- Opowiadanie: ANDO - Prawie smoki

Prawie smoki

Od dawna chciałam napisać o problemie, który umieściłam w tym opowiadaniu. Do tej pory brakło właściwych słów. Poza tym, odważyłam się na eksperyment, wprowadzając stado jako jednego z bohaterów. Jak wyszło, zobaczcie sami.

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Prawie smoki

Płyniemy niebem niczym wielka, gradowa chmura. Nasze potężne, błoniaste skrzydła z łopotem tną powietrze. Lśnią w słońcu brązowe łuski. Długie pyski pełne ostrych zębów budzą przerażenie ptactwa, które czmycha na nasz widok.

Na czele leci Matka, największa z całego stada, a za nią my, jej córki i synowie. Ja, Itel, Zaw, Dia, Fern, Clo, Erbi i reszta. Pod nami przesuwają się wzgórza i łąki, przeplatane wstęgami rzek. Czujnie lustrujemy okolicę, łowiąc ledwie dosłyszalne dźwięki.

W dole dwóch ludzi grzebie w ziemi ostrymi narzędziami, zbierając do kosza okrągłe bulwy. Na nasz widok przestają pracować i zadzierają głowy. Patrzą urzeczeni, zahipnotyzowani, chociaż mogą przypłacić życiem ten zachwyt.

–  Zobacz, tato, smoki! – woła młodszy.

–  To wywerny, synu – odpowiada starszy. – Takie prawie smoki na dwóch nogach, co nie zieją ogniem.

Nagle dodaje, jakby dopiero się przebudził:

– Musimy uciekać! Szybko!

Zapach ludzkiego mięsa łechce moje nozdrza i sprawia, że ślina błyskawicznie nabiega do pyska. Mam ochotę na kolejne polowanie, chociaż poprzednie dopiero się skończyło. Taka okazja prędko się nie powtórzy.

Matka już zwietrzyła nową zwierzynę, pomrukuje, obserwując czerwonymi ślepiami okolicę. Teraz wszystko zależy od niej. Zwolniła, zataczamy razem z nią koła nad ludźmi.

Tamci cisnęli narzędzia na ziemię, zostawili całe zbiory, i pędzą ile sił w nogach w kierunku drewnianej chatki. Schronienie stoi niedaleko, ale my potrafimy być bardzo szybcy. Nie zdążą, jeśli teraz zapikujemy.

Mięśnie mam napięte do granic możliwości, gotowe do ataku. Patrzę na Matkę z oczekiwaniem, sycząc i posapując z niecierpliwości. Pozostali też już nie mogą wytrzymać. Czuję, że stado łaknie krwi. Nasza przewodniczka zastanawia się, wciąż kołuje nad ofiarami, które gnają w kierunku domu.

–  Żeby zdążyli – szepcze Itel, moja starsza siostra.

Patrzę na nią ze zdziwieniem. Nie rozumiem. Ale ona milczy, widząc chmurną minę Matki, która mówi:

–  Za mało mięsa dla wszystkich. Lecimy dalej.

Odwraca łeb w moją stronę, kiedy głośno syczę z rozczarowania. Lodowate spojrzenie czerwonych oczu przenika mnie do głębi. Pozostali karnie spuszczają łby, ja też nie śmiem podnieść wzroku. Matka decyduje. Jak zawsze.

*

Ze snu w ciepłym gnieździe ukrytym wśród skał wyrywa mnie rozdzierający wrzask. Nasza siostra, Clo, tak krzyczy. Ciarki przechodzą mi po grzbiecie, niemal czuję jej cierpienie. W brzasku poranka widzę, jak miota się po ziemi, spętana siecią, ze strzałą wystającą z oczodołu. Wokół aż roi się od ludzi.

–  Dawaj! Mocniej! – wołają, tłukąc Clo kijami i rąbiąc siekierami. Na piasku rośnie kałuża krwi.

Jeden z intruzów krzyczy do towarzyszy:

–  Łapcie następne!

Ponad te dźwięki wybija się ostry skrzek Matki.

–  W górę!

Jak na komendę wzbijamy się w niebo z głośnym wrzaskiem. Ludzie próbują nas dosięgnąć strzałami z kusz, ale nie dają rady. Wszyscy, całe stado, zbieramy się w jednym miejscu.

W moich żyłach kipi wściekłość, krzyczę z całych sił, mocno tłukąc skrzydłami powietrze. Czuję złość braci i sióstr, przenikającą każdy dźwięk, który wydobywa się z naszych gardeł.

Przewodniczka daje sygnał, żebyśmy przestali. Rozdzierający skrzek błyskawicznie zastępuje złowróżbna cisza. Chcemy usłyszeć, co zdecyduje Matka.

–  Atakujemy! – woła.

Jak deszcz śmierci pikujemy prosto w cel. Precyzyjnie, nieubłaganie. Długie pazury przebijają kaftany ludzi, szarpiąc bezlitośnie ciała. Kolce jadowe, które nosimy na ogonach, wbijają się w skórę intruzów. Sączą śmiercionośną truciznę aż do trzewi.

Zatapiam zęby w karku najbliższego wroga. Za Clo, za to, że weszli na nasz teren.

Słyszę chrupnięcie kości. Nie puszczam, bo ofiara jeszcze drga.

Przybiega drugi człowiek. Błyska ostrze siekiery. Czuję przeszywający ból w miejscu, gdzie ramię łączy się ze skrzydłem. Odskakuję z wrzaskiem, zostawiając jeszcze ciepłe zwłoki. Rana piecze niemiłosiernie. Spływa z niej strużka krwi.

Zanim pojawia się myśl o kolejnym ataku, moi bracia i siostry dopełniają dzieła. Między skałami zostają nieruchomi intruzi i nasza Clo.

–  Idą następni! – woła z góry Itel, która została na straży.

–  Odlatujemy! – decyduje Matka.

Stado błyskawicznie wzbija się w niebo. Staram się za nimi nadążyć, chociaż każde poruszenie skrzydłami wywołuje eksplozję bólu. Zaciskam zęby, nie mogę się poddać. Matka pogania nas, ale moi bracia i siostry celowo opóźniają lot.

–  Już niedaleko – pociesza mnie Itel.

Mijamy zielone połacie lasów, docieramy do pasma stromych wzniesień, usianych ostrymi głazami porośniętymi mchem i gęstą ścianą krzaków.

–  Dobre miejsce. Tu będzie ludziom trudniej nas znaleźć – decyduje przewodniczka.

Padam wyczerpana na ziemię. Nie udaje mi się powstrzymać jęku.

Matka podchodzi do mnie, z surową miną zerka na ranę.

–  Nic ci nie będzie – syczy. – Nie przesadzaj.

Tej nocy całe ramię pulsuje ostrym bólem. Itel leży w gnieździe obok mnie, ogrzewa swoim ciałem i delikatnie liże zranione miejsce.

–  Wytrzymaj, Mey, jutro będzie lepiej –  szepcze.

–  Będzie, kiedy wreszcie zostaniesz naszą przewodniczką – odpowiadam równie cicho. – Może już niedługo.

