Właśnie zaczął się drugi tydzień grudnia. Siedziałem w biurze. Sprawdziłem w kalendarzu. Dziś przyjmowałem interesantów jako prywatny detektyw, a nie poseł. No cóż, jako typowy parlamentarzysta ledwo wiązałem koniec z końcem z diety stanowiącej równowartość dwóch średnich krajowych. Musiałem dorabiać jako prywatny łaps zajmujący się sprawami paranormalnymi. Bury świat za oknem sprawiał, że przez rolety sączyło się do środka szare światło. Dzięki temu biuro samo z siebie dostosowało się do konwencji filmów noir. Klienci uwielbiali ten styl, żywcem przeniesiony z czarnego kryminału lat czterdziestych. Szary prochowiec na wieszaku, panama leżąca na rogu biurka, nie paliłem, więc brakowało dymu papierosowego, ale za to odpaliłem kadzidełko.
Właśnie skończyłem rozmowę telefoniczną z roztrzęsioną matką, która dzwoniła, że gdzieś zgubił jej się syn, Kevin. Typowa sprawa, wyjazd do Egiptu na święta, zamieszanie na lotnisku, chłopak był i nagle po odprawie paszportowej okazało się, że go nie ma. Szybko spisałem dane: adres zamieszkania Warszawa, Ostrobramska 77, urodzony w roku 1990, szczupły blondynek. Matka przesłała mi ememesem zdjęcie potomka, które nosiła przy sobie w portfelu. Zdaje się nie było najaktualniejsze, bo patrzył z niego na mnie sześciolatek. Wziąłem tę sprawę, choć nikt nie obiecywał, że będzie łatwo.
Wtedy pojawiła się ona. Powinna być nieznajomą emanującą mrokiem i seksapilem. Zaczęła nawet dobrze, bo usiadła na biurku zakładając nogę na nogę, ale po pierwsze znałem ją z sejmu, a po drugie strzeliła selfika robiąc karpika.
– Wyczes stylówka – rzuciła wyraźnie zadowolona.
– Klaudia, nie po oczach z tym fleszem!
– Marcin, po co ta histeria? Muszę dbać o moich followersów. Bez aktualnych fotek nie ma fejsa i instagrama.
– A dowiem się, co cię tu do mnie sprowadza?
– Spoko, jak tylko skończę oznaczać lokalizację i aktualizować status.
– Niech i tak będzie – mruknąłem zrezygnowany.
– Zostałam potraktowana po seksistowsku…
– Zgłoś to policji, ewentualnie przyjdź do mnie, kiedy mam tu zmianę jako poseł. Teraz jestem detektywem i nie zajmuje się takimi sprawami.
– Kolejny dowód na to, że mężczyźni są niższą i mniej inteligentną formą życia.
– Obrażać, to mnie możesz w sejmie, tutaj wypraszam sobie takie.
– Spuść testosteron i słuchaj uważnie. Wysłałam list do Mikołaja, zażyczyłam sobie tego. – Podała mi zdjęcie. – Jednak nie dostałam prezentu na mikołajki. Nie ulega wątpliwości, że to sposób upokorzenia mnie jako kobiety. Masz ustalić kto za to odpowiada.
– To będzie kosztowało – ostrzegłem uczciwie.
– Nie szkodzi. Jak ustalisz kto jest winny, to docisnę go pozwami i ten wydatek mi się zwróci.
Moi informatorzy dali mi cynk, że prezentami na mikołajki i gwiazdkę, zajmują się elfy. Amator pewnie by pojechał na biegun północny do fabryki prezentów. Na szczęście byłem dobrze poinformowanym zawodowcem i wiedziałem, że jeśli elfy mają w czymś udział, to dokładne informacje na ten temat znajdę u Leny używającej tytułu Loc'lah, czyli mówiąc po ludzku Pani Jeziora. Wsiadłem do mojego zielonego jaguara XF i pojechałem na Mazury nad Jezioro Nidzkie. Jedna z prowadzących nad nie dróg wyglądała jak typowy projekt, który nagle stracił dofinansowanie. Elegancka kostka urywała się ni z tego, ni z owego, zaś pomiędzy nią a jeziorem stało kilka drzew. Ktoś, kto częściej zaglądałby w to miejsce i miał wyostrzony zmysł obserwacji, doznałby dysonansu poznawczego. Parę miesięcy temu, latem stały tam potężne dęby, dziś zaś dwie stare sosny. Mnie to nie dziwiło, albowiem wiedziałem, iż dostępu na wyspę bronią entowie – strażnicy. Wysiadłem z samochodu, biorąc przygotowaną wcześniej reklamówkę. Podszedłem do sosen, położyłem ręce na ich korze i powiedziałem.
