, wprowadzasz w jakąś intrygę. Jednak potem popełniasz częsty błąd – przegadanie. Wbrew pozorom, nikt nie czyta tekstów dla ilości liter, detali, kolejnych nieistotnych szczegółów. Jeśli przedstawiasz element, niech będzie ważny, bo inaczej czytelnik nie ma pojęcia, czy go zapamiętywać, czy nie.

U Ciebie niestety w pewnym momencie zaczynasz wrzucać szczegół za szczegółem, ale potem nie używasz ich do niczego. Przez to tekst traci tempo, przerzucenie Piotra z jednego sceny do kolejnej wymaga kolejnych znaków.

Są tech chropowatości językowe.

Generalnie koncert fajerwerków wymaga jeszcze szlifowania. Ku pomocy niechaj śpieszy treść z poniższych linków:

Dialogi – mini poradnik Nazgula: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/12794

Dialogi – klasyczny poradnik Mortycjana: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/2112

Podstawowe porady portalowe Selene: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

Coś o betowaniu autorstwa PsychoFisha: Betuj bliźniego swego jak siebie samego

Temat, gdzie można pytać się o problemy językowe:

http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/19850

Temat, gdzie można szukać specjalistów do “riserczu” na wybrany temat:

http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/17133 

Poradnik łowców komentarzy autorstwa Finkli, czyli co robić, by być komentowanym i przez to zbierać duży większy “feedback”: http://www.fantastyka.pl/publicystyka/pokaz/66842676 

Poradnik Issandera, jak dostać się do Biblioteki ;)

https://www.fantastyka.pl/publicystyka/pokaz/66842782 

Powodzenia!

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Zgadzam się z przedpiścami, opowiadanie zaczyna się ciekawie, a później staje się przegadane. Ciekawy pomysł i środowisko, motyw zabójstwa powiązany z fantastyką i polityką. Mam wrażenie, że opowiadanie by zyskało, gdyby było krótsze. Warto pokazywać tylko najbardziej interesujące wydarzenia i szczegóły, a resztę pomijać. Ale czytało się dobrze.

Bardzo dziękuję za komentarze i cenne wskazówki. Wróciłem z górskich wojaży, to będzie więcej czasu, żeby zająć się poprawianiem opowiadania.

Przeczytałam początek, średnio zachęcił, potem szczegółowe opisy szpitala mnie dobiły. Za bardzo to wszystko przegadane jak na mój gust.

Dlaczego błędy jeszcze nie są poprawione?

Jakiś lęk rodził się w jego wnętrzu, trudny do wytłumaczenia. Zaczynał przejmować nad nim kontrolę. W końcu mu uległ.

Co jest podmiotem w tych wszystkich zdaniach i dlaczego lęk?

– Nie muszę chyba wspominać, Tomaszu, o wadze tej sprawy. Góra coraz mocniej naciska, a jeśli już na mnie naciskają, to Ciebie mogą zgnieść jak nic nieznaczący paproch

Ty, twój, pan itp. w dialogach piszemy małą literą. Tylko w listach dużą.

Babska logika rządzi!

Przyjemne :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka