- Opowiadanie: Fosken - To wszystko zaczęło się w Kiecku...

To wszystko zaczęło się w Kiecku...

Tekst wrzucany na portal wczoraj w nocy, przed chwilą jednak poprawiłem samą końcówkę i wstawiam ponownie. Życzę miłej lektury :)

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

To wszystko zaczęło się w Kiecku...

Sesja I.

 

– Dzień Dobry panie Tomaszu. Witam na naszej pierwszej sesji terapeutycznej i mam nadzieję, że w najbliższym czasie wspólnie uda nam się rozwiązać problemy, z którymi pan się boryka. Ja jestem Alicja Tarkowska i bardzo miło mi pana poznać. Proszę sobie usiąść i chwilkę na mnie zaczekać.

– Dobrze już jestem. Mam przed sobą kartotekę z przebiegiem pańskiej choroby, dlatego myślę, że powoli możemy zaczynać. Z tego co widzę, pan jakiś taki pełen wigoru, uśmiechnięty, wesoły i pewnie skory do dłuższej rozmowy. Na pewno coś panu dolega? Rozumiem. To dobrze. Cieszę się bardzo. Proszę zatem zamknąć oczy i odprężyć się nieco. Wziąć głęboki oddech i pomyśleć o czymś przyjemnym, a później spróbować sięgnąć pamięcią do ostatniego zdarzenia, które było na tyle niepokojące, że wywołało u pana jeden z ataków. Co wtedy się stało? O czym pan myślał? Jak refleksje nasuwały się zaraz po wydarzeniu. Nie, spokojnie, możemy zacząć od czegoś innego. Proszę się nie bać, bez nerwów. Jestem tuż obok. Tak, tak, oczywiście, w razie czego przerwiemy sesję. Teraz jednak niech pan po prostu opowie co pana dręczy, z czym pan do mnie przychodzi. Myślę, że razem znajdziemy lekarstwo na ten bałagan myśli. Od początku pan chce? Pewnie, to nawet lepiej. Nigdzie nam się przecież nie śpieszy. W porządku. W takim razie zamieniam się w słuch. Proszę śmiało wyrzucić to z siebie. Zapewniam, że to panu pomoże.

 

*

 

Pamiętam czasy, kiedy Maryśka biegała boso po łące i zbierała kwiaty, a później przynosiła je mamie, żeby ta zrobiła z nich wianek, dmuchała też w mlecze, a kiedy coś nabroiła, to chowała się w zbożu, u nas w stodole. W ogóle wszędzie było jej pełno. Chodziła po polach marchewki i z całych sił wyciągała te najbardziej dojrzałe. Wykopywała ziemniaki i zbierała zioła, a potem leciała z tym wszystkim do kuchni i ciężko dysząc dawała to mamie, po chwili ostrożnie wchodziła na stołek w kuchni i z fascynacją przyglądała się jak ta zaczyna gotować. Nie rzadko zasypywała ją przy tym masą przeróżnych pytań.

Z ojcem natomiast łaziła po górach. Zbierali borówki, czereśnie i grzyby, z których później mamuśka robiła przepyszne soki, syropy i sosy. Uwielbiała też towarzyszyć tacie, kiedy ten z podbierakiem wyruszał na ryby. Zaganiała mu je do siatki splecionej z dratwy, po czym z szerokim uśmiechem liczyła, ile tym razem udało im się ich złapać. Co jeszcze lubiła? Ano, kiedy przypadkiem usłyszała, że ojczulek idzie na polane po krowy, wtedy w pośpiechu zakładała buty i już czekała na niego przy drzwiach.

 Maryśka to miała w sobie tyle energii, że z łatwością wdrapywała się na wysokie drzewa i zrywała z nich jabłka, ale potem okropnie się darła, bo zejść to już akurat nie potrafiła. Poza tym zbierała koło domu wiśnie i robiła z nich kompot dla swoich lalek, podbierała też mamie orzechy i po kryjomu wkładała je do starego wiadra za domem.

Wszyscy o tym wiedzieliśmy, bo przecież orzechów wciąż ubywało. Ale nikt nigdy nie miał do Maryśki o to pretensji, udawaliśmy, że nic nie wiemy, wręcz bawiło to nas. Tyle że w niej ta drobna przysługa, tak jak teraz to sobie wspominam, to myślę, że zapoczątkowała wiele dobrego, bo to chyba właśnie w takich chwilach w dziecku kształtuje się ta tak zwana empatia, co to w człowieku współczucie dla innych wyzwala. A z tego co pamiętam to siostrzyczka przez długie lata wypełniała potajemnie tę swoją misję dokarmiania wiewiórek.

Z kolei pierwsze porządne lanie jakie dostałem od ojca było oczywiście z powodu Maryśki, która to ubzdurała sobie, że zbuduje szałas, więc po kryjomu zaczęła znosić suche patyki do domu i chować je za szafę w swoim pokoju. Ale kiedy ojciec to odkrył i zapytał, co to ma znaczyć, co ty Maryśka wyprawiasz, wtedy ta mała aktorka odparła, że to nie jej, że patyki są moje. I wtedy nie było zmiłuj. Ojciec nie bawił się w detektywa, nie zadawał zbyt wielu pytań, przełożył mnie przez kolano i pociągnął pasem przez dupsko tak że przez kilka następnych dni jeszcze nieprzyjemnie piekło.

Pani pewnie nigdy pasem nie oberwała, mam rację? U nas w Kłocku to nie patrzyło się na to, czy sąsiad usłyszy, że niewolno, że to z prawem niezgodne. Każdy dzieciak, bez wyjątków, był lany, jeśli na to zasłużył. No ale, co mi tam, czy pani oberwała, czy nie. Nie moja sprawa.

Wróćmy jednak jeszcze na chwilę do siostry, małej Maryśki, która miała w zwyczaju wybieganie z domu po deszczu i liczenie wszystkich pobliskich kałuży. Wrzucała do nich wcześniej zebrane kamyki, z myślą, że w ten sposób dokładnie oznaczy trasę poszczególnej wędrówki, przez co nie będzie miała problemu z powrotem do domu.

 Lecz to nie było zbyt mądre, ponieważ kilka razy właśnie przez to nam się zgubiła. A raz było i tak, że ten głupi Waldek, co to jego matka sprzedawała na targu sery, a ojciec handlował kurami, zmówił się z Piotrkiem, synem pszczelarza i cukierniczki, która jakby nie było piekła najlepsze w okolicy placki, i schowali się w krzakach, a kiedy Maryśka przeszła zostawiając za sobą kamyki w kałużach, po cichu wychodzili z kryjówki i wyciągali jej te małe kamyki. Wiem, bo kilkanaście lat później Waldek opowiedział mi o tym przy piwie. Chciałem go walnąć, ale jakoś się powstrzymałem. Każdy przecież za smarkacza robił głupoty. Ja też nie byłem wyjątkiem.

 Pamiętam, że pewnego wieczoru Maryśka poszła za sarną do lasu. Oj, co wtedy się działo, pani kochana. Biegaliśmy z tatulem po wsi i sąsiadów żeśmy pytali, czy przypadkiem ktoś jej nie widział, czy nie wie, którędy poszła. A mama po prostu usiadła w skórzanym fotelu i zaczęła pośpiesznie klepać te swoje pacierze prosząc Boga o pomoc. Czekała aż w końcu sprowadzimy córcię do domu.

Tamtego razu znalazłem ją na tyłach lasu, niedaleko miejsca, gdzie zawsze dzików grasowało najwięcej. W pierwszej kolejności oczywiście wystraszyłem się, że coś jej się stało, tym bardziej, że było już ciemno. Ale na szczęście nerwy szybko opadły, bo już po chwili dostrzegłem, że siostra siedzi na ziemi w tej swojej czerwonej bluzie z kapturem i oparta o spróchniałe drzewo ryczy jak bóbr. Z nosa jej ciekło, miała czerwone od zimna policzki i zmarznięte dłonie. A kiedy zobaczyła, że stoję tuż obok, od razu przetarła łzy dłonią i rzuciła mi się w ramiona ściskając mocno. Od tamtej pory nie zrobiła już nigdy więcej podobnego głupstwa.

Pani pyta, czy tęsknie za życiem na wsi.

Oczywiście, że tak. Chciałbym raz jeszcze chociaż na chwilę wrócić do tamtych lat. Przy gospodarstwie spędzało się większość wolnego czasu, pomagając rodzicom. Karmiło się kury i biło z ojcem króliki na obiad, zbierało się jajka, świnią rzucało paszę i resztki z całego dnia, a raz w tygodniu ciągnikiem jeździło do miasta i wymieniało zboże na mleko czy masło, w stajni zaś o konie się dbało, a za drucianą siatką to osobiście ustawiałem pułapki na lisy.

Nie, to nie prawda. Pani po prostu się myli. Było zupełnie inaczej.

Pamiętam, że mięso trzymało się w ogromnych beczkach w piwnicy, bo przecież lodówek jeszcze wtedy nie było, skubało bażanty i wieszało je później na hakach, kurom się łby obcinało, a resztę obrabiało i wrzucało na rosół, króliki to akurat dokarmiała Maryśka, a jak już były na tyle tłuściutkie, żeby można było z nich zrobić porządny obiad, to tatko zajmował się nimi w piwnicy, a później zanosił do matki, która z miejsca zakasała rękawy i robiła te swoje nadziewane papryką roladki.

Choroby? No chyba nie bardzo.

Kiedyś, pani kochana, to człowiek zdrowy i silny był, zahartowany. Przeziębienia, jeżeli jakieś już były, to mijały szybko i na drugi dzień już się wracało do pracy na roli. A teraz jak jest? Wystarczy byle infekcja i większość ludzi pada jak muchy. Przerzuty, powikłania, mutacje, brak witamin i odporności. Mam wymieniać więcej? Przecież jeszcze trzydzieści lat temu nikt nie przejmował się tym, że go zawieje, bo wyszedł na zewnątrz zaraz po umyciu głowy, albo ze w zimie, nawet przy minus piętnastu stopniach Celsjusza, trzeba założyć czapkę i rękawiczki, bo przecież można się pochorować. Z pracą na roli było też nieco wydajniej. A przynajmniej ja nie kojarzę, żeby kogoś plecy bolały na tyle, żeby nie mógł pomóc sąsiadom w wykopkach czy zbiorach. Takie rzeczy się po prostu robiło i nikomu nic się nie działo. Teraz niestety to mamy pokolenie dzieciaków wlepionych w tablety, laptopy, i te inne badziewia, co to zatruwają umysły i ogłupiają do reszty. Poza tym w dzisiejszych czasach jak już człowiek zdecyduje się na wakacje na jakiejś dowolnej wsi, to z tego co wiem, to już nawet tam krowy czy świni nie ujrzy.

Gdzie się podziały te czasy, kiedy to wraz z pianiem koguta wstawało się z łóżka i zaglądało przelotnie do stajni, a potem nabierało wody ze studni na herbatę czy kawę i w końcu siadało przy kuchennym stole i jadło się śniadanie z prawdziwego chleba, szynki i masła, piło mleko prosto od krowy, a nie ze sklepowej półki, kawa przecież też smakowało inaczej, a te wszystkie dżemy, konfitury i pasty, jakie mama robiła w lecie, a później chowała do naszej spiżarki, pani kochana, jakie to było dobre, można było łyżką cały dzień ze słoika wyjadać.

Kiedyś to było życie pani Alicjo, takie bliskie z naturą. Dużo lepsze niż teraz. A jedyne co z niego zostało to abstrakcyjne wspomnienia w głowach przede wszystkich naszych dziadków i babć.

Hm… Z czego nie jestem dumny. Dobre pytanie.

No… może z tego, że patrzyłem biernie jak ludzie na wsi przynosili wieczorami w workach małe kocięta, a później topili je w studniach czy rzekach. No, ale to oczywiście nie tyczy się nas. Takie numery to nie w naszej rodzinie. Ja to te małe futrzaki, co to z pobliskich okolic się u nas w szopie schodziły, karmiłem czym mogłem, a później po cichu wracałem do domu. Mama wiedziała, że je dokarmiam i sama czasami coś mi dla nich dawała. Tatko nie wiedział, bo pewnie by je jeszcze przegonił, a zdechłyby przecież gdyby nie miały co jeść, bo nie potrafiły jeszcze polować.

Pani Alicjo, pani chce wiedzieć, dlaczego wspominam o dzieciństwie swoim i siostry.

Ano dlatego iż całkiem niedawno doszedłem do wniosku, że z Maryśką mam więcej wspólnego niż kiedykolwiek mogłem przypuszczać. Bo przecież to, co spotkało mnie, z nią też kiedyś się działo. W ogóle to ona jest chora. Wie pani? Tak, bardzo chora. I nikt nie wie, co jej dolega. Nikt nie potrafi jej pomóc. Ze mną będzie tak samo? Pani odpowie, a nie ucieka wzrokiem. Przeczytała przecież pani historię mojej choroby, więc wydaje mi się, że wnioski powinny nasuwać się same. Słyszałem, że pani w Ameryce szkolona była, że jeździła po świecie na różne kursy i testy, że najlepsza w tym fachu jest.

Śmiało, proszę powiedzieć mi prawdę. Jakoś na pewno to zniosę.

Dobrze już dobrze, jestem przecież spokojny. Przechodzę zatem do sedna, bo widzę, że inaczej się nie da. Otóż moja mała i zawsze pełna energii siostrzyczka, czasami plotła coś o dziwnych stworzeniach biegających po ogrodzie u Gawrońskich, albo o tych tajemniczych szeptach w jakimś dziwnym i urywanym języku, który rzekomo zdarzało jej się usłyszeć zaraz przed samym zaśnięciem. Widywała też zjawy, tak przynajmniej mówiła. Podobno kręciły się na polanie za domem u Berkańskiego, nie robiąc sobie niż z tego, że tam właśnie pasły się krowy.

Zgadzam się z panią, że dzieci postrzegają świat inaczej niż ich rodzice, że wymyślają sobie przyjaciół i z nimi przemierzają ten świat. Robią głupoty, chcąc zwrócić na siebie uwagę innych, upodabniają się do rówieśników, bo myślą, że tak właśnie trzeba. Ale nie ma w tym przecież nic złego. Sam zresztą pamiętam, jak w wieku trzynastu lat dzielnie tropiłem wielkiego łosia, który z polany zawędrował głęboko do lasu po drugiej stronie zatoki, a później, wyraźnie podekscytowany opowiedziałem o tym ojcu podczas kolacji. Jak zareagował? Od razu spurpurowiał na twarzy i zaczął się drzeć, że jak jeszcze raz sam będę łaził po lesie, szukając guza, to osobiście przerzuci mnie przez oborę do świń i pozwoli, żeby mnie trochę obgryzły.

Od tamtej pory nie zrobiłem już niczego w tym stylu. Przestroga ojca zapadł mi w pamięć na dobre. Tym bardziej dlatego, że nie raz przecież widziałem, jak świnie pochłaniają paszę, którą rzucał im ojciec.

Czy przeżyłem jakąś traumę w dzieciństwie?

 Nie, chyba niczego takiego nie doświadczyłem. Za to Maryśka, w miarę jak dorastała, to zapuszczała się w coraz dalsze miejsca od domu. Bez pytania łaziła po górach i przesiadywała nad rzeką. Tatulek to już wychodził z siebie, chciał co chwilę ją prać. Ale mamie przeważnie udawało się go powstrzymać.

Wiedziała, co na niego działa, wiedziała również i to, że przecież tak naprawdę nie chciał skrzywdzić Maryśki. Chciał ją po prostu dobrze wychować, tak, żeby wyrosła na ludzi. Martwił się o nią i tyle.

 W tamtym okresie siostra coraz częściej wspominała o tych wszystkich dziwnych miejscach, które przypadkowo odkrywała podczas wieczornych spacerów. Niestety wciąż dobrze pamiętam, te porąbane i dziwne historii, w których ewidentnie czaiło się zło, a które siostra opowiadała mi siadając na łóżku i przez cały czas patrząc przez odsłonięte okno na ciemne już niebo.

Mówiła na przykład, że na moście spotkała ducha starego Tachońskiego, tego młynarza z Kieleckiej, który pewnego wieczoru ostro się wstawił i postanowił popływać, co skończyło się tym, że po prostu utopił się gość. Wiem, bo było o tym w gazetach. Innym razem z kolei podobno widziała niebieską łunę na niebie, z której po chwili coś spadło na ziemię i z niewiarygodną prędkością na czworakach wbiegło do lasu.

A pewnego zimowego wieczoru usiadła jak zwykle na łóżku i tym razem przymknęła oczy. To właśnie wtedy opowiedziała mi krótką historię starszej kobiety, która wchodzi głęboko do lasu i rozpala ognisko, a następnie wsypuje do niego przyniesione ze sobą zioła i wrzuca przedmioty z już odkręconych słoików. Ta wiedźma, bo tak ją Maryśka nazwała, podobno wyrecytowała jeszcze jakieś dwa lub trzy frazesy w obcym języku, po czym po prostu odeszła. Ale ten ogień palił się tam jeszcze co najmniej trzy dni. Podobno widać go było z okna. Tylko w takim razie, dlaczego nikt tam nie poszedł i go nie zgasił? Bo kiedy ten ogień dogasł sam z siebie to i zgasło i życie we wszystkich lisach zamieszkujących ten las. Wiem, że tak było, bo jeszcze tego samego dnia ojciec usłyszał tę plotkę we wsi i już kilka godzin później przyniósł do domu ich pięć, po czym zaczął zdzierać z nich futro na sprzedaż.

Tylko Maryśka potrafiła połączyć ze sobą te dwa oddzielne fakty. Bo nie wierzę, że nikt poza nią nie widział w lesie tamtej kobiety i tego co wyczyniała przy zwykłym ognisku. To przecież stara babuleńka była co to na co dzień ledwo czyta gazety i dorabia sprzedając suszone orzechy i grzyby, a w każdą niedzielę gotuję obfity rosół, ubija i smaży kotlety, a później z pokorą na twarzy idzie do kościoła na mszę.

Chyba, że ludzie po prostu wiedzieli. Wiedzieli, że była prawdziwą wiedźmą, więc nie wtrącali się w to co tam robiła najzwyczajniej w świecie się bojąc, że rzuci na nich jeden z tych swoich okropnych uroków.

Sam bym się bał. I pewnie też udawałbym, że niczego nie widzę.

 

*

 

Tak jak już wspominałem siostra uwielbiała opowiadać przeróżne bajki i niestworzone historie. Najpierw męczyła nimi rodziców, co chwilę powtarzając, że nic przecież nie zmyśla, że te stwory i duchy żyją naprawdę, a później leciała do dzieci sąsiadów i opowiadała im dokładnie to samo, często jednak na końcu niemal na siłę próbując zaciągnąć do któregoś z tych miejsc jakiegoś najmniejszego z dzieciaków. Ale wtedy zazwyczaj wyskakiwało starsze rodzeństwo albo rodzice niedoszłej ofiary porwania i przeganiali Maryśkę z podwórka, a co poniektórzy jeszcze pod wieczór zachodzili do ojca na skargę, efektem której zazwyczaj było to, że siostra musiała z nami co najmniej przez tydzień przerzucać gnój na polaną, a potem jeszcze zająć się końmi.

Myślę, że to właśnie w tamtym okresie, między dwunastym na czternastym rokiem życia, Maryśka nie jedną traumę przeżyła. Nikt przecież poza mną nie chciał jej słuchać, nikt też nie wierzył w to o czym cała roztrzęsiona opowiadała, a wszystkie dzieciaki we wsi, zapewne za sprawą wszechpotężnych plotek, szybko zaczęły na jej widok pukać się w czoło i czym prędzej uciekać do domu.

Jeżeli chodzi o mnie to byłem naiwny. Tak, teraz przyznaję, że bardzo łatwo można mi było cokolwiek wmówić albo do czegoś przekonać. I dlatego choć o trzy lata starszy od siostry, często słuchałem jak z zapartym tchem opowiadała o swoich podróżach i tym co podczas nich spotykała. Trochę też tym słuchaniem chciałem sprawić jej radość, ale jednocześnie wiedziałem i to, że siostra potrafiła zmyślać i kłamać na poczekaniu jak mało kto.

Co znaczyły dla mnie tamte historie?

Tak naprawdę niewiele. Lubiłem po prostu czuć ten dreszczyk emocji, który przechodził po ciele, gdy siostra opowiadała, a kiedy dochodziła do jakiegoś momentu grozy nie raz zaczynała skakać wykrzywiając twarz w przeróżne miny, chcąc tym sposobem sprawić żebym jeszcze bardziej się bał. I proszę mi wierzyć, Maryśka to była niezła aktorka, potrafiła wywołać u każdego uśmiech, ale i sprawić, żeby nawet dorosły zaczął się bać wracając samotnie pod wieczór ze sklepu.

Tyle że to o czym tak żarliwie opowiadała nie było tak straszne jak to co faktycznie było w tych miejscach. Dlaczego tak uważam? Bo tak się składa, że często po jakiejś wciągającej historii już następnego dnia wymykałem się z domu i chodziłem w te miejsca, o których słyszałem od siostry.

 Byłem po prostu ciekawy czy siostra mówiła choć odrobinę prawdę.

 Kiedyś pod pretekstem urodzin u Franka wybrałem się do sąsiedniej wioski położonej za wzgórzem, a tam koło dzikiego stawu znajdującego się na skraju lasu po raz pierwszy w życiu zobaczyłem samo żyjące cienie. Przemykały bezszelestnie między drzewami zostawiając po sobie niewielkie bąble na wodzie. Po cichu chowały się w krzakach i płoszyły pobliskie ptaki. Ale kompletnie nic nie mówiły, niczego nie wyrażały. Tylko obserwowały tak samo jak ja.

Z kolei w od dawna opuszczonym domku na działkach przy Robackiego przez cały czas grała jakaś stara cygańska przyśpiewka. Pamiętam, że ponad dwie godziny szukałem jakiegoś ukrytego sprzętu, posuwając się nawet do wyrywania spróchniałych desek z podłogi, które wyglądały na podejrzane. Ale oczywiście żadnego radia czy odtwarzacza tam nie znalazłem. Była tylko ta chatka i cholerna cygańska muzyka.

Zaliczyłem także wizytę na tym mały cmentarzu za rzeką, co to kiedyś babcia mówiła, że jest przeklęty, żeby pod żadnym pozorem tam nie przychodzić. Cóż, ja tam byłem, a przede mną jeszcze Maryśka.

Nie wiem czy przypadkiem nie miało to coś wspólnego z tym, że babcia tydzień później zniknęła z powierzchni ziemi, bo przecież jak z rana wyszła z domu po mleko od kozy, tak nikt nie przypuszczał, że już do niego nie wróci. Chyba, że zboczyła z kursu i poszła gdzie indziej. Ale w sumie, gdzie mogłaby iść, bo przecież raczej nie na ten malutki żydowski cmentarz, przed którym tyle raz nas ostrzegała.

Szukali jej. A co, myślała pani, że nie?

Podobno przez dwa dni całą wieś ludzie zeszli tam i z powrotem zaglądając w każdy możliwie dostępny kąt; łazili wzdłuż rzek i przeszukiwali lasy, stodoły, piwnice, poszli nawet do księdza z prośbą, aby dokładnie przeszukał kościół, bo przecież mogła gdzieś tam sobie przysnąć, obeszli także i skarpę po drugiej stronie mostu, gdzie to od zawsze rośnie najwięcej prawdziwków. W końcu jednak dali sobie z tym spokój, bo babci nigdzie nie było. A kilka dni później jednomyślnie uznano, że pewnie zasłabła i wpadła do rzeki, a potem to już tylko porwał ją prąd. Chociaż kilka ładnych lat temu słyszałem od ojca kolegi, który jako nastolatek pomagał w tamtych poszukiwaniach, że dziadek w dni zaginięcia babci zachowywał się co najmniej dziwnie. Nie płakał za swoją Stefanią, biegać po wsi też za bardzo mu się nie chciało, patrzył tylko po ludziach nieufnie i z obojętnością na twarzy przyjmował wyrazy współczucia, a na końcu nawet co po niektórym powiedział, że widocznie nadszedł jej czas, że przecież śmierć w końcu przychodzi po każdego z nas.

Co sądzę o dziadku? Jakim go zapamiętałem?

Mam mieszane uczucia co do tego człowieka. A to dlatego, że im byłem starszy tym mniej ze mną rozmawiał, tym bardziej stawał się skryty i tajemniczy. Chociaż prawdą też jest, że Leszek od zawsze był obecny w naszym dzieciństwie, moim i Maryśki. Bawił się z nami, często opowiadał o tym jak kiedyś się żyło, z wypiekami na twarzy co chwilę powracał do czasów komuny, w których jego zdaniem wcale nie było tak źle jak mówią inni.

Pamiętam, że dziadek przy każdej nadarzającej się okazji odwiedzał nas przynosząc ze sobą te jego różane babeczki, ciastka z czekoladowym nadzieniem i jeszcze kilka innych łakoci, których o dziwo zawsze starczało tylko dla mnie i siostry. A my jak to dzieciaki, pałaszowaliśmy te wszystkie słodkości bez zastanowienia. Nikt z nas przecież nie mógł przypuszczać, że jak się okazało dużo już później, dziadek faszerował swoje wypieki mieszankami ziół i przypraw, o których nigdy nie mówił, których pochodzenia nikomu nie zdradził, a które od zawsze trzymał w wielkich słoikach na półce obok pożółkłych książek oprawionych w skórę i pokrytych masą przeróżnych symboli.

Powiem pani jeszcze, że czasami widywałem, jak ojciec z ukosa patrzy na te dziadkowe prezenty, tak jakby zaraz miał je zabrać i spuścić w kiblu, ale wtedy jeszcze myślałem, że był po prostu zły, że dziadek co chwilę nam daje słodycze, przez co być może staniemy się grubi i ociężali, że pochorujemy się od tego nadmiaru cukru. Babcia z kolei wylewała Leszkowi te jego ziołowe herbatki, którymi wszystkich chętnie częstował pod byle pretekstem, kiedy tylko nadarzyła się okazja. Mówiła bardziej do siebie niż innych, że przecież już dawno jest zimna, że ona osobiście zaparzy nową i przeleje do dzbanka, że trzeba czasu do czasu napić się normalnej polskiej herbaty, a nie ciągle tylko te jego tajemnicze wywary.

Mam opowiedzieć o tym żydowskim cmentarzu?

Otóż nie wiem czy mogę, bo tak naprawdę nie za wiele wtedy widziałem. Dotarłem na miejsce jakoś późnym wieczorem, ale szczerze mówiąc z początku byłem nieco rozczarowany, bo myślałem, że będzie tak jak na innych cmentarzach, że te ciemności dookoła rozświetlą palące się świeczki i znicze. A tam proszę pani czarno, ciemno jak w dupie. Dobrze, że chociaż księżyc wisiał na niebie, przynajmniej wiedziałem, że nie potknę się o coś i nie zaliczę gleby.

Później jednak, jak już wszedłem do środka, to szybko się przekonałem, że jednak coś tam się pali, pojedynczy niewielki płomień tańczył w tych strasznych ciemnościach. I proszę pani, proszę mi wierzyć, okazało się, że była to jedna jedyna i najzwyklejsza świeczka postawiona na grobie jakiegoś mężczyzny. No dobra, może nie była taka normalna, bo z tego co pamiętam, jak już wlazłem na to wzniesienie, co to na nim właśnie stoi ten cmentarz, to zaczął padać obfity deszcz. Ale wracać już nie było sensu, przecież tak czy inaczej bym zmoknął, więc postanowiłem kontynuować wyprawę i po prostu rozejrzeć się po cmentarzu, sprawdzić czy na pewno wszystko jest z nim w porządku.

Nikogo tam nie spotkałem. Żadne złe mocne nie wepchały mi się do myśli. Nikt mnie nie zaatakował, nie widziałem też ludzi powstających z grobów. Nie było duchów, o których z podnieceniem wspominała Maryśka, nie było też ani jednego pomiota przed którymi tak zaciekle przestrzegała nas babka. Była tylko ta jedna samotnie paląca się świeczka, trochę światła, ale jeszcze więcej ciemności, trochę wiatru i deszczu, ale jeszcze więcej pretensji do samego siebie o to, dlaczego wciąż pali się ta cholerna świeczka. Z nerwów postanowiłem ją zgasić, bo tylko burzyła mój spokój wewnętrzy będąc żywym dowodem na to, że to miejsce jednak wcale nie jest normalne.

Ale wie pani co? Ogień tylko poparzył mi dłonie i nawet na chwilę nie zgasł. Poza tym coś chyba wtedy wkurzyłem, jakąś złowrogą siłę albo niewidzialny byt, bo po chwili ze wszystkich stron zaczęły dobiegać mnie dziwne szepty; takie jakieś urywane i niepokojące, naprzemiennie padały zza moich pleców i z dużo większego dystansu, w dodatku były w jakimś obcym i chyba już dawno zapomnianym języku, którego nie potrafiłem zrozumieć wtedy i nie zrozumiałbym pewnie i dziś.

Oczywiście uciekłem stamtąd jak najszybciej do domu. Ale niestety wyglądało na to, że szepty przyszły tam za mną. W nocy usłyszałem je znowu. Uspokoiły się dopiero po kilku tygodniach. Tyle że mnie się wydaje, że one tak naprawdę cały czas gdzieś tutaj są. No, bo szeptów to człowiek nie widzi, ale najwyraźniej szepty człowieka już tak, inaczej przecież tego wytłumaczyć się nie da.

Teraz sobie przypominam, że z takich rzeczy, co to tylko we Kiecku się działy, to jeszcze ludzie kiedyś mówili, że niedaleko zjazdu z Krawieckiej na Lwowską – tam koło domu tego bogacza, co to jako pierwszy w Kiecku otworzył dobrą lodziarnię – od czasu do czasu widywano starszego mężczyznę sypiącego z wiadra jakiś śmierdzący proszek. Nie był to nawóz jak początkowo myślano, ponieważ w tych miejscach przy drodze już nigdy więcej nic nie wyrosło; trawa i kwiaty najpierw obumierały, a potem szybko zaczynały porastać czarnym i okropnie śmierdzącym grzybem, do którego zlatywały się muchy wielkości kasztanów, natomiast psy i inne zwierzęta omijały te ścieżki szerokim łukiem.

Krążyły też plotki o młodej dziewczynie, która od czasu do czasu przychodziła nocą na wzgórza i wrzucała jabłka i gruszki do od dawna już nie działającej i bezpańskiej studni. Podobno z samego rana co poniektórzy znajdywali w pobliżu mnóstwo ogryzków po tych owocach. Aż pewnej niedzieli coś nagle złowrogo zawyło, zahuczało tak głośno, że kury z miejsca przeskoczyły trzy metrową siatkę, a psy z podkulonym ogonem wróciły do bud, z kolei pobliscy mieszkańcy od razu stanęli w popłochu na baczność i już po krótkiej chwili wszyscy widzieli, że coś zmasakrowało owce Karmińskich raniąc po drodze też kilka ich krów. W Kiecku od razu podniesiono alarm. Ale było coś jeszcze…

I to jest nawet ważniejsze.

Otóż zaraz przed śmiercią rodziców ludzie zaczęli między sobą po cichu szeptać, że ta kobieta, co to wtedy dokarmiała to coś, czego tak naprawdę nikt nigdy na własne oczy nie ujrzał, że to właśnie była Maryśka.

Rozumie pani? Ludzie byli wtedy święcie przekonani, że to właśnie moja mała siostrzyczka dokarmiała na wzgórzu jakiegoś pieprzonego demona ze studni. Przecież to absurd, nie mieli kogo oczerniać tylko zwykłą dziewczynę, która lubiła opowiadać niezwykłe historie…

 

*

 

Zgadza się. Jest dokładnie tak, jak to widnieje w raporcie z datą dwunasty lipca osiemdziesiąty szósty.

Pamiętam, że tego dnia siedziałem do późna na ławie w kuchni i czekałem na powrót rodziców. Maryśka już dawno spała. Za oknem ostro zacinał deszcz, pioruny waliły co chwilę, gdzie nie gdzie jeszcze słychać było jak ktoś pośpiesznie zagania kury, a sąsiedzi pogasili już światła.  

Czekałem na nich do samego końca. Wiedziałem, że pojechali przecież tylko zrobić większe zakupy w mieście. Obiecali kupić Maryśce małego szczeniaka, a mi jakiś dobry myśliwski nóż.

Mijały godziny, lecz ich wciąż nie było. Zaczynało robić się ciemno. A z tej wymownej ciszy, w której tak trwałem na kuchennej ławie, powoli rodziło się coś o czym nawet nie chciałem myśleć, coś, jakaś taka niechciana refleksja, że rodzice jednak mogli mieć jakiś wypadek.

I to złe przeczucie z każdą sekundą się nasilało.

Martwiłem się chociaż jeszcze nie wiedziałem, co też mogło się stać. W pewnym momencie nawet zacząłem sobie usilnie wmawiać, że przecież od nas z Kiecka, do najbliższego miasta jest cały dzień drogi, i pewnie dlatego jeszcze ich nie ma. W głębi serca wiedziałem jednak, że to nie prawda. Do Sieranowa jechało się nie więcej jak dwadzieścia pięć minut. Jednak nie potrafiłem, a raczej nie chciałem dopuścić do swojego małego i wciąż bardzo naiwnego umysłu, że jednak powinni już być, że coś złe naprawdę mogło im się przydarzyć.

Chyba właśnie dlatego się okłamywałem. Żeby nie wierzyć w te parszywe myśli, co to człowieka zawsze nachodzą w najgorszym momencie i chcą go utopić w jego własnych nadziejach i lękach.

Koło północy pod bramkę od domu zajechała milicja. Niedługo potem dowiedziałem się prawdy.

Z wozu wysiadł jakiś młody chłopaczek w mundurze, że swoją partnerką, i po chwili zapukali do drzwi. Przerażony zeskoczyłem z kuchennej ławy i pobiegłem do przedpokoju. Pani już wie, co stało się później, prawda?

W dzieciństwie od rodziców nauczyłem się wiele, także i tego, żeby nikomu pod ich nieobecność nigdy drzwi nie otwierać, nawet najlepszemu z sąsiadów. Ale tym razem to była milicja. A milicji przecież każdy zawsze otwierał. A poza tym wiedziałem, że muszę to zrobić, inaczej przecież sam by do nich wybiegł.

Musiałem to w końcu od kogoś usłyszeć. Zwariowałbym przecież od tej niewiedzy.

Mimo wszystko stałem przy drzwiach przez dłuższą chwilę kompletnie zdezorientowany, nie wiedząc co robić. Czułem bicie własnego serca, dłonie zaczynały się pocić. Na dodatek tego wszystkiego z pokoju wyszła rozespana Maryśka. Przetarła leniwie oczy i mrucząc coś niewyraźnie pod nosem, zapytała, kto przyszedł i czemu budzi nas w nocy.