– Ceadmil seorca aep caed. Essea Cravandeary, ag teaht ime Loc'lah. – Co oznaczało, „Witajcie siostry z gaju. Jestem Czerwony Lis, przybyłem do Pani Jeziora”.
– No proszę, wścibski człowiek wrócił – odrzekła prawa sosna.
– Pani nie poinformowała nas o twym przybyciu – dodała lewa.
– Ale jak mniemam nie zabroniła mnie wpuszczać?
– Pytanie, po co ty tutaj przyjechałeś?
– Żeby porozmawiać. Mam też prezenty dla was.
– Prezenty dla nas? – Prawa sosna zainteresowała się moimi słowami.
– Dla was. – Wyciągnąłem z reklamówki dwa kilogramowe worki nawozu dla iglaków.
– Jesteś miły, puścimy cię dalej – orzekły sosny.
Drzewa rozstąpiły się, jednocześnie otwierając magiczną barierę. Droga, która przed chwilą urywała się, teraz przechodziła płynnie w most. Na jego końcu wznosił się zajmujący całą wyspę zamek. Wszystkie widoczne teraz konstrukcje wykonano na elfią modłę z białego marmuru. Wsiadłem do samochodu i ruszyłem dalej.
Zaparkowałem na poziomie lochów gdzie urządzono parking. Mój zielony kiciuś wyróżniał się nowoczesnością pośród innych stojących tu aut. Elfy, to esteci i nie były przekonane do współczesnej motoryzacji, stawiając ponad nią amerykańskie samochody z lat siedemdziesiątych. Ledwie wysiadłem, kamerdyner zjawił się niczym duch i poprowadził mnie do wielkiej jadalni, w której Lena otoczona służbą i dworzanami wydawała ostatnie dyspozycje, oraz osobiście oceniała próbki potraw do uczty w noc Midinvaeme.
– Bądź pozdrowiona, Loc'lah, niech piękno i szczęście nie odstępują cię nigdy.
– Witaj, Cravandeary. Jak mniemam twe odwiedziny nie są związane z próbą wproszenia się na święto zimowego przesilenia.
– Nie śmiałbym. Cel mej wizyty jest znacznie bardziej przyziemny. Prowadzę sprawę, która może dotyczyć twych poddanych.
– Przerwa od smakowania tego wszystkiego dobrze mi zrobi. – Lena wstała od stołu. – Przejdźmy się.
– Tak, pani.
Loc'lah prowadziła przez rozświetlone kryształowymi żyrandolami korytarze i przeszklone galerie swego pałacu, aż na jeden z dziedzińców. Zgodnie z panującą tu etykietą milczałem do czasu, aż sama zapytała.
– Jakie sprawy sprowadzają Czerwonego Lisa do tej ostoi.
– Moja klientka nie otrzymała prezentu na mikołajki.
– A co to ma z nami wspólnego?
– Informatorzy sugerują, iż wykonujecie prezenty dla świętego Mikołaja.
– Niektóre to i owszem, ale sam rozumiesz… – Znacząco zawiesiła głos.
– Rozumiem, a czy twoi poddani pracowali nad czymś takim? – Podałem jej zdjęcie.
– Nie – odrzekła po chwili zastanowienia. – To tandeta, prawdopodobnie masówka, a my jesteśmy artystami, indywidualistami i estetami. Kochamy piękno, a nie odlane byle jak ptaszyska ze srebra.
– Kto więc mógł się czymś takim zajmować?
– Nie tylko my pracujemy dla Mikołaja. Co prawda pomocników Mikołaja nazywa się elfami, ale kurduplowaty wygląd i idiotyczne czapki zdradzają ich prawdziwą rasę. Sam powiedz, czy ja mogłaby nosić pseudoszlafmycę z pomponem?
– Oczywiście, że nie, wasza wysokość.
Lena na swe idealne blond włosy nakładała jedynie diadem z szafirem. Jeśli mówiła prawdę, a nie miałem powodu by jej nie wierzyć, powinienem jechać na Śląsk.
– Dziękuję pani, za poświęcony mi czas.
– Już nas opuszczasz?
– Tak pani, twym słowom ufam i wiem, że rozwiązania zagadki muszę poszukać w zupełnie innej części Polski.
– Zaskoczyłeś mnie – rzekła szczerze. – Myślałam, że przybyłeś z jego powodu. – Wskazała ustawioną w koncie dziedzińca klatkę z jakimś rozczochrańcem.
