- Opowiadanie: maciekzolnowski - Do Soli pójdę ja, do Soli

Do Soli pójdę ja, do Soli

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Biblioteka:

Werwena

Oceny

Do Soli pójdę ja, do Soli

Obywatele i obywatelki Glinki

Kiedy razu pewnego wędrowałem z Glinki do Soblówki, przytrafiła mi się taka oto historia. Działo się to późnym popołudniem cudownego letniego dnia. Idę i idę. Już któryś dzień z rzędu bujam się jak górska bujanka albo inny polno-leśny owad. Szczególne światło. Widzę. Podziwiam. W pewnym momencie łowię dalekie dźwięki. Wspaniałe! Dopadają mnie fale eteru i uświadamiam sobie, że tak właśnie gra przenośne małe radyjko. Stary przebój z lat osiemdziesiątych dobywa się z niewidocznego głośnika i podbija mój umysł. Epifanicznie! I wtedy mnie wessało, wchłonęło, połknęło. Boże, jak dziwnie rozbrzmiewa, szumi niczym strumyk szlagier znany mi bez wątpienia niby „Mazurki” Chopina, który dziś prezentuje się mniej zwyczajnie, bardzo w każdym razie nadzwyczajnie. Uświadamiam sobie nagle, że wśród tych starych domostw i butwiejących z wolna opłotków (z gęstą, intymną otuliną przydomowej i ogrodowej roślinności, kwitnącej albo owocującej) wszystko jest bardziej swojskie i kolorowe.

I nagle radyjko zaczyna potwornie charczeć, po czym rozlega się transmisja znanej chyba wszystkim Polakom generalskiej przemowy. Padają znamienne i groźne słowa, których nie będę tu cytował. Rozglądam się wkoło i oczom nie wierzę. Stary dom, który stał jeszcze przed chwilą, nie jest – jak się okazuje – wcale aż taki stary, teraz wszystko zdaje się być jakieś inne, bardziej świeże, no a w każdym razie mniej wiekowe, wszystko jakby przeniesione żywcem z innej epoki. I drzew chyba przybyło w sadzie. Doprawdy nie pojmuję, nic a nic nie pojmuję.

Po minucie znów sprzęt charczy, charczy tak, że łapię się za głowę, chwytam za uszy, a potem jeszcze za serce. I znów płynie ten sam słoneczny hicior z ubiegłego stulecia, jak gdyby zupełnie nic się nie stało. Wszystko wraca do normy, do tej lepszej Polski. I ja udaję się w dalszą drogę z Glinki do Soblówki bogatszy o niesamowite doświadczenie.

 

Do Soli pójdę ja, do Soli

Szedłem raz z Adamem długą stromą dróżką pod górkę. Już trzeci dzień z rzędu się tak wałęsaliśmy, dając upust zewowi letniej przygody. Wieś sielska żywiecka za nami, a my na krańcu świata, na rozstaju, niewielkim granicznym trójstyku, gdzieś zupełnie poza uczęszczanymi szlakami.

Mijamy głęboki wąwóz gliniasty, prawie żleb, porośnięty wonnym chwastem i czymś kłującym. A przed nami jedna wielka niewiadoma. Od razu pojawia się pytanie, co znajduje się o, tam? Pewno jakiś groń. Słowików, Burów, Soblański? Nie wiemy. To ma być niespodzianka, jak zresztą wszystko tutaj. Całe życie człowiecze jest niespodzianką.

Skręcamy w lewo i zdobywamy niewysoki szczyt, który wyrasta na jakieś siedemset metrów ponad poziom mórz i oceanów. Nasze rozgrzane, odsłonięte plecy i karki oraz odwodnione ciała wślizgują się w wieczny cień, co traktujemy jako błogosławieństwo. Poskręcane pnącza otuliny starego zagajnika tworzą coś na wzór uroczystego baldachimu, a na stokach znajdują się bezkresne łąki i bezpańskie sady. Może tak wygląda raj, może tak prezentuje się największy, najdzikszy i najbujniejszy ogród Matki Natury? Jeśli gdzieś jeszcze w Polsce znajduje się najprawdziwszy pogański pomnik przyrody, to z całą pewnością odnajdziemy go właśnie w Soli. Energia bijąca z trzewi tych ziem jest wprost magiczna. Wyobrażam sobie, że na Słowików przychodziły wiedźmy czynić i odczyniać uroki, że lgnęły do Gronia młode dziewice, by wywróżyć świetlaną przyszłość u boku kochanka, że pielgrzymowały doń stare babki w chustach na głowach i o laskach, by zmówić ostatni pacierz przed śmiercią. Jeśli gdzieś kiedyś odbywały się zloty czarownic, to z całą pewnością właśnie tutaj, pośród tych nagich, odsłoniętych korzeni drzew i krzewów. Na Groniu czuje się obecność wielu różnych dusz, choć miejsce nie należy do nawiedzonych. Widać, że myśli ludzkie się na nim skupiają i wkoło niego kręcą.

