- Opowiadanie: Anonimowy bajkoholik - Grunt to gospodarność

Grunt to gospodarność

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Grunt to gospodarność

Wiatr wiał od wschodu, więc wszystkie siadły w szeregu z twarzami zwróconymi na zachód. Trochę jakby zbierało się na burzę – wietrznie i ponuro, ale w gwarnej grupie w dalszym ciągu na tyle przyjemnie, by nie ruszać swojego tyłka z twardego siedziska.

Baby łuskały zajęcze gruszki. A że najmłodsza z nich, Hana, miała małe dziecko, wszystkie usadowiły się na makowej polanie. Od dawien dawna wiadomo było, że wśród kwiatów różowego maku dziatwa potrafi spać godzinami i nawet nie zakwilić, dając matce wytchnienie i czas na robotę. Wiadomo też było, że z tym trzymaniem chmyza na makowym polu przesadzać nie wolno, bo dorósłszy rozumem gotów dorównać wygłodzonej kozie.

Dziś baby łuskały już tak długo, że Hanowe dziecko zaczęło niedomagać i raz po raz wydawało z siebie niezdrowy chichot. Hana już dawno zabrałaby malca do domu, ale nie mogła. Ostatnio na językach wszystkich we wsi był jej chłop. Obawiała się, że gdy tylko zostawi baby same, to hukną plotki, a jej uszy zapłoną szkarłatem, nim jeszcze otworzy drzwi chaty.

Tego, że mąż ją zdradził była pewna – nie potrzebowała jego przyznania, wystarczyło, że kupił jej korale długie na trzy łokcie, wyznając zasadę, że darmo złego uczynku w niepamięć nikt nie puści. Hana zdradę mogła przełknąć, choć z pewną zgryzotą, ale nie mogła przeboleć tego, że cała wieś będzie upatrywać przyczynę skoku w bok jej chłopa w stracie jej wdzięku. Bo tak się stało nieszczęśliwie, że ostatnio znacznie ubyło jej uroku na rzecz tuszy. Dlatego siedziała już czwartą godzinę na makowym polu, czekając, aż kobity orzekną, że pora wracać. A one, cwane, jak na złość siedziały i łuskały, mimo, że wicher już po plecach dawał. Hana była gotowa założyć się o swój warkocz, że nie przypadkiem nie chciały się rozejść.

Chichot dochodzący z koszyka, w którym spał jej chłopiec, Kuba stawał się nie do zniesienia. Włosy jeżyły się Hanie na rękach. Przynajmniej mały nie marzł, bo koszyk upleciony z wikliny miał wysoką stójkę, osłaniającą dziecko przed wiatrem i słońcem. Hana ustawiła go tyłem do wiatru.

– Hana – odezwała się w końcu Dana, jedna ze starszych kobiet, kiedy z koszyka znowu doszło chichotanie – zabieraj ty Kubę do chałupy, bo chichra się jak mój stary, gdy stoi na golasa przed lustrem.

– E, ja jeszcze chwilę połuskać muszę, bo do ziółek moich głóg potrzebny. No i kapusta. Głogu całe wiaderko, i pół główki kapusty potrzebne jest tylko. A z reszty kapusty co innego zrobić trzeba, coby się nic nie zmarnowało. – odparła Hana.

– Łuskać to ty i w domu możesz, a jak ci dzieciak zgłupieje na dobre, to i twoje ziółka mu nie pomogą.

– Jeszcze chwilę zostać tu muszę, bo pół wiaderka nie przyda się, kiedy całe mi potrzeba. Ja nic nie marnuję, a połówka wiadra to jeno do wyrzucenia, bo po nic innego.

– Grzech chmyza tak otumaniać – odparła inna i wzrokiem zgromiła Hanę, tak, że ta nie miała odwagi nic odpowiedzieć.

Połuskała jeszcze krótką chwilę, licząc że temat przycichnie w gwarze dalszych rozmów. Ale gdy nikt nie przerwał ciężkiej ciszy w końcu niechętnie wstała, zaczęła przesypywać głóg do worka, potem nachyliła się nad koszem Kuby, żeby jeszcze… Zdębiała. W koszu nie było dziecka. Odgoniła mroczki gromadzące się przed oczami.

– Matko! – wrzasnęła i wywróciła koszyk. Z kobiałki wystrzelił czarny kot. Społoszony przyczaił się nisko, na czterech łapach. Hana bezmyślnie zdjęła but z nogi i z ogromnym impetem cisnęła go w zwierzę. Kot z kocim kwikiem zanurzył się w makówkowe pole i tyle go widziano. – Kuba! Kuba! – darła się potrząsając koszem, jakby z niego miał wypaść jeszcze chłopiec. – Kuba! Kuuuuba! – imię zamieniło się w szloch, który jeszcze długo miała mieć na ustach.

*

Kuby szukała cała wieś. Jeszcze tego wieczoru każdy, kto żyw, ruszył na makówkowe pole z lampą i drewnianymi grabiami do siana. I chociaż wszyscy gorliwie przeszukiwali łąkę i okoliczne pola, w głębi duszy każdy wiedział, że kilkumiesięczne dziecko samo z koszyka nie wyszło, a nawet jeśli, to długo cicho by nie siedziało. Choć wówczas nikt nie rzekł tego głośno, dla wszystkich jasne było, że zadziałały tu siły nieczyste.

O tym, co mogło stać się z dzieckiem nikt przy Hanie nie mówił, bo zachowywała się, jakby Kubowy kosz białego maku w pojedynkę zjadła. Szukali tedy chłopy i baby, a pośród nich Józef, ojciec dzieciaka. I kiedy już świtać zaczęło, Józef spostrzegł, że na makowej polanie jest wypalony niewielki płat ziemi. Kilkanaście razy tędy przechodził, ale wcześniej go nie spostrzegł. Płat zdawał mu się falować, jak toń jeziora przy wietrze. Skinął na Danę, która stała najbliżej niego i cichcem oboje zbliżyli się do czarnej plamy.

Kiedy tylko Józef poświecił lampą ujrzeli, że kawałek polany, który można było nakryć płaszczem był goły, jakby wypielony z wszelkiej roślinności, a na jego środku leżał duży czarny kot dysząc ciężko. Kolorem nie odróżniał się wcale od gleby, w świetle lampy błyskały tylko jego wielkie, żółte ślepia i ostre, białe zęby. Józef mógłby przysiąc, że z ucha kota sączy się krew. Chciał się odwrócić i odejść, ale Dana szarpnęła go za rękaw.

– To ten – wyszeptała zatrwożona.

Jozef spojrzał na nią tępo.

– To ten kot. Musiał od Hany drewniakiem mocno oberwać. Zabierzmy go.

– A na co mi kot – odparł Józef – syna szukam.

– Syna nie ma, a kot jest – odpowiedziała Dana szeptem.– zamiast dziecka był w koszyk włożony i…

Dana miała swoje przypuszczenia na ten temat. Ale tego rodzaju przypuszczenia, pośrodku nocy, na szczerym polu powinny być przemilczane. Zamiast tego powiedziała – zabierz go do Hany, niech wie, żem szukali.

Wziął Józef ranne zwierzę i włożył je za pazuchę kurtki jak woreczek fasoli. Z pewnym niesmakiem zauważył, że stworzenie jest nieprzyjemnie chłodne i kościste jak nietoperz. Dreszcz obrzydzenia przeszedł mu po plecach. Gdyby kot choć przez chwilę zawalczył, Józef z ulgą wróciłby mu wolność. Ale kot był otępiały i bezwładnie ciążył w Józefowym kaftanie dopóty nie rzucono go na klepki izby.

– Co to jest? – zapytała Hana łamiącym się głosem widząc ogłupiałego z przestrachu czarnego kota.

Józef jeszcze nigdy w życiu nie czuł się tak źle. Nie przewidział tego, że Hana zobaczywszy spore zawiniątko pod jego pazuchą pomyśli, że to dziecko. Teraz, kiedy na podłodze dyszał ranny kot, w oczach Hana nie było rozczarowania, ale coś po tysiąckroć gorszego. Obłęd.

– Szukali my i nie znaleźli.– powiedział ochryple nie patrząc jej w oczy. – Szukamy dalej – dodał odwracając się do wyjścia. Nie obejrzał się, nawet wtedy, gdy posłyszał nieludzkie zawodzenie żony.

Poszukiwania trwały całą noc i następny dzień. Józef dziękował za pomoc, obiecywał w zamian ręce do pracy przy żniwach. Nie znaleziono najmniejszego śladu Kuby. Zadeptano resztę makowego, mimo to Józef wracał z pustymi rękami. Ale któregoś dnia, jeszcze zanim wszedł do chałupy, usłyszał głośny, niemowlęcy płacz. Nie wierząc własnym uszom czuł jak radość buzuje mu w skroniach. Trzema susami pokonał ostatnie kilka metrów i dławiąc krzyk podniecenia, zamaszyście otworzył drzwi. I z miejsca miał ochotę je zamknąć. W Kubowej kołysce, w dziecięcym czepcu leżał kot wyjąc z przestrachu. Hana zawinęła go szczelnie w pled i najwyraźniej zszyła jego końce. Ułożyła kota na grzbiecie, a ten wijąc się próbował bezskutecznie znaleźć dla siebie bardziej naturalną pozycję. Kołyska była na to za wąska.

– Hana! – wrzasną Józef – toć to kot jest!

– Ciiii – oparła jego żona przykładając palec do warg i dalej kolebiąc kołyskę.

Józef przez chwilę się zawahał, ale zbliżył się do zwierzęcia i gwałtownym szarpnięciem przewrócił kolebkę. Kot owinięty w koc potoczył się po sieni jak wałek wędzonej szynki. Nie ośmielił się miauknąć.

– Czyś ty zgłupiał!? – obruszyła się Hana.

– Hana, to jest kot do cholery!!!

– Dzieciaka mi zmarnujesz! Idżże ty stąd, bo pijany jesteś. – odparła podnosząc kota i gaworząc do niego.

– Nic nie piłem, przysięgam! Hana to kot! Nie Kuba! Nie głupiej babo! Kot zwykły! Czarny w dodatku! Czym ci on dziecko przypomina!?

– Odejdź – odpowiedziała krótko tuląc do siebie półżywe zawiniątko.

Józef stał chwilę milcząc, jakby ważąc coś w głowie. Nawet chciał coś powiedzieć, ale słowa uwięzły mu w gardle, a ręka zawisła w powietrzu. Obrócił się w kierunku drzwi i wyszedł. Już nigdy nie wrócił do chaty. Coby uczynek odkupić następnego dnia pojechał na targ i kupił tyle sznurów korali, na ile było go stać. Dla wybaczenia powiesił je na drzwiach do chaty. Nie miał śmiałości wejść do środka. Cały tydzień widział, jak korale samotnie dyndają na drzwiach do chałupy i w głębi duszy zaczął żałować nawet, że zmarnował pieniądze.

Hana została sama, a nikt przez długie jesienne dni nie miał odwagi, by ją odwiedzać. Nie czuła się najlepiej. Prawdę mówiąc była pewna, że ma gorączkę i zemrze jeszcze przed nowiem. W noc, kiedy Józef odszedł postanowiła, że bez względu na wszystko otoczy zawartość kołyski jak najlepszą opieką. A coby złe duchy już się jej nie imały obsypała kołyskę dookoła solą. Józefowymi koralami obwiązała pled, którym zawinięte było jej kochaniątko, po to, by nie wyswobodziło się niewczasie i z kołyski nie wypadło. Aby strzec malca lepiej położyła się przy płozach kolebki i nakryła się pierzyną z małżeńskiego łoża. Tak oto zasnęła.

We względnym spokoju przerywanym tylko kocim zawodzeniem przespała trzy noce. Ale czwartej zaczęła mieć koszmary. Nie była nawet pewna czy śpi, czy śni na jawie. Spod półprzymkniętych powiek widziała jakby zwierzę. Coś na kształt kozła z wielkimi, zawiniętymi rogami. Tyle że ten kozioł stał nad nią i nad kołyską na dwóch kopytach dysząc i prychając ciężko, jakby w złości. Na grzbiet nałożone miał zwierzęce futra, brudne i plugawe, jakby niewygarbowane, a jeno odarte z padłych zwierząt. Zarzucał głową na boki, jak krowa odganiająca się od robactwa. Wpatrywał się żółtymi ślepiami w kołyskę, ale nie przekroczył linii soli rozsypanej szeroko przez Hanę wokół jej legowiska.

Sen rozpływał się przed świtem, ale Hana jeszcze długo musiała wietrzyć zapach gnoju i siarki w chacie. Było jej wszystko jedno. Nawet się cieszyła, że w trakcie jej śnienia wycie kołyskowego skarbu przycicha, a malec jakby wydawał się spokojniejszy. Za dnia bowiem jej maleństwo było nieszczęśliwe i nie pomagały ani kołysanki, ani noszenie na rękach, ani gotowana marchewka, ani nawet mleko z kaszą. Prawdę powiedziawszy malec prawie w ogóle nie jadł. Hana w desperacji siłą wkładała mu drewnianą łyżeczkę do małej buźki i futrowała go samymi pysznościami. Tylko kozie mleko bardzo mu smakowało, ale Hana nie mogła mu dawać go bez przerwy, bo jedną kozę tylko miała i dla niej i dla malca mleka musiało starczyć.

Jak dobrze, że ta koza jeszcze była i że w ziemiance trochę kartofli się ostało, pszenicy i marchwi. Bo o ile niegdyś goście chętnie do Hany zachodzili, to teraz tylko Dana przychodziła raz na tydzień i to tylko po to, żeby w pośpiechu zostawić jej dzban kwaśnego mleka, kawałek kiełbasy, jaką kurę, albo powiedzieć, że jej stary drewno dla Hany porąbał. Ale pogadać z Haną nie chciała tak, jak dawniej bywało. Hanie przestało to ciążyć. Skoro samiuteńka z dzieciakiem została, to i czasu nie miała na czcze gadaniny. Siedziała zatem w pojedynkę w izbie doglądając maleństwa, plotąc mu bajki i śpiewając piosenki starsze niż ona sama.

Na drugi miesiąc malec przycichł jakby, przestał wyć jak nieboskie stworzenie i posłusznie leżał w kołysce szczelnie zawinięty w pled. Jeść jadł dalej niechętnie, ale kozie mleko chłeptał i połykał z lubością. Kiedy zima miała się ku końcowi sierść kota zaczęła przybierać żółtawy, niezdrowy kolor i wypadać garściami, by w końcu odrosnąć wyprana z wszelkiego koloru, niemal przezroczysta. Podobnie zęby, które Hana skrzętnie gromadziła w glinianym dzbanuszku pod łóżkiem, bo zwierzę traciło je jeden za drugim.

Po dwóch tygodniach sen z kozłem zaczął Hanę po kilkakroć bardziej męczyć i wrażenie miała, jakoby ten sen snem już przestawał być. Kiedy śniegi zasypały wejście do chałupy, tak, że Hana przestała je otwierać, na klepkach izby po nocce nadal znać było mokre odciski kopyt. Hana zaczęła się ryglować, okna zastawiać. Nie pomagało. Pewnej nocy sen nadszedł, za dnia nie zniknął, a Hana już w pełni otworzywszy powieki odkryła, że śmierdzące stworzenie stoi przed kręgiem soli w skórach, tak jak i w snach stawało. Strwożyła się strasznie.

– Odejdź – rzekła półgłosem wyciągnąwszy z przestrachem malca z kołyski i przyciskając go do piersi. Stworzenie w odpowiedzi prychnęło tylko. Za to zawiniątko – tak uległe i bezwolne od miesiąca – teraz nowych sił dostało i zaczęło się szamotać, zupełnie jak nie dziecko.

 – Cichaj! – krzyknęła Hana przyciskając je jeszcze mocniej, ale wtem kozioł kłapnął zębami i rozwinął się pled, a z niego wyturlał się malec, by pokulać się jak wałek do ciasta pod łóżko. Zbił po drodze dzbanuszek z kocimi zębami. Hana krzyknęła, ale bała się ruszyć z miejsca. Kot nie umiał się podnieść. Przykurczone i wychudłe łapy szczelnie przylegały do jego ciała jak skrzydła kurczaka. Wyczołgał się spod łóżka i zaczął połykać swoje zęby jeden za drugim.

– Nie! – Wrzasnęła Hana nie ośmielając się jednak wyjść za krąg soli. Kozioł stał nad nią i prychał jak oszalały, powietrzem śmierdzącym gnojem i siarką. Nie zrobił jednak ani kroku w jej stronę. Hana łkając czuła, jak rozpływa się w niebyt razem z odorem koźlego cielska. Była pewna tylko, że kozioł podniósł zębami jej maleństwo za kark, jak troskliwa kotka przenosząca swoje młode. Potem nie pamiętała już nic.

Rano ocucił ją lodowaty wiatr. Drzwi chałupy były otwarte na oścież, a wicher rozmiótł sól po całej izbie. W progu stała Dana ubrana byle jak i nieuczesana, jakby dopiero co wyszła z łóżka.

– Hana! Wstawaj! – wrzasnęła, jakby nie zauważyła soli, przewróconej kołyski i poprutej pierzyny.

Hana z wysiłkiem podniosła się na nogi. Głowa bardzo jej ciążyła.

– Znaleźli Kubę na makowym polu! – wrzeszczała dalej Dana.

– Co? – Zapytała nieprzytomnie Hana.

– Jest żyw! Tu go mają! Michaił! – odwróciła się za siebie. – Daj go tu no, niech się nacieszy!

Młody i dobrze zbudowany syn Dany wniósł do izby niemowlę wyglądające jak Kuba.

– To ci niespodzianka! – plotła dalej Dana ocierając łzy szczęścia. Za jej plecami na zewnątrz chaty było słychać gwar pełen radosnego podniecenia. – Wanda znalazła go na makowym polu, na kawałku wypalonej ziemi. Leżał taki golusieńki! Owinęła go w chustę! Popatrz go no tylko!

Minął miesiąc od feralnego zniknięcia. Nikt nie spytał jak przez miesiąc niemowlę przetrwało na makowym polu. Dla Hany jasne było, że to sprawka sił nieczystych. Wieśniacy też powinni to wiedzieć. Normalnie pewnie chcieliby dziecko w studni utopić, a teraz stali tyko jakby byli zaczarowani. Michaił zbliżył się do Hany przekazując jej ciepłe niemowlę na ręce.

Hana przyjrzała się mu uważnie. Zresztą już jeden rzut oka by wystarczył. Teraz poczuła na sobie ciężkie spojrzenia Dany i Michała i zreflektowała się, że wszyscy badają jej reakcję, która powinna być odpowiednia…

– Ja… – wyjąkała – dziękuję… Tak szczęśliwa jestem… Słów nie starcza… – wydukała w końcu.

Dana i Michaił obdarzyli ją uśmiechami pełnymi zrozumienia. Michaił nawet jakoś zażartował, ale Hana nie zapamiętała o co chodziło.– Zostawcie mnie samą – powiedziała tylko sucho. – W pojedynkę muszę się szczęściem nacieszyć.

Nie zważając na tłum kłębiący się na podwórzu, zamknęła drzwi domu.

Gdy została sama z niemowlęciem, przemówiła do niego.

– Jedną noc cię tylko nie było. Tak o twój zwrot zabiegał, a w końcu i tak ci mnie odesłał. On cię nie chciał, czy sam chciałeś wrócić?

W odpowiedzi zobaczyła szeroki uśmiech. W małej niemowlęcej buźce skrzyły się dwa równe rzędy ostrych jak igła kocich zębów.

– Tak myślałam – odparła – ty mój nie jesteś.

– Trochę jednak jestem – odrzekło dziecko ni to męskim, ni kobiecym głosem i wymownie polizało różowym, cienkim, kocim językiem pulchną, niemowlęcą rączkę. – Mojemu panu twój dzieciak w całości nie był potrzebny. Tak jak i kulawy, biały kot. Ale z nas dwóch potrafił coś wyrzeźbić, na obraz i podobieństwo swoich fantazji. Znaleźliśmy kompromis, tak, coby nic się nie zmarnowało… Teraz ja jestem twój. Ten drugi należy do niego. Daj koziego mleka, bo będę płakał.

Koniec

Komentarze

Anonimie, jaki jest sens w streszczaniu opowiadania? Po co mam czytać tekst, skoro wiem, o czym opowiada?

W sumie masz rację. Usuwam streszczenie.

Tytuł taki, że nie spodziewałbym się horroru ;) 

Co do opowiadania, gdy to czytałem przypomniał mi się film “The Witch” (2015). 

Historia przez Ciebie przedstawiona ma fajny klimacik, jednak momentami ciężko się czytało. Nie chodzi mi, że zdania są źle napisane – bo nie są, tylko pewne słowa, czy chłopski sposób wypowiadania się. Z drugiej jednak strony zdaje sobie sprawę, że tak musiało to wyglądać. Dziecko-kot również nieźle wyszedł, ale trochę się tego spodziewałem. 

Podsumowując podobało mi się, chociaż mogłoby być bardziej mrocznie. Zdania są ładnie napisane, tylko po prostu nie lubię tych chłopskich zdań ;D Ale to już mój problem. 

Takie pytanie: oglądałeś/łaś film wspomniany wyżej? ;)

Oglądałam Witch, ale już po tym, kiedy powstało to opowiadanie. Film był super, chociaż strasznie smutny. Moje opowiadanie ma kilka lat i nie do końca mi się podoba, ale nie wiem, co w nim zmienić, żeby było lepsze.

Aaa, myślałem że była mała inspiracja. No tak film bardzo dobry. 

Co do opowiadania, ja bym nic nie zmieniał i po prostu pisał dalej. Tekst ogólnie jest ciekawy, ma swój klimat i te “chłopskie rozmowy”, których osobiście nie lubię, lecz jak najbardziej wpasowują się w to opowiadanie. Tekst dodałaś jako Anonim, więc nie wiem, czy było to Twoje pierwsze opowiadanie ( jeśli tak to mega wyszło), jeśli któryś z kolei, to i tak dobrze. Pomysły widać masz, więc szkoda, że anonimowo, bo inaczej bym zajrzał na Twoje kolejne opowiadanie, wiedząc, że pochodzi od Ciebie.

Jakiś pomysł tu był, ale, Anonimie, zamordowałaś go wykonaniem. Przykro mi to mówić, ale powiadanie jest napisane tak źle i niechlujnie, że odechciewa się czytać. Przebrnęłam jednak, ale nie doznałam żadnej satysfakcji z lektury.

Anonimie, szkoda że przed opublikowaniem opowiadania, nie przeczytałaś go chociaż raz. Prawdopodobnie zauważyłabyś wtedy liczne błędy i masę literówek. Dodam jeszcze, że w lekturze przeszkadzają źle zapisane dialogi i zlekceważona interpunkcja.

 

Tro­chę jakby zbie­ra­ło sie na burzę… ―> Literówka.

 

prze­sa­dzać nie wolno, bo do­ró­słw­szy… ―> …prze­sa­dzać nie wolno, bo do­ró­słszy

 

że ha­no­we dziec­ko za­czę­ło nie­do­ma­gać… ―> …że Ha­no­we dziec­ko za­czę­ło nie­do­ma­gać

 

bo ko­szyk utka­ny z wi­kli­ny… ―> Tka się tkaniny, nie koszyki, więc: …bo ko­szyk upleciony z wi­kli­ny

 

i pół głów­ki kap­su­sty po­trzeb­ne jest tylko. ―> Literówka.

 

– Grzech chmy­za tak otu­ma­niać – od­par­ła inna i wzro­kiem zgro­mi­ła Hanę, tak, że ta nie miała od­wa­gi nic od­po­wie­dzieć. Po­łu­ska­ła jesz­cze krót­ką chwi­lę, li­cząc że temat przy­cich­nie w gwa­rze dal­szych roz­mów. […]―> Nie mieszaj didaskaliów z narracją. Winno być:

– Grzech chmy­za tak otu­ma­niać – od­par­ła inna i wzro­kiem zgro­mi­ła Hanę, tak, że ta nie miała od­wa­gi nic od­po­wie­dzieć.

Po­łu­ska­ła jesz­cze krót­ką chwi­lę, li­cząc że temat przy­cich­nie w gwa­rze dal­szych roz­mów. […]

 

głebi duszy każdy wie­dział… ―> Literówka.

 

jakby ku­bo­wy kosz bia­łe­go maku… ―> …jakby Ku­bo­wy kosz bia­łe­go maku

 

ale Dana szap­nę­ła go za rękaw. ―> Literówka.

 

– To ten. – wy­szep­ta­ła za­trwo­żo­na. ―> – To ten – wy­szep­ta­ła za­trwo­żo­na.

Zbędna kropka po wypowiedzi. Tu znajdziesz wskazówki, jak poprawnie zapisywać dialogi: https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/zapis-partii-dialogowych;13842.html

 

cią­żył w jó­ze­fo­wym ka­fta­nie… ―> …cią­żył w Jó­ze­fo­wym ka­fta­nie

 

Nie obej­rzał się za sie­bie… ―> Masło maślane ― czy mógł obejrzeć się przed siebie?

Wystarczy: Nie obej­rzał się… Lub: Nie spojrzał za sie­bie

 

Nie­wie­rząc wła­snym uszom… ―> Nie­ wie­rząc wła­snym uszom

 

za­ma­szy­ście oto­wo­rzył drzwi. ―> Literówka.

 

W ku­bo­wej ko­ły­sce… ―> W Ku­bo­wej ko­ły­sce

 

gwał­tow­nym szarp­nię­ciem zwa­lił ko­leb­kę na pod­ło­gę. ―> To kolebka nie stała na podłodze?

 

po to, by nie­wy­swo­bo­dzi­ło się nie­wcza­sie… ―> …po to, by nie­ wy­swo­bo­dzi­ło się w nie­wcza­s…

 

futra, brud­ne i plu­ga­we, jakby nie­wy­kar­bo­wa­ne… ―> Pewnie miało być: …futra, brud­ne i plu­ga­we, jakby nie­wy­gar­bo­wa­ne

Poznaj znaczenie słowa karbować.

 

…kozie mleko chał­sta­mi po­ły­kał z lu­bo­ścią. ―> Czym połykał???

A może miało być: …kozie mleko hau­sta­mi po­ły­kał z lu­bo­ścią. Lub: …kozie mleko chłeptał i po­ły­kał z lu­bo­ścią.

 

by w końcu od­ro­snąć wy­pra­ną z wszel­kie­go ko­lo­ru, nie­mal prze­zro­czy­stą. ―> …by w końcu od­ro­snąć wy­pra­na z wszel­kie­go ko­lo­ru, nie­mal prze­zro­czy­sta.

 

Po­dob­nie zęby, które Hana skrżet­nie gro­ma­dzi­ła… ―> Po­dob­nie zęby, które Hana skrzęt­nie gro­ma­dzi­ła

 

bo zwie­rze tra­ci­ło je… ―> Literówka.

 

Odejdż – rze­kła pół­gło­sem… ―> Odejdź – rze­kła pół­gło­sem

 

Za to za­wi­niąt­ko pier­si… ―> Co to jest zawiniątko piersi?

 

Wy­czął­gał sie spod łóżka… ―> Wy­czoł­gał się spod łóżka

 

Potem nie pa­mie­ta­ła już nic. ―> Literówka.

 

po­czu­ła na sobie cież­kie spoj­rze­nia… ―> Literówka.

 

– Ja… – wy­ją­ka­la… ―> Literówka.

 

Słów nie star­cza…– wy­du­ka­ła… ―> Brak spacji przed półpauzą.

 

Dana i Mi­cha­ił ob­da­rzy­li ją uśmie­chem peł­nym zro­zu­mie­nia. ―> Dwie osoby jednym uśmiechem?

 

tłum kłę­bią­cy się na po­twó­rzu… ―> Literówka.

 

W od­po­wie­dzi zob­czy­ła sze­ro­ki uśmiech. ―> Literówka.

 

– Tak my­śla­łam, – od­par­ła – Ty mój nie je­steś. ―> – Tak my­śla­łam – od­par­ła – ty mój nie je­steś.

Przed półpauzą nie stawia się przecinka. Zaimki piszemy wielką literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie.

 

– Tro­chę jed­nak je­stem– od­rze­kło… ―> Brak spacji przed półpauzą.

Dziękuję za komentarz. Poprawiłam błędy. 

To miło z Twojej strony. ;)

Mam nadzieję, że w przyszłości będziesz zważać nie tylko na to, co piszesz, ale także na to, jak piszesz.

Spodobał mi się pomysł, bardzo spodobało mi się zakończenie. Nie spodobało mi się wykonanie. Miałam wrażenie chaosu, stylizacja nierówna, w wielu miejscach miałam wątpliwości, czy używasz właściwych zwrotów/ konstrukcji składniowych.

Wydarzenia raz opisujesz jakby się działy na dłuższej przestrzeni czasu, potem okazuje się, że minął tylko miesiąc (a w tekście masz łuskanie głogu, kwitnącą makową polanę, zimowe zaspy…), raz pojawia się informacja, że dziecko-kot przebywa u Hany co najmniej 1,5 miesiąca, potem że od zniknięcia Kuby minął miesiąc.

Kwestia jedzenia – to strasznie bogata ta wieś była, że sąsiadka regularnie przynosiła Hanie kiełbasę i zsiadłe mleko. W dodatku piszesz, że Hana karmi kota różnymi pokarmami, ale mleka koziego musiało starczyć i dla niej, i dla dziecka – skoro oprócz mleka miała co jeść, dlaczego nie mogła dać całego mleka koto-dziecku?

Nie przekonało mnie też zachowanie Hany na polanie – bardziej boi się plotek niż o zdrowie swojego dziecka (w dodatku chodzi o zdrowie psychiczne – na pewno więcej by baby gadały, gdyby przez Hanę jej dziecko straciło rozum…).

Pozostałe wątki, chociażby odejście męża, też dość nagłe, jakby niedorobione.

 

Podsumowując, z jednej strony masz konkretną i ciekawie pomyślaną oś fabularną wokół której kręci się całe opowiadanie, co jest fajne, z drugiej, wszystkie pozostałe elementy/ wątki są ze sobą posklejane na słowo honoru i trzymają się ledwo-ledwo.

Dzięki, właśnie takich wskazówek potrzebowałam, żeby to fabularnie napisać lepiej.

Nie porwało mnie :(

Nowa Fantastyka