Nie wiedziała, że rodzice nie wrócili do domu. Myślała, tak mi potem opowiadała, że śpią sobie słodko w tej swojej sypialni, a tu nagle ktoś przychodzi i zaczyna bawić się dzwonkiem od domu.

Spojrzała na dębowe drzwi od sypialni, które były zamknięte, jakby oczekując od rodziców, że ci zaraz wyjdą wściekli i źli i przepędzą nocnego gościa, co to nas wszystkich postanowił pobudzić.

Jednak nic takiego nie miało miejsca. Nikt nie pociągnął od wewnątrz za klamkę. W sypialni było cicho jak nigdy. Nie słychać było nawet pojedynczego oddechu. Żadnych szeptów, żadnego chrapania tatulka przez sen.

Maryśka zerknęła na mnie. Pamiętam, chociaż chyba bym wolał zapomnieć, ten wyraz twarzy do dziś. Łzy poleciały jej po policzkach, zazgrzytała zębami, jej małe nóżki zaczęły delikatnie się trząść.

Domyśliła się. Domyśliła się tak samo jak ja.

Patrzyliśmy na siebie zaledwie przez krótką chwilę. Ona ewidentnie ze wszystkimi emocjami na wierzchu, a ja jedynie z pośpiesznie założoną na twarzy maską obojętności.

Zrobiłem to tylko i wyłącznie dla niej. Stłumiłem w środku cały ten pieprzony ból, którym żywi się rozpacz. Zgasiłem po kryjomu cały ten ogień, który jeszcze tak naprawdę nie zaczął się palić.

Uciekłem od niej wzrokiem na moment i stanąłem na palcach przy drzwiach. Niech się dzieje, co dziać się musi, pomyślałem, bo tata tak zawsze powtarzał i przekręciłem ten cholerny zamek. Minutę później usłyszeliśmy to, czego najbardziej się baliśmy.

Rodzice zginęli w wypadku samochodowym.

Myślę, że byłem twardy, że nie dałem po sobie poznać rozpaczy. Maryśka natomiast zaczęła ryczeć jeszcze bardziej i uciekła do swojego pokoju.

Dobrze zrobiłem, prawda? Tak zachowuje się brat.

Musiałem być silny, chciałem być silny. Ktoś przecież powinien zadbać o moją siostrzyczkę. A kto, zrobiłby to lepiej niż ja? Byłem już prawdziwym mężczyzną, który zna się na życiu, a przynajmniej tak wtedy o sobie myślałem. Tak więc zamknąłem w sobie cały ten ból, tak jak zamyka się skrzynię i nie pozwoliłem mu nigdy wyjść na wierzch. I tak sobie myślę, że on nadal tam jest, nieuwolniony, niewyrażony, czekający na chwilę słabości, moment, w którym ulegnę, moment, w którym to skupisko negatywnych emocji i lęków w końcu będzie mogło zalać mnie falą goryczy, zdeptać i obetrzeć z ludzkich wartości, utopić we własnym smutku i żalu, przeświadczeniu o własne bezradności i obojętności na wszystko.

 

*

 

Maryśka jeszcze przez długi czas nie chciała ze mną rozmawiać. Zupełnie jakbym to ja był winien ich śmierci. A kilka dni po pogrzebie rodziców zapukała do mojego pokoju i oznajmiła przez łzy, że nie potrafi już dłużej tu żyć, że na każdym kroku widzi mamę i tatę, a to sprawia jej okropny ból, w dodatku mówiła jeszcze, że ludzie zaczynają ją prześladować, wyzywają od dziwolągów na każdym kroku i obwiniają za wszelkie zło, które na wsi się działo.

Czuła się osaczona i winna, ale nie było już ojca, który te wszystkie mordy klekoczące na lewo i prawo sam by przecież rozgonił, tak że każda z nich by popamiętała, że o Maryśce takich rzeczy nie warto prawić.

Próbowałem ją wtedy jeszcze przekonać, Maryśka ty się lepiej dobrze zastanów, gdzie ci będzie lepiej jak tu, sami zadbamy o gospodarstwo i jakoś to będzie, tak do niej mówiłem. Stała wtedy, że smutną miną i nic nie odrzekła, a kiedy skończyłem ją przekonywać po prostu poszła do siebie. Jednak już następnego dnia wsiadała z wypchanym po brzegi plecakiem do busa.

Wiem, bo odprowadzałem ją wzrokiem, tak samo jak wtedy rodziców.

I tak oto, na pewien czas się rozstaliśmy. Ja zająłem się gospodarstwem, a ona wyjechała do ciotki, do Warszawy. Tam podjęła naukę w szkole z internatem, gdzie podobno było całkiem przyjemnie, a jedzenie nie było najgorsze, przynajmniej tak wynikało z tego, co mi wówczas mówiła, kiedy już w końcu postanowiła do mnie zadzwonić.

Pomijając krótkie telefoniczne rozmowy raz na pół roku widywaliśmy się już tylko w rocznicę śmierci na cmentarzu rodziców. Ale jakoś jedno z drugim już nie potrafiło rozmawiać jak kiedyś. Ja zdawkowo mówiłem to, co ona chciała usłyszeć, a ona, przypuszczam, że robiła tak samo.

 

Sesja II

 

– Witam ponownie panie Tomaszu. Minęły dwa tygodnie od pańskiej ostatniej sesji, w której rozmawialiśmy o dzieciństwie na wsi i o śmierci pańskich rodziców. Jak zdążyłam zauważyć ostatnio mówił pan również dużo o siostrze, która podobno jest ciężko choroba. Owszem przejrzałam opis choroby siostry załączony do pańskiej kartoteki, z tego powodu, iż lekarz, który wówczas próbował jej pomóc najwidoczniej uznał, że może być to jakaś dolegliwość dziedziczna. Z tych niechlujny notatek mimo wszystko jasno wynika, że pańska siostra również miewała paniczne lęki, napady agresji, silne halucynacje i cierpiała na tak zwaną chroniczną bezsenność. Proszę mi jeszcze tylko powiedzieć zanim zaczniemy, jak czuje się siostra? Widział się pan z nią jakoś ostatnio?

– Z tego co widzę faktycznie ma pan podobne objawy do siostry. Z tą różnica jednak, że wraz z odstawieniem narkotyków, a przypomnę tylko, że nie bierze ich pan już od sześciu miesięcy, dolegliwości te powoli zaczynają zanikać. Mimo wszystko wciąż pan odczuwa to rzekome zło, tę nienazwaną siłę, która za panem podąża już od kilkunastu lat manifestując się w przeróżny sposób. Proszę niech pan mi powie czy dobrze to sobie poukładałam?

– Skoro tak to chciałabym dzisiaj usłyszeć nie tyle o przeszłości, co o życiu codziennym, o tym co pan robi na co dzień, czym się zajmuje, jak radzi sobie z lękami i napadamy agresji, i w ogóle czym wypełnia czas pomiędzy pracą a obowiązkami. Ma pan jakiś przyjaciół? Dziewczynę? A może lubi pan czytać książki przed snem? Proszę powiedzieć mi jak wygląda u pana normalny dzień, taki jak na przykład dziś. Od czego pan zaczął i na czym skończy? Co zrobi pan po zakończeniu sesji. Pójdzie obejrzeć do kina film czy skoczy z kumplami na piwo, a może pobiegnie do klubu poszaleć a potem konkretnie odpocznie?

– Tak, mogą być i takie detale. Interesuje mnie w zasadzie wszystko, co być może rzutuje na pańską chorobę.

 

*

 

Jeszcze nie wiem co będę robił jak już opuszczę pani gabinet. Może pójdę do sklepu i kupię chipsy z bekonem, te którymi zajadaliśmy się raz do roku z Maryśką w Warszawce, kiedy to ona miała wakacje, a ja po prostu przyjeżdżałem do niej i ciotki z odwiedzinami na weekend. A może usiądę na pierwszej lepszej ławce i popatrzę w niebo tak jak kiedyś robiła to siostra? Ostatnio co raz częściej myślę o naszym dzieciństwie i o tym co każdego z nas później spotkało. Pani wie, dlaczego to akurat przydarzyło się mnie i Maryśce? Przecież we wsi tyle ludzi mieszkało…

Pani mówi, że ja co chwilę uciekam do wspomnień, bo tak naprawdę boję się rzeczywistości; życia w mieście, którym przecież tak gardzę, że niby brzydzę się wszystkiego co mnie teraz otacza i z czym przyszło mi tutaj żyć, bo przecież na wsi dobrze się czułem, nie miałem tych objawów co teraz.

Twierdzi pani, że to tak zwany syndrom wyparcia?

Pani Alicjo kochana, z całym szacunkiem do pani profesji, ale skoro takie są wnioski, to ja mam tyle do powiedzenia co nic. Tłumaczyłem przecież chyba całkiem wyraźnie, że o ile kochałem tę naszą wieś, o tyle to właśnie w niej siedziało to zło, przez które musiałem stamtąd uciekać. Tyle że ono za mną albo i we mnie, przyczłapało do tego Krakowa i nigdy tak naprawdę mnie nie opuściło. Pani może nie wie, ale to jest zło tego gatunku co to najpierw oblepia swoją ofiarę poczuciem strachu, a później na tyle miesza jej w głowie, że ten biedny człowiek w końcu zaczyna dosłownie wszystkiego się bać.

Nie można przecież świadomie i z chęcią uczestniczyć w życiu codziennym z uśmiechem na twarzy, jakby zupełnie nic się nie działo, kiedy to życie jest tak naprawdę koszmarem na jawie.

Rozumie mnie pani?

Ze mną to w ogóle tak nie jest, że mam swoje nawyki i rytuały, że oglądam wieczorem jakieś głupie seriale, a potem zmęczony kładę się spać, że wstaję z samego rana i wcinam płatki z mlekiem albo kanapki ze szynką, po czym myję zęby w łazience i przeglądam się w lustrze, a później zakładam markowe ciuchy i wychodzę z domu, a idąc do pracy układam w głowie przemowę i pochwały dla moich podwładnych.

Otóż nie. Ja od dłuższego czasu nie mam już pracy. Ostatnią straciłem, kiedy przez tydzień nie chciałem wejść do windy – na schodach akurat dłużył się remont, a stanowisko pracy jako ochroniarz miałem niestety aż na szóstym piętrze – bo jako jedyny zobaczyłem w tej windzie cienie, dokładnie te same, które tańczyły kiedyś nad rzeką zostawiając po sobie bąble na wodzie. 

 Nie narzekam jednak na brak pieniędzy. Ze sprzedaży gospodarstwa jeszcze coś mi tam zostało.

Wracając do tematu tego jak wygląda mój dzień, to chciałbym jeszcze powiedzieć, że nienawidzę luster. Nie mam żadnego w domu, bo kiedyś wszystkie musiałem stłuc. No bo jakże by tego nie zrobić, skoro w każdym z nich widziałem nieco innego siebie. W tym przed pokoju na przykład miałem zbyt duży nos i jakieś takie oczy za wąskie i puste, a w tym, co to w łazience zawsze nad umywalką jest zawieszone, to raz przypadkowo zauważyłem, że po ramieniu coś mi chodziło, jakieś takie włochate i małe, ale nie pająk, bo jak odruchowo chciałem to zrzucić to nagle wniknęło w skórę, po prostu weszło mi w ramię i zaczęło od środka drapać. No to ja też wtedy mocno drapałem, tak że aż krew się z ramienia puściła. Później przestało to przestałem i ja.

Innych luster nie miałem i już nigdy ich nie chce.

O znajomych pyta pani. Chce wiedzieć czy z kimś się spotykam.

Otóż przez pierwsze pół roku od przeprowadzki do Krakowa to owszem, ktoś tam zawsze się znalazł, żeby na piwo wyskoczyć czy film wspólnie obejrzeć albo nawet do jakiegoś klubu na tańce wbić. Ale widzi pani, to był okres, w którym zacząłem brać te narkotyki, pierw była oczywiście ta wspaniała marihuana, co to o niej książki lecznice piszą, ale później na pokład wjechało coś mocniejszego, bo amfetamina i takie czerwone pigułki, jakaś nowość na rynku.

Z tymi czerwonymi tabletami to było mniej więcej tak, że ten gość, Sznaucer, co to nam zawsze zioło po taniości załatwiał, to raz przywiózł też inny towar i koniecznie chciał dać nam spróbować. Z początku byłem przeciwny, bo nie chciałem brać czegoś, o czym nie mam pojęcia i czego nikt z nas jeszcze nie miał okazji testować. Ale, że z Bartka, mojego kumpla, którego poznałem na studiach z weterynarii, to taki twardziel co to podobno niczego się nie boi, wziął tę pigułę bez zastanowienia, a później podobno już w domu ją zażył.

Też tak zrobiłem. Tylko że on na drugi dzień umarł, a ja tylko rzygałem.

Jak zatem pani widzi miałem kolegów i koleżanki, ale wszyscy byli fałszywi, widzieli we mnie jedynie pieniądze, których z początku nikomu nie żałowałem, a to pożyczyłem na czesne, a to dorzuciłem do auta, postawiłem obiad czy włożyłem do kieszeni na dragi. Tylko jak już później zauważyłem, że oni do mnie tylko po szmal, to zakręciłem ten kurek darmowej gotówki i nagle okazało się ze zostałem sam.

Czy to co prześladuje mnie w mieście, łaziło za mną również i w Kiecku?

To mądre pytanie. Ale pani musi zrozumieć jedno, że jak coś z takiej prawdziwej ciemności co to skrywa najmroczniejsze sekrety świata – takiej jak ta w Kiecku na tym cmentarzu czy w piwnicy u dziadka Leszka – wyjdzie i na dobre przylegnie do kogoś, wsiąknie do jego głowy i przejmie władzę nad każdą myślą, to wtedy nie można tak dokładnie odrzec, kiedy to się dokładnie zaczęło.

Ja nawet nie wiem pani kochana, czy przypadkiem to przeze mnie teraz nie mówi. Skąd mam mieć pewność, że to jestem ja, a nie akurat to co we mnie siedzi? Tak więc nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Myślę, że to od bardzo dawna już we mnie jest, gdzieś w środku, i po prostu od czasu do czasu przejmuje nade mną kontrolę. To chyba chce żyć ze mną w jakiejś chorej symbiozie; raz ja, raz ono, raz ja, raz ono, raz ja …

Ale ja dłużej już tak nie mogę. Słyszę nie swoje myśli. Widzę nie swoje wspomnienia. Czuję nie swoje emocje. Jestem nie sobą. Czym zatem jestem. Proszę niech pani jak najszybciej mi powie, czy to świat nagle zwariował, czy zwariowałem ja sam, bo ja już dłużej nie udźwignę tego ciężaru nieswoich myśli i pragnień.

Czy to świat nagle zwariował, czy zwariowałem ja sam?

 Nie, proszę nie dzwonić. Sam pójdę do domu.

Tak na pewno. Już mi lepiej. To chyba był jeden z tych ataków paniki. Ale już mi lepiej. Naprawdę. Widzi pani? Już biorę przypisaną od pani tabletkę i zaraz dojdę do siebie. Niech więc pani nigdzie nie dzwoni.

Tak, oczywiście, że przyjdę. Proszę tylko wyznaczyć termin spotkania i jeszcze koniecznie wypisać kolejną receptę na leki, bo zapasy powoli się kończą. A bez nich przecież już w ogóle nie dałbym rady…

 

Sesja III

 

– Witam panie Tomaszu. Co to dzisiaj za oknem się dzieje? Normalnie jakaś apokalipsa. Już dawno takiej mgły u nas w Krakowie nie było. Jak w ogóle udało się panu tutaj dotrzeć? Przecież z tego co słyszałam komunikacja miejska nie działa od samego rana. Całe miasto jest sparaliżowane i nikt wciąż nie potrafi jasno odpowiedzieć skąd przybyła ta mgła i na ile jest szkodliwa dla zdrowia.

Na nogach pan przyszedł? Przecież to będzie z dwadzieścia pięć kilometrów… Co prawda nie pochwalam aż takiej determinacji, ale w sumie to nawet się cieszę, że będę mogła z kimś dzisiaj pogadać. Pewnie pan słyszał, że linie telefoniczne są tak przeciążone, że żadna z nich już nie działa. Mam tylko to radio, co stoi tutaj na biurku. I tak w sumie od wczoraj słucham co to wyprawia się u nas Krakowie. Podobno w tej mgle było kilka wypadków śmiertelnych, jakaś kobieta zgubiła syna, a taksówka wjechała do galerii handlowej.

– Słucham? To dzisiaj? Dzisiaj chce mi pan powiedzieć, co słychać u siostry? Jak to ma coś wspólnego z tą mgłą? Proszę mi wybaczyć, ale nic nie rozumiem. Dobrze, już dobrze, skoro tak, to może faktycznie będzie lepiej, jeśli zaczniemy właśnie od tego, tyle że później niech pan powie mi prawdę, ale tak szczerze, jakim sposobem pan tutaj dotarł? Przecież w tej mgle to nic nie idzie zobaczyć, więc wątpię w to, że na piechotę pan taki kawałek przeszedł…

 

*

 

Kilka dni temu znowu odwiedziłem Maryśkę. O dziwo tym razem była w dużo lepszej kondycji. Co prawda dalej chuda i blada jak ściana, ale przynajmniej obecna, w pełni świadoma tego, gdzie jest i co ją otacza, że do niej przyszedłem i że chcę o coś ważnego zapytać.

Rozmawialiśmy całkiem normalnie, tak jak kiedyś się z siostrą gadało, jeszcze zanim ją zamknęli i zaczęli faszerować lekami. Podobno to właśnie dlatego, że te leki jej nieco zmienili i wzmocnili dawkę w zastrzykach, o wiele łatwiej można było nawiązać z nią kontakt.

Ale ona powiedziała mi coś zupełnie innego.

Powiedziała, że miała na sobie pewną klątwę milczenia, która zmuszała ją również do wyrządzania niektórych krzywd u nas w Kiecku, bo proszę pani, Maryśka przyznała mi się, że to faktycznie ona dokarmiała tamtego demona ze studni, i że krowę Strudzińskich to nie zjadła żadna zaraza, ale ławica tych much, co to do świata żywych przybyły na plecach obleśnej zjawy.

Podobno wszystko tak naprawdę zaczęło się od tamtego dnia, kiedy bawiąc się w chowanego z dziećmi sąsiadów przypadkowo odkryła tajemne przejście w piwnicy u dziadka Leszka.

Mówiła, że chciała wówczas jak najlepiej się schować, dlatego tam poszła, a tam podobno nikt jeszcze nigdy nie wchodził. A kiedy była już w środku i po ciemku szukała włącznika światła, musiała wtedy przypadkowo coś wcisnąć, ponieważ nagle usłyszała metalowy stukot, coś jakby obracanie zębatek, a po nogach przeleciało jej nieprzyjemne zimno. Wzdrygnęła się i pośpiesznie odnalazła właściwy przycisk, a zwisająca z sufitu żarówka oświetliła to pomieszczenie. I to właśnie wtedy zamarła, dosłownie pochłonął ją strach, tak mi opowiadała. Wstrzymując oddech wpatrywała się w ścianę znajdującą się obok regału ze starymi książkami. Ta ściana podobno była nieco rozwarta na boki tworząc szczelinę o szerokości mniej więcej metra.

Bała się. Tak bardzo się bała. I nie wiedziała co robić. Podobno chciała stamtąd jak najszybciej uciec. Tyle że po chwili namysłu z rozsądkiem wygrała jednak ta cholerna dziecięca ciekawość, co to pali człowieka od środka byle by tylko chciał się dowiedzieć, byle chciał poznać prawdę.

Zeszła po schodkach w dół i stanęła w progu tej dziwnej kryjówki dziadka.

Pani naprawdę myśli, że to był jeden z tych schronów, które uchowały się z czasów II wojny światowej?

W sumie to dziadek w wojsku swoje przerobił, więc niby mogło tak być. Ale z drugiej strony tam nie było żadnej zaprawy. Zero jedzenia, baniaków z wodą czy jakiegokolwiek ubrania. Ani jednego koca czy apteczki pierwszej pomocy. Pachniało za to grzybem i siarką. Było też cholernie zimno i ciasno.

Powiem szczerze, że jeżeli właśnie tak ma wyglądać miejsce, w którym człowiek ma zamiar przetrwać w trakcie zbrojnego najazdu, to ja chyba jednak bym wolał zginąć na froncie, broniąc bliskich czy choćby samego siebie.

Pani Alicjo, pani koniecznie chce wiedzieć, co dokładnie Maryśka tam zobaczyła. A mnie się wydaje, że bezpieczniej będzie, jeśli akurat o tym nie wspomnę. Jeszcze przyczłapie do nas to zło, co w tej piwnicy siedziało. I co wtedy? Co wtedy zrobimy? Panią to spotkanie na pewno gruntownie odmieni, jak odmieniło Maryśkę. Zaczną wypadać włosy, rany na brzuchu otworzą się same i będzie z nich ciekła okropna ropa, uschną też kwiaty, psy zaczną zaciekłe ujadać na pani widok, a sąsiedzi będą wyglądać nieco inaczej. A na końcu zamknie się pani w domu i pogasi światła. Wejdzie pod łóżko i z łomotem serca będzie czekała, całą wieczność czekała, aż w końcu to sobie pójdzie.

Nie, nie chce pani wystraszyć. Ale niech pani przestanie się śmiać. To nie jest zabawne. Moja siostra jest chora, to ją dosłownie zabija. A mnie chyba też już powoli oblepia ten mrok i zaciska pętle na szyi. Nie wiem, ile jeszcze mam czasu, nie wiem co później ze mną się stanie. Ale gdy patrzę na siostrę to przeszywają mnie dreszcze. I może to jest okrutne, ale nie chcę skończyć jak ona.

Tak, chcę tylko i wyłącznie tego. Te wszystkie przewidzenia, ślady na drodze, bezustannie uczucie śledzenia… to wszystko bardzo znacznie zyskało na sile, kiedy pojawiła się ta cholerna mgła. Mam złe przeczucia, pani Alicjo. Czuję, że to zło, co w Kiecku się obudziło, teraz podróżuje ze zdwojoną siłą w tej mgle. I mam wrażenie, że kiedy ta mgła już opadnie, to będzie dla każdego za późno.

Myślę, pani kochana, że tym razem to przyszło już nie tylko po mnie. Tym razem przyszło po nas, po całą ludzkość.

Nie, przecież mówiłem, że już nie biorę. Skończyłem z narkotykami ponad pół roku temu. Ale teraz pojawiła się ta siła co to grasuje we mgle. Pani też ją widzi, prawda? Ta siła jest niewidzialna i wszechpotężna. To ona każe mi z powrotem brać te czerwone tabletki, tak samo jak Maryśce kazała zachować milczenie. Ja już nawet je od Sznaucera kupiłem. Po promocji dał, bo dawno nic u niego nie zamawiałem.

Wiem, że obiecałem już więcej nie brać, ale to przecież znacznie silniejsze ode mnie jest. Pani musi zrozumieć, że kiedy nie biorę to na powrót widzę te wszystkie czyhające na rogu cienie i rozmyte twarzy.

Proszę sobie wyobrazić na przykład te tysiące twarzy o zdeformowanych i płynnych konturach, które na moich oczach stapiają się między sobą i z otoczeniem tworząc psychodeliczne obrazy, jakich świat jeszcze nigdy nie widział.

W takiej to rzeczywistości ostatnio coraz częściej przebywam bez tych czerwonych tabletek. A jak Pani pewnie od razu się domyśliła, tak przecież długo się nie da. To byłoby czyste szaleństwo…

O piwnicę dziadka pani pyta, kiedy ja o powrocie do narkotyków?

Dobrze może faktycznie spróbujmy. Tylko proszę najpierw zrozumieć, że wcale nie uważam, że ta krótka odpowiedź w czymkolwiek pomoże. Zaszkodzić jedynie może ponieważ tak teraz myślę, że to co ten pieprzony Leszek skrywał w piwnicy, chyba jest winne temu wszystkiemu.

Skoro tak, to opowiadam. Wedle życzenia.

Tamtego dnia, kiedy Maryśka wróciła z piwnicy od dziadka do domu z płaczem, ojciec akurat przetykał zlew. Zerknął na nią przelotnie i zawołał do siebie. Wiem, bo akurat siedziałem wtedy z mamą przy stole i odrabiałem lekcje. Siostra podeszła i po chwili już nieco ogarnięta, z wysmarkanym nosem i przetartymi łzami, zaczęła tatkowi opowiadać o tym, gdzie właśnie była i co też tam zobaczyła.

Słyszałem wszystko chociaż udawałem, że mnie to nie interesuje omylnie rozwiązując zadania, które mama wielokrotnie musiała później poprawiać, pokazywałem jej również czego aktualnie uczyli nas w szkole, słowem stwarzałem jedynie pozory skupionego na zadaniach domowych dzieciaka, ale tak naprawdę z zapartym tchem słuchałem opowieści Maryśki. A kiedy skończyła ojciec wytarł ręce o szmatkę i wziął głęboki oddech, a następnie stanowczym tonem, takim który nie akceptuje sprzeciwu, oznajmił, że w najbliższym czasie nikt z nas, łącznie z mamą, nie może pod żadnym pozorem spotykać się z dziadkiem, ani w ogóle wchodzić na jego posiadłość.

Nie wytłumaczył, dlaczego powinniśmy tego nie robić, ale za to chociaż powiedział, że dziadek jest chory już od kilkunastu lat i że to dla własnego dobra nie możemy na razie widywać się z nim.

Chce pani wiedzieć na co dziadek chorował?

 Sam chciałbym to wiedzieć, ale jak się dużo później okazało nikt we wsi nie miał pojęcia, że w ogóle coś mu dolega.

W każdym bądź razie po tej krótkiej przemowie ojciec już do końca dnia był jakiś taki nie w sosie. Czerwony na twarzy kręcił się po domu ewidentnie szukając sobie na siłę zajęcia. Przetkał ten zlew i naprawił w końcu rynnę przy wejście, a później z tego wszystkiego po ciemku, bo było już przecież grubo po ósmej, narąbał tyle drzewa na opał, że starczyło go nam na cały rok. 

Z samego rana ubrał się jednak i poszedł do dziadka. Wiem, bo słyszałem, jak po cichu zakłada buty, ściąga kurtkę i ostrożnie zamyka drzwi, a następnie już szybkim krokiem z rękami w kieszeni pędzi w stronę tego domu ze strzechą na dachu, stodołą, w której nie raz z dziadkiem grywałem w karty i niewielkim wzniesieniem kilka metrów od stajni, pokrytym świeżo rosnącymi kwiatami.

 To wzniesienie było właśnie zejściem do Leszkowej piwnicy.

Założyłem pośpiesznie skarpety i ciepłą bluzę oraz lezące na półce spodnie, zasznurowałem buty i wymknąłem się wtedy za nim. Musiałem po prostu wiedzieć, czego jeszcze można było się doszukać w tej dziadkowej piwnicy. Bo na pewno jakiś magicznych przedmiotów, tak przynajmniej wówczas sądziłem. Wierzyłem również i w to, że właśnie w takich miejscach odnajdywało się prawdziwe skarby.

Tata w końcu zszedł po schodkach na dół. A ja schowany za wzgórzem dzielnie czekałem na to aż wyjdzie i wróci do domu. Przed oczami miałem te wszystkie kosztowności i tajemnice, z którymi podobno człowiek wychodzi po znalezieniu skarbu.

Tyle że ojciec, co z perspektywy czasu wciąż uważam za dziwne, siedział tam w środku ponad czterdzieści minut, po czym wyszedł i pobiegł od razu w stronę drzwi wejściowych do domu dziadka.

Do dzisiaj nie mam zielonego pojęcia, co tak długo robił w piwnicy ani co też wtedy powiedział swojemu ojcowi.

Co było dalej?

Gdy ujrzałem jak tatul wybiegł kompletnie wkurzony rzucając pod nosem różne przekleństwa i zaciskając pięści, postanowiłem jeszcze chwilę zaczekać na odpowiedni moment, a kiedy wszedł na werandę i zamiast zapukać do drzwi po prostu zasadził w nie kopa, tak, że aż wypadły z zawiasów, po czym wszedł do środka i zaczął drzeć ryja na dziadka, wstałem i przebiegłem pochylony dookoła wzgórza, a następnie po cichu zszedłem schodkami do tej piwnicy.

 I to był zaledwie pierwszy z mych błędów. Drugi popełniłem jak już wlazłem do tej schowanej przed światem kryjówki Leszka.

Pomimo słonecznego dnia było tam dość nieprzyjemnie. Brakowało powietrza, czuć było okropną wilgoć, oczy swędziały chyba od kurzu, a twarzą to co chwilę zahaczałem o pajęczyny.

Oczywiście moją uwagę w pierwszej kolejności zwróciła czarna skrzynia leżąca w kącie. Podszedłem do niej i podekscytowany starłem kurz rękawem od bluzy. Na górnej klapie widniało wyżłobione z niezwykłą precyzją jakieś drzewo o powykręcanych w nienaturalny sposób gałęziach. W prawej części pokrywy była natomiast również z niezwykłą precyzją wyżłobiona sowa.

Nie mogłem otworzyć tej skrzyni, bo była zamknięta na solidną kłódkę. Zacząłem więc przeszukiwać to miejsce dalej z nadzieją, że ten kluczyk uda mi się przy okazji odnaleźć.

Tamtego wieczoru, kiedy Maryśka przyleciała z płaczem do ojca, powiedziała mu, że w kryjówce u dziadka znalazła między innymi zgaszone świeczniki, sztalugi i pełno porozsypywanych kości.

Nic jednak nie wspominała o wiszącym na ścianie obrazie.

Błąd trzeci polegał właśnie na tym, że ja akurat tego obrazu dotknąłem.

Nie był co prawda straszny. Nic z tych rzeczy pani kochana. Przedstawiał zwyczajną łąką z kilkoma gęstymi drzewami i ścieżką do lasu, a w tle znajdywała się jeszcze mała i drewniana chatka ogrodzona dookoła jakimś miedzianym drutem, na którym wisiały różne liście, patyki, kamienie i nawet pióra jakiegoś ptaka. Tak jak sobie to teraz odtwarzam, to w sumie myślę, że ta chatka była całkiem podobna do tej co to w niej Jadwiga całe życie mieszkała, to ta staruszka, którą Maryśka nazwała wiedźmą i która te lisy wytępiła tym szatańskim ogniem co do jednego.

Ale to jeszcze nie wszystko. Bo było tam jeszcze i coś. A w zasadzie to tylko sugestia ze tam to mogłoby być. Mówię o cieniu, który wystawał zza drzewa. Ten cień był jakiś taki pokraczny, pokrzywiony, mały i na swój sposób straszny.

Co w tym obrazie było takiego nadzwyczajnego?

Ano, tylko to, że z niego coś wyskoczyło. Tak mi przynajmniej powiedziała Maryśka.

Pani sobie to wyobrazi. Tak jak teraz tutaj sobie siedzimy nagle coś ze ściany złazi, o z tej na przykład, na prawo, tam, gdzie ten zegar wisi, i do nas z miejsca podbiega takie to zgarbione ciało, o którym mówiła siostra, co to składa się wyłącznie z kości, bez mięśni i skóry, nie mające nawet i oczu, a jednak tymi oczami jakoś patrzące. W dodatku to coś okropnie się ślini, ale ta ślina jest jakaś złowrogo gęsta, błotnista taka, a kiedy spada na ziemię to okazuje się, że po chwili już pełznie, pełznie dookoła Maryśki i chyba chce zamknąć ja w jakimś koślawym okręgu.

No, śmiało. Co pani robi?

Jeżeli o mnie chodzi to na pewno bym z miejsca spierdolił tak samo jak to zresztą zrobiła ma siostra. Tylko ona najpierw się zesikała i odruchowo wykonała wzdłuż swojego ciała znak krzyża, tak mi wczoraj mówiła, a dopiero potem po schodach wybiegła. Zapomniała też głupia Maryśka zamknąć za sobą piwnicy.

Siostra wspominała jeszcze, że zaraz po tym jak przecisnęła się do tej kryjówki udało jej się znaleźć na spróchniałej ławie całkiem nowe opakowanie zapałek. No i zapaliła te dwie świeczki, co to przed tym obrazem były postawione w jakiś dziwnych prawdopodobnie mosiężnych donicach.

Myśli pani, że nie powinna?

Wróćmy jednak jeszcze na chwilę do tej postaci z obrazu i klątwy jaką najwidoczniej nałożyła na siostrę.

To wyszło i położyło swój palec na ustach Maryśki, tak mi powiedziała. A kiedy chciała wyznać to ojcu, wtedy od razu gardło ją zaczynało ściskać od środka. Tak więc po któreś próbie z rzędu zrezygnowała i odpuściła. Uznała, że to jakaś klątwa czy czary, którym już nigdy nie będzie mogła się przeciwstawić.

Żyła z tą tajemnicą aż do zeszłego tygodnia,

Da pani wiarę, że TO po tylu latach nieobecności niespodziewanie odwiedziło Maryśkę ponownie, tym razem w szpitalu, i położyło zupełnie jak za pierwszym razem, swój kościsty palec wzdłuż jej wyschniętych ust?

Zupełnie tak jakby TO chciało, żeby zaczęła o nim już mówić, że już jest na to gotowe…

 

Dwa dni później.

 

– Na miłość boską! niech pan przestanie i mnie wysłucha. To choroba, jakaś jeszcze nie rozpoznana wariacja schizofrenii paranoidalnej, a nie złowrogie siły, sprawiła, że widywał pan te wszystkie okrutne rzeczy. Zwykłe, choć intensywne omamy, po prostu halucynacje za młodu nasiąknięte pełnymi grozy opowieściami od siostry…

– Nie, to nie musi tak się skończyć. Proszę porozmawiajmy jeszcze. Przypisze panu kolejną dawkę leków, tylko tym razem znacznie silniejszą, taką, która na pewno pomoże. Będzie pan znowu dobrze sypiał i nic też już nie będzie zniekształcać rzeczywistości za dnia. Na pewno uda się pana wyleczyć z tej parszywej choroby i tego co z panem zrobiła. Tylko proszę niech pan w końcu odłoży ten nóż…

 

Nie mogę. Już dłużej nie mogę. Więcej już nie wytrzymam. On tu jest, ten mrok, ta postać, co uciekła z obrazu. I miesza mi głowie zmuszając do krzywdzenia innych. Wczoraj na przykład kazał pobić jakiegoś dzieciaka wracającego do domu z siatką zakupów, a później jeszcze przejechać po tym bezpańskim kundlu, co to koło śmietnika się kręcił. Tyle że to było dla niego wciąż za mało. Chciał jeszcze i jeszcze jak wiecznie nienażarta i dotknięta chorobą świnia.

Mówię pani, że śmierć to jedyny możliwy sposób, aby się od tego uwolnić. Maryśka najwidoczniej też doszła do tego samego wniosku, bo podobno wczoraj wyskoczyła z okna w szpitalu.

Proszę mnie wysłuchać do końca. To żadna choroba, teraz widzę to jasno, to tylko prawda o nadchodzącym końcu naszego świata, o mroku, który wkrótce go wchłonie, a który z jakiś nieznanych powodów potrafię zobaczyć wcześniej niż inni.

Pani wcale nie musi mi wierzyć. Ale ja wiem co widzę. Zło zostało zbudzone i przeniknęło na dobre do tego świata. Widzę tę śmiercionośną czerń już niemal we wszystkim, jest w tych krzesłach, na których właśnie siedzimy, w ścianach pokoju i w brudnych oknach, dostrzegam je w pani, a także we mnie, jest również w głowach tych nieświadomych ludzi idących na ślepo przez mgłę.

Świat powoli gaśnie za sprawą wszechpotężnej siły, która już za niedługo zniekształci żywioły na tyle, że śnieg stanie się ciepły, wiatr poniesie za sobą rzeki topiąc wszystko na swojej drodze, a słońce będzie paliło do mięsa skórę. Czuję, że ten parszywy mrok, który wisi nad naszymi głowami wkrótce sprawi, że rzeczywistości zmieni się o trzysta sześćdziesiąt stopni w nowej odsłonie przypominając bardziej wytwór chorego artysty w jakiś misterny sposób doprowadzającego do spełnienia swej psychodelicznej wizji, aniżeli wszystko to, co do tej pory było znane ludzkości.

 

*

 

Krew ścieka po przedramieniu Tomasza na wyłożony zygzakami dywan. Terapeutka jest w szoku, próbuje zatamować krwawienie półprzytomnego mężczyzny, jednak z tętnicy wciąż okrutnie wylewa się brunatna ciecz.

Kwadrans później ciało jednego człowieka upada bezwładnie na zakrwawioną podłogę. Z kolei w głowie drugiego, wciąż będącego w szoku, rodzi się pewna niepokojąca wątpliwość: Wariat czy prorok?

 

 

Kobieta po piątej nieudolnej próbie wezwania przez telefon pomocy roztrzęsiona spojrzała raz jeszcze na bladego i nieprzytomnego mężczyznę, po czym z trwogą uznając, że nie może mu pomóc, że już i tak pewnie jest martwy, powoli podeszła do okna i zaczęła przyglądać się wszechobecnej mgle po drugiej stronie.

 Po kilku sekundach dostrzegła wyłaniające się z niej wielkie i pojedyncze cienie o nieludzkich konturach. Zastygła na ich widok w miejscu, serce zabiło mocniej, ślina utknęła w gardle. Obróciła się nagle w kierunku drzwi od gabinetu słysząc opadanie klamki.

 Pomimo tego, iż wyraźnie pamiętała, że przekręcała zamek w drzwiach zaraz po przyjściu umówionego pacjenta, te okazały się nieco uchylone przez wąską szczelinę wpuszczając do środka nieprzyjemnie ciepłe powietrze pachnące siarką i grzybem.

Alicja czym prędzej dopadła do lezącego na podłodze ciała i drżącymi rękami przeszukała kieszenie. W końcu wyjęła opakowanie psychotropów i przełknęła na raz ostatnie dwie pastylki jednocześnie zamykając oczy.

Obudziła się godzinę później na skraju rzeki i przerażona spostrzegła, że pomimo tego, iż w pobliżu ewidentnie niema nikogo, to i tak ktoś lub coś wciąż do niej mówi.

Lecz to nie były zwykłe słowa. Nie ten sposób komunikacji.

To były szepty, ten szczególnie złośliwy ich rodzaj, w jaki Alicja nigdy nie chciała uwierzyć, a który znienacka wkrada się do głowy człowieka i bawi jego myślami nierzadko lepiąc z nich krzywdzące dla ludzkości pomysły.

Upadła na kolana zlękniona i bez przekonania wykonała znak krzyża, a trzy nierówne oddechy później zalała się łzami.

Czuła, czuła, że coś złego nadchodzi…

 

Koniec

Komentarze

Foskenie, czemu służą dwie kropki w tytule?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Regulatorzy, zwykłe niedopatrzenie z mojej strony, zabrakło kropki. Już poprawione. Mam cichą nadzieję, że większych zgrzytów w tekście się nie doszukasz :D

Mam cichą nadzieję, że większych zgrzytów w tekście się nie doszukasz :D

No cóż, Foskenie, przeczytamy – zobaczymy… ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Niestety, nie udało mi się doczytać tekstu do końca. Widzę, że był tu ciekawy pomysł, piszesz nieźle stylistycznie, ale poczułam się zarzucona szczegółami. Opowiadanie zyskałoby, gdyby je skrócić. Opisuj tylko najciekawsze wydarzenia, niezbędne dla akcji. Resztę można pominąć. Zapis sesji jest zbyt obszerny, zaczyna nużyć i nie daje czytelnikowi miejsca na własną interpretację.

ANDO, dzięki za przeczytanie chociaż fragmentu i opinię. Szczerze mówiąc tekst wisiał chwilę na betaliście, ale niestety nie udało mi się nikogo do owej bety ‘pozyskać’, dlatego uznałem, że najlepiej będzie go po prostu udostępnić i poczekać na ewentualne wskazówki. Postaram się wyciągnąć wnioski z Twoich uwag, i następnym razem miło Cię zaskoczyć :)

Pozdrawiam

Chętnie przeczytam Twój następny tekst. :)

Przeczytała z trudem, albowiem opowiadanie jest straszliwie przegadane, a przez to nużące – nie mogłam pozbyć się wrażenia, że po wielokroć opisujesz poczynania i doznania Maryśki, a i Tomek, opowiadając o sobie, też ciągle mówił o wsi, siostrze i tych samych wydarzeniach z przeszłości. Choć bohater mnóstwo powiedział o sobie i trapiących go problemach, nie udało mi się dociec, co to za zło panoszyło się w Kiecku, ani skąd się wzięło. Zdaje mi się, że pani doktor też była bezradna wobec tego problemu. A dziadek, czy wiedział, co znajduje się w jego piwnicy, czy wiedział, dlaczego zniknęła jego żona?

Miałeś pomysł, Foskenie, ale mam wrażenie, że chyba nie udało Ci się w ciekawy sposób przełożyć go na zajmującą historię.

Wykonanie, co stwierdzam z ogromną przykrością, pozostawia bardzo wiele do życzenia. Poza wyłapanymi usterkami, wiele ich jeszcze w tekście pozostało, ale doszłam do wniosku, że skoro to monolog Tomasza, należy pozwolić mu mówić takimi słowami i zdaniami, jakie dla niego przewidziałeś.

 

– Dzień Dobry panie To­ma­szu. ―> Dlaczego wielka litera?

 

Jak re­flek­sje na­su­wa­ły się… ―> Jakie re­flek­sje na­su­wa­ły się

 

Nie rzad­ko za­sy­py­wa­ła ją przy tym… ―> Nierzad­ko za­sy­py­wa­ła ją przy tym

 

oj­czu­lek idzie na po­la­ne po krowy… ―> Literówka.

 

nie pa­trzy­ło się na to, czy są­siad usły­szy, że nie­wol­no… ―> …nie pa­trzy­ło się na to, czy są­siad usły­szy, że nie­ wol­no

 

li­cze­nie wszyst­kich po­bli­skich ka­łu­ży. ―> …li­cze­nie wszyst­kich po­bli­skich ka­łu­ż.

 

Tam­te­go razu zna­la­złem ją na ty­łach lasu… ―> Skąd wiadomo, gdzie las ma przód, a gdzie tył?

 

zbie­ra­ło się jajka, świ­nią rzu­ca­ło paszę… ―> Obawiam się, że świnią rzucić paszy się nie da. :(

Pewnie miało być: …zbie­ra­ło się jajka, świ­niom rzu­ca­ło paszę

 

a raz w ty­go­dniu cią­gni­kiem jeź­dzi­ło do mia­sta i wy­mie­nia­ło zboże na mleko czy masło… ―> Wcześniej napisałeś: …że oj­czu­lek idzie na po­la­ne po krowy… –> Skoro rodzice bohatera mieli krowy, to dlaczego wymieniali zboże na mleko i masło?

 

Nie, to nie praw­da. ―> Nie, to niepraw­da.

 

sku­ba­ło ba­żan­ty i wie­sza­ło je póź­niej na ha­kach… ―> …sku­ba­ło się ba­żan­ty i wie­sza­ło je póź­niej na ha­kach

 

a jak już były na tyle tłu­ściut­kie, żeby można było z nich zro­bić po­rząd­ny obiad… ―> Wystarczy: …a jak już były na tyle tłu­ściut­kie, żeby można z nich zro­bić po­rząd­ny obiad

 

albo ze w zimie… ―> Literówka.

 

abs­trak­cyj­ne wspo­mnie­nia w gło­wach przede wszyst­kich na­szych dziad­ków i babć. ―> …abs­trak­cyj­ne wspo­mnie­nia, w gło­wach przede wszyst­kim, na­szych dziad­ków i babć.

 

przy­no­si­li wie­czo­ra­mi w wor­kach małe ko­cię­ta, a póź­niej to­pi­li je w stud­niach czy rze­kach. ―> Obawiam się, że w studniach, z których czerpano wodę do picia, nikt niczego nie topił.

 

zda­rza­ło jej się usły­szeć zaraz przed samym za­śnię­ciem. ―> …zda­rza­ło jej się usły­szeć tuż przed za­śnię­ciem.

 

prze­rzu­ci mnie przez oborę do świń… ―> Świnie to raczej w chlewie, nie w oborze.

 

Prze­stro­ga ojca za­padł mi w pa­mięć na dobre. ―> Literówka.

 

Tym bar­dziej dla­te­go, że nie raz prze­cież wi­dzia­łem… ―> Tym bar­dziej dla­te­go, że nieraz prze­cież wi­dzia­łem

 

to za­pusz­cza­ła się w coraz dal­sze miej­sca od domu. ―> Raczej: …to za­pusz­cza­ła się coraz dal­ej od domu. Lub: …to za­pusz­cza­ła się w miejsca, położone coraz dalej od domu.

 

do­brze pa­mię­tam, te po­rą­ba­ne i dziw­ne hi­sto­rii, w któ­rych… ―> Literówka.

 

po­dob­no wy­re­cy­to­wa­ła jesz­cze ja­kieś dwa lub trzy fra­ze­sy w obcym ję­zy­ku… ―> Skoro w obcym języku, to skąd wiadomo, że to były frazesy?

A może miało być: …po­dob­no wy­re­cy­to­wa­ła jesz­cze ja­kieś dwie lub trzy fra­zy w obcym ję­zy­ku

 

to i zga­sło życie we wszyst­kich li­sach… ―> Dwa grzybki w barszczyku.

 

stara ba­bu­leń­ka […] a w każdą nie­dzie­lę go­tu­ję ob­fi­ty rosół… ―> Literówka.

Czy obfitość rosołu polegała na jego dużej ilości, czy może był to rosół treściwy, esencjonalny i tłusty?

 

prze­rzu­cać gnój na po­la­ną… ―> Pewnie miało być: …prze­rzu­cać gnój na po­la­nie

 

Ma­ryś­ka nie jedną trau­mę prze­ży­ła. ―> …Ma­ryś­ka niejedną trau­mę prze­ży­ła.

 

czę­sto słu­cha­łem jak z za­par­tym tchem opo­wia­da­ła o swo­ich po­dró­żach i tym co pod­czas nich spo­ty­ka­ła. ―> Obawiam się, że Maryśka, mając zaparty dech, niczego by nie opowiadała.

Pewnie miało być: …czę­sto słu­cha­łem z za­par­tym tchem, jak opo­wia­da­ła o swo­ich po­dró­żach o tym co pod­czas nich spo­ty­ka­ła.

 

mo­men­tu grozy nie raz za­czy­na­ła ska­kać wy­krzy­wia­jąc twarz… ―> …mo­men­tu grozy, nieraz za­czy­na­ła ska­kać, wy­krzy­wia­jąc twarz

 

zo­ba­czy­łem samo ży­ją­ce cie­nie. ―> …zo­ba­czy­łem samoży­ją­ce cie­nie.

 

cały czas grała jakaś stara cy­gań­ska przy­śpiew­ka. ―> Przyśpiewki nie grają. Graja muzycy na instrumentach.

Proponuję: …cały czas dźwięczała jakaś stara cy­gań­ska przy­śpiew­ka.

 

żeby pod żad­nym po­zo­rem tam nie przy­cho­dzić. ―> …żeby pod żad­nym po­zo­rem tam nie cho­dzić.

 

dzia­dek w dni za­gi­nię­cia babci zachowywał się… ―> …dzia­dek,dniu za­gi­nię­cia babci, zachowywał się

 

nawet co po nie­któ­rym po­wie­dział… ―> …nawet co ponie­któ­rym po­wie­dział

 

Cho­ciaż praw­dą też jest, że Le­szek od za­wsze był obec­ny… ―> Mówienie o dziadku per Leszek, nie jest dobrym pomysłem.

 

od­wie­dzał nas przy­no­sząc ze sobą te jego ró­ża­ne ba­becz­ki… ―> Raczej: …od­wie­dzał nas, przy­no­sząc te swoje ró­ża­ne ba­becz­ki

 

że trze­ba czasu do czasu napić się… ―> …że trze­ba od czasu do czasu napić się

 

z miej­sca prze­sko­czy­ły trzy me­tro­wą siat­kę… ―> …z miej­sca prze­sko­czy­ły trzyme­tro­wą siat­kę

 

Otóż zaraz przed śmier­cią ro­dzi­ców… ―> Otóż niedługo/ bezpośrednio przed śmier­cią ro­dzi­ców

 

pio­ru­ny wa­li­ły co chwi­lę, gdzie nie gdzie jesz­cze sły­chać było… ―>…pio­ru­ny wa­li­ły co chwi­lę, gdzieniegdzie jesz­cze sły­chać było

 

wie­dzia­łem jed­nak, że to nie praw­da. ―> …wie­dzia­łem jed­nak, że to niepraw­da.

 

że coś złe na­praw­dę mogło im się przy­da­rzyć. ―> …że coś złego na­praw­dę mogło im się przy­da­rzyć.

 

młody chło­pa­czek w mun­du­rze, że swoją part­ner­ką… ―> Masło maślane – chłopaczek jest młody z definicji. Literówka.

 

ina­czej prze­cież sam by do nich wy­biegł. ―> …ina­czej prze­cież sam bym do nich wy­biegł.

 

prze­świad­cze­niu o wła­sne bez­rad­no­ści… ―> Literówka.

 

Wiem, bo od­pro­wa­dza­łem ją wzro­kiem, tak samo jak wtedy ro­dzi­ców. ―> Wiem, bo od­pro­wa­dza­łem ją wzro­kiem, tak samo jak wcześniej ro­dzi­ców.

 

wi­dy­wa­li­śmy się już tylko w rocz­ni­cę śmier­ci na cmen­ta­rzu ro­dzi­ców. ―> …wi­dy­wa­li­śmy się już tylko na cmen­ta­rzu, w rocz­ni­cę śmier­ci rodziców.

 

o sio­strze, która po­dob­no jest cięż­ko cho­ro­ba. ―> Chyba miało być: …o sio­strze, która po­dob­no jest cięż­ko cho­ra.

 

Ma pan jakiś przy­ja­ciół? ―> Ma pan jakichś przy­ja­ciół?

 

Pój­dzie obej­rzeć do kina film… ―> Raczej: Pój­dzie do kina, obejrzeć film

 

Ostat­nio co raz czę­ściej myślę o na­szym dzie­ciń­stwie i o tym co każ­de­go z nas póź­niej spo­tka­ło.  ―> Ostat­nio coraz czę­ściej myślę o na­szym dzie­ciń­stwie i o tym, co każ­de­ z nas póź­niej spo­tka­ło.

 

W tym przed po­ko­ju na przy­kład mia­łem zbyt duży nos… ―> W tym w przedpo­ko­ju, na przy­kład, mia­łem zbyt duży nos

 

ma­ri­hu­ana, co to o niej książ­ki lecz­ni­ce piszą… ―> Literówka.

 

wyj­dzie i na dobre przy­le­gnie do kogoś… ―> Raczej: …wyj­dzie i na dobre przy­l­gnie do kogoś

 

raz ja, raz ono, raz ja, raz ono, raz ja … ―> Zbędna spacja przed wielokropkiem.

 

Je­stem nie sobą. ―> Nie jestem sobą.

 

Już biorę przy­pi­sa­ną od pani ta­blet­kę… ―> Już biorę prze­pi­sa­ną przez panią ta­blet­kę

 

Mam tylko to radio, co stoi tutaj na biur­ku. ―> Mam tylko radio, które stoi tutaj na biur­ku.

 

co to pali czło­wie­ka od środ­ka byle by tylko chciał się do­wie­dzieć, byle chciał po­znać praw­dę. ―> Raczej: …co to pali czło­wie­ka od środ­ka, byleby tylko się do­wie­dzieć, byle po­znać praw­dę.

 

Ze­szła po schod­kach w dół i sta­nę­ła w progu… ―> Masło maślane – czy mogła zejść w górę?

Wystarczy: Ze­szła po schod­kach i sta­nę­ła w progu

 

psy za­czną za­cie­kłe uja­dać na pani widok… ―> Literówka.

 

Nie, nie chce pani wy­stra­szyć. ―> Literówka.

 

Te wszyst­kie prze­wi­dze­nia, ślady na dro­dze, bez­u­stan­nie uczu­cie śle­dze­nia… ―> Te wszyst­kie przy­wi­dze­nia, ślady na dro­dze, bez­u­stann­e uczu­cie śle­dze­nia

Poznaj różnicę między przewidzeniem, a przywidzeniem.

 

czy­ha­ją­ce na rogu cie­nie i roz­my­te twa­rzy. ―> Literówka.

 

A jak Pani pew­nie od razu się do­my­śli­ła… ―> Dlaczego wielka litera?

Formy grzecznościowe piszemy wielką literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie.

 

Nie wy­tłu­ma­czył, dla­cze­go po­win­ni­śmy tego nie robić… ―> Nie wy­tłu­ma­czył, dla­cze­go nie po­win­ni­śmy tego robić

 

na­pra­wił w końcu rynnę przy wej­ście… ―> Literówka.

 

na­rą­bał tyle drze­wa na opał… ―> …na­rą­bał tyle dre­wna na opał

 

sto­do­łą, w któ­rej nie raz z dziad­kiem gry­wa­łem w karty… ―> …sto­do­łą, w któ­rej nieraz z dziad­kiem gry­wa­łem w karty

 

oraz le­zą­ce na półce spodnie… ―> Śliczna literówka. Aż chciałoby się popatrzeć na lezące spodnie. ;)

 

Bo na pewno jakiś ma­gicz­nych przed­mio­tów… ―> Bo na pewno jakichś ma­gicz­nych przed­mio­tów

 

Tata w końcu zszedł po schod­kach na dół. ―> Jeszcze jedno masło maślane.

 

co też wtedy po­wie­dział swo­je­mu oj­co­wi. ―> …co też wtedy po­wie­dział swo­je­mu oj­cu.

 

czar­na skrzy­nia le­żą­ca w kącie. ―> Raczej: …czar­na skrzy­nia, stojąca w kącie.

 

Na gór­nej kla­pie wid­nia­ło wy­żło­bio­ne… ―> Czy skrzynia miała również dolną klapę?

Proponuję: Na wieku wid­nia­ło wy­żło­bio­ne…

 

zna­la­zła mię­dzy in­ny­mi zga­szo­ne świecz­ni­ki… ―> Świeczników nie gasi się, bo się ich nie zapala. Zapalić można świeczki w świecznikach.

 

w tle znaj­dy­wa­ła się jesz­cze mała drew­nia­na chat­ka ogro­dzo­na do­oko­ła ja­kimś mie­dzia­nym dru­tem… ―> Skąd wiadomo, że drut był miedziany.

Proponuję: …w tle znaj­do­wa­ła się jesz­cze mała drew­nia­na chat­ka, ogro­dzo­na ja­kimś dru­tem

 

A w za­sa­dzie to tylko su­ge­stia ze tam to mo­gło­by być. ―> Literówka.

 

nie ma­ją­ce nawet i oczu… ―> …niema­ją­ce nawet oczu

 

Za­po­mnia­ła też głu­pia Ma­ryś­ka za­mknąć za sobą piw­ni­cy. ―> Za­po­mnia­ła też, głu­pia Ma­ryś­ka, za­mknąć za sobą piw­ni­cę.

 

po­sta­wio­ne w jakiś dziw­nych… ―> …po­sta­wio­ne w jakichś dziw­nych

 

Żyła z tą ta­jem­ni­cą aż do ze­szłe­go ty­go­dnia, ―> Zamiast przecinka na końcu zdania powinna być kropka.

 

Dwa dni póź­niej. ―> W śródtytułach nie stawia się kropki.

 

Przy­pi­sze panu ko­lej­ną dawkę leków… ―> Prze­pi­szę panu ko­lej­ną dawkę leków

 

który z jakiś nie­zna­nych po­wo­dów… ―> …który z jakichś nie­zna­nych po­wo­dów

 

rze­czy­wi­sto­ści zmie­ni się o trzy­sta sześć­dzie­siąt stop­ni w nowej od­sło­nie przy­po­mi­na­jąc bar­dziej wy­twór cho­re­go ar­ty­sty… ―> Obawiam się, że jeśli obróci się o trzysta sześćdziesiąt stopni, to wróci do punktu wyjścia i chyba nic się nie zmieni.

 

Krew ście­ka po przed­ra­mie­niu To­ma­sza na wy­ło­żo­ny zyg­za­ka­mi dywan. ―> Co to znaczy, że dywan jest wyłożony zygzakami?

 

Ko­bie­ta po pią­tej nie­udol­nej pró­bie we­zwa­nia przez te­le­fon po­mo­cy… ―> Pewnie miało być: Ko­bie­ta, po pią­tej nieudanej pró­bie we­zwa­nia przez te­le­fon po­mo­cy

 

wy­raź­nie pa­mię­ta­ła, że prze­krę­ca­ła zamek w drzwiach… ―> Zamka w drzwiach się nie przekręca. Można przekręcić klucz w zamku.

 

i prze­łknę­ła na raz ostat­nie dwie pa­styl­ki… ―> …i prze­łknę­ła naraz ostat­nie dwie pa­styl­ki

 

w po­bli­żu ewi­dent­nie niema ni­ko­go… ―> …w po­bli­żu ewi­dent­nie nie ma ni­ko­go

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

No, przeczytałam początek sesji i męczące są te monologi.

Pewnie chodzi o to, żeby Tomasz mógł się spokojnie wygadać, ale ja nie terapeuta.

Babska logika rządzi!

Całkiem przyjemne :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka