- Opowiadanie: Cephiednomiko - Jeźdźcy Upuaut – IV. Pasożyt

Jeźdźcy Upuaut – IV. Pasożyt

Oceny

Jeźdźcy Upuaut – IV. Pasożyt

Świtało, a on miał problem, żeby przypomnieć sobie, co robił przez ostatnie godziny. Był w szpitalu, to pamiętał, zresztą dowód na to stanowiły leki, które leżały na podłodze obok łóżka. Pamiętał lekarkę i jej zapewnienia, że to tylko zwykła infekcja. Bardzo chciałby w to wierzyć. Dlaczego jednak nie potrafił sobie przypomnieć niczego, co było potem? Nie pamiętał jak wrócił do domu, ani kiedy znalazł się w swoim łóżku.

 

Gdyby wiedział, że tak to odchoruje, nigdy nie poszedłby z Siwym na miasto. Jeszcze w uszach mu dudniły jego zapewnienia: „Nie bądź cienias, Artek. Zabawimy się trochę, a w poniedziałek wrócisz normalnie do roboty.” Nie wrócił. Od tamtego dnia czuł się tylko gorzej. Miał luki w pamięci, dręczyła go gorączka, coraz częściej prześladowały go jakieś omamy. Nie miał pojęcia, co takiego zażyli, choć nie pamiętał, by brali cokolwiek. To było w tym najdziwniejsze. Wiedział, że wcale nie wypił dużo, a jednak w pewnej chwili film mu się zupełnie urwał i dalej jest tylko pustka. Gdy odzyskał przytomność, leżał na tylnym siedzeniu samochodu Siwego, a przez okna wpadało światło poranka. Po jego kumplu nie było śladu, zresztą Artur czuł się zbyt skołowany, by go szukać. Drań sam się znajdzie, kiedy nikt nie będzie się tego spodziewał. Tymczasem Artur z trudem dowlókł się do domu i przeleżał resztę dnia, nie mając siły, by chociaż skorzystać z toalety. Nawet jego matka, która zazwyczaj niezbyt przejmowała się swoimi dziećmi, przyszła zapytać czemu nie wychodzi z łóżka. Zbył ją historią o kacu gigancie. Tego dnia za bardzo bał się, ze jeśli pójdzie do lekarza, to odkryją, że łykał jakieś nielegalne świństwo i wyślą go na odwyk czy inne gówno, którego wcale nie potrzebował. To że od czasu do czasu zażył jakieś prochy dla lepszej zabawy, jeszcze nie czyniło z niego narkomana. Jednak dni mijały, a on wcale nie czuł się lepiej.

Otumaniony środkami przeciwbólowymi, które jakoś nie pomagały na potworną migrenę, starał się przeczekać paskudne samopoczucie. Przez trzy dni próbował dojść do siebie. Niestety z trudem czołgał się do kibla, a co gorsza rzygał jak kot, ilekroć zjadł cokolwiek. Któregoś dnia jego siostra, Marta, zebrała się i choć była dopiero trzynastoletnią smarkulą, ugotowała mu zupę. Nawet to nie chciało przejść mu przez gardło, wręcz sam zapach jedzenia powodował nieprzyjemne skurcze żołądka i meczące mdłości.

Leżał na łóżku, co jakiś czas odpływając w nierealne, pełne groteskowych koszmarów, sny. Widział w nich ludzi rozszarpanych na kawałki, których wnętrzności, niczym absurdalne girlandy zwisały z sufitu i potworne istoty, które krzywymi, szponiastymi łapami, cięły je na kawałki i pożerały łapczywie. W jednym z podobnych koszmarów dostrzegł, że jego palce również zaczynają przypominać szpony i widział, jak sam chwyta za oślizgły kawałek surowego mięsa, który bez wahania wkłada do ust i zjada niczym największy przysmak. Szczęście i błogość jakie ogarnęły go w tamtej chwili, nie dały się porównać z niczym innym. Najsilniejsze dragi czy najbardziej dziki seks nigdy nie dały mu takiej rozkoszy, jak moment pożarcia ludzkiego mięsa.

Ten sen, mimo swej makabryczności, nie wydawał się wcale przerażający, wręcz przeciwnie, przynosił ulgę i wytchnienie, ale nagle Artur dostrzegł parę zwierzęcych ślepi zwróconych w jego stronę i zbudził się z tak przeraźliwym krzykiem, że chyba usłyszeli go wszyscy mieszkańcy bloku.

Siedział na łóżku i spazmatycznie otwierał usta, próbując złapać oddech. Dłońmi chwycił za szyję, ale zaciśnięta krtań nie przepuszczała ani odrobiny powietrza. Czuł jak coraz bardziej pali go w płucach, a w głowie wiruje przeraźliwie. Dając się ponieść narastającej panice, próbował wstać, ale jedynie zsunął się z łóżka. Gwałtowne uderzenie o podłogę rozluźniło nieco blokadę, dzięki czemu zdołał chwycić kilka haustów powietrza. Niemal natychmiast poczuł silny skurcz i zwymiotował tę odrobinę wody, którą wypił przed zaśnięciem.

Do pokoju wbiegła Marta i przerażona usiadła na podłodze koło niego.

– Arti, powinieneś iść do lekarza! – powiedziała drżącym głosem. – Zadzwonię po pogotowie.

– Nie – jęknął. – Matka się wścieknie, jak ją zbudzą. Zamów mi taksówkę, pojadę na SOR.

Oboje dobrze wiedzieli, że na ich matkę nie mają co liczyć. Artur od kiedy skończył dziesięć lat rozumiał, że to agresywna pijaczka, której lepiej nie wchodzić w drogę. Przez większość czasu potrafił po prostu jej unikać, zresztą rzadko opuszczała swój pokój, który zamieniła w prywatną melinę. Nie chciał jednak, by z jego powodu Marta miała problemy. Dziewczyna też to rozumiała, dlatego jedynie pokiwała głową i pomogła mu podnieść się z podłogi. Zadbała, by założył kurtkę i wcisnęła mu w dłoń trochę pieniędzy, które skrzętnie ukrywała przed matką. A potem zadzwoniła po taryfę i sprowadziła go na dół.

– Może pojechać z tobą? – zapytała, kiedy siedział już w środku.

– Idź do domu, dam sobie radę. Dostanę leki i zaraz wracam.

– Dzwoń, jakby cię jednak zatrzymali w szpitalu.

Artur skinął głową, bo po prawdzie nie miał siły więcej się odzywać.

 

Nie pamiętał zbytnio drogi do szpitala, ani badań, które mu robiono. A teraz leżał w łóżku i starał się dojść do siebie. Jedno z opakowań leków było napoczęte, więc najwyraźniej musiał coś już brać, choć nie umiał powiedzieć, o której godzinie. Na razie jednak nie czuł żadnej poprawy i miał tylko nadzieję, że ta dziwna duszność nie powróci. A może to był tylko atak paniki wywołany koszmarami? Przeszedł go dreszcz, kiedy przypomniał sobie te patrzące na niego oczy. Niby nic nadzwyczajnego, ale przeraziły go znacznie bardziej niż wszystkie inne makabryczne sceny. Tamte wydawały się po prostu zbyt abstrakcyjne, by rzeczywiście go wystraszyć.

Mimo to wydawało się, że jest z nim trochę lepiej. Gorączka nieco spadła, a jego wnętrzności przestały zwijać się w precel. Nie czuł nawet głodu, jedynie trochę zaschło mu w ustach, ale to była niewielka niedogodność w stosunku do wcześniejszych sensacji.

– Lepiej się czujesz? – zapytała Marta, kiedy kilka godzin później weszła do pokoju i zobaczyła, że siedzi na łóżku, oglądając wiadomości w telewizji.

Pokiwał głową.

– Ta wizyta w szpitalu to był jednak dobry pomysł. Nie wiem, jakie prochy przepisała mi lekarka, ale to mocny towar.

Dziewczyna wzięła się pod boki i skrzywiła lekko na tak niewybredny dowcip.

– Stanowczo lepiej, skoro wrócił ci humor. Może zjesz jakiś obiad?

– Nie, nie czuję się jeszcze na siłach, by coś jeść. Na samą myśl robi mi się gorzej.

Marta skinęła głową i ograniczyła się tylko do uzupełnienia szklanki przy łóżku wodą.

– Matka nie marudziła? – zapytał po chwili Artur.

– Nie widziałam jej od wczoraj. Siedzi w pokoju i wiesz co, jakoś nie mam ochoty tam zaglądać.

Chłopak skrzywił się, słysząc te słowa, ale ostatecznie pokiwał głowa. Doskonale rozumiał niechęć siostry. Matka pewnie leżała w alkoholowym cugu, zarzygana i zasikana po łokcie. Wystarczyło, że Marta musiała się przez ostatnie dni nim opiekować. I tak była z niej bardzo dzielna dziewczyna.

 

Do wieczora Artur był przekonany, że powoli wychodzi na prostą. Łykał żelazo i proszki na gorączkę, które nawet nie próbowały wraz z wodą wydostać się na zewnątrz, a po dwudziestej zażył kolejną porcję antybiotyku.

Niedługo później poczuł głód. Nie było to jednak lekkie ssanie, lecz miał wrażenie, że żołądek przekręci mu się na drugą stronę. Zwinięty w kłębek na łóżku, walczył z kolejnymi spazmami bólu i nawracającymi falami mdłości. Nie wiedział czy gorączka również wróciła, ale ponieważ momentami miał wrażenie, że traci kontakt z rzeczywistością, to nie mógł tego wykluczyć.

W uszach dudniło mu, jakby jechał w rozpędzonym pociągu, a oczy zachodziły mu mgłą, aż nagle z całego tego otępienia dotarło do niego jedno słowo.

Głodny…

Przetarł oczy, spodziewając się, że ktoś jest w pokoju, ale kiedy zdołał usiąść na łóżku i rozejrzeć się dookoła zrozumiał, że jest sam.

Jestem głodny…

Coraz bardziej spanikowany, ponownie się rozejrzał, ale nie było już cienia wątpliwości, ten dziwny, skrzeczący głos dobiegał z jego głowy. Czy to kolejny objaw choroby? Czy ogarnął go obłęd?

Drżącą dłonią przetarł twarz i sięgnął po szklankę. Kiedy wypił pierwszy łyk, kolejny skurcz zmusił go do spazmatycznego kaszlu. Szklanka upadła na podłogę, roztrzaskując się wraz z zawartością.

Nie wody… krwi…

– Co? – Nie zdołał powstrzymać pytania.

Krwi… mięsa… słodkich bebechów. Tak jak wczoraj.

– Wczoraj?

Naraz stanął mu przed oczami ten nierealny sen, w którym zjadał ludzkie wnętrzności. Ogłupiały tą absurdalną myślą, zerwał się z łóżka, ale natychmiast zakręciło mu się w głowie i z trudem utrzymał równowagę, łapiąc się ściany. Świat wirował, a co gorsza ten irytujący głos wydawał się coraz bardziej natarczywy.

Zataczając się i obijając o meble, wyszedł z pokoju. W mieszkaniu panowała cisza i mrok, najwyraźniej znowu stracił poczucie czasu i już dawno zapadła noc, choć miał wrażenie, że dopiero co brał wieczorne leki. Teraz jednak nie był w stanie zbyt logicznie myśleć, a tym bardziej analizować, co się z nim działo. Zamiast tego coraz intensywniej wsłuchiwał się w dziwaczny głos, który jak mantrę powtarzał swoje krwiste pragnienia.

Prowadzony irracjonalnym przeczuciem, przeszedł przez korytarz i stanął przed drzwiami do pokoju matki – nory jak zazwyczaj ją określał. Trzykrotnie uderzył w nie pięścią, ale nie doczekał się żadnej odpowiedzi, dlatego ostatecznie wziął płytki wdech i nacisnął klamkę.

Wnętrze pomieszczenia oświetlane było jedynie światłem telewizora, ale jego przywykłe już do mroku oczy od raz dostrzegły to, czego szukał. Cała podłoga zasłana była śmieciami, resztami jedzenia, potłuczonymi butelkami, brudnymi ubraniami i… fragmentami ludzkiego ciała.

Artur poczuł jak nogi się pod nim uginają i opadł na kolana. Szeroko otwartymi oczami patrzył na makabryczny obraz przed sobą. Na podłodze, na meblach, nawet na zasłonach i telewizorze widać było nieco już zaschnięte kawałki mięsa, skóry i krwi. A kiedy spojrzał w kąt, dostrzegł korpus pozbawiony kończyn, który jeszcze nie tak dawno był jego pożałowania godną matką. Nie zwymiotował chyba tylko dlatego, że już nic nie pozostało w jego żołądku. Zamiast tego po prostu patrzył z niedowierzaniem na rzeź, której był sprawcą. Ani przez moment nie miał wątpliwości, że ubiegłej nocy dostał się do tego pokoju, rozszarpał kobietę i zjadł jej wnętrzności.

Jeśli myślał, że nie jest w stanie już wymiotować, to ostatnia konkluzja wyprowadziła go z tego błędu. Zwinięty na podłodze, przez długi czas walczył z kolejnymi falami nudności.

Jestem taki głodny! – wrzasnął niespodziewanie głos. – Ten zapach doprowadza mnie do szału! Mięso! Flaki! Jeść!

Artur w dziecięcym geście zakrył uszy dłońmi, choć w żaden sposób nie uciszyło to intruza, który atakował jego umysł.

– Zamknij się! – syknął. – Zamknij się! Zamknij się! Zamknij się!

Sam się zamknij! Jestem głodny!

W gwałtownym przebłysku chłopak podniósł się do pionu. Ten głos mu odpowiedział! To nie był tylko bezładny bełkot, ale logiczna, konkretna odpowiedź.

– Kim jesteś?

Z wnętrza jego głowy wydobył się złowrogi rechot.

Nowym mieszkańcem. A teraz mnie nakarm albo poczujesz mój gniew.

– Nakarmić ciebie? Jak?

Tam za drzwiami. Nawet tu czuję jej krew tętniącą w żyłach. Idź tam, będziemy ucztować tak jak wczoraj!

Artur powoli odwrócił się i spojrzał na drzwi sąsiedniego pokoju. Marta!

– Nigdy! – Poderwał się i ruszył w przeciwną stronę.

Nie bądź śmieszny! Jestem głodny i ty również!

Naraz poczuł, jak kolejny skurcz przeszywa mu trzewia. Pociemniało mu przed oczami, a głuche dudnienie w uszach przybrało na sile. Mimo to zdołał chwycić za klamkę i wypadł na klatkę schodową. Niczym pijany schodził w dół, zataczając się między ścianą, a poręczą. Raz nawet stoczył się na półpiętro i przez dłuższą chwilę nie dawał rady stanąć ponownie na nogi, ale nawet przeszywający ból, zawroty głowy i ten coraz bardziej wściekły głos nie były w stanie go powstrzymać. Musiał znaleźć się jak najdalej od domu, jak najdalej od siostry, by nie skrzywdził jej jak matki. Na myśl o drobnym ciele Marty rozszarpanym na kawałki, żaden ból nie wydawał się tak przerażający.

Jestem strasznie głodny! Jeśli mnie nie nakarmisz, to zjem twoje bebechy! – wrzeszczał głos.

– Śmiało, zjadaj do woli, nic innego nie dostaniesz.

Artur nawet nie zastanawiał się, co pomyślą ludzie jeśli zobaczą go w takim stanie, zataczającego się i gadającego do siebie. Na szczęście był środek nocy i okolica świeciła pustkami. Artur poszedł wzdłuż bloku, a potem przez parking, aż do niewielkiego skweru, który za dnia był królestwem miejscowej żulerni. O tej porze nieliczne latarnie słabo rozpraszały mrok, a gęste chaszcze dawały ułudę schronienia. Artur wczołgał się między gałęzie i położył na ziemi, starając się zapanować nad rozszalały ciałem. Skulił się w pozycji embrionalnej, próbując powstrzymać spazmy, choć te szybko przerodziły się w coraz silniejszy szloch. Do oczu napłynęły mu łzy i przez długie minuty płakał jak dziecko nad okropnością tego, co zobaczył, a także tego, co działo się z nim samym.

Bez wątpienia oszalał i dopuścił się strasznych czynów. Czy inne morderstwa, o których było głośno w ostatnich dniach, również były jego dziełem? Tamci ludzie ponoć również zostali zabici w bardzo brutalny, niemal zwierzęcy sposób. Czy kiedy tracił świadomość, w obłędzie mordował przypadkowe osoby?

– Ilu? – zapytał, kiedy zdołał uspokoić oddech. – Ilu ludzi już pożarłeś?

To było irracjonalne, ale miał wrażenie, że tylko głos w jego głowie zna odpowiedzi.

Setki

– A ostatnio?

Dwoje. Osiłka i staruchę. Ale mój apetyt rośnie! Za chwilę znów będę ucztował!

Osiłek? Czy możliwe, by jego pierwszą ofiarą padł Siwy? Od czasu tej nieszczęsnej imprezy nie miał z nim żadnego kontaktu. Ale w takim razie nie on zabijał pozostałych. Czyżby byli inni?

– Są inni jak ty?

Tysiące… a gdy nadchodzi zmiana warty, wychodzimy na łowy, by zaspokoić nasz wieczny głód.

– Zmiana warty?

To święty czas! – W tajemniczym głosie wyraźnie słychać było rosnącą ekscytację. – Otwiera się droga.

– Ty już nikim więcej się nie pożywisz – mruknął Artur.

Bezczelna, małpo. Będę się tobą karmił, aż zostanie tylko pusta skorupa, która już nie postawi mi oporu.

– Prędzej zginę!

Zginiesz! Ale nawet śmierć cię nie ocali. Jesteś mój, na zawsze!

Złośliwy rechot przyprawił Artura o dreszcze. Wstrząsany skurczami bólu i głodu, czuł narastającą bezsilność. Sam już nie wiedział, czy to tylko wytwór jego trawionego chorobą umysłu, czy może rzeczywiście opanował go jakiś demon. Cokolwiek to było, stanowiło śmiertelne zagrożenie zarówno dla postronnych, jak i jego samego. A ponad wszystko Artur nie chciał, by cokolwiek przytrafiło się Marcie, nawet jeśli to oznaczałoby jego własny koniec.

Przygnieciony tymi myślami, nie potrafił znaleźć żadnego rozwiązania, skoro nawet śmierć nie była dla niego ucieczką. Choć bez wątpienia umierał. Czuł to w każdym mięśniu, w każdym przeszywającym skurczu i z kolejnymi upływającymi minutami, coraz bardziej modlił się, by to wszystko w końcu ustało. By ktoś to zakończył.

I wtedy zobaczył oczy ze swego snu. Dwa ślepia, błyszczące w ciemności niczym latarnie. Tym razem jednak nie napawały go przerażeniem. Naraz zrozumiał, że to nie on się ich bał, lecz ten, który próbował zawładnąć jego ciałem. Dla Artura te ślepia przynosiły obietnicę ukojenia.

Spośród ciemności wynurzyła się niewielka sylwetka psa, szczeniaka wręcz. Na pałąkowatych nogach, z wyraźnie zaznaczonymi żebrami, zbliżał się do niego straszliwie wychudzony psiak o oklapłych uszach i wielkich, smutnych, brązowych oczach. Teraz wcale nie wydawały się złowrogo żółte.

Pies z wyraźnym wysiłkiem podszedł do chłopaka i szturchnął długim pyskiem wysuniętą rękę.

– Nie wyglądasz dużo lepiej ode mnie – odezwał się z wysiłkiem Artur. – Niestety nie mam nic do jedzenia.

Zwierzę nieśmiało zamerdało długim ogonem, a potem podeszło do niego i zwinąwszy się na ziemi, wtuliło się w jego pierś. W jednej chwili cały ból go opuścił, a głos zamilkł na dobre. Mimo potwornego zmęczenia znalazł siłę, by unieść dłoń i pogłaskać wychudzone psie ciałko. Był miękki i tak niesamowicie ciepły, chciałby móc przygarnąć go i nakarmić, ale wiedział, że nie starczy mu czasu.

– Przynajmniej w takiej chwili nie jestem sam – wyszeptał i odpłynął w mrok.

 

Gdy serce Artura przestało bić, pies podniósł się z ziemi i otrzepał futro, a potem jego niewielkie szczęki zacisnęły się na brzuchu chłopaka i oderwały fragment skóry. Kolejne kawałki mięsa niknęły w gardle zwierzęcia, aż powstała wielka rana, z której wypłynęła czarna, śluzowata maź. Odrażająca substancja zaczęła gwałtownie parować w kontakcie z powietrzem. Pies zjeżył się na ten widok i cicho powarkiwał, aż cała nie zniknęła w niebycie.

Koniec

Komentarze

Przez chwilę myślałem, że chłopak zamieniał się w psa z poprzedniego odcinka.

Stopniowo zaczyna się wyłaniać ogólny obraz. Mam wrażenie, że masz go szczegółowo przemyślany. Jestem zachęcony do dalszej lektury.

Nowa Fantastyka