– O ile to nie jest Kevin, to nie stanowi obiektu mego zainteresowania.
– Spytaj go?
– Za twoim pozwoleniem pani. – Podszedłem do klatki.
– Hej ty tam! Jak się nazywasz?
– Jestem ekologiem, musisz mi…
– Jak masz na imię?
– Ryszard.
– Aha. – Odwróciłem się i wróciłem do Leny.
– Człowieku pomóż mi, oni chcą mnie spalić na stosie! – krzyczał rozczochraniec.
Niewątpliwie Ryszard miał rację, albowiem na środku dziedzińca elfy starannie układały polana, a jednym z elementów świętowania Midinvaeme było składanie ofiar, aczkolwiek zazwyczaj wykorzystywano do tego celu owoce, jakieś potrawy, z rzadka zwierzęta. Choć to nie była moja sprawa, nurtowało mnie zagadnienie, czym on zasłużył na swój los?
– Próbował blokować ciężarówki, wiozące nowe bloki marmuru do rozbudowy mojej rezydencji. – Lena odpowiedziała na niezadane przeze mnie pytanie.
– Chciał kasy za zakończenie protestu?
– Szybko kojarzysz fakty, Czerwony Lisie.
– Tego wymaga mój fach. – Skłoniłem się grzecznie.
– Kocham twój umysł. – Pani Jeziora delikatnie dotknęła dłonią mojej twarzy. – Wierzę, że kiedyś znajdziesz dla mnie ten pierścień, który włada wszystkimi. – Pocałowała mnie.
– Oczywiście, zrobię, co w mojej mocy.
– A teraz już jedź.
Kilka godzin później dotarłem w okolice krańcowo różne od mazurskich jezior. Zaparkowałem przed czymś, co wyglądało jak ruiny wielkiej huty. W moją stronę zbliżał się osobnik, na pierwszy rzut oka wyglądający jak złomiarz zajmujący się odzyskiwaniem metali kolorowych z ulicznych koszy.
– Czego tu? – warknął.
– Jestem Cravandeary i chciałbym porozmawiać z Błystkiem.
– Poczekaj tu, a ja powiadomię kogo trzeba.
Kwadrans później wraz z dwoma strażnikami, półtora metra wzrostu za to jakiś metr osiemdziesiąt w barach, zjechałem do podziemi. Potem jeszcze dobry kilometr spaceru pomostem wiodącym nad halami fabrycznymi i znalazłem się przed obliczem Błystka. Szef polskich krasnoludów, wyglądał jak krzyżówka szalonego naukowca z dyrektorem korporacji: rozczochrana fryzura, szaleństwo w oczach, monokl z wyświetlaczem przeziernikowym, biały fartuch, spodnie w kancik, pantofle wyczyszczone na błysk, tuzin asystentek.
– Ki diabeł cię tu hyclu przygnał?
– Sprawa mojej klientki.
– Aby na pewno? Czy ty teraz nie robisz przypadkiem w sejmowej komisji środowiska? Pewnie chcesz mi tu ekologię wprowadzać?
Powiódł ręką po niespełniających unijnych norm nielegalnych halach, gdzie węgiel z nielegalnych kopalni spalał się w nielegalnych piecach hutniczych.
– Jestem tu prywatnie. Jedyne co mnie interesuje, to czy wykonywaliście dla Mikołaja to. – Pokazałem mu zdjęcie z wymarzonym prezentem klientki.
– Może, bo ja wiem? Szyszeczko pomóż Czerwonemu Lisowi – rzucił do jednej z asystentek, prywatnie swojej córki.
Szyszeczka była typową nowoczesną krasnoludką, która mogłaby odnaleźć się w ludzkim korpo, szpilki, żakiet, biała koszulka z potężnym dekoltem, co normalne przy jakiś stu dwudziestu centymetrach obwodu klatki piersiowej, okulary podkreślające intelektualizm, nieodłączny tablet, kucyk, tylko założona na bakier czerwona czapka z pomponem i kilof za paskiem były ukłonem w stronę tradycji.
– Da mi zdjęcie.
– Proszę bardzo.
– Chyba z elfami niedawno się spotykał, bo czuć go leszczem – rzuciła do mnie marszcząc nos.
– Nie potwierdzam, nie zaprzeczam.
– Za to ja mogę potwierdzić. Robili my te sokoły dla Mikołaja. Krótka seria, ledwie kilkanaście tych posrebrzanych cynowych kurczaków poszło na prezenty. Jak ktoś nie dostał, to trza z Mikołajem wyjaśniać.
– Dziękuję za pomoc i nie przeszkadzam w pracy.
– Czeka chwilę. – Szyszeczka złapała mnie za rękę. – Gdyby kiedyś znalazł ten pierścień, co włada innymi, to pamięta, że ja się umiem odwdzięczyć. – Wzięła głęboki oddech, a górny guzik bluzki strzelił szerzej odsłaniając dekolt.
– Będę miał to na uwadze.
Dwa dni później w moim biurze pojawili się święty Mikołaj i aniołek. Święty ubrany był jak patriarcha któregoś ze wschodnich kościołów, aniołek zaś zmaterializował się w stylizacji przypominającej biznesmena, aczkolwiek nie tylko koszulę, ale i garnitur, buty, krawat, miał śnieżnobiałe.
– Witam panów – zacząłem grzecznie.
– Niech będzie pochwalony – odpowiedział Mikołaj.
– Czołem – rzekł aniołek.
– Rozumiem, iż teraz macie napięty harmonogram, toteż dziękuję za przybycie. Postaram się nie zająć za wiele czasu.
– Jesteśmy zawsze gotowi pomóc. – Mikołaj, położył rękę na sercu.
– Moja klientka prosiła o taki prezent. – Podałem świętemu zdjęcie. – Nie otrzymała go, choć został wyprodukowany.
– Aniołku, ty masz lepszą głowę do tych rzeczy…
– Było parę zleceń na takie figurki. Wszystkie, które miały zostać wysłane w mikołajki, zostały dostarczone.
– Czyli Klaudia dostanie swojego w wigilijną noc?
– Klaudia… – Anioł spojrzał na mnie i poczułem, jak odczytał resztę jej danych z mych myśli. – Nic od Mikołaja nie dostanie, albowiem nie zasłużyła.
– Ona jest innego zdania.
– Co! Jakiem Wojciech Rzędzian, starosta Wąsoczy, porucznik lekkiej chorągwi anielskiej, przysięgam na Pana naszego najwyższego, którego imienia mam bronić, iż prędzej piekło zamarznie, jak ona od nas prezent w tym roku dostanie!
Krzycząc te słowa anioł zerwał się z krzesła i zmienił postać, już nie wyglądał na ekscentrycznego biznesmena. Biały garnitur znikł zastąpiony złotym kontuszem, na piersi Rzędziana błyszczał srebrny pancerz, a w ręku żarzyła się ognista szabla. Wolałem docenić siłę jego argumentacji, niż dopuścić by użył argumentu siły.
– Rozumiem i przekażę klientce.
– Czy możemy wrócić do naszych zajęć? – Mikołaj kierował to pytanie do aniołka.
– Myślę, że jak najbardziej. – Przy biurku znów zasiadł biznesmen w bieli.
– Dziękuje za pomoc i życzę…
Drzwi do biura otworzyły się na oścież i stanęła w nich Klaudia. W ręku miała włączonego smartfona, a w oczach furię.
– Wypuszczasz tych dwóch bez mojego prezentu!
– Wyjaśniam sprawę. – Próbowałem ją uspokoić.
– Nie pozwolę na to!
Od tego momentu zdarzenia przyspieszyły. Kobieta rzuciła w Mikołaja czosnkiem, anioł Rzedzian przybrał szlachecką formę i ruszył z niekrytym zamiarem rozsiekania mojej klientki. Nie mogłem na to pozwolić, wbiegłem więc między nich.
– Stać! – zawołał święty.
– Choć uszy i nos tej żmii odetnę. – Szabla anioła kręciła w powietrzu młynki.
– Odejdźmy stąd w pokoju. Przebacz jej, święta idą. – Mikołaj mówił to spokojnym głosem.
– Niech tak się stanie.
Znikli w jednej chwili. Ja zaś objąłem płaczącą Klaudię.
– Mój prezent – szlochała.
– Kupię ci coś pod choinę. Będzie fajnie zobaczysz.
– Chciałabym w takim razie, ten pierścień co włada wszystkim innymi.
– Poszukam na portalach aukcyjnych, ale niczego nie obiecuję.
– W takim razie może pójdziesz ze mną na świąteczną imprezę?
– Chętnie, a dokąd idziemy?
– Na Ostrobramską 77 do Kevina.
– Super.
Nic Klaudii nie mówiłem, ale skoro pomogła mi w sprawie Kevina, to znajdzie pod choinką tego swojego srebrnego sokoła. Kupię go jej i podrzucę jeszcze przed pasterką. W końcu w święta każdemu należy się odrobina szczęścia i świadomość, że gdzieś tam jest ktoś kto o nas myśli.