Orbita okołoziemska
– Śruba wkręcona. Kabel na miejscu. – Guan Suo zameldował krótko i zwięźle równocześnie odsuwając końcówkę klucza od czarnego panelu.
Elektryczne narzędzie wielkości malej ręcznej wiertarki znajdowało się na końcu teleskopowego uchwytu, który przymocowany był do ogromnego plecaka tajkonauty i mógł obracać się praktycznie w każdym kierunku.
Mężczyzna powoli popchnął uchwyt w prawą stronę, energicznie wcisnął przycisk blokady i dopiero wtedy spojrzał na panel, który wreszcie powinien działać jak należy i zapewniać energię w razie awarii głównego reaktora.
Przepełniało go poczucie dobrze wypełnionego obowiązku, duma i zadowolenie, i chociaż był niesamowicie zmęczony, to nie okazywał tego w najmniejszym stopniu.
– Poczekaj… tak. Potwierdzam. Doskonała robota – odpowiedział jego kolega Jiang Wei, który przez kilka ostatnich godzin kilkaset metrów dalej wpatrywał się w ekrany pokazujące obrazy z hełmu i zewnętrznych kamer, a teraz puścił drążek joysticka pozwalający manipulować systemem i zaczął ćwiczyć bolącą od ściskania plastiku dłoń.
– Wycofuję się… – Suo zwolnił blokadę napędu na manipulatorze przy lewej dłoni i pchnął go delikatnie do tyłu na dwie sekundy.
Dysze z boku jego plecaka z ledwie słyszalnym sykiem wypuściły trochę gazu w przód, a po chwili inne dysze zrobiły to samo, ale w przeciwnym kierunku.
Mężczyzna przesunął się około pięć metrów do tyłu i zatrzymał w miejscu, potem wypił łyk wody ze słomki w hełmie i dodał przez radio:
– Jestem bezpieczny, można włączyć.
– Diagnostyka za trzy, dwa, jeden… – Wei powoli odepchnął się od ściany, przesunął do panelu zasilania, wcisnął kilka guzików i widząc poprawny start martwego od tygodni systemu pełnym zadowolenia tonem potwierdził – już.
Sekundy dłużyły się, gdy drobiazgowy komputer wykonywał setki tysięcy testów, w końcu jednak po kilku tygodniach pracy, wielu nieudanych próbach napraw i jednym niegroźnym pożarze dowódca misji mógł odetchnąć i podsumować. – Wszystko działa. Potwierdzam pełną moc. Gratulacje towarzyszu.
Suo uśmiechnął się i powiedział skromnie. – Na chwałę partii. Wracam do śluzy.
– Zrozumiałem.
„Tlen: sześćdziesiąt jeden procent, czas: cztery godziny piętnaście minut, pozostało: sześć godzin trzydzieści pięć minut”. – Tajkonauta nie bez cienia satysfakcji przeczytał wskazania przyrządów z wizjera w hełmie i korzystając z krótkich i oszczędnych odpaleń silników korekcyjnych obrócił się na tyle, żeby skierować się w stronę głównego wejścia.
To był ponadprzeciętnie dobry wynik, nawet jak na tak prostą misję i niewątpliwie pomogło tu ogromne doświadczenie Suo, który miał za sobą wiele podobnych spacerów i który za każdym razem skupiał się na pracy nie zastanawiając się nad cudami, które właśnie przeżywa.
Był praktykiem i od dawna przyjmował bez głębszej refleksji, że nie ma tutaj powietrza, a mimo to żyje i ma tak wspaniałe możliwości. Wszystko było tu tak blisko, prawie na wyciągnięcie ręki i tak daleko, bo każdy ruch musiał być dokładnie przemyślany i wymagał odpowiedniej dawki tlenu, paliwa, wyliczeń i sprawnego sprzętu.
Myślenie o tym było koszmarnym przeżyciem dla każdego, kto znalazł się tu po raz pierwszy. Suo przeszedł ten etap dawno temu i jego światopogląd był prosty aż do bólu. Mężczyzna bezgranicznie wierzył partii i po prostu robił swoje całkowicie odrzucając obcą propagandę i plotki wichrzycieli mogące osłabić potęgę państwa środka, jak chociażby bzdury często słyszane w centrum kosmicznego imienia Jung Jan, w którym miał trzy lata treningów.