–  Wiem, jestem najstarsza, ale Matka dobrze się trzyma.

–  Jeśli ją pokonasz…

–  Nie, Mey, nie zrobię tego. Śpij już, musisz dużo odpoczywać, żeby wyzdrowieć.

Itel milknie i zamyka oczy. Im dłużej zastanawiam się nad jej słowami, tym mniej rozumiem.

*

Rano ból ucisza się na tyle, że praktycznie bez wysiłku lecę na niewielki, porośnięty trawą skrawek ziemi między skałami, gdzie Matka kazała nam się zebrać. Wszyscy są obecni: ja, Itel, Zaw, Dia, Fern, Erbi i reszta. Ona też dołącza do nas. Lustruje stado czerwonymi ślepiami.

–  Musimy być czujni, ludzie będą nas szukać – mówi.

–  Po co mieliby ryzykować kolejne spotkanie z naszymi zębami i pazurami?! – Nie wytrzymuję.

Słyszę ciche parskanie braci i sióstr, przypominające chichot.

Matka patrzy na nas karcąco.

–  Ludzie potrzebują trucizny z kolców jadowych do swojej broni. Poza tym, lubią ozdabiać domy naszymi łbami. –  Jej słowa sprawiają, że lodowaty dreszcz przebiega mi po plecach. Pozostali cichną.

–  Dlatego będziemy trzymać wartę cały czas – zarządza Matka.

*

Dni się wydłużają, noce stają się cieplejsze, a moje ramię jest już zagojone.

Matka znów prowadzi zebranie. Tkwię razem z resztą stada na polance wśród skał, chociaż marzę, żeby już ułożyć się w gnieździe. Księżyc na dobre zagościł na ciemnym niebie. Inni też są zmęczeni, przymykają ślepia i zastygają w bezruchu. Nasza przewodniczka wydaje się tego nie dostrzegać.

–  Odkąd zginęła Clo, stado jest osłabione – mówi. – Czas na młode.

Dziwimy się, bo Matka już dawno nie składała jaj, a nasi najmłodsi bracia i siostry zdążyli dorosnąć. Jesteśmy poruszeni, taka decyzja oznacza podróż. Szepczemy między sobą o wyprawie i o tym, że spotkamy Zielonych. Już prawie zapomniałam, jak wyglądają.

–  Itel, ty złożysz jajo – oznajmia przewodniczka donośnym głosem.

Uciszamy się, słuchamy z zapartym tchem i czekamy, bo moja starsza siostra milczy.

–  Dobrze – odpowiada w końcu.

Zaczynamy rozmawiać, poruszeni tymi niespodziewanymi wieściami.

–  Cisza! Jutro lecimy do Zielonych. Idźcie odpocząć przed drogą! – woła Matka.

Moi bracia i siostry posłusznie odlatują do gniazd. Ja jeszcze długo nie pójdę spać, bo przyszła moja kolej na wartę. Siedzę w załomie skalnym i obserwuję okolicę.

Widzę, jak Itel wstaje, zatrzymuje się na głazie tuż przy urwisku i patrzy w mrok. Podlatuję do niej, siadam tak blisko, że nasze skrzydła niemal się stykają.

–  Boisz się? – pytam.

–  Nie mogę uwierzyć, że to wszystko dzieje się tak szybko – odpowiada. – Pamiętasz? Jeszcze niedawno uczyłyśmy się latać i polować. Byłaś najlepsza.

–  A ty zawsze wolałaś bawić się w wysiadywanie jajek. Dasz radę.

–  Dzięki, Mey. Myślisz, że kiedyś będę taka sama jak Matka? – W pomarańczowych ślepiach siostry czai się niepokój.

–  Mam nadzieję, że nie.

Śmiejemy się obie, ale cicho, żeby nie obudzić reszty.

*

Dziś wielki dzień, lecimy do Zielonych. Oni też żyją w górach, wystarczająco daleko, żeby nigdy nie wchodzić na nasze terytorium.

Kiedy zbliżamy się do ich gniazd, pojawia się zapach tamtych: bliski, a jednocześnie niepokojący. Czuję, że reszta stada też zwietrzyła trop.

Matka prowadzi nas wprost na polanę położoną między wzgórzami pełnymi wnęk i jaskiń. Lądujemy na trawie.

Zieloni już czekają, zbici w gromadę. Na powitanie wychodzi wielki samiec o łuskach koloru wyblakłej na słońcu trawy.

–  Wiesz, że to może być nasz ojciec? – Itel szepcze mi do ucha.

Kiwam łbem. Matka patrzy na nas karcąco, dobrze wiemy, że nie pozwala o tym mówić.

Zerkam na przewodnika Zielonych. Nigdy nie widziałam większej wywerny. Jego masywny korpus przypomina stare drzewo, a ostre zęby sterczą z pyska jak rzędy mieczy. Pomarańczowe ślepia łypią groźnie.

–  Witaj, Sur – odzywa się do niego Matka.

–  Miło was widzieć – odpowiada przewodnik Zielonych. Mimo odstraszającego wyglądu, głos ma łagodny. – Już myślałem, że o nas zapomnieliście.

–  Potrzebujemy kolejne jajo. – Matka od razu przechodzi do rzeczy.

–  Ależ oczywiście.

Słuchając tego, niecierpliwie przestępuję z łapy na łapę. Nie mogę się doczekać, kiedy przywitamy się z Zielonymi, zaczną się opowieści i gonitwy. Czekamy posłusznie, w gromadzie, jak nauczyła nas Matka.

–  Jak ten Tod wyrósł! – szepce do mnie Itel. Ma rację, Tod, którego pamiętam jako małą, chudą wywernę, stał się imponującym samcem. On też zerka na moją starszą siostrę.

Powitanie przewodników wreszcie się kończy. Zrywamy się z miejsc, Zieloni też podbiegają do nas. Witamy się radosnym skrzekiem. Tod nadal patrzy na Itel, rozkładając skrzydła i prezentując ogon z kolcem jadowym.

Ona powoli podchodzi bliżej niego. On gulgocze zachęcająco, a ona podejmuje ten dźwięk.

–  Zbiórka w szeregu, chłopaki! – Sur przerywa im, przyzywając wszystkie samce.

–  Itel, chodź do mnie! – woła Matka.

We dwie przyglądają się kandydatom, którzy stoją w szeregu. Nasza przewodniczka lustruje ich zęby, kolce jadowe i pazury.

–  Ja już wybrałam – mówi nieśmiało Itel.

–  Cicho! – krzyczy Matka. – Ten się nada. – Wskazuje szponem potężnego, ciemnozielonego samca.

–  Wybrałam innego – mówi moja siostra, stając przy Todzie.

–  Nie!

–  Chcę tego – powtarza Itel.

Przewodniczka zbliża się do niej, głośno sycząc. Jest naprawdę wściekła. Widać to po jej wyszczerzonych zębach i ogonie uderzającym rytmicznie o ziemię.

Itel opuszcza łeb.

Czuję narastającą złość, tym razem Matka przesadziła. Tak bardzo szkoda mi siostry.

Ona patrzy smutno na Toda, a później podchodzi do samca wybranego przez naszą przewodniczkę. Powoli idzie za nim do jaskini.

*

Siedzę w gnieździe Itel i oglądam jajko, które złożyła. Wydaje się niezbyt duże, wzdłuż szarej skorupki biegną wąskie, zielone maźnięcia.

–  Ostrożnie! – upomina moja starsza siostra, stojąc tuż obok. – Nie może zmarznąć. – Delikatnie sadowi się na jajku.

Do gniazda przylatują Zaw i Dia. Dziś wypada ich kolej, żeby dokarmiać Itel. Przynoszą jej upolowane gryzonie. Moja starsza siostra pożera tłuste kąski, nawet na moment nie opuszczając jajka.

–  Chcecie trochę? – Próbuje nam podetknąć kawałek mięsa.

Kręcimy przecząco łbami.

–  My możemy sobie coś upolować, a ty tkwisz tutaj cały czas – mówię.

–  Już niedługo, wiem to –  odpowiada z czułością.

Patrzę na Itel i zastanawiam się, czy pogodziła się ze swoim losem. Wygląda na szczęśliwą.  

Nagle słyszymy gwałtowny łopot skrzydeł, a zaraz potem Matka ląduje w gnieździe.

–  Jak jajko? – W jej głosie słychać nawet cień troski.

–  W porządku – odpowiada moja starsza siostra.

–  Już niedługo będziemy mieli młode – mówi Matka z dumą.

Tym razem zgadzam się z nią całkowicie. Nasze młode. Nie mogę się doczekać, kiedy stado się powiększy.

*

Właśnie wykluł się synek Itel, który przypomina małą, zieloną jaszczurkę. Moja starsza siostra liże jego drobne, błoniaste ciałko, a on otwiera pyszczek z malutkimi ząbkami i zabawnie poskrzekuje. Wszyscy patrzymy jak urzeczeni, w ciszy, siedząc dookoła gniazda. Całe stado, nawet Matka.

Synek Itel staje na łapki, początkowo się chwieje, ale już po chwili stąpa pewniej. Rozpościera skrzydełka, usiłując wzbić się w powietrze. Trzepoce nimi zapamiętale, lecz nie może wznieść się nawet odrobinę.

Czujemy, że coś jest nie tak. Te skrzydła. Są za małe, za krótkie. Powinny być znacznie większe, nawet u dopiero wyklutej wywerny.

Mały nie daje za wygraną, znów macha skrzydełkami, ale potyka się i upada na ziemię z wrzaskiem. Itel podnosi go delikatnie i przytula, aż synek cichnie.

–  Jeszcze nauczy się latać – mówi.

–  Wątpię – syczy Matka.

–  Zobaczysz, będzie dobrze – przekonuje ją moja starsza siostra. – Jak mu dasz na imię?

–  Nie ma potrzeby tego nazywać – odpowiada Matka szorstkim głosem, po czym odchodzi.

Słyszę, jak Itel szepcze do małego:

–  Będziesz Ovi.

*

Synek Itel rośnie z każdym dniem. Jego zielone ciałko pokrywają coraz twardsze łuski. Niestety, skrzydełka wciąż wydają się za małe, na dodatek sterczą w dziwny sposób.

Moja starsza siostra od rana ćwiczy z nim pracowicie. Pomagam jej, chociaż Matka patrzy na nas niezadowolona. Mały Ovi odważnie wdrapuje się na głaz i trzepocze malutkimi skrzydełkami. Odbija się od kamienia, ale zamiast pofrunąć, spada. Staramy się z siostrą złapać go, zanim się potłucze, lecz tym razem nie zdążamy. Ovi zaczyna skrzeczeć cieniutko, kiedy spada na ziemię.

Jednak nie zraża się upadkiem, kolejny raz mozolnie wdrapuje się na kamień. Dociera na szczyt, po czym zaczyna machać skrzydełkami coraz szybciej i mocniej.

Udaje mu się wznieść trochę w górę. Niewiele, ale tym razem nie uderza o ziemię, lecz ląduje obok matki na trawie.

–  Widziałaś? – woła rozpromieniona Itel.

–  Będzie latał! – krzyczę. Inni też się zbiegają, cieszą się razem z nami: Zaw, Dia, Fern, Erbi i reszta.

Matka patrzy na to ze skwaszoną miną i kręci łbem.

–  Nigdy nie będzie taki jak my – mówi.

Itel przytula synka.

–  Niczym się od nas nie różni – odpowiada.

Matka śmieje się głośno, nieprzyjemnie.

–  Jesteś głupia, powinnaś myśleć jak przyszła przewodniczka! – syczy. – Ludzie podchodzą coraz bliżej naszych gniazd, wkrótce będziemy musieli się przenieść, inaczej zginiemy. Musisz zostawić małego, nie da rady. Nic z tego nie będzie.

–  Przeniosę Oviego do nowego gniazda.

–  Nie! Opóźnisz nas. Nie będę narażać stada, polecimy bez tego – odpowiada głosem pełnym pogardy, wskazując na synka Itel.

–  On ma na imię Ovi!

Matka podchodzi do niej blisko. Aż drży, z trudem hamując złość.

–  Będziesz miała inne młode – syczy. –  Zrób to dla stada.

–  Nie! – Itel zasłania synka własnym ciałem.

Stoimy i słuchamy tego w absolutnej ciszy. Każdy mięsień drga w moim ciele, czuję niepokój przepełniający stado. Tylko moja starsza siostra nie jest wściekła. Z pomarańczowego ślepia spływa łza.

*

Nadszedł dzień wylotu. Jesteśmy przygotowani, żeby wzbić się w niebo i poszukać nowego miejsca na gniazda.

–  Itel, mam nadzieję, że zmądrzałaś i dołączysz do nas – mówi Matka cierpkim głosem.

–  Zostaję – odpowiada moja starsza siostra, tuląc synka w gnieździe.

–  Zastanów się dobrze, bez nas zginiesz. Wkrótce będą tu ludzie.

–  Już zdecydowałam.

–  Jak chcesz, w takim razie wyrzucam cię ze stada – decyduje Matka.

Jej słowa uderzają w nas jak niespodziewany huragan. Mięliśmy nadzieję, że przewodniczka w ostatniej chwili zmieni zdanie i pozwoli Itel z synkiem ruszyć ze stadem. Szepczemy między sobą coraz głośniej. Jesteśmy wściekli. I smutni. Mimo śmiercionośnych kolców jadowych, ostrych szponów i zębów, nie możemy decydować.

–  Zbierajcie się, szkoda czasu! – woła Matka.

Podchodzę do mojej starszej siostry. Nie wiem, jak się pożegnać. Ona skazuje się na pewną śmierć. Coś ściska mnie w gardle tak mocno, że nie jestem w stanie powiedzieć ani słowa.

Ovi skrzeczy cicho, podbiega do mnie, chce się bawić. Nie rozumie jeszcze, co się dzieje. Wyobrażam sobie, co stanie się z nim i z Itel, kiedy przyjdą tu łowcy wywern. Czuję, jakby ktoś chciał mi wyrwać kawałek serca z piersi.

–  Wszyscy do góry! W tej chwili! – woła Matka.

Nie ruszam się ani na krok. Zdaję sobie sprawę, że stado patrzy na mnie. Zaw, Dia, Fern, Erbi i reszta. Po wyrzuceniu Itel to ja stałam się najstarsza. Kiedyś zastąpię Matkę, zostanę przewodniczką.

Moi bracia i siostry czekają, co zrobię. Milczymy, ale czuję, że jedna iskra wystarczy, żeby wybuchł pożar.

–  Musisz zabrać Itel i Oviego – mówię głośno  i stanowczo do Matki.

–  Nie ma mowy! – odpowiada.

Syczy ostrzegawczo, obnażając ostre zęby. Wiem, że zaraz rzuci się do ataku, jeśli jej nie posłucham. Serce bije mi szybko, wściekłość krąży w żyłach, wydaje się, że zaraz wybuchnie. Słyszę cichy skrzek Oviego. Siostry i bracia patrzą na mnie w napięciu. Czuję, że łączy nas to samo pragnienie.

Z mojej piersi wydobywa się ciche syczenie, które potężnieje z każdą chwilą. Miarowo uderzam ogonem o ziemię. Podnoszę łeb i pierwszy raz patrzę odważnie w oczy Matki, zimne jak bryła lodu. Rzucam jej wyzwanie.

Koniec

Komentarze

Spoilery!

 

No to tak.. Ciekawa historia o wywernach. Momentami smutna, co uznaję w tym przypadku na plus. Nie było cukierkowo – wolniej rozwijający się malec i postawa jego matki – bardzo dobre scenki.

Fajnie podbudowany ten bunt przeciw surowej Matce. Mi czytało się bezproblemowo i przyjemnie. 

Jednak… zakończenie. Ja lubię otwarte zakończenia, ale przerywać w tym momencie? No szkoda trochę! 

Został nam jeszcze Tod – odsunięty przez Matkę i kończy się wątek, a widać, że między nimi iskrzyło ;D Trochę szkoda, że nie pojawił się więcej. 

Podsumowując opowiadanie bardzo przypadło mi do gustu, tylko to zakończenie pozostawia niedosyt. Niespełna 17 tysięcy znaków to dla mnie trochę mało, na świat, który tu przedstawiłaś. 

Eksperyment ze stadem Ci się udał :)

Do góry głowa, co by się nie działo, wiedz, że każdą walkę możesz wygrać tu przez K.O - Chada

Ciekawe ujęcie. Wiwerny wyszły może zbyt uczłowieczone. Rozmawiają pełnymi zdaniami jak istoty rozumne. Jeśli tak to powinny mieć więcej oznak cywilizacji.

Scena walki jest dość dynamiczna, ale są pewne niespójności

–  W górę!

Jak na komendę wzbijamy się w niebo z głośnym wrzaskiem.

Komenda była, więc bez jak.

Nie puszczam, chociaż ofiara jeszcze drga.

Nielogiczne. Jeśli ofiara jeszcze żyje wywerna logicznie słusznie jej nie puszcza. Powinno być: Nie puszczam, póki ofiara jeszcze się szarpie. Albo: Ogarnięta furią nie mogę przestać szarpać ciało wroga, choć przestało się już ruszać.

 Zobacz tato, smoki! – woła młodszy.

–  To wywerny, synu – odpowiada starszy. – Takie prawie smoki na dwóch nogach, co nie zieją ogniem. Musimy uciekać! Szybko!

Kwestia ojca jest trochę za długa dla kogoś, kto ma w dyrdy wiać gdzie pieprz rośnie. Powinni dopaść jakiejś jamy, a tam dopiero, łapiąc oddech, tłumaczyć co to za stwory.

 

Jeszcze jedna uwaga gramatyczna: stosujesz do wywern gramatyczne zasady dotyczące ludzi, to oni czy one? Mieli czy miały? Jak to powinno być w czasownikach?

 

Z Oviego powinien wyrosnąć straszliwy lądowy raptor w naturalnym kamuflażu. :)

NearDeath, cieszę się, że Ci się spodobało.

Tod został z Zielonymi, stado Matki wróciło na swoje tereny. Być może w przyszłości jeszcze się spotkają z Itel.

Zakończenie miało intrygować czytelnika, skłaniać do stawiania pytań. Nie wiadomo, czy Mey wygra, a jeśli nawet, co stanie się ze stadem w przyszłości i czy decyzja o pozostawieniu Oviego nie okaże się zabójcza dla wszystkich wywern. Czy było warto? – nie chciałam sama odpowiadać na to pytanie, pozostawiam je do rozważenia czytelnikom.

 

Nikolzollernie, poprawne są wszystkie formy: wywern, wiwerna, wywerna. Wybrałam ostatnią, rodzaj żeński (ta wywerna, ten wywern).

Ludzie byli najpierw zahipnotyzowani widokiem wywern, które pięknie wyglądały w locie. Dopiero później przyszło otrzeźwienie.

“Jak na komendę” w znaczeniu “równocześnie, w tej samej chwili”.

Rozmawiają pełnymi zdaniami jak istoty rozumne.

Wywerny to prawie smoki, więc mają część smoczych zalet.

 

Edit.

“Pozostali, oni” z powodu antropomorfizmu.

Chodzi mi o stosowanie form czasownikowych kiedy chodzi o mieszane towarzystwo wywern: one robiły, czy oni robili. Mówimy o nich jak o ludziach, czy jak o zwierzętach?

Problem z komendą polega na tym, że zwrot “jak na komendę” następuje po rzeczywistej komendzie. Rozumiem Twoją intencję, ale brzmi to dziwnie. Lepiej wywalić jak albo zastąpić komendę innym wyrazem.

Czytało mi się przyjemnie. Bohater zbiorowy w postaci stada wywern na plus. Podoba mi się klimat świata przedstawionego. Kojarzy mi się z serią Heroes of Might and Magic i to dobre skojarzenie. ;) Motyw małego wywerniątka odbieram bardzo osobiście (ojciec wcześniaka) i mu kibicowałem. Zakończenie opowiadania tuż przed walką o przywództwo faktycznie zostawia pewien niedosyt, ale rozumiem zamysł.

 

Dwie drobne rzeczy, które mi nie zagrały:

Kolce jadowe, które nosimy na ogonach, wbijają się w skórę intruzów.

Zabrzmiało mi trochę, jakby nie były w stanie przebić skóry.

Czuję przeszywający ból w miejscu, gdzie z ramię łączy się ze skrzydłem.

Wiem, że mówimy o istotach fikcyjnych, ale czy wywerny nie mają tylko pary nóg i pary skrzydeł? Bez ramion?

Cześć. Dobry tekst, lubię takie krótkie, spójne i trzymające się kupy prace. Nie wiem, czy dobrze odebrałem przekaz i zidentyfikowalem problem, o którym piszesz na wstępie, zakładam, że tak :) Co do samego opowiadania jeszcze, to moja uwagę zwrócił fakt, że te stwory są bardzo ludzkie w dialogach i zachowaniach. Kupuje założenie, że to istoty rozumne, jednak to nie musi być tożsame z "ludzkie". A w Twoim opowiadaniu, jest. Pozdrawiam, dzięki za możliwość poczytania.

Dziękuję za komentarze, cieszy mnie pozytywny odbiór opowiadania.

Filipie, czasem po wcześniactwie nie zostaje żaden ślad, trzeba być dobrej myśli.

Przednie kończyny wywern są jednocześnie skrzydłami i łapami.

Łosiocie, taka koncepcja. Bez antropomorfizmu nie przedstawiłabym postaci matki w taki sposób, ani relacji między siostrami. A że piszę dla ludzi, więc o problemach ludzkich. Nie chciałam, żeby wyszło z tego "Sekretne życie surykatek". :)

Wywerny mi się podobały. Faktycznie, ludzkie Ci wyszły. Może dałoby się to trochę zniwelować, gdyby przynajmniej porozumiewały się w myślach, a nie krzycząc, czy wołając. Tak czy inaczej chcesz przedstawić bardzo “ludzki” problem, a nawet dwa, bo przecież i bez niepełnosprawnego wnuka mamuśka jest toksyczna i w związku z tym wywerny takie po prostu będą. Zakończenie otwarte też mi się podoba. Pokazałaś, co chciałaś pokazać. :)

Generalnie, dobrze napisane, nigdzie się nie potykałam i w ogóle miło spędzony czas.

Ode mnie kliczek. :)

 

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Mamuśka jest może toksyczna, ale adekwatna. Spełnia swój obowiązek, dba o stado, tak jak to rozumie. Itel natomiast jest jakąś omyłkową reinkarnacją sentymentalnej nastolatki, która została weganką z litości do kurczaków. Rozumiem, że nie chce porzucić swoje dziecko, to naturalne nawet u drapieżnych bestii, ale reszta jej skrupułów to jakaś sentymentalna papka, nie przystająca do takich istot.

A bo ja wiem, jeśli wśród takich krwiożerczych istot, pojawi się nagle osobnik cechujący się nieadekwatną empatią, to jest to coś, o czym warto pisać. Krwawe wywerny na dłuższą metę byłyby po prostu nudne, żadnych wahań, tylko zabijanie. Ileż można?

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Powinna współczuć w bardziej drapieżny sposób :)

W pierwszym momencie, po przybyciu do Zielonych, nie postawiła się matce, bo to oznaczałoby walkę na śmierć i życie. Nie ma chyba zwierzęcia, które taką walkę rozpoczyna, kiedy nie czuje się gotowe i nie wierzy, że może wygrać. Potem miała dziecko, wiedziała, że jeśli wtopi, maluch umrze. Poza tym, to nie młoda mamuśka jest tu bohaterką, ale jej siostra, a tej nie możesz przecież zarzucić braku drapieżności. :)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

W sumie racja. Ta jest dość wywerniasta.

Wyjątkowo ciekawy, oparty na niebanalnym pomyśle tekst. Ando, bardzo mi się spodobały Twoje wywerny :) Dobrze wyszedł Ci zbiorowy bohater i umiejętnie na przykładzie stada oryginalnych smokopodobnych stworzeń, pokazujesz problemy relacji międzyludzkich. Intersująco nakreślona postać Matki, Mey i Itel też na plus. Klikam :) 

Dziękuję wszystkim za komentarze. Cieszę się, że opowiadanie prowadzi do dyskusji.

Irko, Katiu, dziękuję za kliki.

Irko, fajny pomysł z porozumiewaniem się w myślach, chociaż trudny do zrealizowania konstrukcyjnie. Chyba, że myśli jednej wywerny słyszałoby całe stado.

 

Jeśli chodzi o charakter Itel, który wzbudza najwięcej kontrowersji: ona urodziła się z taką właśnie wrażliwością, co próbowałam konsekwentnie przedstawić. Itel ukrywa swoje nastawienie do zabijania, zwierza się tylko siostrze. Gdyby matka się o tym dowiedziała, mogłaby ją zabić. Matka, Ovi i Mey są w tej opowieści ważniejsi.

Cześć, Ando:)

Spodobały mi się Twoje prawie smoki, czyli wywerny! Opowieść ma mocny, zdrowy kręgosłup. Zbudowałaś też charakterne postaci: dwie siostry, Matkę i dwa stada, pokazując je w dialogach, działaniu, odnoszeniu się do siebie. Urzekła mnie również sprawnie poprowadzona fabuła.

 

Z czym dyskutowałabym, albo chciała, aby było tego więcej, napisze po kolei.

Odejścia w bok, aby pokazać oprócz relacji pomiędzy osobami dramatu – funkcjonowanie stad (obu, jakieś mgnięcia) i więcej barwy tego świata, w którym żyją wywerny żyją obok ludzi.

Dyskutowalne dla mnie – postać Matki i jej przewodnictwa (już jest trochę niejednoznaczna, ja to odbieram bardzo dobrze i chyba bym to podkreśliła, ponieważ Ona miała swoje powody, aby tak postępować). Druga sprawa to moja forumowa krucjata, a więc zamienniki. W kilku miejscach nie przejmowałabym się powtórzeniami, lecz konsekwentnie używała słowa Matka.

 

Zdecydowanie udało Ci się to opowiadanie! Idę poskarżyć się o klika:)

pzd srd

a

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Asylum, dzięki za komentarz i klika.

Zgadzam się, matka chciała chronić stado i na swój dziwny sposób troszczyła się o nie. Jednak przy okazji była toksyczna w dzisiejszym rozumieniu. Możliwe też, że była najbardziej zwierzęca ze wszystkich wywern.

Tak generalnie, “dzisiejsze rozumienie” w takich historiach jest raczej nieporozumieniem.

Dzisiejsze rozumienie dotyczy interpretacji tekstu i dyskusji w komentarzach. Żyjemy dziś, więc posługujemy się obecnie używanymi terminami.

W opowiadaniu przyszła królowa jest słaba, matka toksyczna, a Mey przeprowadza rewolucję jako pozytywna bohaterka.

–  To wywerny, synu – odpowiada starszy. – Takie prawie smoki na dwóch nogach, co nie zieją ogniem. Musimy uciekać! Szybko!

To nie brzmi naturalnie. Na miejscu ojca nie marnowałabym czasu na tłumaczenie czym są wywerny, tylko uciekała.

 

Kręcimy przecząco łbami.

A da się twierdząco?

 

–  Jesteś głupia, powinnaś myśleć jak przyszła przewodniczka! – syczy. – Ludzie podchodzą coraz bliżej naszych gniazd, wkrótce będziemy musieli się przenieść, inaczej zginiemy. Musisz go zostawić, on nie da rady. Nic z tego nie będzie.

–  Przeniosę Oviego do nowego gniazda.

–  Nie! Opóźnisz nas. Nie będę narażać stada, polecimy bez tego – odpowiada głosem pełnym pogardy, wskazując na synka Itel.

Warto ujednolicić, czy dla Matki Ovi jest “nim” czy “tym”.

 

Wywerny kreujesz na istoty pełne przeciwieństw. Bo z jednej strony porozumiewają się jak ludzie, za pomocą mowy, i są obeznane z pewnymi społecznymi zachowaniami charakterystycznymi dla człowieka, a z drugiej przejawiają dość zwierzęce podejście w temacie słabszych osobników. (Wiem, wiem, ludzie też mieli/mają skłonności do stosowania eugeniki praktycznej na tych członkach “stada”, którzy wydawali się słabsi.)

Całkiem dobrze wypada konflikt z Matką, narastające napięcie pomiędzy przewodniczką a resztą stada, chociaż jest to postać szyta dość grubymi nićmi. Taki klasyczny przykład toksycznego rodziciela, który niby robi wszystko dla dobra stada, ale wymusza posłuszeństwo za pomocą tyranii. Dzięki temu jednak naturalniej wypada decyzja Mey o rzuceniu Matce wyzwania. Rozumiem, że przy niewielkiej długości opowiadania ciężko byłoby subtelniej pokazać dojrzewanie do walki, trzeba było uciec się do lekkiego przerysowania postaci.

Sama historia nieszczególnie mnie porwała; opowiadanie jest statyczne, oparte na rozmowach między bohaterami, pokazaniu toksycznej rodzinki. Napisane poprawnie, chociaż dialogi brzmią trochę sztucznie – jeden przykład podałam już na początku komentarza. 

three goblins in a trench coat pretending to be a human

Dzisiejsze rozumienie dotyczy interpretacji tekstu i dyskusji w komentarzach.

Cała ta historia jest przesycona “dzisiejszym rozumieniem”. Chodzi o to, że Matka może być toksyczna dla nas, a nie dla wywern, w tym dla narratorki. Współczucie dla siostry jest zrozumiałe i rzucenie wyzwania też. Dziwne jest to, że Mey nie jest nawet zdziwiona postępowaniem siostry, obalającym wszystkie ich brutalne, wywernowe normy. Za łatwo jej to przychodzi, co nie znaczy, że nie powinna jej poprzeć.

Dzięki za kolejne komentarze.

Gravel, ten dialog ojca i syna wziął się z tego, że ludzie najpierw są zapatrzeni i zahipnotyzowani wywernami, a dopiero po chwili ojciec zaczyna racjonalnie myśleć.

opowiadanie jest statyczne, oparte na rozmowach między bohaterami

Trochę latały te wywerny i walczyły. ;) Zostawiłam tylko sceny ważne dla tej historii, taki mam styl.

Rozumiem, że przy niewielkiej długości opowiadania ciężko byłoby subtelniej pokazać dojrzewanie do walki, trzeba było uciec się do lekkiego przerysowania postaci.

Zgadza się. W kolejnym opowiadaniu zamierzam poeksperymentować ze stylem i bohaterami.

 

Nikolzollernie, masz prawo do własnej interpretacji.

Mey jest zdziwiona postępowaniem siostry, np. tutaj:

–  Żeby zdążyli – szepcze Itel, moja starsza siostra.

Patrzę na nią ze zdziwieniem. Nie rozumiem.

Mey nie zdradzi Itel z powodu więzi między nimi.

ten dialog ojca i syna wziął się z tego, że ludzie najpierw są zapatrzeni i zahipnotyzowani wywernami, a dopiero po chwili ojciec zaczyna racjonalnie myśleć.

Zabrakło tego w tekście; może warto jakoś dopisać w didaskaliach?

three goblins in a trench coat pretending to be a human

Interesujący pomysł na prawie smoki. Ani potwory, ani słodziaki, ani wierzchowce dla ludzi… Po prostu istoty z własnymi, zróżnicowanymi osobowościami.

No to składają jaja czy rodzą? Zdecyduj się, bo w którymś momencie wspominasz o rodzeniu potomka.

Fajnie pokazane więzi w stadzie. Ale trochę nie gra to, że można się z siostrą kochać, rozczulać nad siostrzeńcem, ale trzeba zabić matkę, żeby objąć dowództwo. Stare osobniki mają kapitał wiedzy. Społeczność, która się ich szybko pozbywa, nie ma przed sobą świetlanej przyszłości.

Babska logika rządzi!

Ale to przecież fragment jest. Powinnaś oznaczyć to opowiadanie jako FRAGMENT. Ja nie przyjmuję do wiadomości, że to jest całość, że nie będzie dalszego ciągu.

Czytało się świetnie, po prostu kawał dobrego, wciągającego fantasy. Tak się powinno pisać. Odwrócony punkt widzenia jest atrakcyjny. Nie widzę tutaj jednak stada, jako bohatera. Widzę Mey, Itel i matkę, bardzo fajnie i trochę po ludzku przedstawione. Jeśli miałbym się czegoś czepiać, to właśnie tego, że wywerny, pomimo swoich cech szczególnych, są jednak takie bardzo ludzkie.

Jeśli kliczka brakuje, to lecę poprosić.

I napisz proszę ciąg dalszy, bo Ovi na niego zasługuje. Na pewno wszyscy chcemy wiedzieć co z niego wyrośnie.

Jeśli komuś się wydaje, że mnie tu nie ma, to spieszę powiadomić, że mu się wydaje.

Wyrweny, prawie smoki, poleciały do biblio:) Cieszę się z tego!

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Finklo, Fizyku, dziękuję za kliki.

 

Gravel, już poprawione.

 

Finklo, z rodzeniem już poprawiłam.

Ale trochę nie gra to, że można się z siostrą kochać, rozczulać nad siostrzeńcem, ale trzeba zabić matkę, żeby objąć dowództwo.

Tu zebrało się kilka rzeczy. Zwierzęta żyjące w gromadach walczą o przywództwo, to zostało zachowane. Jednocześnie wywerny są uczłowieczone, w tym znaczeniu matka jest toksyczna, jej postępowanie w końcu prowadzi do wybuchu. Mija długi czas, zanim Mey odważa się rzucić wyzwanie matce, ale w końcu nie wytrzymuje ciśnienia. Myślę też, że Itel pełni dla Mey rolę zastępczej matki, daje jej to, czego nie dostała od prawdziwej matki. Dlatego więź między nimi staje się tak silna.

W moim zamyśle Mey miała być połączeniem bestii z istotą zdolną do wyższych uczuć.

Stare osobniki mają kapitał wiedzy. Społeczność, która się ich szybko pozbywa, nie ma przed sobą świetlanej przyszłości.

Zgadza się. Tym większe ryzyko starcia z matką. Osobiście mam nadzieję, że Mey z pomocą siostry jednak podoła wyzwaniu. W pobliżu ma też stado Zielonych z mądrością Sura.

 

Fizyku, niestety, nie będzie dalszego ciągu. O zakończeniu już pisałam, celowo ucięłam właśnie w tym miejscu, żeby każdy sam dopowiedział tę historię i odpowiedział sobie na pytanie, jak według niego powinno się to skończyć. Sądzę, że każde inne zakończenie byłoby niepełne.

 

Asylum, ja też się cieszę.

Fajnie i gładko się czytało. Tylko to otwarte zakończenie wkurza. Szkoda, że nie zamierzasz kontynuować.

Piotrze, właśnie o to chodzi, żeby zakończenie pozostawiło niedosyt i prowokowało do przemyślenia problemu. Dzięki za komentarz.

Fajniy pomysł, a i historia nieźle przedstawiona, tyle że przez cały czas nie mogę pozbyć się wrażenia, że życie stada wywern zbytnio przypomina społeczność ludzką.

 

Nie zdążą, jeśli teraz za­pi­ku­je­my w dół. ―> Masło maślane – czy można zapikować w górę?

Wystarczy: Nie zdążą, jeśli teraz za­pi­ku­je­my.

 

Jak deszcz śmier­ci pi­ku­je­my w dół. ―> Jak wyżej.

 

Czuję prze­szy­wa­ją­cy ból w miej­scu, gdzie ramię łączy się ze skrzy­dłem. ―> Literówka.

 

Matka pod­cho­dzi do mnie, z su­ro­wą miną zerka na moją ranę. ―> Czy oba zaimki są niezbędne?

 

Wska­zu­je szpo­nem po­tęż­ne­go, ciem­no zie­lo­ne­go samca. ―> Wska­zu­je szpo­nem po­tęż­ne­go, ciem­nozie­lo­ne­go samca.

 

ale za­miast po­fru­nąć, spada pro­sto w dół. ―> Masło maślane – czy mógł spadać w górę?

Może wystarczy: …ale za­miast po­fru­nąć, spada.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Regulatorzy, dziękuję za komentarz i łapankę. Błędy już poprawiłam.

Wywerny są częściowo ludzkie, bez tego trudno by mi było pokazać w opowiadaniu problemy, też zdecydowanie ludzkie. Itel z założenia miała być zupełnie inna od pozostałych, u których starałam się pokazać krwiożerczość, pewną bezwzględność i przywiązanie do stada.

No cóż, Ando, na wywernach nie znam się zbyt dobrze, zdecydowanie wolę koty. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

O kotach już pisałam, ale jeszcze się pojawią w kolejnych tekstach, obok psów i wilków. :)

Ando, utwierdziłaś mnie w przekonaniu o wyższości kotów nad wywernami. ;D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nie znałam żadnej wywerny osobiście. ;) Po obserwacji mojego kota dochodzę do wniosku, że to bardzo inteligentne zwierzęta, chociaż psy też lubię.

I ja lubię psy, ale koty mają nad nimi tę przewagę, że same wychodzą na spacer. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

–  Zobacz[+,] tato, smoki!

–  Wytrzymaj[+,] Mey, jutro będzie lepiej –  szepcze.

Fajne, podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Anet, przecinki poprawione. Dzięki za komentarz. :)

Fajnie napisane, dobrze i ciekawie się czyta, choć faktycznie, to jest fragment a nie zamknięte opowiadanie.

Co do walki o przywództwo i konieczności zabicia Matki. to sytuacja ta jest całkiem realistyczna, często spotykana w społecznościach na wcześniejszych poziomach rozwoju cywilizacyjnego. Mogę tu wymienić na przykład zabijanie tzw. świętych królów przez ich następców: zwyczaj udokumentowany u Celtów, jego pozostałością mogła być instytucja Króla Lasu z italskiego Nemi w czasach rzymskich, ale prawdopodobnie był on znacznie bardziej rozpowszechniony. Na przykład egipskie święto sed – odnowienia sił króla – mogło być pozostałością podobnego zwyczaju w predynastycznym Egipcie.

Historia lub antropologia dostarcza nam przykładów innych podobnego rodzaju tradycji, które mogą nam wydawać się dziwaczne, nielogiczne lub nawet odrażające. Scytowie na przykład nakłaniali starszych ludzi do samobójstwa, aby nie byli obciążeniem dla plemienia. Królowie pierwszej dynastii egipskiej (od XXXI do XXIX w. p.n.e.) zabierali ze sobą w zaświaty sporą część swojego ziemskiego dworu, a podobny zwyczaj znamy też z sumeryjskiego Ur z czasów tamtejszej I dynastii (XXVI w. p.n.e.). Jeden z tamtejszych grobowców nazwany został przez jego odkrywcę Wielkim Kanałem Śmierci, zawierał bowiem obok ciała władcy setki innych szkieletów: żołnierzy, muzyków z instrumentami i innych członków dworu. Nam może to wydawać się absurdalne: takie marnotrawstwo ludzi, mających pewnie różne użyteczne umiejętności, ale starożytni mogli na te sprawy patrzeć zupełnie inaczej.

Tak więc jest do czego nawiązywać próbując opisać prymitywne społeczności.

Interesujący tekst.

Przede wszystkim podobał mi się pomysł napisania tekstu z perspektywy wiwern. To ciekawe, bo nawet jeśli decydujemy się prezentować w opowiadaniu stworzenia czy to prawdziwe, czy mityczne, a niechby nawet i całkiem zmyślone, to zwykle, tak czy inaczej, oglądamy je z perspektywy człowieka i jego sposobu postrzegania świata. Ty idziesz krok dalej, ważąc się na prezentację obrazów i zdarzeń właśnie z perspektywy owych mitycznych stworzeń. Na pewno jest to wartościowy koncept, bo też i z marszu budzi zainteresowanie czytelnika. Przynajmniej w moim przypadku tak to działało.

Jest to więc koncept ciekawy, ale i wymagający.

Wymagający dlatego, że w takim przypadku masz właściwie dwie ścieżki “rozwoju” opowiadania. I każda wymaga sporej “gimnastyki”. Pierwsza to uczłowieczenie Wiwern, celem stworzenia postaw i zachowań zrozumiałych dla czytelnika. Człowiek może w końcu w pełni zrozumieć tylko człowieka, więc i muszą mieć z niego coś w sobie owe Wiwerny, by była to kreacja przejrzysta dla czytelnika.

Druga opcja to prezentacja Wiwern w pełni autentycznych. Zaprezentowanie ich wyłącznie jako prawie smoki, bez żadnych elementów , wtrętów, czy choćby odruchów i emocji człowieczych. Ta koncepcja wydaje się być ciekawsza. Ale jak w oparciu o nią zbudować czytelne opowiadanie? Wszakże nie będzie w niej tej perspektywy człowieczej, jedynej, która jest dla nas w pełni zrozumiała. 

Byłem więc ciekaw, w którą stronę pójdziesz i okazało się, że wybierasz wariant pośredni. To znaczy, zostawiasz pewną smoczą autentyczność, a jednocześnie wplatasz elementy ludzkich reakcji i odczuć. Takich, które zwykle służą w tekstach “kibicowaniu” bohaterom. Nabieraniu do nich sympatii. Itp.

Człowieczeństwo mogłoby trochę przeszkadzać. Było go całkiem sporo. A może zwyczajnie pewne rzeczy były “typowo” ludzkie, a ja chciałbym więcej tej gadziej autentyczności.

Piszę “mogłoby”, bo znalazłaś sposób, żeby to fajnie ominąć. Mianowicie, przedstawiasz ciekawy koncept problemu niepełnosprawności u istot, kierujących się pewnie w większej mierze instynktami niż odczuciami. W takiej sytuacji wspomnianą ludzkość niektórych zachowań można wytłumaczyć i przyjąć, bo czemuś służą. A służą niejako zderzeniu typowo ludzkich dylematów, odczuć czy problemów, ze środowiskiem opartym na instynktach, które to instynkty z założenia, jak gdyby, ten odczucia czy dylematy wykluczają.

Tekst więc bardzo interesujący i tylko żal było mi trochę, że służył on wyłącznie prezentacji problemu. Nie jest to wada tekstu jako taka, ale wiesz: poczytałoby się więcej. :-)

Samozwańczy Lotny Dyżurny-Partyzant; Nieoficjalny członek stowarzyszenia Malkontentów i Hipochondryków

Marcinie, dzięki za odwiedziny. Niestety, nie będzie dalszej części, to opowiadanie z otwartym zakończeniem. Tak jak pisałam, ma ono skłaniać czytelnika do zadawania pytań i własnej odpowiedzi, co zrobiłby na miejscu stada. Jednak główna zmiana już się dokonała u wywern, Mey odważyła się przeciwstawić matce.

Masz rację, że dużo społeczności funkcjonowało w ten sposób, początkowo chciałam oprzeć się głównie na relacjach w stadzie wilków.

 

CM, cieszę się, że opowiadanie Ci się spodobało.

Tekst więc bardzo interesujący i tylko żal było mi trochę, że służył on wyłącznie prezentacji problemu.

Problem domagał się prezentacji. ;) Pewnie będą następne teksty, ale już nie o wywernach.

Trafnie opisałeś problem z uczłowieczeniem wywern – miałam go w tym opowiadaniu i w innych tekstach ze zwierzęcymi bohaterami.

Dotarłem w końcu do Twoich prawie smoków i muszę stwierdzić, że są fajne. Nie prawie fajne, ale fajne całkowicie :-) 

Mogę sie oczywiście zgodzić z przedpiścami, że wiwerny są bardzo ludzkie. Można byłoby wstawić zamiast ich dowolnie inne fantastyczne stworzenie i niewiele by się zmieniło. Ba, nawet humanoidalne, gdyby nieco przerobić motyw ze składaniem jaj :-) A może nawet i zupełnie ludzkie (na przykład konflikt Neandertalczyk – "Cromanionczyk"). 

Bo wiwerny wiwernami, ale poruszasz się po solidnie wygniecionych koleinach fabularnych. Zagrożona grupa, rządząca się restrykcyjnymi prawami, innomyśląca jednostka, ostatecznie buntująca się przeciw dawno ustalonemu porządkowi, do czego impulsem było dziecko w niebezpieczeństwie (czy tylko ja widzę tu Jacoba ze "Zmierzchu"? ;-)) w oczywisty sposób emocjonalnie działająca na czytelnika krzywda owego dziecka… Niczego nowego tu nie otrzymujemy. Myślę, że byłoby ciekawiej, gdyby (tak jak któryś z przedpiśców twierdził) wiwerny porozumiewały się w jakiś oryginalny sposób, myślały niestandardowo, zaskakująco, były… no tak gadzio inne. Wtedy tekst, mimo dość przewidywalnej fabuły, byłby, według mnie, piórkowy. 

Ale i tak jest bardzo dobry, przede wszystkim ze względu na styl – plastyczny w opisach, emocjonalny w nastroju i dynamiczny w scenach akcji, a przy tym bez przerysowania i egzaltacji. 

Dobra robota. 

Aha, ta… może nie urwana, ale (w odpowiednim miejscu) zawieszona końcówka to dobry pomysł :-) 

Pozdrawiam! 

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Thargone, dziękuję za odwiedziny.

Nie po raz pierwszy Twój komentarz motywuje mnie do dalszej pracy. Oczywiście, masz rację, oprócz “Zmierzchu” – jeśli takie nawiązanie się pojawiło, to nieświadomie. Postaram się wykorzystać Twoje rady w kolejnych tekstach.

Trochę żartowałem z tym "Zmierzchem" :-) Tamten wilkołak, Jacob, przez większość czasu myślał inaczej, niż reszta stada, ostatecznie rzucił wyzwanie alfie, gdy poszło o bezpieczeństwo dziecka Belli i Edwarda… :-) 

Jasne, że nie nawiązywałaś do "Zmierzchu", tylko do popularnego archetypu buntownika :-) 

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Już dawno czytałam "Zmierzch", nie wszystkie wątki pamiętam. W moimoopowiadaniu jest nawiązanie do wilków.

Dni się wydłużyły, noce stały się cieplejsze, a moje ramię zdążyło się zagoić.

Matka znów zwołała zebranie.

Opowiadanie jest w czasie teraźniejszym. Tutaj zmieniłaś chwilowo na przeszły i zgrzytnęło.

Dziś wielki dzień, lecimy do Zielonych. Tamte wywerny też żyją w górach, wystarczająco daleko, żeby nigdy nie wchodzić na nasze terytorium.

Kiedy zbliżamy się do ich gniazd, pojawia się zapach tamtych: bliski, a jednocześnie niepokojący.

Przyglądam się przewodnikowi Zielonych. Nigdy nie widziałam większej wywerny. Jego masywny korpus przypomina stare drzewo,

Nie brzmi to najlepiej.

 

Poza powyższymi mankamentami opowiadanie bardzo mi się podobało. Ciekawa perspektywa. Uniwersalny, bardzo ludzki problem, czy poświęcić stado dla jednostki, czy jednostkę dla stada, gdzie każdy wybór niesie za sobą negatywne konsekwencje. Nie ma tu dobrego wyboru, jest tylko kwestia priorytetów, co w danej chwili jest ważniejsze.

Językowo i stylistycznie ładnie napisane. Fabuła przemyślana.

Moja ocena 5/6.

 

ps. Wywaliłbym z tagów “niepełnosprawność”, bo spoiluje.

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Chrościsko, dzięki za komentarz i wysoką ocenę. Tag wywalony, błędy poprawione oprócz ostatniego, myślę, że to może zostać, bo nie bardzo mogę czymś zastąpić te słowa.

Może “Spoglądam na przewodnika…”?

"Wolność polega na tym, że możemy czynić wszystko, co nie przynosi szkody bliźniemu naszemu". Paryż, 1789 r.

Patrzę, wpatruję, zerkam, obserwuję…

Babska logika rządzi!

Już zmieniłam, dzięki!

W sumie IMO ciepłe. Polecam

:)

Nowa Fantastyka