Idziemy dalej, posuwamy się, płyniemy, żeglujemy po zielonych, soczystych morzach i oceanach. Żegnamy Słowików, witamy Burów. Groń za groniem odchodzi, Groń za groniem przychodzi. Jakaś para tubylcza prosi, ażebyśmy nie ruszali grzybka pozostawionego na potem. Mówią, że go sobie rezerwują i że jak będą tędy wracali, to go na pewno capną, do domu zabiorą, ugotują lub usmażą. Żegnamy się, zdróweczka życząc, i znów idziemy, fruniemy, suniemy.

Przed nami na prawo otwiera się zalana ostrym światłem polana – jakże typowy na tych ziemiach spłacheć pod wypas owiec, coś takiego, jak bieszczadzka połonina. Siadamy w słońcu tym naszym zakochani, choć pewno wolelibyśmy przycupnąć w cieniu. Robimy przerwę na posiłek. Krótką. Podziwiamy widoki. Kopki siana wetkniętego w ucięty i obrobiony kawał świerku – rolnicza sprawa. Wyglądają niczym tańcujące obertasa chochoły. Jest to tradycyjna ostew, zwana u nas na Śląsku Cieszyńskim łorstwią. Tylko patrzeć, jak spod ziemi wypełzną krasnoludki i małe rogate czarty. Ta pogańskość tutejsza nie jest bezbożna ani nawet antychrześcijańska. Jest po prostu ultrapolska.

Na otwartych grądach czujemy się jak pielgrzymujący Karol Wojtyła za młodu, zwłaszcza, że znajduje się niedaleko krzyż oraz Szlak Papiesko-Loretański. Może cofniemy się w czasie i go tak znienacka spotkamy? Co by to było, gdybyśmy na niego wpadli, porozmawiali z nim i razem wspólnie się pomodlili? Jaka by to była dla nas radość, a jaka nauka? A może przy okazji nadzialibyśmy się na innego wędrownego wieszcza, włóczykija albo wiejskiego filozofa? Ależby to było doświadczenie natknąć się na postaci z legend, baśni i podań ludowych!

I znów mijamy głęboki wąwóz gliniasty, prawie żleb, porośnięty wonnym chwastem i czymś kłującym. Skręcamy w lewo i ponownie zdobywamy niewysoki szczyt, który wyrasta na jakieś siedemset metrów nad poziom morza. Nasze rozgrzane, odsłonięte plecy i karki wślizgują się teraz w wieczną mgłę, która znienacka nas otacza i zdaje się osaczać. Poskręcane pnącza otuliny starego zagajnika tworzą tu coś na wzór uroczystego baldachimu, a na stokach znajdują się bezkresne łąki i bezpańskie sady, te same, które już raz dziś mijaliśmy. Ach, nieee! Czyżbyśmy się zapętlili? Czyżbyśmy się w czasie zagubili?

Przecieramy oczy, a potem jeszcze raz i jeszcze raz. Świat się na powrót robi normalny, to znaczy nie tyle zwyczajny, co piękny i kolorowy.

A teraz jedzonko. Obiadek w cieniu drzew i krzewów oznacza towarzystwo trzech os. Ich atak jest nagły, ale nieszkodliwy. I pomyśleć, że zaczynało już być tak miluśko.

Potem jeszcze burza na środku wzgórza, tam gdzie iglasty las murem z jednej strony stoi. Wczoraj, najdalej przedwczoraj musiało być tutaj bycze ognicho, bo nadal czuć ów charakterystyczny swąd. Tymczasem przed Oźną gubimy drogę, ale na szczęście słyszymy znajomy hałas i, przeprawiając się przez kolczaste chaszcze, kierujemy się w stronę, skąd dochodzi jęk motorynki daleki. I już mkniemy, żeglujemy, suniemy jak te baranki po modrym niebie.

Adaś próbuje zrozumieć tajemnice Drogi Krzyżowej. Niesporo mu idzie, albowiem reprezentuje umysł sceptyczny, wobec religii wrogo nastrojony. Jest mowa o jakimś szczycie z kapliczką, o tym, gdzie ów szczyt się znajduje i co to za kapliczka. Taki już jest ciekawski ten mój koleżka Adaś, że wszystko chce wiedzieć, każdy zakamarek i połać ziemi znać.

I teraz już prawie u podnóża, a na skraju lasu. Kolejna przerwa równa się kolejna stacja Drogi Krzyżowej Chrystusowej. Adaś idzie za potrzebą, ja daję odsapnąć nogom. Rozmyślam, bowiem czas to szczególny: Matki Boskiej Zielnej. Końcówka lata – tych kilka wyjątkowo upalnych dni, a wszystko dokoła bzyczy, chroboce i ćwierka. Pełnia sezonu. Jest to ta jego część, kiedy lato ma już z górki. Ja się na tym znam, na tej dojrzałości sierpnia się znam. Mam z tej źrałości sierpnia wszystkie doktoraty i habilitacje. Cóż więcej można powiedzieć prócz tego, że znalazłem się we właściwym miejscu o właściwym czasie. Ot, złoty czas na Złotym Groniu i więcej nic!

Dochodzimy do Soli. Droga licha nas wprowadza oraz mnóstwo starych chałup. Właśnie tak wygląda wiejskie życie w pełnej krasie: piękne jest!

I teraz inny czas, inny raz. I znów wędruję, lecz tym razem bez Adasia. O, gospodarstwo pod Oźną. Letnicy siedzą na ganeczku. Pozdrawiamy się. Dwa kroki niżej – strumyk z korytem na wodę dla bydlątek. Myję się, opłukuję z pyłu i kurzu. Chrzczę się, zmieniam wiarę na żywiecką, nawracam na dawną staropolską bakchiczność, słuchając w wyobraźni „Kaprysu Polskiego” Grażyny Bacewicz. Wyczuwam delikatną słowiańską nutę lat sześćdziesiątych – nie wiem, skąd się ona bierze – po trosze „Skaldów”, po trosze Artura Malawskiego.

Od tamtej pory zawsze powracam do Soli i Rycerki, nieważne, czy to deszcz czy mgła opada. Magiczną datę wyznacza dzień Matki Boskiej Zielnej, ukazując koncyliacyjne podejście do tego, co organicznie lechickie. Polskie, choć i zarazem: po części pogańskie, po części chrześcijańskie. I tak to właśnie jest, jak napisałem. Tak to właśnie jest.

Koniec

Komentarze

Musiałam wygooglować, przyznam szczerze, czy miejsce jest prawdziwe, czy też stworzone na potrzeby felietonu. Pojechałabym tam, i to najlepiej teraz, natychmiast, tym bardziej, jeśli miałaby mi ta wycieczka przy okazji zafundować podróż w czasie do lata. Którego? A to już nie robi mi różnicy, tym bardziej, gdy patrzę na tę szarość za oknem. Może być więc do któregokolwiek.

 

Załatwiłeś mi właśnie wycieczkę, bo inaczej tego nie nazwę. Na początku czytania trochę kręciłam nosem, pojawiło się dużo nazw, których zwyczajnie nie znałam, potem jakoś cały klimat sprawił, że zupełnie przestało mi to przeszkadzać.

W płynny sposób opowiadasz nie tylko o miejscach i czasach, ale też o ideach – bo to trochę jest tekst również o chrześcijaństwie oraz pogaństwie, nie mylę się chyba? Wszystkie te wątki się u Ciebie przeplatają i to tak, że nie umiałabym narysować granicy. Przez moment nie rozumiałam, dlaczego określiłeś to felietonem, teraz chyba wiem.

Pewnie słychać, że tekst mi się podobał. Wskazałabym jakieś błędy, ale ich nie widzę, zrzucam winę na długi dzień i zostawiam wyłapywanie innym. Ewentualnie wrócę, jeśli coś mi się skojarzy, ale nie obiecuję. :)

 

Ponoć robię tu za moderację, więc w razie potrzeby - pisz śmiało. Nie gryzę, najwyżej napuszczę na Ciebie Lucyfera, choć Księżniczki należy bać się bardziej.

Piszesz dość nietypowo – bardzo specyficzny styl, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu, jednak w tym tekście dopatrzyłem się głównie opisów otoczenia i tylko tu pobudziło to moją wyobraźnię. Taki był cel ;D?

Znając życie pewnie coś przeoczyłem.

Do góry głowa, co by się nie działo, wiedz, że każdą walkę możesz wygrać tu przez K.O - Chada

To są piękne nastrojowe opowieści, ale ta akurat ma jedną, podstawową dla mnie wadę – zdecydowany niedostatek fantastyki (poza tym, że jest fantastycznie napisana:).

Odwołania do potraktowanych wyłącznie historycznie folkloru i lokalnej mitologii to jednak za mało…

A szkoda. Bo naprawdę umiesz tworzyć klimat, nastrój i malować słowem – zresztą, nie pierwszy chyba raz to piszę.

pozdr.

Zwrócić piórko Sowom i Skowronkom z Keplera!

Miejsce istnieje naprawdę i można je wskazać na mapie:

https://mapio.net/pic/p-97765892/

 

https://www.google.com/maps/place/%C5%81ysica/@49.4830353,19.0504725,15z/data=!4m13!1m7!3m6!1s0x4714376259e8d6b3:0xd6608e2e002b6fb2!2s34-370+Rycerka+Dolna,+Polska!3b1!8m2!3d49.477838!4d19.0609188!3m4!1s0x471439fbe51388e5:0x4ee304ff21ab558a!8m2!3d49.4830217!4d19.058412

 

Również istnieje naprawdę kolega Adaś z Krakowa, którego lubię i szanuję jak brata.

Maćku, kolejny raz przemierzasz swoją Krainę i kolejny raz sprawiasz, że chciałoby się tam być. Przemierzasz ścieżki, podziwiasz widoki, wspinasz się na szczyty, dostrzegasz to, co pewnie uszłoby uwadze innych, a z każdego słowa wyziera uczucie do tych wszystkich miejsc. A choć w Twoich opowieściach brakuje fantastyki, to pozostają one nieodmiennie magiczne. ;)

 

Cieszę się, że mogłam się przydać. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Bardzo dziękuję za ciepłe słowa oraz wyrozumiałość względem tekstu, który do fantastyki się nie zalicza. Mógłby się zaliczać, gdybym się nieco wysilił i wskrzesił JPII albo któregoś z rzeczonych wieszczów i dziadów wędrownych, wprowadził jakiś z nimi dialog. W szczególny sposób dziękuję Reg (tak, tak, wiem, że się już powtarzam).

@ Verus, możesz mi wierzyć, ja sam chętnie bym się tam przeniósł, i to najlepiej teraz, natychmiast. ;-)

@ NearDeath, niczego nie przeoczyłeś; gdyby nie moje lenistwo, dałoby się wyjść poza li tylko opis.

@ RRybaku, z Twoich ust usłyszeć, że potrafi się malować słowem i tworzyć klimat, to naprawdę wielki komplement. ;-)  

Macieju, nie przesadzaj, please, z tym przecenianiem mej skromnej kolejowej prozy. To się tutaj głównie pierzem mierzy. A o to niełatwo, oj niełatwo! ;D

Zwrócić piórko Sowom i Skowronkom z Keplera!

Nie przeceniam. No właśnie, to się pierzem mierzy. A kto tutaj ma złote piórko, bo przecież nie ja. ;-)

Złoto… Tu brąz się liczy!:). Powiem Ci, Macieju, że paradoksalnie o złoto łatwiej. Bo wynik jest zerojedynkowy. Tymczasem brąz to wynik skomplikowanej rywalizacji, i to wieloetapowej, w dodatku zaangażowanych w nią jest mnóstwo osób. I podpowiem Ci – chodzi o ten efekt WOW! U Ciebie, przy tak Schulzowskiej narracji opisowo-nastrojowej, naprawdę niewiele więcej trzeba, byś się do piórka przebił: Mocna wyobraźnią, a tej Ci nie brakuje,fantastyczna akcja, która uzupełnia "od wewnątrz" Twoją formę poetycką. Ta poezja opisu w piórkowym opku nie może być sama dla siebie. Ona musi być kmplementarna do tego, co w nią opatulasz. A tu człek widzi piękne opakowanie, przedziera się przez szynszyle, jedwabie, w końcu wykwintne koronki, już już ma nadzieję, a tam w środku jeno aromat perfum, nic więcej poza obietnicą, a… hmm… Konkretnej baby w środku nie ma, że się tak przyziemnie wyrażę:). 30-40 proc pracy nad opkiem więcej, zaledwie, i sam wystąpię o Piórko dla Ciebie:).​

Zwrócić piórko Sowom i Skowronkom z Keplera!

Cudowna wędrówka. W sam raz do poczytania, kiedy aura robi się zimowa, a długość nocy skłania do uznania Polski jednak za kraj Północy. :) Bardzo przyjemnie, bardzo zachęcająco do odwiedzenia opisywanych stron. Podoba mi się poetyckość tekstu. Pozdrawiam.

@ Bardzo Ci dziękuję, Rrybaku, za słowa, na które chyba jednak nie zasłużyłem, jeszcze nie, jeszcze długo, długo nie. Ale chciałbym, żeby tak właśnie było, po Schulzowsku i z przytupem, i z akcją, i żeby nie było w środku pusto. No cóż, trzeba się więcej starać, otworzyć na ludzi, rozmawiać z nimi, wypytywać o różne, nawet błahe sprawy, co nieco z tego sobie zapisywać, robić notatki. Człowiek musi wiedzieć, co i dla kogo pisze, musi mieć coś do przekazania (często to słyszę). Odłożę na zaś to opowiadanko, ale będę doń wracał. Niech sobie dojrzewa niczym wino.

30-40 proc pracy nad opkiem więcej, zaledwie, i sam wystąpię o Piórko dla Ciebie.

Takie słowa zobowiązuję do jeszcze większej pracy. Ciekawe, czy jak wiesz, że ktoś na ciebie liczy, to jest ci łatwiej, czy trudniej może? Dziękuję w każdym razie raz jeszcze! ;-)

 

 

@ Dzięki, Filipie, i za miłe słowa, i za odwiedziny. Masz rację, Polska to jednak kraj Północy, a zatem czasu na czytanie i pisanie mamy pod dostatkiem. 

Faktycznie, nie ma fantastyki, ale mogłaby być. Przecież z niemal każdym miejscem w górach – szczytem, polanką lub stawkiem – związana jest jakaś legenda albo zadziwiająca opowieść, o których wzmianki można by wpleść do tekstu takiego literackiego przewodnika. Wyszłoby wtedy coś w rodzaju “Fantastycznego Atlasu Polski” Pawła Dunin-Wąsowicza, tyle że w tym przypadku ograniczonego do gór. A tekst czytało się nieźle.

 

PS Przypomniałem sobie właśnie, że podobne krajoznawcze książki pisał Stanisław Pagaczewski, twórca przygód Baltazara Gąbki.

Dzięki, Marcinie, za dobre słowo. A wiesz, że szukałem czegoś w rodzaju przewodnika z legendami i niczego takiego nie znalazłem. Wstyd się przyznać, ale o “Fantastycznym Atlasie Polski” dowiedziałem się dopiero od Ciebie. Wdzięczny więc jestem, że o nim napomknąłeś. 

No jak nie ma fantastyki? Ja jakąś widziałam. Nic to, że może nic się nie wydarzyło, mnie satysfakcjonuje że mogło, bo uwierzyłam w tę możliwość podróży w czasie, w czarownice, czarty i krasnoludki. Zawsze jak jestem w takich miejscach, to wierzę :) 

Piękna wyprawa, dziękuję! Klikam, bo niezmiernie ładnie to napisałeś.

Bardzo dziękuję, Werweno, i za dostrzeżenie fantastyki, i za kliknięcie. Na razie niczego w tym “opku” nie ruszam. A niech sobie leżakuje i dojrzewa niczym winko. Może za miesiąc albo dwa doń powrócę, a wtedy już będę wiedział, co i czy w ogóle cokolwiek warto poprawić. :-)

Ciekawe, dlaczego nie przeczytałam wcześniej. Być może z powodu ostrzeżenia w przedmowie. No cóż, to prawda – nie widzę tu fantastyki. Fabuły też właściwie nie. A szkoda.

Babska logika rządzi!

A szkoda, mogłoby być fajnie. No nic, dzięki, Finkla, jeszcze pomyślę, w jaki sposób poprawić to opowiadanie, a raczej szkic-reportaż. 

Nowa Fantastyka