Plotki krążyły tam od lat i mówiły, że w magazynach służby bezpieczeństwa znajdują się setki nagrań z więźniami, których zamykano w komorze próżniowej w powoli przeciekających skafandrach. Według wersji przekazywanej z ust do ust ludzie ci ginęli w męczarniach, a ich śmierć służyła celom medycznym i była tańsza niż kosztowne testy sprzętu i bezproduktywne utrzymywanie wrogów systemu.
Suo wiedział, że to plotki. Choć komora istniała i trenowano w niej tajkonautów, to równocześnie niezwykle rygorystycznie podchodzono do kwestii bezpieczeństwa karząc wszystkich od dołu do góry nawet za najmniejsze niedopatrzenie i problemy ze sprzętem, których przy odrobinie dobrej woli można było uniknąć.
Pieniędzy nigdy zresztą nie brakowało – na rozwój nie szczędzono od dawna środków i już w dwa tysiące siedemnastym wydatki Chin na badania wyniosły dwieście dziewięćdziesiąt siedem miliardów dolarów, a od tamtego czasu kwota ta rosła z roku na rok.
Suo podejrzewał, że plotka z więźniami powstała, bo jacyś mało zdolni robotnicy mieli za dużą wyobraźnię, to jednak była wyłącznie wina ich oficerów prowadzących, który we właściwym czasie powinni pokazać biedakom odpowiednią drogę, a przy braku posłuszeństwa wymierzyć winnym rozpowszechniania plotek odpowiednio surową karę.
Niefortunne było to, że w komorze musiał przebywać nieuświadomiony element niskiego szczebla. Przynajmniej dwa razy w roku trenowali tam wszyscy pracownicy obsługi naziemnej robiący różne ćwiczenia po to, aby poczuć na własnej skórze jak niegościnne jest to środowisko i z jakimi problemami borykają się prawdziwi tajkonauci.
Decyzje o tym podjęto wiele lat wcześniej i jak dotąd dzięki ćwiczeniom ludzie byli w stanie wymyślać różne nietypowe ulepszenia dające Chinom tak potrzebną przewagę w kosmosie.
Dzięki ich wysiłkom Suo ubrany był teraz w bardzo wygodny kombinezon piątej generacji, miał również znakomity plecak z napędem przewyższający znacznie rozwiązania amerykańskie i mógł bez najmniejszych przeszkód bezpiecznie wrócić do śluzy powietrznej stacji Tiangong 2.
Stacja była kolejnym osiągnięciem zaplanowanego na wiele lat chińskiego programu kosmicznego i wielkim marzeniem partii, które zostało zrealizowane w wyniku ciężkiej pracy i wyrzeczeń dziesiątek tysięcy bezimiennych inżynierów programu kosmicznego.
Przepowiadana w „Grawitacji” sześćdziesięciotonowa konstrukcja składała się z trzech elementów, czyli mieszkalnego i technicznego modułu Tianhe i specjalistycznych laboratoriów Wentian i Mengtian.
Zaprojektowano ją do ciągłego zamieszkania i na kartach historii dołączyła do MIRa i Europejskiej Stacji Kosmicznej jako pierwsze miejsce do ciągłych wielomiesięcznych badań stworzone całkowicie przez państwo środka.
Nie był to oczywiście jedyny sukces partii – konstrukcję wysłano w kosmos równo cztery lata po sondzie Chang'e 4, która poleciała na ciemną stronę Księżyca i wylądowała będąc tam pierwszym obiektem stworzonym przez człowieka.
To budziło podziw, taki jak sam jak hodowanie jedwabników i organizmów na martwej od wieków skale.
Nikt na świecie od dawna nie śmiał się już z niskiej jakości chińskiej elektroniki, w niepamięć odeszła walka z wróblami czy rewolucja kulturowa, całkowicie zaczęto ignorować wichrzycieli mówiących coś o łamaniu praw człowieka, wydarzeniach na placu Tienanmenn czy okrytym złą sławą Ministerstwie Bezpieczeństwa Chińskiej Republiki Ludowej.
Azjatycki tygrys uderzył i odniósł pełen sukces…
Czwarta RP
– Załogi do maszyn! Załogi do maszyn! – zabrzmiało w dyżurnej sali modlińskiego lotniska.
– Kiego chuja… – Zaczął litanię pułkownik Skalski nerwowo gasząc peta w szklance z fusami, ale zagłuszył go dyżurny, który wbiegł do sali wrzeszcząc jakby go ze skóry obdzierali.
– No co kurwa? Szlachta nie pracuje? Wyższa szkoła opierdalania? Zaproszenie dla jaśniepaństwa? Ciepłe bamboszki? Kawusia do jasnej cholery? Wy-pier-da-lać, miguniem i w podskokach. Ruchy koty ruchy… – Tu gwałtownie przestał gestykulować i obrócił głową. – wrrrróć… obrońcy ładu, porządku i całego wolnego świata.
– Taaa jest panie chorąży! – Skalski krzyknął energicznie z innymi, gdy tamten głosił kazanie, i nie czekając na koniec złapał hełm i ruszył biegiem ku maszynie, przy której czekali już mechanicy.
– Wszystko gotowe, paliwo w całości. – Szef zmiany składał mu raport, gdy wskakiwał do kabiny.
– Odpalam. – Zrobił młynka palcami równocześnie pstrykając na przyciskach konsoli niczym wirtuoz na klawiaturze dobrze nastrojowego fortepianu.
Drobiazgowo przygotowana polska wersja F-16 po wieloletnich modernizacjach zawierała w sobie masę drobnych ulepszeń specjalistów z WAT i wciąż dawała cień szansy na wygranie potyczki z agresorami, gdy ci nie używali dronów najnowszej generacji.
Przyrządy i silniki błyskawicznie budziły się do życia. Mężczyzna zapiął maskę i zaczął zamykać owiewkę równocześnie kierując samolot na pas startowy. Mieli przechwycić intruzów, a on był drugi. Mrugał oczami, żeby przyzwyczaić się do mroku, tymczasem jego kolega już rozpędzał swoją maszynę i zaraz po poderwaniu z ziemi włączył dopalacze.
– Orzeł jeden, na awaryjnej, kurs trzy pięć siedem. – Głos z radia był tak czysty i wyraźny, że Skalski aż się wzdrygnął.
Odczekał kilka sekund i ruszył w ślady kolegi. Leciał za skrzydłowym, a tymczasem w komputerze widać było, że mają przechwycić nieznane maszyny zdążające od strony niemieckiej.
– 797 po lewej na tysiącu i się zniża, Airbus na wprost dziesięć tysięcy. – Kontrola lotów wychodziła z siebie, żeby niezależnie od odczytów przyrządów mieli pełen komplet informacji o wszystkich maszynach w okolicy.
– Dziesięć kilometrów, trzy sekundy – zameldował, a potem uzbroił działka i zaczął rozgrzewać rakiety – Pięć kilometrów.
– Kontakt – wrzeszczał kolega z pierwszego myśliwca. – To myśliwce, z prawej, bierzemy z prawej.
– Orzeł jeden, orzeł jeden, potwierdź. – Głos kontrolera z lotniska nie zdradzał emocji chociaż go znali i na pewno wychodził z siebie.
Przelecieli obok intruzów i zawrócili. Maszyny były widoczne w noktowizorach i również wyglądały na F-16.
– To myśliwce, i kurwa mają oznaczenia ruskich – krzyczał kolega przez radio.
– Nie otwieraj ognia, nie otwieraj ognia, dopóki nie zaczną. – Odpowiedź z lotniska była błyskawiczna.
Nagle wieczorne niebo rozświetliły wybuchy, na lewo, na prawo, z przodu i tyłu, on zaś usłyszał serię krytycznych alarmów i maszyna zaczęła zwalniać.
– Co jest? Mayday, mayday, mayday. – Chwycił mocniej drążek, gdy po chwili wysiadł mu pierwszy i drugi silnik.
Lotnisko milczało, a on zaczął spadać. Korkociąg płaski.
Próbował chwycić uchwyt katapulty, ale przeciążenie nie pozwalało mu tam sięgnąć. W końcu złapał za rączkę i pociągnął, ale to nic nie dało.
Był sparaliżowany strachem i jego umysł nie zarejestrował nawet spadającego Dreamlinera, w którym wszystkich dwustu trzydziestu pięciu pasażerów krzyczało z przerażenia.
Boże wybacz mi, że zgrzeszyłem. – Tylko tyle zdążył jeszcze pomyśleć zanim myśliwiec uderzył w ziemię błyskawicznie zamieniając się w kulę ognia.
Eksplozja była przez chwilę jedynym jasnym punktem w okolicy, potem dołączyły do niej eksplozje kolejnych statków powietrznych i kolejnych aut, autobusów i pociągów, które prawie równocześnie miały wypadki na ziemi.
Wokół nich gasły światła dróg i szlaków podróżnych i całe oświetlenie miast i wiosek. Planeta zaczęła pogrążać się w ciemnościach i w końcu wyglądała podobnie jak tysiące lat wcześniej.