- Opowiadanie: Ja9876 - Okiem Ziemianina

Okiem Ziemianina

Moje pierwsze opowiadanie, napisane już jakiś czas temu. Dopiero teraz odkurzone i nieco poprawione. Od miesięcy targają mną mieszane uczucia – pisać cokolwiek, czy nie pisać. Pomysły są, ale póki co brak zdecydowania i działania. Nie wiem, czy opowiadanko jest cokolwiek warte. Prosiłbym o ocenę ewentualnych czytelników :)

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Biblioteka:

Nevaz, Finkla

Oceny

Okiem Ziemianina

Budzę się w środku nocy z nieznośnym bólem głowy i osobliwym wrażeniem, że śpię w nie swoim mieszkaniu, na nie swoim łóżku.

Patrzę mimowolnie na zegarek usadowiony na szafce nocnej. Jaskrawa poświata, jaką rzuca od razu zwraca moją uwagę. Wskazuje 1:31. Rozglądam się dalej po pomieszczeniu, które przed momentem uznałem i chyba nadal uznaję za obce. W pokoju panuje nieprzenikniona ciemność. Szczelnie zaciągnięte żaluzje tworzą zwartą barykadę przed światem zewnętrznym.

Po dłuższej chwili udaje mi się dostrzec kontury umeblowania. Widzę skraj łoża, po prawicy wspomniany stolik, przed nim krzesło, a na nim rozrzucone bezładnie ubrania. Naprzeciwko mnie stoi szafa z lustrem. W jego tafli odbija się mrok, kreuje nieprzyjemne wrażenie bezkresności, jakby otulił mnie zewsząd.

Biorę głęboki oddech i mówię sobie po cichu, że to mój dom, moja sypialnia i moje cholerne łóżko. Usiłuję wmówić sobie to wszystko, znaleźć punkt zaczepienia, cokolwiek, byle nie popaść w jakiś chory, wyimaginowany obłęd. Dochodzę do pewnego wniosku – to stęchłe, nieświeże powietrze stało się winowajcą niewytłumaczalnego popłochu w mym umyśle. Ale w powietrzu dało się wyczuć coś jeszcze, coś nieokreślonego i niepokojącego.

Leżę z otwartymi oczami w kompletnej ciszy i nasłuchuję nie wiadomo czego. Uświadamiam sobie nagle, że w pokoju obok gra telewizor. Słyszę przez ścianę dobywające się z niego dźwięki.  

Panika stopniowo ustępuje, a ja coraz usilniej staram się znaleźć sens w moim nagłym i niespodziewanym wybudzeniu. Zawsze byłem człowiekiem śpiącym snem grobowym, umarlaka rzekłbym dosadnie. Przynajmniej tak mi się w tej chwili wydaje, w tym stanie nie mogę stwierdzić niczego ze stuprocentową pewnością. Wszelkie próby wrócenia pamięcią do podobnych wydarzeń z przeszłości kończą się niepowodzeniem. Stały się one rozmyte, tworzą papkę, chaotyczny zlepek, z którego nie potrafię wyciągnąć niczego konkretnego. “Co się ze mną dzieje do licha” – myślę sobie w duchu.

…to bezprecedensowy atak na skalę globalną…

To ten rozsadzający czaszkę ucisk, to on miesza mi w głowie. Nigdy raczej nie miałem problemów z migrenami, choć nie umiem zrewidować tego stwierdzenia. Wyobrażam sobie jednak, bo przecież tego nie wiem, że ten ból jest po stokroć gorszy od najgorszej migreny, jaka kiedykolwiek komukolwiek się przytrafiła. Pod kopułą wyczuwam pulsujące, punktowe łupanie, rozprzestrzeniające się paroksyzmem bólu po całym wnętrzu. Dotykam skroni oraz czoła i nie czuję nic, żadnych objawów cierpienia. Przeszywające kłucie rozchodzi się wewnątrz, jakby ktoś zostawił tam w środku kilka żarzących się węgielków. Przypominam sobie, że gdzieś w łazience musi być jakaś uśmierzająca cierpienie, przynosząca tak mi teraz potrzebne ukojenie pastylka. Dlatego postanawiam zwlec się z łóżka.

…nie ustaliliśmy jeszcze, kto nas zaatakował…

Stawiam stopy na dywan, wstaję i wlokę się po omacku w kierunku łazienki. „Czy ona się tam znajduje?” – zastanawiam się, a następnie uderzam w najmniejszy palec u prawej stopy i klnę na zasrany stolik. Dlaczego, do kurwy nędzy, stoi on tak blisko łoża? Szuram prawą stopą i o mało nie przewracam się, natrafiając na krzesło. W tym mieszkaniu nic do siebie nie pasuje, meble tutaj dosłownie walają się, tworząc nieprzyjemną, zdradziecką przeszkodę. Po raz kolejny przychodzi mi odgonić próbę kwestionowania tego, gdzie się znajduję.

…świat płonie…

Czy wczoraj byłem na jakiejś ostrej popijawie i wylądowałem w czyimś apartamencie? Przepędzam tę myśl energicznym machnięciem ręki, choć nic z poprzedniej nocy nie pamiętam. Z drugiej strony musiałbym przeleżeć absolutnie sam w obcym łóżku kilkanaście godzin. A może kogoś zamordowałem i upchnąłem jej/jego ciało w lodówce lub pralce? Parsknąłem i szybko przegoniłem tę niedorzeczną refleksję. Trafiłem w końcu na drzwi. Wchodzę do łazienki i zapalam światło. Podskórnie czuję, że jestem w niej pierwszy raz w życiu.

Zerkam ostrożnie, czy pod prysznicem rzeczywiście nie ma nikogo nieproszonego i od jakiegoś czasu sztywnego. Pusto. Podchodzę do umywalki i spoglądam w lusterko. Patrzę na swoją udręczoną twarz. Nie jest to widok ciekawy. Zmierzwione włosy, zakole coraz bardziej ujawniające się z prawej strony czoła, moja pożal się Boże czupryna, mętny wzrok i podkrążone oczy, a na dokładkę parę zmarszczek.

…prosimy wszystkich o pozostanie w domach, na ulicach nie jest bezpiecznie, powtarzam – na ulicach nie jest bezpiecznie…

Otwieram szafeczkę koło umywalki i poszukuję nerwowo tabletki. Irytacja rośnie z każdą sekundą, co tylko wzmaga ból. Wreszcie! Wreszcie ją odszukuję. Leży samotna między szczoteczką a pastą do zębów. Przełykam bez zastanowienia i uśmiecham się do siebie. Nalewam wody do szklanki, którą biorę ze sobą. Zostawiam zapaloną lampkę nad umywalką po to, by nie wywinąć orła wracając do legowiska. Kładę się, czekam na ukojenie, jakie ma przynieść sen, gdy przez żaluzje przebija się przeraźliwie jasny blask wzmacniany dodatkowo kilkunastosekundowymi rozbłyskami.

Ociągam się, ale w końcu wstaję. Kroczę niechętnie i powolnie. Nie chce mi się podnosić żaluzji, więc kieruję się do sąsiedniego pokoju, pokoju dziennego zdaje się. Może stamtąd będę mógł coś ujrzeć. Wychodzę z sypialni i rozglądam się. Jedna ze ścian apartamentu wyłożona jest w całości szybami. Stanowi jedno wielgachne okno. Zbliżam się do niego.

Z mieszkania widać naprawdę sporo, ponieważ jest ono usytuowane dosyć wysoko, powyżej okolicznych budynków. W pierwszej chwili mój wzrok przyciąga to, co dzieje się w oddali, w głębi miasta. Oczom niedowierzam, kiedy spostrzegam ogień, wybuchy i potężny słup niezidentyfikowanego światła płynącego bezpośrednio z zachmurzonego nieba. To dziwne, ten drugi plan, ta sceneria rodem z jakiejś bitwy, pochłonęła moją uwagę na tyle, że w ogóle nie zainteresowałem się wydarzeniami rozgrywającymi się na planie pierwszym.

Podążam wzrokiem coraz bliżej i bliżej w kierunku zamieszkałego przeze mnie budynku. Widzę umiejscowione na skraju wielkiej metropolii osiedle. Pobliskie budowle pozostają nietknięte. Większość z nich mieni się tysiącem świateł płynących z mieszkań. W środku niektórych z nich uchwyciłem jakiś ruch, niecodzienne zbiorowisko ludzi, jakby organizowano huczną imprezę. Ale jest tam też coś jeszcze innego, nieprzypominającego ludzi w żaden sposób. Ich kształty rysują nietypowe cienie.

Zaniepokojony spoglądam wzdłuż pobliskich ulic. Po mojej lewej stronie i dalej na wschód rozciąga się park. Nie dostrzegam tam nic, rejestruję tylko drzewa, zieleń i bezlitosny mrok. Po prawej stronie znajduje się skrzyżowanie. Sygnalizacja świetlna działa, lecz o tej porze próżno szukać aut. Gapię się na chodnik i wypatruję jakiegokolwiek świadectwa życia. W końcu zauważam mężczyznę. Idzie spokojnie, więc to chyba ja po prostu oszalałem. To, co jednak początkowo wydawało mi się nieco przyspieszonym chodem, okazuje się szaleńczym biegiem. Starszy, po sześćdziesiątce facet pędzi na łeb na szyję przed siebie niczym sprinter, którego głównym celem stała się ucieczka przed czymś niepojętym.

Coś nie z tego świata dopada go w połowie drogi od skrzyżowania i zaciąga pod drzewa. To wszystko przekracza moje wyobrażenie. Strach i tajemniczość potęguje dodatkowo wszechobecna ciemność. Na drugim końcu parku pod latarnią zauważam wzmożoną krzątaninę. Idę po telefon komórkowy i wykorzystuję zoom we wbudowanym aparacie, ponieważ nie potrafię dojrzeć szczegółów. Zanim rozpocznę dalszą obserwację, upewniam się czy drzwi są zamknięte i wyłączam telewizor, ponieważ słychać w nim już wyłącznie trzaski i piski. Nie próbuję nawet wzywać pomocy, bo sygnał w telefonie milczy, a Internetu po prostu nie ma.

Czuję się jak główny bohater dreszczowca Hitchcocka „Okno na podwórze” z tą różnicą, że to ja przyglądam się osiedlu i widzę oprawców wprost z krainy grozy. To, co dosięgam wzrokiem, wprawia mnie w taki stan, że muszę usiąść. Przysuwam fotel, siadam i ponownie zerkam. Obok latarni spostrzegam maszynę wielkości miejskiego autobusu, ciągniętą przez ogromnego, przerośniętego kraba. Cały pokryty jest łuskami, a odnóża kończą szpiczaste ostrza.

W pewnym momencie krab przestaje wlec ustrojstwo i rzuca się na pojmanego przez jakąś istotę widzianego przeze mnie nieco wcześniej przechodnia. Jednym sprawnym cięciem pozbawia go głowy, dobiera się do jej wnętrza, jakby rozbijał łupinę orzecha i pałaszuje mózg. W tym czasie kolejne jego kopyta wrzucają zdekapitowane ciało do maszyny, która zaczyna wibrować, a następnie wypluwać z jedynego otworu jaki posiada krew oraz przemielone resztki mężczyzny.

Do piekielnej maszynki, niby sokowirówki, podbiegają pozostałe bestie. Mimo iż zbiera mi się na wymioty, oglądam ten gabinet osobliwości z otwartymi ustami. W czerwonej brei kąpie się i pożera zmielone mięso coś włochatego i kulfoniastego. Jego nieregularne kształty oraz chwiejny krok mogą śmieszyć. Przypomina Alfa, postać z popularnego w Stanach Zjednoczonych w latach osiemdziesiątych serialu komediowego. Ten zamiast karykaturalnego nochala ma jednak karykaturalnie długą, zwiniętą w rulonik trąbę. Rozwija ją i wącha krew oraz szczątki. Kołysze się prz tym, będąc w czymś w rodzaju ekstazy.

Koło włochacza przesuwa się stworzenie podobne do stonogi, tyle że z tysiącem, giętkich nóżek, ślepiami wirującymi w każdym możliwym kierunku oraz dwoma pojedynczymi, grubymi wąsami prawdopodobnie rejestrującymi drgania. Inne monstrum majstruje przy machinie. To z kolei wygląda jak żywcem wyciągnięte z filmu Tima Burtona „Marsjanie atakują”. Mały ludzik w srebrnym skafandrze, z przeszklonym kaskiem i głową w barwie zgniłej zieleni. Jest jeszcze coś, co trudno dostrzec. Humanoidalna sylwetka, smolista skóra, jaskrawe, świdrujące gały i paszcza z niezliczoną ilością czerwonych zębów. Przemyka niczym cień, nie da się go ujrzeć w pełnej krasie, bo celowo wybiera miejsca zacienione, pozbawione jakiegokolwiek oświetlenia.

Obserwację zakłócają nagłe wstrząsy. Słyszę donośne dudnienie, szyby w moim apartamencie trzęsą się, jakby miały zaraz wypaść. Na sąsiednich budynkach spostrzegam wyrośnięte pająki. Pełzają po nich i zaglądają swoimi wydłużonymi, peryskopowymi oczyskami do mieszkań. Stoję tak i patrzę jak urzeczony. Najgorszy koszmar z mojego dzieciństwa właśnie się ziścił – gigantyczne pajęczaki podbijają świat.

Trochę się dziwię, bo to jedyne obecnie wspomnienie, które wraca do mnie zupełnie wyraźnie, jak żywe. Przywołuję lata młodości i obraz dziadka rozprawiającego o monstrualnych pająkach śpiących w głębinach oceanów, w każdej chwili gotowych do przebudzenia. Ich pobratymców zdaniem dziadka powinienem szukać za szafami, w niedostępnych dla oczu zakamarkach. Teraz nie muszę zaglądać za szafę, horror mam przed sobą.

W porę udaje mi się ocknąć i gnam na złamanie karku, by pogasić wszelkie źródła światła. W ostatniej chwili chowam się. Przypatruję się, jak maszkara lezie po szklistej tafli, zatrzymuje i zbliża do szyby kilkanaście swoich ślepi. Lustrują pomieszczenie niezależnie od siebie, ustawiają się pod różnymi kątami i wypatrują oznak jakiegokolwiek ruchu. Dławi mnie niezdrowa ciekawość, czy gdyby takiego delikwenta pająk przyuważył, to czy w mig nie zniszczyłby okien, wdarł się do środka i pożarł swoją ofiarę żywcem. W takim zamyśleniu nie zorientowałem się nawet, że poczwary już nie ma. Pełznie gdzieś w dół, a ja uzmysłowiłem sobie, że nie mam szans na przeżycie, że to wyłącznie odraczanie wyroku. Mogę przebierać jedynie w sposobach, w jaki zdechnę. Czy potrafię uchronić się przed nieuchronnym? Tak jak próbowało tego dokonać dwóch kloszardów.

Powtórnie podchodzę do okna i od razu kieruję wzrok w pobliże sklepu monopolowego znajdującego się na ukos ode mnie. Nieco dalej majaczy stara, niszczejąca kamienica. Jej wschodnia część została wyburzona, gdyż groziła zawaleniem. Powstał tam niewielki parking dla samochodów, a przy samej ścianie ustawiono kontenery na śmieci. To w jednym z nich dostrzegam żebraków. W sekundowych odstępach podnoszą nieznacznie klapę pojemnika i rozglądają się po najbliższej okolicy. Najwidoczniej uznali otaczający ich rejon za względnie spokojny, bo postanawiają wyskoczyć z kryjówki i pognać do parku. Nie wiedzą, że biegną ku własnej zgubie.

Nie mrugnąłem okiem, a jeden z nich leżał powalony przez bestię. Drugi widząc, co się dzieje, zawrócił momentalnie i ponownie wskoczył do śmietnika. Liczył na to, że znowu odnajdzie schronienie wśród śmieci i odpadków. Kiedy potwór rozprawił się z jego przyjacielem, szybko ruszył w stronę drugiej ofiary. Nie minęło kilkanaście sekund, a było po wszystkim.

Uzmysławiam sobie przerażającą rzecz, ta myśl brnęła przez meandry mego umysłu okrężną drogą, ale w końcu trafiła w punkt – te istoty wkrótce zjawią się także i w moim lokum. Po chwili uzmysłowiam sobie kolejną rzecz. Ta wiedza pojawia się nie wiadomo skąd. Dotychczas odrętwiały z szoku tylko obserwowałem i korzystałem właśnie ze swego rodzaju dobrodziejstwa – jeśli jestem w moim apartamencie, a wszystko na to wskazuje, to mieści się on przecież na ostatnim piętrze w jeszcze w połowie niezamieszkałym bloku. Trzy piętra pod moimi stopami mieszkania zieją pustką. Jakichkolwiek form życia należy doszukiwać się dopiero cztery piętra niżej.

Widziałem przecież, jak te bestie przeszukiwały okoliczne budynki i wiem, do czego są zdolne, a lada moment dotrą i tu. Do mojego Królestwa, jak je pieszczotliwie nazwałem od czasu, gdy po raz pierwszy obejrzałem słynny serial Larsa von Triera. Określam je tak z jeszcze jednego względu. Odkąd pamiętam – a pamięć wciąż mi delikatnie szwankuje – byłem domatorem pełną gębą, rzadko zapuszczałem się poza mury mej krainy, tutaj był, jest i będzie cały mój świat, moje Królestwo.

Wspomnienia jednak powoli wracają, odkrywam je ze zdumieniem i zaskoczeniem. Jakby pojawiały się w mojej głowie nagle, a przecież siedziały tam od dawna, szczelnie ukryte przed świadomością.

Kiedyś grałem chyba w jakiejś rockowej kapeli. Nagraliśmy parę hitów. Typowa chałtura, lecz dzisiaj mogę żyć z tantiem i nie robić kompletnie nic. To wtedy zawiodłem się na paru bliskich mi osobach i zamknąłem w sobie na amen. Jako urodzony introwertyk nigdy nie byłem fanem ludzi, zawsze wolałem ciszę i spokój, ceniłem sobie swoją prywatność. Złośliwy los zrobił ze mnie jedną z muzycznych gwiazd. Sława wadziła mi wówczas niczym cierń i z czasem wykopała grób, do którego wepchnęła dawnego mnie i zrobiła zupełnym odludkiem.

Postanowiłem zająć się pisaniem, jednak w pokoju, który miał być do tego przeznaczony, położony najdalej na wschód w moim Królestwie, tuż za sypialnią, ciągle gnieżdżą się duchy, a nie książki. Większość wyposażenia przykryta jest stertą plandek ochronnych, które pozostały po przeprowadzce. I znowu to samo – cudaczna zaćma, dziury w mózgu czy inne cholerstwo, bo nie przypominam sobie samej przeprowadzki i kiedy ona dokładnie nastąpiła. Chyba nie później jak trzy miesiące temu.

Tymczasem w mojej głowie kołacze już nowy pomysł. Plandeki mogę przecież wykorzystać teraz, uczynić to mieszkanie pozornie opustoszałym, a przynajmniej opustoszałym w oczach kosmitów. To może się udać – myślę sobie w duchu.

Wynoszę je z pokoju pisarskiego i zakrywam meble. Odłączam urządzenia elektryczne od prądu. Wchodzę do łazienki, wrzucam do koszta pastę do zębów, szampon, mydła, leki i pozostałe rzeczy, a te lądują potem w zsypie na brudne ubrania. Lustruję kuchnię, wywalam niepotrzebną żywność, tę najpotrzebniejszą zawijam w folię i chowam.

Dochodzą do mnie krzyki z klatki schodowej, muszę się pospieszyć. Analizuję i obmyślam najlepsze dla mnie kryjówki. Jako główną wybieram nakrytą częściowo plandeką szafę w sypialni. Oczywiście uprzednio uprzątniętą z garderoby. To dobre i strategiczne miejsce.

Dawniej było tutaj jakieś biuro, toteż moje mieszkanie jest tak skonstruowane, że pomieszczenia ciągną się jedno za drugim, poprzedzielane są tylko ściankami działowymi, a po prawej i lewej od początku do końca apartamentu biegną korytarze. Kiedy wstępujesz do mojego Królestwa, od razu lądujesz w pokoju dziennym połączonym z kuchnią. Dalej, patrząc na wschód, leży sypialnia, a za nią pomieszczenie niedoszłego pisarza. Obok sypialni od strony północnej, we wgłębieniu jest łazienka.

Ukrycie się w szafie jest strategiczne z tego powodu, że przez szparki w drzwiczkach widzę wejście i dlatego od razu będę wiedział, ilu intruzów wparuje do Królestwa. Zobaczę ponadto, w jaki sposób te istoty będą się przemieszczać i przeszukiwać pomieszczenia. Z tą myślą ładuję się do szafki i czekam. Czekam sekundy, minuty i gdy tracę już cierpliwość, słyszę syk i brzęk. Drzwi rozwierają się na oścież.

Pierwszy wparował włochacz. Idzie koślawo, obserwuje wszystko dookoła i wysuwa tę swoją trąbę. Za nim maszeruje liliput w skafandrze, a na końcu stawki zachowująca się najbardziej agresywnie, błyskawicznie przechodząca do czynów stonoga. To ona pierwsza zagląda do sypialni, szura gdzieś pod łóżkiem, za stolikiem i nad meblami, sycząc przy tym nieustannie. W kuchni rozchodzi się łomotanie, ich uwadze prawdopodobnie nie może umknąć żadna z szafek.

Obserwuję, jak przychodzi liliput. Rozgląda się, zdejmuje plandeki z szaf i uchyla je po kolei. Tego nie było w planie! Mieli zostawić te cholerne szafki w spokoju, pora więc improwizować. Dygoczę, nie potrafię uspokoić oddechu, w takich okolicznościach wydaje się to niemożliwe. Szansę na ucieczkę dają drzwiczki otwierane na zewnątrz. Kiedy kurdupel je otwiera i pakuje się do środka, nie może kontrolować tego, co dzieje się na zewnątrz. Szczęśliwy traf chciał również, że zaczął on przeszukiwania od okien, a mi w ten sposób bliżej do leżącej po drugiej stronie łazienki.

Zerkam przez szparę i nie widzę nikogo w polu widzenia. Stonoga przepełzła sobie chyba dalej, a kulfon został na tyłach, w pokoju dziennym. Odmykam po cichu drzwiczki i uważam, by plandeka z nich nie spadła. Zamykam je bezszelestnie, taksuję wzrokiem otoczenie i kiedy wyławiam uchem, że stworek grzebie w którejś gablocie obok, daję nura w kierunku łazienki. I o mały włos nie nadepnąłbym na trąbę włochacza. Zatrzymuję się w ostatnim momencie i manewruję nieporadnie kopytami. Muszę przeleźć nad trąbą kulfona, a nie posiadam zbyt wiele czasu, zielony ludzik w kasku zaraz wyjrzy i przejdzie do następnej szafki. Uważam na każdy krok.

Przechodzę nad trąbą i wyglądam na korytarz. Pusto. Stąpam powoli i wchodzę wreszcie do łazienki. Wszystko wywrócono tu do góry nogami. Ten widok cieszy mnie niezmiernie, ponieważ to oznacza, że łazienkę już przeorali. Liliput kończy obszukiwanie. W sypialni nastaje cisza. Nasłuchuję i obserwuję. Nic się nie dzieje, trwa to wieki. Serce chce mi wyskoczyć z piersi, a panika stale rośnie. Dlaczego ich tak długo nie ma? Co jest grane?

Nie wytrzymuję napięcia i wkraczam do sypialni, żeby zmienić kryjówkę. Kurdupel odwrócił się do mnie plecami i zdejmuje kolejne plandeki w pokoju pisarskim, stonoga pełza tam w pobliżu żyrandola, a sierściuch wyleguje się ze zwiniętą trąbą na sofie koło telewizora. Idę w stronę stolika nocnego i ponownie uderzam w niego palcami u stopy. Ten cholerny stolik! – klnę siarczyście w myślach. Syczę cichuteńko z bólu. Byle tylko nie krzyknąć. W jednej chwili zamieram, bo ufoludek spoziera wprost na mnie. Stoję jak zamurowany i wiem, że już po mnie. Nie żyję, zaraz wrzucą mnie do tej swojej sokowirówki. Chwila przeciąga się w nieskończoność.

Stoję w cieniu, mrok otulił mnie szczelnie, więc skurwielek nic nie widzi, coś przeczuwa, ale nie jest pewien. Osuwam się jeszcze bardziej w cień, a on zupełnie odwraca łepetynę. Przykrywam jakimś prześcieradłem i udaję mebel. Stonoga przemyka obok, a ja tkwię niczym ten kołek i czekam.

Znowu następuje cisza, nieznośna, długa cisza. Brakuje mi odwagi, aby wyjrzeć. Mam wrażenie, że cała trójka zebrała się nade mną i teraz pastwią się, zanosząc nawzajem niesłyszalnym rechotem. Siedzę i siedzę, aż chce mi się lać. Akurat teraz. Nie dam rady, muszę wyjść z kryjówki. Uchylam rąbka prześcieradła. Nikogo w zasięgu wzroku. Bezkresna czerń.

Podnoszę się i wychodzę na środek sypialni. Zero ruchu. Wychynąłem na korytarz i słyszę świst. Nieruchomieje. To jedynie wiatr wpadający przez otwarte drzwi wejściowe. Przechodzę do pomieszczenia niedoszłego pisarza, oprócz totalnego bajzlu, nie ma tu żywej duszy. Pozostaje pokój dzienny. Tam również pusto. Na sofie zobaczyłem jakiś śluz, tak jakby kulfon wydalił coś z siebie albo ze swojej trąby. Leży w niej pilot od telewizora.

Zamykam drzwi na cztery spusty i biegnę do łazienki, gdyż pęcherz nie daje mi spokoju. Nagłe łupnięcie i serce chce mi wyskoczyć z klatki piersiowej. Potem kolejne łupnięcie. Oddycham ciężko, lecz po chwili czuję ulgę – to klapa wyjściowa na dach znajdująca się na końcu korytarza niemal tuż obok mojego mieszkania.

Hałaśliwe łupnięcia roznoszą się jedno po drugim po całej klatce schodowej. Ktoś to usłyszy, kogoś to zaciekawi i coś tutaj przywabi, wprost do mojego Królestwa. Postanawiam wyjść i zatrzasnąć tę pieprzoną klapę. Staję przy drzwiach i wsłuchuję się. Żadnego hałasu czy choćby szelestu. Otwieram delikatnie zamek i patrzę jednym okiem przez na wpół uchylone drzwi. Rozchylam je szerzej i zapuszczam żurawia. Na korytarzu zalega gęsta i lepka czerń, odzywa się we mnie klaustrofobiczne uczucie zamknięcia i czyjejś obecności. Może to bestia z cienia czyha na mnie, a może to jedynie moja schorowana wyobraźnia.

Stoję przed moim apartamentem i przyzwyczajam oczy. Gdy dostrzegam zarys ścian, nie wiedzieć czemu, przylegam do jednej z nich i kieruję się w stronę klapy, która co jakiś czas stuka o framugę i tworzy upiorny pogłos na klatce. Krok po kroczku. Jestem przy schodach. Rozwierająca się na oścież klapa rozświetla raz po raz mrok i daje złudne poczucie bezpieczeństwa. Wiatr świszczy przejmująco. Dobiegają mnie jeszcze inne odgłosy. Jakby na zewnątrz szaleńczo pracowały potężne maszyny.

Im bliżej wyjścia na dach, tym szumy i dudnienie stają się zdecydowanie głośniejsze. Będąc u siebie niczego nie słyszałem, a przynajmniej bardzo mało, ponieważ wszystkie szyby w moim mieszkaniu są dźwiękoszczelne. Osiedle na odludziu, z dala od miejskiego tumultu oraz apartament na dziesiątym piętrze również robią swoje. 

Przywieram do pokrywy. Powtarzałem sobie wcześniej, że gdy tylko przy niej będę, to od razu ją zamknę i ucieknę do domu. Teraz jednak perspektywa spojrzenia jest na tyle kusząca, że nie mogę się powstrzymać. Demoniczne, tubalne dźwięki przyciągają. Wbrew rozsądkowi wyglądam przez otwór.

Wyglądam ledwie przez moment. To, co jednak zobaczyłem, przeraża mnie na wskroś. Nowa rzeczywistość przytłacza swoją plugawością i groteskowością. Wzrok od razu przykuwa gargantuicznej wielkości macka, wrzynająca się głęboko w ziemię. Oddalona o kilkadziesiąt kilometrów ode mnie, tam gdzie rozpościerają się lasy i pola uprawne, puchnie i zwęża się co jakiś czas, ssie i dygocze przy tym spazmatycznie. Dociera do mnie przeciągłe mlaskanie. Nie widzę i nie chcę nawet się domyślać, gdzie ona się kończy. Szczegóły skrywają chmury.

Chmury to druga rzecz, na którą zwracam uwagę. Całe niebo błyska nieprzerwanie w kolorze krwistej czerwieni. To wieczna, krwistoczerwona burza. Brakuje tylko wyładowań i grzmotów. W oddali, bardziej w stronę miasta, którego kawał już płonie, zauważam niewyobrażalnej konstrukcji maszyny. Tłoczą coś i nie mam pojęcia, czemu służą. Obce formy życia budują coś w pocie czoła, wytwarzają jakieś pola elektromagnetyczne czy raczej rodzaj osłony, tak jakby chciały tutaj się zadomowić. Poniżej odnajduję wielokrotnie więcej znanych mi już sokowirówek. U podstawy ugania się mrowie bezwzględnych istot, nieustannie wrzucających ciała pozbawione głów.

Nad moją głową przelatują monstrualne organiczno-mechaniczne ważki. Fruwają dookoła, kontrolują nie tylko przestrzeń powietrzną, lecz także za pomocą kosmicznych sensorów i dziwnej barwy laserów przeczesują nawet najmniejszy spłachetek ziemi. To nie inwazja, to eksterminacja sprowadzona do tej właśnie chwili i tego właśnie miasta. Rozegrało się to w okamgnieniu. Być może przespałem początek ataku, może się zaczął nim zbudziłem się niespokojny. A może wyczuwałem jakąś nieuchronnie zmierzającą ku ludzkości zagładę.

Wiem, że nie mam cienia szans na przeżycie, trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. Każde wyjście na zewnątrz, to jak droga więźnia na szafot, nieubłagane ścięcie łba. Gdy uzmysławiam sobie, że nadejdzie taka pora, kiedy będę musiał wyjść po pożywienie i gdy wibracje strachu, paniki oraz bezsilności wygrywają marsz żałobny, dzieła zniszczenia mej duszy dokonuje monstrum przechadzające się nad budynkiem. W tym momencie moje jestestwo zostaje bezboleśnie zmiażdżone, zgniecione niczym jakiś paproch.

Słyszę złowieszczy i ogłuszający ryk, jedno tąpnięcie za drugim, wszystko trzęsie się tu w posadach, a nad budynkiem przechadza się coś zdecydowanie przekraczające moje zdolności percepcyjne. Obserwuję kopyta, naliczyłem ich cztery, zakończone szponami większymi niż dziesięciopiętrowy gmach, na którym się znajduję. Powyżej z każdego odnóża wyrasta haczykowate coś, oblepione szczątkami ludzkich ciał, gruzami z zabudowań i częściami z samochodów. Widzę dolną część tułowia tego czegoś wielkości kilkunastu boisk piłkarskich. Reszta cielska sunie wysoko w chmurach.

Zamykam klapę i osuwam się na posadzkę. Jedyne czego teraz pragnę, to się napić. Chlapnąć sobie porządnie wysokoprocentowego trunku, który zamroczy mnie na parę godzin i pozwoli odetchnąć. Wtedy rozlega się mój szloch. Przecież wszystko co zbędne, w tym z pewnością alkohol, wyrzuciłem do zsypu.

Wracam zdruzgotany. Szukam po omacku żywności, którą zachowałem i zmuszam się do jedzenia. Stoję na przegranej pozycji, bo wiem, że to kwestia czasu, gdy opuszczę apartament. Myślę, że lepiej byłoby, gdyby te bestie zaskoczyły mnie podczas snu. Jedno cięcie takiego wynaturzonego kraba załatwiłoby sprawę raz dwa. Idę do pokoju dziennego i w tym zamyśleniu go nie dostrzegam. Ale on tam czeka.

Cwaniaczek czyha tutaj. Musiał mnie wtedy wypatrzeć, kiedy skrywałem się w cieniu. Przyszedł sam. Istota w skafandrze. Pragnie przypodobać się swoim przełożonym? A może chce naprawić swój błąd? Albo po prostu mało mu zabijania. Stoi w każdym razie pomiędzy sofą a telewizorem. Celuje w moją banię bronią nieznanego pochodzenia. Nie wiem, czy uśmierca natychmiast, czy służy tylko torturom. Nie ma to w tej chwili znaczenia.

Zdjęty paraliżem, stoję i nie mam pojęcia, co począć. Bełkoczę coś do niego bez ładu i składu o pokoju, miłosierdziu oraz człowieczeństwie. Liliput przyjął niewzruszoną pozę, jego twarz nie zdradza niczego, pusty wzrok świdruje mnie od stóp do głów. Niczym posąg odlany z obojętności, czegoś niewytłumaczalnego i obcego przypatruje się badanemu eksponatowi. Obserwuje, analizuje, nie poruszy się jednak ani o krok. Ja tymczasem maleńki kroczek za maleńkim kroczkiem bezwiednie się do niego zbliżam. Sofę mam w zasięgu ręki.

Stopniowo wzbiera we mnie złość, że ten skurwielek wlazł nieproszony do mego Królestwa i panoszy się w nim, jakby był tu kimś ważnym. Wyłączam myślenie i zawierzam instynktowi. Nie zdaję sobie sprawy z tego, co robię. Płynnym i szybkim ruchem łapię pilot od telewizora – paradoksalnie dzięki pozostawionemu przez kulfona śluzowi łatwiej o chwyt – i uruchamiam odbiornik. Ludzik w skafandrze już ma strzelać, kiedy dźwięki i piski tuż zza pleców rozpraszają jego uwagę. Wykorzystuję moment zawahania mego rywala i rzucam się na niego.

Rozgrywa się szamotanina, która z szamotaniną ma niewiele wspólnego, bójka, która na bójkę wcale nie wygląda. Raczej na dziwaczne, nieskoordynowane pląsy, wywijańce i stęknięcia.

Trzymając bestię w łapach, zdumiewa mnie, że jest tak lekka, giętka i śliska. Może to ten skafander, bo trudno mi kurdupla uchwycić w jednym miejscu, złapać jednym silnym uściskiem rąk. To wygląda prędzej na macanie, a ja czuję tylko samą skórę, w dodatku po stokroć bardziej elastyczną od naszej. Żadnych kości, o mięśniach nie wspominając.

Najpierw koncentruję się na tym, żeby wytrącić mu pistolet z ręki albo z czegoś, co rękę przypomina. Gdy jestem coraz bliższy tego celu, on zaczyna coś wrzeszczeć w swoim języku – gardłowe buczenie przerywane nieprzyjemnymi dla uszu jęknięciami, nic więcej. Wzywa chyba posiłki, bo o litość z pewnością nie prosi. Wyrzucam jego broń jak najdalej od nas i skupiam się na zakatrupieniu drania.

W pobliżu nie ma żadnej rzeczy, która mogłaby posłużyć za przyszłe narzędzie zbrodni. Postanawiam roztrzaskać głupi kask stworka o róg stolika. Udaje mi się go przytrzymać porządnie i dosłownie rzucam jego łbem w ten ostry kant. Chełm rozlatuje się momentalnie i równie błyskawicznie jego skóra wysycha, a gęba zapada się w sobie. Potem łepetyna eksploduje z sykiem i brudzi mnie lepką mazią. Obraz z filmu Tima Burtona dopełnia się.

Wykończony, opieram się o sofę. Już po mnie, to pewne. Umarlak zdążył wezwać posiłki. Zaraz wparują tutaj kulfon ze stonogą i pozamiatane. Moje rozmyślania urywa przeciągły pisk w telewizorze ustępujący nagle miejsca jakiejś transmisji.

Widzę gościa w mundurze, pewnie jakiegoś wysokiego rangą wojskowego. Kreśli coś na mapie miasta, mojego miasta. Zaznacza dzielnice, w tym moją dzielnicę, i mówi, że o umówionej godzinie wskazane rejony zostaną zbombardowane. Na koniec gratuluje przejścia pierwszego etapu i zaprasza na drugi, trudniejszy poziom. Nie pojmuję o czym jegomość ględzi, uważam, że tak jak pozostali, którzy przetrwali, postradał po prostu zmysły.

Uświadamiam sobie, że nie mam zbyt wiele czasu. Nie dociera do mnie praktycznie nic, otaczającą rzeczywistość i wydarzenia z ostatnich godzin odbieram jak przez mgłę, wciąż powtarzam, że to niemożliwe, że chyba umarłem i tak właśnie wygląda samo piekło. Idę powoli do łazienki, obmywam twarz z resztek ufoludka, następnie przebieram się i pakuję wszystko, co może się przydać. Zajmuje mi to nie więcej niż dwa kwadranse.

Teraz dopiero uzmysławiam sobie, że będę musiał opuścić Królestwo, moje Królestwo! I to mnie zabolało najbardziej. Tuż przed wyjściem krzyczę, ile mam tylko sił w płucach:

– Ci cholerni kosmici!

Otwieram drzwi i widzę jasność.

 

***

 

…aberracja organoleptyczna na poziomie sześć koma dwa… wskaźniki z biomonitora w normie… Piotrze, słyszysz mnie?…

Budzę się. Leżę na łóżku w jakimś nieznanym mi pomieszczeniu. Nie widzę go w całości. Nieznośnie jaskrawe, rażące światło rozlewa się po całym pokoju. Nie potrafię dostrzec, co znajduje się na drugim końcu łoża. Zmysł wzroku odmawia posłuszeństwa. Podobnie jak pozostałe. Nie umiem ocenić wielkości pomieszczenia. Ręce mam odrętwiałe, przypięte do przedziwnej aparatury. Rurki i przewody wychodzą z moich ust, nozdrzy, uszu oraz potylicy i ciągną się gdzieś w dal.

Docierają do mnie jakieś słowa, ale nie rejestruję każdego z nich. Coś słyszę, coś mi umyka. Po mojej prawej stronie krzątają się istoty, niby-kosmici, mają białe stroje, rozmywają się w oceanie bieli panującej w pokoju. Po dłużej chwili stwierdzam, że rozmawiają w moim języku. Dolatują do mnie strzępy zdań. Ktoś w innym, czarnym stroju wchodzi. Koncentruję się na rozmowie.

– Jest jeszcze w tamtym świecie, nie doszedł w pełni do siebie. Nie, nie możesz mu zadać paru pytań…

– A skąd mam wiedzieć, czy pojmuje to, kim jest i czego dokonał… Słuchaj, on nawet nie domyśla się, gdzie obecnie przebywa…

– Jeśli nie wie, czy eksperyment się powiódł i czy można zacząć dystrybucję, a chce mieć pewność, to musi poczekać jeszcze trochę… Ile? To chyba kwestia kilku dni…

Wkracza kolejna istota, także w ciemnym garniturze, chociaż to chyba ona, zdaje się, że ma odmienne kształty, bardziej kobiece.

– Wprowadziliśmy go w stan głębokiej hipnozy, podłączyliśmy sprzęt… Tak, w głowie ma elektrody, które dochodzą do samego mózgu… Wszystkie zmysły otrzymują fałszywe impulsy, lecz to umysł jest najistotniejszy…

– Nie, to nic trudnego. Mózg znajduje się wtedy w takim stanie, tyle różnych bodźców wpływa na niego równocześnie, że jest skołowany i podatny na sugestię, łatwo mu narzucić wizję wirtualnego świata…

– Jak to dokładnie działa? Hmmm… powiedzmy, że tworzymy ramy takiego świata, a precyzyjniej podstawowe ramy czasoprzestrzenne, to wygląda na makietę pozbawioną szczegółów, którą uzupełnia sobie jego umysł…

– To proste, wszystko obywa się za pomocą tych oto przyrządów. Nie tylko narzucamy mu wirtualny świat, ale pobudzamy także jego mózg do wyobraźni, budzimy dawne lęki, podsycamy strach, po to, by wypełniły tamtą rzeczywistość, która bez tego rodzaju działań wyglądałby na pustą. Co więcej, to tylko i wyłącznie wyobraźnia gracza decyduje o tym, jaka dokładnie ta rzeczywistość będzie. My jedynie tworzymy, tak jak już wspominałem, ogólny projekt świata, czasu i akcji…

– Tak, to daje wielkie możliwości, każdy świat będzie w zdecydowanej większości wykreowany przez uczestnika gry i u każdej osoby kompletnie inny…

– Mamy kilkanaście modeli głównych bohaterów, każdy posiada określone mniej więcej cechy charakteru i zarys przeszłości, lakoniczne informacje na temat swojej dalszej lub bliżej przeszłości. To gracz nieświadomie wybiera sobie postać, może to być osoba, którą w głębi duszy chciałby być, może to być ktoś odpowiadający jego cechom charakterologicznym. Piotr dla przykładu… Słucham? Tak, to jeden z twórców gry. Wracając, znam Piotra i wiem, że jest on introwertykiem, dlatego mogę przypuszczać, że jego bohater będzie kimś cichym, spokojnym, niestroniącym od samotności… Ogólne założenie jest takie, aby gracz podświadomie wybrał postać, którą polubi i z którą bez problemów się utożsami. To kluczowe zagadnienie, bo dzięki temu nie domyśli się, że to, co widzi, jest ułudą…

– A to niezmiernie proste, wystarczy odciąć te ośrodki mózgu, które odpowiadają za świadomość i wspomnienia. Źle się wyraziłem, do wspomnień staramy się blokować dostęp, ale całkowicie ich nie odłączamy… Nie, ponieważ niektóre są użyteczne przy kreacji świata, są one jednak rozmyte, pokryte lekką mgiełką tajemnicy, więc gracz nie wyciągnie raczej żadnego konkretnego wspomnienia, które mogłoby mu zaszkodzić… Sądzę, że brzmi to jak science-fiction, lecz ta aparatura potrafi naprawdę zdziałać cuda…

– Tak, wciąż upieram się przy twierdzeniu, że ludzie w tej chwili nie będą mogli pograć sobie w domu, ponieważ niezbędne są specjalistyczne przyrządy i stała kontrola. Nie mamy jeszcze pojęcia, czy to zupełnie bezpiecznie. Można ewentualnie stworzyć specjalne salony gry…

Nie znam się oczywiście na marketingu, tak jak nie znam dalszych planów związanych z samą grą, a to, jak się zdaje, będzie waszym zadaniem…

– Możemy tylko przypuszczać, co się dzieje w pierwszych minutach, kiedy gracz przystąpi do gry. Prawdopodobnie czuje lekki ból głowy, być może odczuwa coś w rodzaju niepokoju, dezorientacji. Apartament, w którym przebywa, wydaje mu się obcy. Takich problemów niestety nie ominiemy. Z pomocą mogą tutaj przyjść specjalne substancje wprowadzane bezpośrednio do krwi. Gdy widzimy na aparaturze, że gracz staje się coraz bardziej zagubiony i nie poradzi sobie, my mu dajemy niewielkie dawki wspomagaczy. W tamtym świecie to niczym dar z nieba, trochę taka „deus ex machina”… Na koniec muszę jeszcze raz podkreślić, że kontrola ich stanu jest konieczna, tak by wybudzenie odbywało się w możliwie najdogodniejszych warunkach…

Dwie istoty w jasnych strojach i dwie w ciemnych podchodzą do mnie bliżej.

– Poznajcie Piotra, geniusza, pomysłodawcę gry „Okiem Ziemianina” i pierwszą osobę, która przetestowała ją osobiście – mówi i wskazuje na mnie.

Dostrzegam, że niby-kosmici zaczynają szczerzyć zęby, które wyglądają mi na ludzkie, choć nie mam takiej pewności. Myślę sobie, że jedyne czego pragnę w tej chwili, to obudzić się z tego koszmaru i powrócić do mieszkania. Oddałbym wszystko, aby wrócić do mojego Królestwa.

Koniec

Komentarze

"Jest jeszcze coś, co ciężko dostrzec. Humanoidalna sylwetka, smolista skóra, jaskrawe, świdrujące gały i paszcza z niezliczoną ilością czerwonych zębów. Przemyka niczym cień, nie da się go ujrzeć w pełnej krasie, bo celowo wybiera miejsca zacienione, pozbawione jakiegokolwiek oświetlenia. " – wiadomo o co chodzi… Skoro nie widać jej tak naprawdę to zęby ciężko wybaczyć.. 

Zakończenie zrekompensowało mi bardzo chaotyczny i taki zwariowany środek :) 

Początek dosyć dobrze wciągnął w czytanie(bo piszą do mnie i piszą Ci ludzie, a ja nie odpisuje :D) 

Po prostu dobre. Gdyby to tak dziesięciokrotnie rozciągnąć.. Dać opisy to cóż… Gdybym nic nie potrafił to bym ukradł ;D pozdro

Od razu zaznaczę, że zupełnie nie znam się na grach wiec kiedy siadłam do lektury opowiadania oznaczonego tagiem SF, doznałam wielkiego rozczarowania, bo dość szybko zorientowałam się, że to nie żadne science fiction, a zwykły opis gry, z kilkoma garściami kawy wyłożonymi na koniec na ławę. Doczytałam z wielkim trudem, nie doznawszy najmniejszej satysfakcji.

Wykonanie, delikatnie mówiąc, pozostawia bardzo wiele do życzenia.

Cóż, Ja9876, mam nadzieję, że Twoje przyszłe opowiadania będą ciekawsze i znacznie lepiej napisane.

 

Obu­dzi­łem się w środ­ku nocy z nie­zno­śnym bólem głowy i nie­wy­po­wie­dzia­nym, prze­ni­kli­wym po­czu­ciem. Po­czu­ciem, że śpię w nie swoim miesz­ka­niu… ―> Na czym polega przenikliwość niewypowiedzianego poczucia?

Czy to celowe powtórzenie?

Proponuję: Obu­dzi­łem się w środ­ku nocy z nie­zno­śnym bólem głowy i osobliwym wrażeniem, że śpię w nie swoim miesz­ka­niu

 

Spoj­rza­łem mi­mo­wol­nie na ze­ga­rek usa­do­wio­ny na szaf­ce noc­nej, sto­ją­cej tuż obok łóżka. ―> A może wystarczy: Spoj­rza­łem mi­mo­wol­nie na ze­ga­rek stojący na szaf­ce noc­nej.

Nocna szafka nie byłaby nocną szafką, gdyby nie stała obok łóżka.

 

Wska­zy­wał na 1:31. ―> Wska­zy­wał 1:31.

Zegar wskazuje godzinę, nie na godzinę.

 

Ro­zej­rza­łem się dalej w głąb po­miesz­cze­nia… ―> Ro­zej­rza­łem się po po­miesz­cze­niu

Rozejrzeć się można po pomieszczeniu, w głąb pomieszczenia można spojrzeć.

 

W po­ko­ju pa­nu­je nie­prze­nik­nio­na ciem­ność. ―> Dlaczego zmieniasz czas? Przedtem pisałeś w przeszłym, więc skąd nagle teraźniejszy?

Mieszasz czasy także w dalszym ciągu opowiadania.

 

Co się ze mną dzie­je do licha – myślę sobie w duchu. ―> Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać myśli: http://www.jezykowedylematy.pl/2014/08/jak-zapisac-mysli-bohaterow/

 

… świat pło­nie… ―> Zbędna spacja po wielokropku.

 

Zmierz­wio­ne i cha­otycz­nie uło­żo­ne włosy… ―> Masło maślane – włosy zmierzwione znaczy to samo, co będące w chaosie/ potargane.

 

… pro­si­my wszyst­kich o po­zo­sta­nie w do­mach―> Zbędna spacja po wielokropku.

 

przez ża­lu­zje prze­bi­ja się nie­na­tu­ral­nie, prze­raź­li­wie jasny blask… –> Blask jest światłem bardzo mocnym i jaskrawym z definicji, więc nie jest to jego cecha nienaturalna.

 

wzmac­nia­ny do­dat­ko­wo kil­ku­na­sto­se­kun­do­wy­mi, na­stę­pu­ją­cy­mi jeden po dru­gim roz­bły­ska­mi. ―> Czy rozbłyski mogą następować inaczej, nie jeden po drugim?

 

Kro­czę przed sie­bie nie­chęt­nie i po­wol­nie. ―> Czy istniała możliwość, by bohater, będąc w stanie opisanym wcześniej, kroczył do tyłu?

 

Nie chce mi się roz­wi­jać ża­lu­zji… ―> Pewnie miało być: Nie chce mi się z­wi­jać/ podnosić ża­lu­zji

 

kie­ru­ję się do są­sied­nie­go po­ko­ju, po­ko­ju dzien­ne­go zdaje się. ―> Czy to celowe powtórzenie?

 

Po­łu­dnio­wa ścia­na apar­ta­men­tu wy­ło­żo­na jest w ca­ło­ści szy­ba­mi. ―> Skąd bohater wie, że to południowa ściana, skoro jest w apartamencie pierwszy raz?

 

W pierw­szej chwi­li mój wzrok przy­cią­ga to, co dzie­je się w od­da­li, w głąb mia­sta. ―> W jaki sposób wzrok bohatera przyciąga coś w głąb miasta?

A może miało być: W pierw­szej chwi­li widzę coś, co dzie­je się w od­da­li, w głębi mia­sta.

 

i po­tęż­ny słup nie­zi­den­ty­fi­ko­wa­ne­go świa­tła… ―> Jak identyfikuje się światło?

 

Po­dą­żam wzro­kiem coraz bli­żej i bli­żej w kie­run­ku za­miesz­ka­łe­go prze­ze mnie bu­dyn­ku. ―> Przecież bohater nie zamieszkuje tego budynku, nie wie, jak się w nim znalazł.

 

Widzę oka­la­ją­ce mój dom i umiej­sco­wio­ne na skra­ju wiel­kiej me­tro­po­lii osie­dle. ―> Z jednego okna, nawet dużego, nie można zobaczyć, czy dom jest okolony osiedlem.

 

Idzie bez­stre­so­wo, więc to chyba ja po pro­stu osza­la­łem. ―> Jak wygląda chód bezstresowy?

 

Star­szy, pod pięć­dzie­siąt­kę facet… ―> O czterdziestokilkuletnim mężczyźnie nie powiedziałabym, że to starszy facet.

 

Do pie­kiel­nej ma­szyn­ki, niby so­ko­wi­rów­ki, pod­bie­ga­ją po­zo­sta­łe be­stie. ―> Dlaczego pozostałe bestie podbiegają niby sokowirówki, sokoro sokowirówki w ogóle nie biegają?

 

Mimo iż zbie­ra mnie na wy­mio­ty… ―> Mimo iż zbie­ra mi się na wy­mio­ty

 

Spa­zma­tycz­nie miota się przy tym, będąc w czymś w ro­dza­ju eks­ta­zy. ―> Po czym poznaje się, że miotanie jest skutkiem ekstazy?

 

Jest jesz­cze coś, co cięż­ko do­strzec. ―> Jest jesz­cze coś, co trudno do­strzec.

 

Tak jak pró­bo­wa­ło tego do­ko­nać dwóch klo­szar­dów, któ­rych zaraz za­uwa­żę. ―> Skąd bohater wiedział, co zrobiły osoby, których jeszcze nie wiedział?

 

po naj­bliż­szej oko­li­cy. Naj­wi­docz­niej uzna­li ota­cza­ją­cą ich oko­li­cę za… ―> Powtórzenie.

 

bo po­sta­wia­ją wy­sko­czyć z kry­jów­ki… ―> Pewnie miało być: …bo po­stana­wia­ją wy­sko­czyć z kry­jów­ki

 

Nie wie­dzą, że suną na wła­sną zgubę. ―> Skoro gnają, to nie suną.

Proponuję: Nie wie­dzą, że biegną ku własnej zgubie.

 

jeden z nich leżał po­wa­lo­ny przez be­stię z cie­nia. ―> Co to znaczy, że bestia była z cienia?

 

Odkąd pa­mię­tam – a pa­mięć wciąż mi szwan­ku­je – byłem do­ma­to­rem pełną gębą… ―> Skoro pamięć mu szwankuje, to nie wydaje mi się, aby mógł wiele i dobrze pamiętać.

 

w po­ko­ju, który miał być do tego prze­zna­czo­nym, po­ło­żo­nym naj­da­lej… ―> …w po­ko­ju, który miał być do tego prze­zna­czo­ny, po­ło­żo­ny naj­da­lej

 

Wcho­dzę do ła­zien­ki, wrzu­cam pasty do zębów… ―> Jak można wrzucić pasty do zębów?

 

naj­po­trzeb­niej­szą za­wi­jam w folię… ―> … naj­po­trzeb­niej­szą za­wi­jam w folię

 

Do­cho­dzą do mnie krzy­ki na klat­ce scho­do­wej… ―> Do­cho­dzą do mnie krzy­ki z klatki scho­do­wej… Lub: Słyszę krzy­ki na klat­ce scho­do­wej…

 

po­miesz­cze­nia cią­gną się jedne za dru­gim… ―> …po­miesz­cze­nia cią­gną się jedno za dru­gim

 

a nie po­sia­dam zbyt wiele czasu… ―> …a nie mam zbyt wiele czasu

Czas nie jest czymś, co można posiadać.

 

i robię się czer­wo­ny na twa­rzy. ―> Skąd wie, że robi się czerwony?

 

wprost na mnie. Stoję jak za­mu­ro­wa­ny i wiem, że już po mnie. Nie ma mnie, nie żyję, zaraz prze­mie­lą moją osobę w tej swo­jej so­ko­wi­rów­ce. Chwi­la prze­cią­ga się w nie­skoń­czo­ność. Stoję w cie­niu, mrok otu­lił mnie szczel­nie, więc skur­wie­lek nie widzi mnie, coś prze­czu­wa, ale nie jest pe­wien. Osu­wam się jesz­cze bar­dziej w cień, a on zu­peł­nie od­wra­ca łe­pe­ty­nę. Przy­kry­wam się ja­kimś prze­ście­ra­dłem i udaję mebel. Sto­no­ga prze­my­ka koło mnie, a ja sie­dzę… ―> Zaimkoza i lekka siękoza.

Miejscami nadużywasz zaimków.

 

a ja sie­dzę ni­czym ten kołek i cze­kam. ―> Kołki nie siedzą. Kołki mogą tkwić w płocie.

 

Wy­chy­ną­łem na ko­ry­tarz i sły­szę świst. Nie­ru­cho­mie­je. ―> Literówka.

 

Nagłe łup­nię­cie i serce chce mi wy­sko­czyć z klat­ki pier­sio­wej. Potem ko­lej­ne. ―> Ile serc miał bohater, skoro po sercu, które chciało wyskoczyć, kolejne też miało taki zamiar?

 

Ha­ła­śli­we łup­nię­cie roz­no­si się jedno po dru­gim… ―> Skoro jedno po drugim, to przynajmniej dwa, a to już jest liczba mnoga, więc: Ha­ła­śli­we łup­nię­cia roz­no­szą się jedno po dru­gim

 

Jakby na ze­wnątrz pra­co­wa­ły sza­leń­czo po­tęż­ne ma­szy­ny. ―> Czy maszyny pracowały szaleńczo, czy były szaleńczo potężne?

 

Wy­glą­dam le­d­wie na mo­ment. ―> Wy­glą­dam le­d­wie przez mo­ment.

 

To wiecz­na, krwi­sto-czer­wo­na burza. ―> To wiecz­na, krwi­stoczer­wo­na burza.

 

w stro­nę mia­sta, któ­re­go kawał pło­nie już do cna… ―> Coś może spłonąć do cna, ale nie może płonąć do cna.

 

Tło­czą coś i nie mam po­ję­cia ku czemu służą. ―> Tło­czą coś i nie mam po­ję­cia, czemu służą.

 

Obce formy życia bu­du­ją coś w pocie czoła, wy­twa­rza­ją ja­kieś pola elek­tro­ma­gne­tycz­ne czy ra­czej ro­dzaj osło­ny, tak jakby chcie­li tutaj się za­do­mo­wić. ―> Piszesz o formach, a te są rodzaju żeńskiego, więc: …tak jakby chciały tutaj się za­do­mo­wić.

 

wy­gry­wa­ją w moich wnętrz­no­ściach marsz ża­łob­ny, dzie­ła znisz­cze­nia mej duszy do­ko­nu­je mon­strum prze­cha­dza­ją­ce się tuż nade mną. W tym mo­men­cie moje je­ste­stwo… ―> Nadmiar zaimków.

 

Ob­ser­wu­ję ko­py­ta, na­li­czy­łem je czte­ry… ―> Ob­ser­wu­ję ko­py­ta, na­li­czy­łem ich czte­ry

 

Po­wy­żej z każ­de­go od­nó­ża wy­ra­sta ha­czy­ko­wa­te-coś… ―> Po­wy­żej z każ­de­go od­nó­ża wy­ra­sta ha­czy­ko­wa­te coś

 

i czę­ścia­mi z au­to­bu­sów albo sa­mo­cho­dów. ―> Autobusy to też samochody.

 

Idę do po­ko­ju dzien­ne­go i go nie do­strze­gam. ―> Poszedł do pokoju i go nie widzi? Dlaczego?

 

go nie do­strze­gam. Ale on na mnie czeka. Cwa­nia­czek za­mknął za sobą drzwi albo czy­hał tutaj na mnie. Mu­siał mnie wtedy wy­pa­trzeć, kiedy skry­wa­łem się w cie­niu. Nie wie­dzę jego kum­pli… ―> Nadmiar zaimków.

 

Rozgrywa się szamotanina, która z szamotaniną ma niewiele wspólnego, bójka, która na bójkę wcale nie wygląda. Raczej na dziwaczne, nieskoordynowane pląsy, wywijańce i stęknięcia.

Trzy­ma­jąc be­stię w ła­pach, zdu­mie­wa mnie, że jest tak lekka, gięt­ka i śli­ska. ―> Czy dobrze rozumiem, że szamotanina/ bójka trzyma bestię w łapach i zdumiewa bohatera?

 

bo cięż­ko mi kur­du­pla uchwy­cić… ―> …bo trudno mi kur­du­pla uchwy­cić

 

Opie­ram się wy­koń­czo­ny o sofę. ―> Co to znaczy być wykończonym o sofę?

A może miało być: Wykończony, opie­ram się o sofę.

 

że nie po­sia­dam zbyt wiele czasu. ―> …że nie mam zbyt wiele czasu.

 

Zaj­mu­je mi to nie dłu­żej niż dwa kwa­dran­se. ―> Zaj­mu­je mi to nie więcej niż dwa kwa­dran­se. Lub: Trwa to nie dłu­żej niż dwa kwa­dran­se.

 

Tuż przed wyj­ściem krzy­czę, ile mam tylko sił w płu­cach – Ci cho­ler­ni ko­smi­ci! Otwie­ram drzwi i widzę ja­sność. ―> Wypowiedź dialogową zapisuje się od nowego wiersza. Narracji nie zapisuje się razem z dialogiem. Winno być:

Tuż przed wyj­ściem krzy­czę, ile mam tylko sił w płu­cach:

– Ci cho­ler­ni ko­smi­ci!

Otwie­ram drzwi i widzę ja­sność.

Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać dialogi: http://www.forum.artefakty.pl/page/zapis-dialogow

 

…aber­ra­cja or­ga­no­lep­tycz­na na po­zio­mie 6 koma 2… wskaź­ni­ki z bio­mo­ni­to­ra w nor­mie… Pio­trze, sły­szysz mnie?… ―> …aber­ra­cja or­ga­no­lep­tycz­na na po­zio­mie sześć koma dwa… wskaź­ni­ki z bio­mo­ni­to­ra w nor­mie… Pio­trze, sły­szysz mnie?…

Liczebniki zapisujemy słownie, zwłaszcza gdy ktoś je wypowiada.

 

Mój zmysł wzro­ku od­ma­wia mi po­słu­szeń­stwa. ―> Czy oba zaimki są konieczne?

 

roz­my­wa­ją się w oce­anie bieli pa­nu­ją­cym w tym po­ko­ju. ―> …roz­my­wa­ją się w oce­anie bieli pa­nu­ją­cej w tym po­ko­ju.

 

może to być osoba, jaką w głębi duszy chciał­by być―> …może to być osoba, którą w głębi duszy chciał­by być…

 

ni­by-ko­smi­ci za­czy­na­ją szcze­rzyć żeby, które wy­glą­da­ją mi na ludz­kie… ―> Chyba miało być: …ni­by-ko­smi­ci za­czy­na­ją szcze­rzyć zęby, które wy­glą­da­ją mi na ludz­kie

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję regulatorzy za wskazówki, już chyba wszystko poprawione. Czytałem to opowiadanie wielokrotnie, poprawiałem, co tylko zauważyłem, a tu jeszcze takie błędy i tak ich dużo… aż mi wstyd.

Dzięki BastianBravehart za komentarz i ocenę opowiadania :)

Bardzo proszę, Ja9876. Cieszę się, że uznałeś uwagi za przydatne. ;)

Życzę wytrwałości w dalszej pracy twórczej. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hejka!

Początek najbardziej wciągający. Później jednak akcja również zaciekawiła mnie na tyle, że przeczytałem opowiadanie za jednym zamachem. Czytało mi się sprawnie. Zapewne dlatego, że poprawiłeś wyżej wyszczególnione błędy. 

“Czuję się jak główny bohater dreszczowca Hitchcocka „Okno na podwórze” → Uwielbiam filmy Hitchcocka! 

Zakończenie nie zaskakuje, bo raczej łatwo się domyślić, że będzie to gra, a zwłaszcza dlatego, że bohater jest domatorem i jak to napisałeś nie jest fanem ludzi. Jednak rozumiem po co ten zabieg – twórca gry, introwertyk. 

Nie podobał mi się fragment, że bohater w tak beznadziejnej sytuacji myśli o skorzystaniu z toalety. Wybija to trochę z tej powagi sytuacji. 

Na plus scenka, w której bohater siedzi w szafie i oczekuje nadejścia tych potworów – fajna akcja.

Reasumując:

 Mimo całkiem długiego tekstu, przeczytałem go dość szybko i ogólnie rzecz biorąc, podobał mi się. Według mnie tekst ma jakieś minusy, ale ogólnie całość na plus. 

Niekiedy w komentarzach wspominam o filmach, które kojarzą mi się z danym opowiadaniem. Tutaj również wspomnę o jednym, a mianowicie o serialu. Black Mirror – był taki odcinek o grze, że bohater widział takie różne, straszne rzeczy – dawno to oglądałem, więc nie pamiętam tytułu, ale może widziałeś. 

Tak mi się skojarzyło.

Okej w takim razie to na tyle. 

Pozdrawiam!

Do góry głowa, co by się nie działo, wiedz, że każdą walkę możesz wygrać tu przez K.O - Chada

Hej, dzięki za przeczytanie opowiadania i komentarz. Wypunktowanie tego, co się podobało i tego, co już mniej.

Tak, był taki odcinek w Black Mirror, nie pamiętam już w którym sezonie, ale był to dobry odcinek :)

Również pozdrawiam :)

Miałem nadzieję, że będzie faktycznie inwazja, ale już w połowie zacząłem w to wątpić, gdyż w obcych nie było nic oprócz potworności, żadnych oznak inteligencji i kultury. Taka stara gra Doom. No i faktycznie to była gra. Rozczarowanie. Czytało się w sumie nieźle, język masz dość plastyczny. Też opisałem inwazję, jeśli zechcesz poczytaj Szaber sakralny.

Hej, dzięki za komentarz. Akurat taki miałem zamysł i średnio on jednak przypadł do gustu. Mam nadzieję, że kolejne opowiadanie sprawi lepsze wrażenie i bardziej zaciekawi :) 

Dzięki za komentarz i zabieram się za lekturę Twojego opowiadania.

Mam mieszane uczucia. Jest tu jakiś pomysł. Wydaje mi się jednak, że trochę niedobrze rozłożyłeś akcenty. Większa część opka to opis gry. Samej idei podpięcia gry bezpośrednio do mózgu i konsekwencji tego rozwiązania poświęciłeś niewiele czasu. A to w gruncie rzeczy jest bardziej interesujące.

Jak to właściwie funkcjonuje w praktyce, czy ekipa widzi, co się aktualnie dzieje w mózgu delikwenta? Czy mogą tym sterować? Czy on się w ogóle zabezpieczył? Powinna być jakaś procedura wybudzenia, nie wiem, zrobienie czegoś, dotarcie dokądś, coś co spowoduje, że mózg przełączy się w tryb rzeczywisty. A tego nie widzę. Oczywiście, na potrzeby Twojej historii coś musiałoby pójść nie tak, ale tutaj w ogóle nie pomyślano o takiej procedurze. Kompletna prowizorka. Nawet najbardziej niecierpliwy wynalazca nie pójdzie na coś takiego.

Już nie wspomnę o tym, że dalsze losy bohatera też byłyby ciekawe. Próba życie w realu, który dla niego nie jest rzeczywisty.

Generalnie myślę, że warto nad tym popracować.

Czytało się nieźle. :)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Dzięki za komentarz i wskazanie, które wątki można by bardziej rozwinąć. Z pewnością wezmę to pod uwagę :)

Daję klik na zachętę, ale zgadzam się z Irką, że potraktowałeś najciekawsze aspekty pomysłu po macoszemu. W odróżnieniu od NearDeath trochę zmęczył mnie początek – niewiele się dzieje, a wymagasz ode mnie, żebym przejął się bólem głowy gościa, o którym nic jeszcze nie wiem.

Najbardziej przydały mi do gustu opisy przemyśleń bohatera, który wykazuje wolę przetrwania i próbuje poukładać sobie w głowie to, co widzi. W tym kontekście, naprawdę ciekawie byłoby wyeksponować wątek wykorzystania wyobraźni bohatera do tworzenia przerażającego świata, niestety, jak już wspomniała Irka, niezbyt wiele się o tym wszystkim dowiadujemy.

Mogło być gorzej, ale mogło być i znacznie lepiej - Gandalf Szary, Hobbit, czyli tam i z powrotem, Rdz IV, Górą i dołem

Bardzo dziękuję za komentarz. Rzeczywiście, ten wątek wykorzystania wyobraźni bohatera do tworzenia przerażającego świata można rozwinąć. Pomyślę nad tym z pewnością :) 

Są jakieś pomysły. Niespecjalnie nowe, ale są.

Wydaje mi się, że forma jest dosyć męcząca z racji monotonii. Raport bohatera niczym nieprzerywany. Żadnych dialogów, podziałów na części, tylko opisy, opisy, opisy…

Ale napisane w miarę przyzwoicie.

Trzymając bestię w łapach, zdumiewa mnie, że jest tak lekka, giętka i śliska.

W zdaniach tego typu nie wolno zmieniać podmiotu, bo wychodzą bzdury.

Babska logika rządzi!

Sympatyczne :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka