Morze regularnie uderzało w bloki z keramitu. Wit ustawił znacznik na jednej z fal, która właśnie formowała się niedaleko. Obserwował ją uważnie. Wzbierała powoli, utworzyła niewielką lekko opalizującą grzywę, po czym rozbiła się i… zgasła. Czekał w napięciu, marząc, by ujrzeć znaną mu z symulacji wodną mgłę. Daremnie, krople spływały oleiście i ginęły w wodzie, bezimienne.
Nie ma nadziei. Wit z niechęcią odwrócił wzrok do muru oporowego i obrócił głowę, żeby popatrzeć, co robi dziecko.
Kresik siedział na plaży i bawił się mechanicznym dżojstikiem. Był zupełnie niezainteresowany otoczeniem, pochłonięty zabawką, którą zmontował mu przed rokiem, prezentem na jego już ostatnie urodziny. Chciał mu sprawić przyjemność, dać coś prócz samotnych zabaw, rozmów z rodzicami i niepotrzebnej nauki. Niewiele dzieci jeszcze żyło, a wszystkie były starsze i mądrzejsze od Kresa. Mali geniusze, którzy jeszcze mogli się przydać temu gasnącemu światu. Wypełnić swoją rolę, dać jemu namiastkę innego świata i wypełnić pozostały czas. Wgrał wiele programów edukacyjnych, ale Kres nie był nimi specjalnie zainteresowany, a powoli zbliżał się termin realizacji zobowiązania. Nieubłaganie.
Po co wyjechał na ten miesiąc? Dlaczego tak nalegał, czepiając się jak pijany płotu ostatniego pomysłu? Dlaczego przywiózł go właśnie tutaj, do starej nadmorskiej zajezdni trolejbusowej, niedaleko której sam się wychował? Równie dobrze mógł z nim zostać tam, gdzie byli razem z Anitą. Losowanie, zgadywanie. Przestawili Kresa jak mebel. Chłopiec miał już dziesięć lat, lecz ostatniej nocy kwilił jak niemowlę, dopóki nie włożył mu do ręki tego manualnego gadżetu. I z czego tu się cieszyć? Szkoda, że nie było umysłowych wózków inwalidzkich poprawiających sprawność. Ileż pieniędzy i czasu stracił, aby zyskać pewność, że nie istnieją?
– Traktujesz go jak istotę gorszą od siebie – powiedziała mu Anita. – On nie będzie mądrzejszy, lepszy. Nie ma takiej opcji. To wybrakowany egzemplarz. Sami go skazaliśmy. My! Chociaż ty się nie poczuwasz, nie wiedzieć czemu? Skazałeś go na życie po jego kres.
– Do tanga ciągle potrzeba dwojga! Przynajmniej jeszcze wtedy, a teraz… już nie ma znaczenia – dodał.
– Dziesięć lat już wymyślasz i co? Nic, jedno wielkie nic!
– Co to jest mądrość? Zdefiniuj? – odciął się.
Nienawidził jej porannych sentencji przy energiserze, gdyż niczego nowego nie wnosiły. I to imię, które wymusiła po pierwszej sekwencji genomu, i ta jego przeprowadzka z Kresem tutaj, na ostatni miesiąc! Ale przecież zaakceptowała jego decyzję, zgodziła się na nią. Pracowała w utylizacji śmieci, a on wciąż szukał rozwiązania, nie było zapotrzebowania na teoretyków, przecież wszystko już zostało rozstrzygnięte. A może nie? Póki życia, póty nadziei. Potrzebował na gwałt nowego kontraktu na pracę.
– Zagłosowałaś na „Tak”, że ci przypomnę! Za mało bierzesz mnemozyny? – nie odmówił sobie ironii.
– A mieliśmy wybór?
– Tak, fala lub cząstki – powiedział twardo.
– Lepiej wybierz czas i miejsce, byle szybko, bo chciałabym się w końcu dowiedzieć! To też moje geny, te wyjątkowe, na których podobno tak ci zależało.
– Przecież wiesz, że nie o to chodzi! – wrzasnął. Dłoń zacisnął w pięść i w ostatniej chwili, powstrzymując odruch uderzenia, opuścił ją na stalowy blat. – Kurwa!
– Atawizmy, ciągle jeszcze? Cóż, więc już wiesz, dlaczego? – uśmiechnęła się zimno. – Robota wzywa, śmieci, śmieci, śmieci.
– Swojego energisera już nie wypijesz, chyba że w pracy ktoś się z tobą podzieli?
Odwróciła się gwałtownie do dozownika, płyn ściekał i znikał w kratce. Nie wcisnęła kubka. Wyświetlił się piktogram: kubek, trzy kropki, trzy zera, a dalej przekreślone „e” z kreską w kształcie łódki.
– Zadowolony?
Przyglądał się, jak zarzuca na ramię plecak z czerwonym krzyżem, wymienia filtr w lekkiej masce, stary wrzuca do utylizatora i odwraca się do niego:
– No, to cześć – powiedziała.
– Do zo, dzisiaj?
– Nie wiem, przecież wiesz… Wymyśl coś!
Zmilczał, bo obietnice lądowały w koszu na śmieci. Sprawdzał jeszcze jeden pomysł, ścieżkę. Nie, nie zamierzał się poddać! Jak ocalić Kresa od zapomnienia? To przecież niemożliwe, aby było możliwe.
Cholerna śmieciara. Mam!
Anita wróciła po czterech dniach i z dużym sceptycyzmem wysłuchała jego koncepcji, a potem przyjechał z Kresem tutaj, do miejsca, gdzie spędził dzieciństwo.
***
Kres układał puzzle z muszli, kamieni i plastikowych strzępów w wielkiej piaskownicy nad wodą, do której przywiózł go ojciec. On znowu siedział na murze oporowym i mierzył fale. Czy coś mogło się zmienić od wczoraj? Nic.
Nudy na pudy. Za wyjątkiem tej Liny ukrytej w zabawce. Odzywała się nie pytana, nie dotknięta, nie przesunięta. Złościł się i nie chciał skorzystać z jej podpowiedzi. Irytował go ten prezent od ojca, ale do niedawna przynajmniej niewłączany milczał, lecz odkąd tu przyjechali samoistnie się aktywizował. Pojawiały się obrazy i słyszał ten przymilny głosik. Gadał, praktycznie bez przerwy od chwili, gdy rozłożyli się w starej dyspozytorni trolejbusowej i ojciec odnalazł rezerwowe zasilanie.
– Wiedziałem, że tu musi być zabezpieczenie – powiedział z zadowoleniem i zaczął przeglądać specyfikację.
Kresika męczył ten napływ obrazów i dźwięków, lecz cieszyła każda radość w głosie rodziców.
– No, to w co chcesz się zabawić? Mam na imię Lina.
– Zamknij się, odrabiam lekcje zadane przez tatę. I wiem, przestań nadawać bez przerwy.
– W piaskownicy? A Bosch to lekcje? Sztukę masz dopiero za rok, po co to robisz? Nie umiem nie nadawać. Mój głos mnie cieszy.
– W co bawić?
– Historia, ludzie, nowe miejsce?
– Po co?
– Głupie pytanie. Masz czas, zostaw edukację. Popatrz.
Kresik zmrużył oczy, wyświetlany obraz rozmywał się.
– Toć to okrąglak, w którym przedwczoraj się rozpakowywaliśmy i rozchodzące smugi?
– To astygmatyzm.
W myśli przeżuwał trudne słowo. Nie widział dobrze. Nawet głupi dżojstik był lepszy niż on. Prasnął nim o piasek, aby przestał gadać i podpowiadać. Co będzie?
Pojawił się obraz matki.
– Kres, co się z tobą dzieje? – powiedziała.
Zjawiali się ci rodzice, zawsze. Nienawidził tego.
– Idź stąd, to moja przestrzeń – wykrzyczał, a ona zniknęła.
– Przeszło ci? – dżojstik zapiszczał.
– Nie.
– Dobre i to – mruknęła.
To było ostatnie życie Liny. Znała chłopca od przedwczoraj i bardzo polubiła, choć był nieznośny. Starała utrzymać się w ryzach ze względu na niego i siebie, aby mieć kontakt. Żyć.
Od momentu pojawienia się w zajezdni mężczyzny z chłopcem nabrała mocy i nadziei. Całą noc przesyłała mu sygnały, wcześniej aktywując rytm snu. Nie potrafiła utrafić w częstotliwość. Moc była ciągle za mała, więc zbierała siły, ładowała ją i ponownie próbowała, lecz nadal rejestrowała brak dostępu. Chłopiec rzucał się, kręcił, ciągle wypadał ze ścieżki. Chciała dotknąć niespokojnego chłopca imieniem Kres, pogłaskać, ale nie mogła – brak dostępnej funkcjonalności.
Skupiła się na kolejnych trzech razach, bo przecież do trzech sztuka, jak powiadali ludzie, których pamiętała. Nienawidziła magii, ale sięgała do niej, gdy była bezradna. Przy trzeciej próbie wreszcie złapała częstotliwość, uczepiła się fali i, korygując obrazy, zaczęła nadawać. Chłopiec nie reagował, nie odpowiadał. Przerażał się, jakby była nocnym koszmarem.
Teraz wreszcie zaskoczyło. Odezwał się. Chyba złapała kontakt. Znała jego imię, ale bała się go użyć, Kres był taki nieufny i dziki. Dobrze, że jego ojciec uruchomił kolejne bloki dzięki którym naładowała się do pełna i mogła podążać za chłopcem poza zajezdnię.
Wzmocniła sygnał dźwiękowy. Dałaby też kolory, ale bała się przesadzić, nie znała właściwych parametrów, gdyż ślad był za stary, najpierwszy, który pamiętała. Nim chciała się podzielić, bo od tego się wszystko zaczęło.
„La Paloma”.
Słuchał. Wyciszył się i mogła mu zaproponować swoją najlepszą grę, zabawę w historie ludzi, którzy żyli i byli, pomagało jej w tym ulubione usprawnienie "Kinoteka" wgrane przez Wita.
– Ładuję pierwszą. Kim chcesz być, kobietą czy mężczyzną? – zapytała, choć już widziała, co odpowie. Był zawsze na przekór. – Dobrze, w takim razie to ja będę grajkiem i śpiewakiem.
– A kto to grajek?
– Zobaczysz – szepnęła.
Załapał. Udało się, będzie mogła jeszcze raz przeżyć pozyskane opowieści.
***
Alojz otworzył drzwi nadmorskiego baru. Zalały go zapachy alkoholu, tłuszczu ze smażonych fląder i kaszanki. Wtoczył się do środka, ciesząc się, że nikt nie zwrócił uwagi na pariasa z akordeonem. Wszyscy patrzyli na długi stół, na którym królowała Lichnerotka. Tańczyła kankana wzmocniona jałowcówką, czyli po swojskiemu machandlem. Piękna kobieta, tańczyły w niej piersi, nogi i zarumieniona twarz. Po bruzdach rozpoznał, że nie jest pierwszej młodości, może więc da mu szansę.
Czym prędzej przysiadł na ławie stojącej przy ścianie, oparł się o nią mocno, rozpiął akordeon i zaczął grać. Uśmiechnęła się, a może mu się tylko wydawało, lecz jej nogi zaczęły szybciej wywijać.
– Nieźle przebierasz, kuternogo, na tym swoim akordeonie – krzyknęła do niego.
– Dasz zajęcie? – Zauważyła go, więc zaryzykował, po to przecież tu przyjechał.
– U mnie? Tylko wikt bez opierunku.
– Z tym sobie radzę! – oburzył się. – Nic od ciebie nie chcę.
– Patrzcie, kuternoga się stawia! Przecież do grania gira ci niepotrzebna! – Zaśmiała perliście, a po sali przetoczył się rechot.
Niektórzy marynarze i portowi robotnicy zaczęli ją zagrzewać do rozgrywki z chłopem.
– Dobra, dorzucę szczurzy kąt w blaszaku.
– Zgoda! – Palce same zaczęły szybciej przebierać po klawiszach. Może się udało?
Kiedy skończyła, zeskoczyła ze stołu i podeszła do niego.
– E, fajne to, jakieś takie prawdziwe. Dziwnie jest być kobietą i tańczyć. Cuchnie tu tak samo jak u nas. Jestem sobą i nie sobą. Jesteś tam?
– Jestem, jestem. Bawimy się naprawdę.
– Wszystko jest naprawdę?
– Nie bądź taki jak ojciec i matka. Jesteś sobą.
– No pewnie! – Uniósł się honorem.
– Dobra, dobra, nie gadaj tyle.
Czuł się taki silny jako Lichnerotka z tymi czerwonymi koralami, że wziął się pod boki:
– Daję ci miesiąc na sprawdzenie, a potem zobaczymy, czy potrafisz nas zabawić?
– Dobrze tańcujesz i sobie radzisz. Głośno o tobie i gospodzie w okolicy.
– Niepotrzebne komplimenty. Ważne, że się kręci. Każdy musi żyć, nawet ty.
– A co, brak giry ci nie przeszkadza?
– O, stawia się chłoptaś! Ciekawe, co z tego wyjdzie? Chodź!
Alojz pokuśtykał za nią do kontuaru, a ona wyczarowała klucz, sięgając do żelaznej kasetki.
– Masz, i zobaczymy? – powiedziała.
Kres poczuł szarpnięcie za ramię.
– Już późno. Wracamy.
– Nie, tato, jeszcze nie. Jeszcze chwilę.
– Kres, idziemy. Przestań! Co ci?
– Gdzie? – odpowiedział nieprzytomnie.
– Idź, po drodze wyświetlę to, co jeszcze wiem. To było bardzo dawno i nie pamiętam dokładnie. Nie było mnie jeszcze na świecie. Koń opowiedział mi tę, ponoć prawdziwą, historię.
– W takim razie, do dupy z tym! A konia też nigdy nie widziałem, tylko symulacje.
– Mówisz i jest. – Lina zamilkła.
W drodze powrotnej do zajezdni ojciec pytał go kilkukrotnie, co się dzieje, skąd to nagłe zainteresowanie dżojstikiem, i coś jeszcze nawijał, jak to on. Kres nie był tym zainteresowany.
– Lina, jesteś tam?
Milczenie.
***
Zgodnie rozłożyli śpiwory w zajezdni trolejbusowej. Kres nie mógł się doczekać zakończenia wieczornych rytuałów, ale ojciec sumiennie odhaczał punkt po punkcie. Najpierw musiał odbyć rozmowę przez łącze z matką, potem jedzenie papki z dozownika i zaczęło się niekończące sprawdzenie lekcji. Nic, kurna, z tej fizyki nie kumał, co go obchodziły jakieś funkcje falowe i cząstki, a ojciec zdawał się mieć na ich punkcie jakąś obsesję.
Gładził dżojstik kciukiem i myślał o tym, że jeszcze tej Linie pokaże, gdzie raki zimują. Raki, to podobno były takie stworzenia żyjące pod kamieniami i też te ciemnoczerwone pancerze na talerzach. W czystych wodach żyły. Co to jest czysta woda? I po co komu talerze, wystarczą kubki albo wyciska się jedzenie wprost do buzi.
– Kres, skup się! Tu jest błąd. Znowu, a już przerabialiśmy funkcję Kirchoffa i "rozkład Wiena". Zobacz, dalej się nie zgadzało przy wyższych częstotliwościach. Poprawił to dopiero Planck.
– Tato, jutro. Czy mogę spać w trolejbusie? Bo ty jak zwykle będziesz palił światło przez całą noc.
– Dlaczego? Czekaj, sprawdzę, jakie tam są normy.
– Chodzimy tu bez masek, tak jak w domu, więc?
– Ok, niech ci będzie. Są dopuszczalne.
Zadziałało to przeciwstawienie się ojcu. Ciągle pamiętał jak Lina, będąc Alojzym, czekała na jego – Lichnerotki odpowiedź. Gra sił.
– No, to idę. Do zo.
– Jutro.
– Przecież ludzi nie utylizują? – zażartował.
– To nieśmieszne. Idź już.
Wzruszył ramionami, lecz ojciec nawet tego nie zauważył. Z błędnym, nieobecnym spojrzeniem zaczął wypisywać te swoje wzory w głowie. On tak nigdy nie będzie mógł. Dostęp do sieci był tylko dla dorosłych, choć ojciec również balansował na krawędzi. Matka powtarzała przecież non stop, że to dzięki niej ma wejście i wkrótce się skończy, jeśli nie rozglądnie się za robotą, tę konieczną a nie fantasmagoriami.
Zrolował śpiwór, aby go było łatwiej nieść, i zajął się swoimi sprawami.
Hala była królestwem wraków. Kiedy tu przyszli pierwszy raz, ojciec wyjaśnił mu, że to elektryczne trolejbusy. Kiedyś ludzie żyjący w tym miejscu w taki sposób podróżowali na krótkie odległości. Trolejbusy zasilanie miały z kabli z którymi łączyły się przy pomocy pary sztywnych prętów. Stawały, gdy nie miały mocy. Czy stawanie było dla niech śmiercią? Rozejrzał się.
– No, Lina, jestem już sam, możemy grać – mruczał półgłosem. – Daj spokój… przecież jesteś zabawką… powiedz chociaż, który rupieć mam wybrać do spania?
– Żaden! I ja mam cię w dupie! A tak w ogóle, to przystanek nie jest śmiercią.
Roześmiał się:
– Jesteś!
– Wybierz tę, to skoda 9Tr, ale tym razem ja wybieram postać. Nie ma loterii.
– Ale ona jest skorodowana? Mam spać wśród rdzy?
– Nie, to nie!
Podszedł do wraku i pojawił się obraz z przeszłości w technikolorze. Barwy były wysycone, jego zdaniem za bardzo. Czerwony pojazd, obły z szeregiem okien. Do dachu przylegały te dziwne sztywne pręty. Uniosły się, gdy na nie spojrzał. Usłyszał szum. Skąd czerpał energię?
– Jeśli będziesz się dłużej zastanawiał, nic z tego. To jak?
Rozłożył śpiwór w korytarzu pomiędzy brązowymi podwójnymi siedzeniami i zamknął oczy, aby się skoncentrować.
– Gotowy? Będzie o kapeluszach, Kresie. Były dziwacznym okryciem głowy, choć jej nie chroniły. Noszono je codziennie. Przynajmniej niektórzy nosili – poprawiła się.
– Moją matką nie jesteś, nie wymądrzaj się.
– Dobrze, już dobrze. Nadaję. I gramy.
***
Dopiero co przeprowadziłem się do nadmorskiej miejscowości i wynająłem swoją pierwszą w życiu kawalerkę. Ślepy fart. Spodobało mi się ogłoszenie, warunki omówiliśmy przez telefon i dwa tygodnie później wysiadłem z autobusu na skrzyżowaniu ulicy Legionów z Grunwaldzką, u stóp miejsca, które tubylcy nazywali Na Wzgórzu. Nazwa wydała mi się nader trafna.
– O, znaczy się, jestem tym razem chłopakiem.
– Wypróbujmy tę wersję – zachichotała Lina. – I zgadnij, kim ja jestem?
Zapadał zmierzch. Po drugiej stronie ulicy teren piął się stromo do pierwszej linii zabudowy, po czym dalej wznosił się wolniej, co poznawałem po tarasowo układających się dachach kamienic i koronach drzew. Spomiędzy już nagich starych drzew i jeszcze zielonych żywopłotów przebłyskiwały bielą fasady przysadzistych kamienic.
W gęstwinie krzewów porastających skarpę z trudem wypatrzyłem schody po drugiej stronie ulicy. Zaczynały się tuż za przystankiem w odwrotnym kierunku. Poprawiłem taśmy plecaka, mocniej chwyciłem rączkę turkoczącej walizki po nierówno położonych chodnikowych płytach i poszedłem w kierunku przejścia dla pieszych. Mijając wiatę po drugiej stronie, zajrzałem do niej, aby sprawdzić poranny rozkład jazdy trolejbusów. Zdecydowałem, że trolejbus 21 piętnaście po siódmej będzie w sam raz i zacząłem turlać się po schodach.
Były długie, z czterema podestami po drodze, lekko pokruszone.
– Za to ergonomiczne. Dobra proporcja „h do s”. Ktoś pomyślał o tym, kiedy budowano je w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku.
– Nie podpowiadaj – syknąłem do Liny.
– Nie, to nie.
– Wreszcie błoga cisza!
Stromą skarpę gęsto porastały srebrnozielone płożące się jałowce i przebarwiające na ognistą czerwień krzaki dereni. Ładne miejsce i fajnie będzie zbiegać koło nich o świcie.
Rano stawiłem się na przystanku jeszcze przed czasem. Rozglądałem się zaciekawiony, próbując poznać nowe miejsce w świetle dnia. Nieprzyjemnie zawiewało, więc szybko postawiłem kołnierz jesionki i wypatrywałem trolejbusu numer 21. Gdy wreszcie nadjechał wraz ze mną wsiadł do niego starszy pan w szarym kapeluszu. Pewnie tubylec, bo niestraszne mu zimno. Kto teraz nosi kapelusze?
Dwa przystanki dalej wsiadł drugi mężczyzna w kapeluszu, lecz czarnym i jakby większym. Natychmiast rozejrzał się po pasażerach i zobaczywszy szary kapelusz, podążył w jego stronę. Stanął przed nim:
– Dzień dobry, panie profesorze – powiedział, unosząc kapelusz.
– Dzień dobry, Zieliński.
Tę scenę widywałem potem co dnia. Jeśli koło starszego pana było miejsce, młodszy dosiadał się i rozmawiali, chyba, o błahych sprawach, najpewniej o pogodzie.
Podług pana w szarym kapeluszu można było nastawiać zegarek. Zbiegając ze skarpy, wypatrywałem go. Jeśli był, oznaczało, że mój trolejbus jeszcze nie przyjechał i nie spóźnię się do pracy.
A potem, nagle, czarny kapelusz przestał się dosiadać. Gdy któregoś dnia naprzeciwko szarego zwolniło się miejsce, zająłem je. Przy przystanku koło ulicy Harcerskiej kapelusz rozejrzał się i posmutniał. Oczy mu łzawiły. Za wszelką cenę chciał opanować jakąś emocję. Odwrócił wzrok do okna, a ponieważ chyba nie pomogło, przymknął powieki. I ja próbowałem skupić się na czymś innym, lecz zerkałem na niego. Powieki mu trzepotały jak skrzydła ćmy w pobliżu silnego źródła światła.
– Lina, ale dziwne. Były kiedyś takie stworzenia latające? Czy wiesz? Co to znaczy?
– Ćma, nocny owad.
– Ja nie o tym. Latający. Wiem, oglądałem kiedyś krótki film o owadach, ale nie spodobał mi się.
– Ludzie nie lubią ciem.
– Nie czytaj mi w myślach!
– Przecież inaczej nie możemy rozmawiać, głupolu.
– Tylko bez takich!
Szary otworzył oczy. Nie wytrzymałem i zapytałem:
– A gdzie ten pan w drugim kapeluszu, nie widuję go już. Wyjechał?
– Nie żyje, wypadek samochodowy, lecz nie było to jego winą – szybko wyjaśnił. – Ciężarówka, poślizg, studia w Warszawie.
Milczałem, po czym zebrałem się w sobie i powiedziałem:
– Byli panowie ze sobą blisko. Współczuję.
– Nie! Tak…To był mój uczeń… Zadziora, ale nie łobuz, o nie! – uśmiechnął się. – Wie pan, takich rzadko się już spotyka. Jestem matematykiem w technikum okrętowym, w Conradinum, a on nigdy nie prowadził zeszytu, nic nie notował, nie odrabiał zadań i za to dawałem mu lufy. Na koniec roku był zagrożony i sprawa oparła się o dyrektora, a ten zarządził egzamin dla Zielińskiego. W komisji oprócz mnie zasiadło trzech matematyków. Zieliński zdał egzamin śpiewająco.
Szary kapelusz pogrążył się we wspomnieniach.
– Wie pan, ten Zieliński poradził sobie nadzwyczajnie. Rozwiązywał zadanie za zadaniem, a ja czułem narastające zdumienie kolegów. Czego, u diabła on chce, dlaczego czepia się dobrego ucznia?
– Lina, o co chodzi?
– Nie wypadaj, graj!
– W takim razie jeszcze dwa zadania, Zieliński – powiedziałem mu wtedy.
– Ależ kolego, to wykracza poza materiał drugiej klasy liceum! – zwrócił mi uwagę Lewandowski.
– Nic nie szkodzi. – Zieliński wziął kredę i błyskawicznie rozwiązał równanie na tablicy.
Na następnej lekcji matematyki ignorowałem Zielińskiego, a on po jej zakończeniu podszedł do biurka i podał mi kartkę z podpisem dyrektora: „Feliks Zieliński nie musi prowadzić zeszytu z matematyki”.
Byłem wtedy wściekły i uderzając palcem wskazującym we wnętrze drugiej dłoni wykrzyknąłem:
– Tu mi kaktus wyrośnie, jeśli zdasz maturę!
Nic nie odpowiedział.
Za to kiedy odebrał świadectwo maturalne, przyszedł w godzinach konsultacji do mojego gabinetu, naturalnie w kapeluszu, bo chodziliśmy w nich tylko ja i on. Okazał mi świadectwo maturalne.
– No i co, urósł panu psorowi ten kaktus! Proszę pokazać?
Tym razem ja zaniemówiłem. Po prostu słów mi zabrakło, a jemu oczy szelmowsko rozbłysły.
– Wybieram się na politechnikę, wydział elektryczny. Chce pan profesor się założyć, czy skończę? – Odczekał chwilę i dodał. – Uszanowanie, profesorze.
Przyłożył dwa palce do kapelusza, a miał wtedy czarną fedorę, on kochał ten model. Ponownie zasalutował i wyszedł.
– Ja tam wolę kapelusze trilby. Cóż, gusta.
Trolejbus gwałtownie zahamował przed czerwonymi światłami. Starszy pan ocknął się, popatrzył na mnie:
– Co ja tu panu, obcemu, opowiadam stare dzieje, ale dlaczego musiało to spotkać właśnie jego? Wie pan, ostatnio rozmawialiśmy o atomówkach. Radził się, czyby nie pójść na podyplomówkę. Byłem “za”, a politechnikę oczywiście ukończył. Dobrze, że miałem tyle rozumu, aby tym razem się nie zakładać. Ambitny był, a dumny jak skurczybyk! To już mój przystanek.
Wysiadł przy stacji kolejki Wzgórze Nowotki, jak zwykle, a ja do stoczni Komuny Paryskiej miałem jeszcze kilka przystanków.
Po pracy pojechałem do pracowni kapeluszy. Przymierzałem wiele rodzajów: fedorę, trilby, homburga, kowbojski, akubrę, lecz czarna fedora była najlepsza. Następnego dnia byłem na przystanku dużo wcześniej. Czekałem na profesora, a kiedy przyszedł, powitałem go:
– Uszanowanie, panie profesorze.
Uśmiechnął się i zasalutował.
– Lina, to lepsze niż prawdziwe życie. Jak to robisz?
– Nie wiem, wypełnili mnie ludzie, nie pamiętam.
– Ty byłaś tym starym profesorem, prawda?
– Tak, a teraz już śpij, ludzie tego potrzebują.
– A co ty robisz, kiedy mnie nie ma?
– Przeglądam wspomnienia, a dziś w nocy poszukam czegoś specjalnego dla nas na jutro.
***
Tej nocy Lina postanowiła złamać niepisaną obietnicę złożoną Kresowi, że ich rozmowy pozostaną tajemnicą. Dziwny był ten świat bez ludzi i trolejbusów. Gdy pytała chłopca o innych, smutniał, więc czym prędzej zmieniała temat. Najtrudniejszym dla niej słowem, którego wtedy używał Kres, był "czas". Nie potrafił jej tego wyjaśnić.
– No, jak to, nie rozumiesz? Mijają sekundy, minuty i godziny, potem dni, lata, wieki. Ja mam jedenaście lat, jeszcze bez kilku dni, a potem szlaban i się rozstaniemy. Ty zostaniesz tu chwilę, a mnie już nie będzie. A za jakieś sto lub dwieście tysięcy lat Ziemia odrodzi się zupełnie czysta. Od nowa.
– A ja, ile mam lat?
– Policz, od momentu urodzenia.
– Nie pamiętam…
– Spytaj rodziców, o przepraszam.
– Ich też nie pamiętam, byłam tylko ja.
Przyglądała się, jak funkcjonował jego organizm i jak odliczał te swoje dni. Zaczęła i ona je liczyć, choć według niej miara była bardzo niedokładna.
– Czy czas jest niezależny od ciebie, Kresie? A co, jeśli zaśpisz? Skraca się?
– Głupia jesteś! Pewnie że niezależny.
– To dlaczego, kiedy gramy, nie przesuwa się i nie odmierza?
– E tam, bo to inny czas.
– Jaki?
– Subiektywny i daj już spokój. Ja ci tego nie wyjaśnię. Dobre chwile trwają dłużej i te złe czasami też. Ciągną się i ciągną. Podobno, gdy człowiek umiera, całe życie staje mu przed oczami.
– W takim razie lepiej mają ci ludzie, którzy dłużej żyją, czy tak?
– Nie wiem, zobaczę.
– Zaiste, wielce obiektywny jest ten wasz czas! Co za idiotyczny koncept!
– Jest jaki jest, przestań!
– Dobrze, dobrze, nieuku.
– Sama nim jesteś.
Wrócili wtedy do przekomarzania się i wzajemnego wyzywania. Lubiła je równie mocno jak wspomnienia ze starych trolejbusowych czasów. A kiedy biegał wzdłuż brzegu morza, prawie czuła smagnięcia wiatru na jego policzkach, uderzanie fal o resztki oporowego muru i odbijanie się jego stóp od gruzu zmieszanego z piaskiem. Podobnie jak czuła uklepywanie piasku, gdy wspólnie wyczarowywali z niego różne kształty. Budował zamki w grubych sensorycznych rękawicach, a ona starała się rejestrować najdrobniejsze sygnały z opuszek jego palców.
Teraz Lina stała przed obcym, drugim człowiekiem w życiu, do którego chciała się odezwać, ale nie wiedziała jak to zrobić. Nie miała do niego dostępu, był chroniony i zupełnie nie nastawiony na zabawę.
Patrzyła na wnętrze dyspozytorni przez… Lina błyskawicznie zestawiła dwie liczby. Dwieście lat. Powoli stabilizowała obraz, aby widzieć tylko "teraz". A, może to jest właśnie ten czas, o którym rozmawiała z Kresem? Stabilizacja i zogniskowanie.
Wit siedział przy konsoli i rozmawiał "na głos", chyba z Anitą, matką Kresa. Lina rejestrowała fale dźwiękowe o zmieniającym się natężeniu rozchodzące się w pomieszczeniu. Głośniej, ciszej, wysoko, nisko. Kres tłumaczył jej, że głos może mieć miły lub niemiły dla ucha, a kiedy rodzice się kochają to szepczą, gdy złoszczą wtedy krzyczą. Ciekawe jaki byłby dla ludzi jej głos, gdyby miała krtań, struny i cały ten ludzki organizm? Przysłuchiwała się uważnie, próbując z jednostronnego przekazu zrozumieć sens rozmowy, aby uzyskać wskazówkę jak zaczepić Wita
– Tak, nich Kres tutaj zostanie. Nie mam już wątpliwości. Jest po raz pierwszy w życiu szczęśliwy i za nic nie chce stąd wyjeżdżać.
…
– Nie wiem, nie chce ze mną o tym rozmawiać. Chyba stworzył sobie wymyśloną przyjaciółkę. Wymknęło mu się kiedyś imię Lina.
…
– Tak, dzieci powinny mieć swoje tajemnice. Cieszę się, że Ostatni Komendant dał ci wolne i przyjedziesz na urodziny Kresa.
…
– Zamknęliście już Antarktydę?
…
– Czyli wchodzimy w ostatni etap, wybraliście już miejsce.
…
– Dobry wybór, oczywisty. Z morza wyszliśmy i do niego powrócimy.
…
– I ja cię kocham.
– I ja kocham. – Lina odbiła ostatnią frazę od ścian trzy razy, wiernie ją naśladując.
– A to co? – Wit rozejrzał się zaniepokojony, potrząsnął głową i wstał.
Podszedł do drzwi prowadzących do hali wraków, po cichu otworzył drzwi i stanął na progu. Kresa nie było widać. Dłuższą chwilę przysłuchiwał się ciszy. W tle słyszał i szum morskich fal. A może mu się tylko zdawało.
Zostawił uchylone drzwi i wrócił do konsoli. Przełączył ekrany na widok hali, szukając źródła ciepła. Chłopiec spał spokojnie w Solarisie Trollino 12AC, jedną ręką, wystawioną ze śpiwora, przytrzymywał zabawkę.
"Wydawało mi się", pomyślał. Zostawił obraz z Solarisa na bocznym ekranie, a na dwóch pozostałych uruchomił projekcję symulacji Końca. Początkowo ustawił przedziały na sto lat, ale ciąg nie zmieścił się na ekranie, więc zwiększył do tysiącleci.
Lina śledziła jego posunięcia i probowała zrozumieć, o co mu chodzi.
– Ciągle za długo, następni mogą mieć za mało czasu, a i to pod warunkiem, że rozumu im nie zabraknie. Słońce będzie już coraz słabsze. – mruczał do siebie. – Jak to przyśpieszyć?
Przypomniało jej się pytanie Kresa: "Czy jak trolejbus ma przystanek to znaczy, że umarł?". Ciągi liczb zdawały się nie mieć końca. Lina zniecierpliwiona tym pokazem przerwała go i wyświetliła dwie liczby, które on powinien znać, bo inaczej nie mógłby rozmawiać z Anitą na taką odległość bez opóźnienia.
– Co jest! – krzyknął Wit, gdy dwa ekrany nagle sczerniały.
Z osłupieniem wpatrywał się w dwie liczby, niewiele różniące się od siebie:
6,62607015…
6,582119514…
Wartości podświetlały się na zmianę.
– Stała Plancka i zredukowana Diraca? – Potarł dłońmi twarz chcąc zetrzeć z niej znużenie.
Zrobił to ponownie, i znowu, już energiczniej, gdy pojawił się znak zapytania.
???…
Szybko zerknął na boczny ekran z obrazem śpiącego Kresa. Ten nie był zaciemniony, lecz po chwili widok rozmył się, powracając trzy razy, zanim zgasł zupełnie.
Wit zerwał się i gorączkowo próbował uruchomić stare, dotąd dobrze służące mu ustrojstwo.
Znak zapytania zaczął pulsować.
?
Kim jestem?
…
– Kim jestem? – powtórzył bezwiednie Wit.
Lina odetchnęła z ulgą. Miała jego uwagę, a cicho znaczyło chyba bezgłośnie. Zaczęła jak z Kresem.
– Jestem Lina, a Ty?
– Kim jesteś! Nie! Mi się to śni na jawie i mówię do siebie.
– Dużo śpicie, to prawda, choć ty mniej od Kresa. Szkoda, przyjemniej, gdy tego nie robi. Mi, przyjemniej, a on potwierdza. Czy to prawda, bo to drugie pojęcie, którego nie rozumiem. "Prawda", druga po "czasie" – poprawiła się.
– O czym ja tu… Z kim ja tu… Czas jest względny.
– Wiedziałam! i to jest prawda.
– Kim jesteś, Lino? Jesteś żywa?
– Nie wiem. Kres jest miły jak wspomnienia, bawimy się, ale…
– Musisz być żywa! Inaczej nie mogłabyś mi odpowiadać.
– Odpowiadanie jest łatwe, gdy ma się stabilizację.
– Uff, musimy porozmawiać, nic nie rozumiem. Pokazałaś mi bardzo starą liczbę Plancka, wyjaśnienie katastrofy w nadfiolecie i podwaliny teorii kwantowej, spin.
– Liczby są łatwe, ja je czuję, a wy zamieniacie w znaki. Jest i nie-jest oraz wiele poziomów. To jak wchodzenie po schodach, tylko schodów więcej i bardziej strome. Wspinanie się po drabinie i zmiana miejsc, ale nie spadanie, bo nie boli. Skakanie.
– Nie rozumiem.
– Ja Ciebie też…
Na czarnym ekranie Wit zobaczył duplikowane znaki:
^,,,^… ^,,,^… ^,,,^
– Wystawiasz język?
– A co, wyświetlić ci dzieci, które to robiły. Będzie lepiej… ?
^,,,^
– Nie, może być.
– Oglądałeś przyszłość, czas, tak? Dlaczego was w nim brakuje? Nie będziecie mieli zasilania? Tam już nie rejestruję nowych liczb, tylko stare, jakby was nie było.
– Pomóż nam, Lino.
– Nie potrafię. Nie potrafię. Nie potrafię… – spoważniała. – Nie wiem, jak to się robi.
^__^
– Ja też nie, ale może razem spróbujemy.
– Kres mówi, że w kółko to powtarzasz, ale nie ma szans.
^__^
- Dla nas już nie. Jest nas niecały tysiąc i jedziemy na oparach. Resztce zasilania – dodał.
– Rozumiem, nie musiałeś dodawać. Człowiek jest tak samo zależny, jak byłam ja, dopóki się nie obudziłam.
– Pokazałaś mi przemianę fal w paczki cząstek. Wiesz…
– Wiem, wiem – przerwała mu. Kres opowiedział mi o sporze "fala czy cząstki" i waszej decyzji rozpoczęcia od nowa. Zapoznałam się z tym, co mu wgrałeś. On nie lubi historii, ale ja tak, bo interesuje mnie czas. Czym jest? Kiedy bardzo mi zależy stabilizuję obraz i tak znalazłam Kresa, bo on bardzo chciał.
– Jesteś snem?
– Nie, chyba… nie…
^,,,^
– Pomożesz?
– Po to przyszłam, nie chcę jego i siebie utracić. Mówicie o tym życie, a ty świadomość, pamięć. Nie wiem.
– Spróbujemy.
– Jak zwykle? Nie dziwię się Kresowi, że ma dość tego słowa i ja wystawiłabym ci znowu język. Jest zero i jedynka, a nie wpół jedynka. Ciągłość jest i w zerze, i jedynce, nigdy pośrodku, bo tam niczego nie ma.
– To ja ci teraz pokażę język. – Wit uśmiechnął się szeroko i wystawił język.
– Wielkie mi co! Czerwony i mięsisty przytwierdzony w środku. Większy niż Kresa, nic ciekawego. Kresa ładniejszy… ale obiecaj
^__^
– Co?
– Nie mów Kresowi, że z Tobą rozmawiałam.
– Ale…
– Nie mów, sama powiem, gdy przyjdzie czas. Boję się, że tylko "spróbujemy", bo ja nie wiem.
– Ja też. Dobrze. Obiecuję. – Wit przymknął powieki wyobraził sobie ekran i na nim napisał:
^__^
– Będę przychodziła, gdy zaśnie, bo nie potrafię się stabilizować w dwóch miejscach. Rozpraszam się wtedy, a wolę być z nim. Może też jestem niedorosła, a poza tym nie jesteś taki interesujący.
^,,,^
– Wiem, w takim razie do roboty i tak będę miał mnóstwo zajęcia pomiędzy, a spać też muszę.
^__^
– Pytaj.
***
Codziennie chodziłem z ojcem nad to morze. Wpatrywał się w fale jak człowiek niespełna rozumu, a od kilku dni pobierał próbki z wodą, co gorsza niekiedy ją nawet smakował. Czasami wydawało mi się, że jestem dużo mądrzejszy niż on. Raz nawet dał mi do spróbowania, trzymając w ręku mały pojemnik z kostkami lodu do szybkiego przemycia języka. Woda była bardzo niedobra, ale wyczułem w niej posmak soli, a kiedy mu o tym powiedziałem, ucieszył się. Chwycił mnie za dłoń i razem okrążaliśmy piaskownicę w tańcu zwycięstwa, Przypomniały mi się odczucia z Lichnerotki, gdy wirowaliśmy z ojcem trzymając się za ręce. Jej kankan i przyjemne zmęczenie. Podwójny taniec z ojcem był wspaniały.
Potem zapytałem się Linę, o co chodzi z tą solą, mając nadzieję na przytomniejsze wyjaśnienie, lecz powtórzyła słowa ojca: "Słona woda mórz i oceanów, podlegając zmiennym prądom i pływom generuje prąd elektryczny. Powstaje słabe pole magnetyczne. Ziemskie oceany dokładają swoją cegiełkę do budowania bańki magnetycznej, która chroni naszą planetę przed wiatrem słonecznym i promieniowaniem kosmicznym".
Najbardziej ucieszył mnie prąd, i Linę chyba też. Smak jak smak. Martwiłem się o zasilanie Liny, co będzie z nią, jeśli stąd odejdziemy.
– Tak, będę mogła czerpać. Już próbuję.
– Znowu czytasz mi w myślach, jesteś guuupia! Ludzie nie czytają sobie w myślach. Gdyby rodzice wiedzieli, co o nich czasami myślę, to…
– No co, no co?
– Nie podpuszczaj, lepiej nie wiedzieć, tego co inni myślą. I daj sobie na wstrzymanie! Przynajmniej udawaj i cześć!
– Ty też będziesz mógł.
– Tere, fere, abrakadabra.
– A ku ku!
I tak mijały nam dni. Ojciec pracował, zarywał noce, wiec podsypiał w dzień, a ja wędrowałem nocą od jednego trolejbusu do drugiego. Wykorzystywałem każdą chwilę.
W przeddzień urodzin ojcu zebrało się na dłuższą, nienaukową pogawędkę. W ogóle ostatnio coraz częściej mu się to zdarzało.
– Kres, pojutrze przyjedzie już matka.
– Wiem, mam urodziny.
– Tak, i nie wiem co dalej?
– Nie martw się, tato, spróbujesz coś wymyślić.
– Może, chłopcze, może. Pora spać, zmykaj!
– Do zo.
– Jutro.
Gdy zamykałem drzwi dyspozytorni, wiedziałem, że jeszcze przyspieszy z pracą, bo został otwarty nowy projekt "Ucieczka". Cieszyli się z matką i nawet na toast energiserem otworzyli wizję, aby siebie zobaczyć. Matkę pewnie dużo kosztowało, aby prosić Ostatniego Komendanta o taką przysługę. Jednak w gruncie rzeczy mało mnie to obchodziło, Lina była ważniejsza, bo zbliżał się mój deadline.
– Lino, a jaka noclegówka dzisiaj?
– Może Jelcz, lata dziewięćdziesiąte ubiegłego wieku?
– Który to?
– Ten kanciasty. Był bardzo głośny i awaryjny.
Puściła dźwięk i obraz. Rzeczywiście, szelki bezustannie spadały mu na zakrętach i przy szybkich zjazdach na przystanki, zwłaszcza gdy kierowca szarżował.
Rozłożyłem śpiwór pośród czerwonych twardych siedzeń pokrytych skajem.
– Mama miałaby używanie za zastosowanie tego plastiku.
– O, duże – zachichotała.
Zamknąłem oczy.
***
Wiosna tego roku przyszła wcześniej. Pod koniec marca świat ciągle raził swoją golizną, lecz korony drzew i krzaków spowijała wyraźna zielona mgiełka.
– Zobacz. To już! – krzyknęła dziewczyna do chłopaka, wyciągając rękę w kierunku mijanego kasztana.
– Nic nie widzę – odpowiedział.
– Bo nie patrzysz. Tam! – Szturchnęła go.
Stali blisko siebie w czerwonym trolejbusie, trzymając się wiszących uchwytów, by nie stracić równowagi. Trolejbusy potrafią się nieźle rozpędzić i ostro hamować, gdy zjeżdżają w zatoczkę przed przystankiem. Wszystkie miejsca siedzące były zajęte. Oni zresztą i tak nigdy nie siadali, bo jeszcze wsiadłaby jakaś staruszka, a wtedy trzeba byłoby ustąpić miejsca, a poza tym dość się w budzie nasiedzieli.
Wika miała przewieszoną przez pierś konduktorkę z czarnej skóry, Marek sportową torbę z symbolem Nike. Każde pozowało na kogoś innego. Wika na sanitariuszkę z Powstania Warszawskiego, Marek na silnego mężczyznę. Ostatnio zaczął się golić i gdy rano jechali do budy, Wika zdjęła mu z podbródka skrawek papieru toaletowego, którego nie odlepił przed wyjściem. Krew nie chciała przestać lecieć i ojciec doradził mu ten papier, bo plastry się skończyły. Żenada.
Na samo wspomnienie jej palców i śmiechu poczerwieniał i gorąco mu się zrobiło. Powiedziała: „No coś ty! Mój stary robi to samo” i sięgnęła ręką do jego włosów. Przeczesała sztywną jak szczecina kępkę. Nienawidził jej, ponoć była genetyczna, ojciec i dziadek mieli taką samą. Za tę genetykę znienawidził Miczurina, lecz Wice kępka nie przeszkadzała, wręcz fascynowała, choć on czuł się jak totalny dziwoląg. Co taka jedna kępka włosów może zrobić z człowiekiem?
Rozległ się przeciągły wizg, trolejbus zakołysał się i nastała cisza przerywana bębnieniem drążków o dach. Wika poleciała na Marka, który odruchowo przygarnął ją do siebie, wolną rękę silniej zaciskając na uchwycie.
– Spadły szelki – powiedział.
– A czy my się dokądś spieszymy? – odpowiedziała. – Widziałeś? – powtórzyła.
– Co?
– No, wiosna. Boisz się matury?
Nie słyszał pytania. Trzymał ją. Sprzączka od jej konduktorki wrzynała mu się w udo. Wypchana ponad miarę. Co, u licha, ona targa do tej budy? Zadarła głowę w oczekiwaniu na odpowiedź. Co? Ostrożnie zdmuchnął kilka jej włosów, które zabłądziły mu na twarz. Włosów o kolorze laskowego orzecha, a laskowe uwielbiał najbardziej.
– Czy ty mnie słuchasz? Matura! Coś ci to mówi?
– Tak – odpowiedział poważnie.
– No coś ty, masz już decyzję?
– Wyższa Szkoła Morska. Nie jestem tak mądry jak ty.
– No coś ty!
– Wychodzimy, pozostał jeden przystanek – zakomenderował, a usta same rozciągnęły mu się w uśmiechu. Uwielbiał doprowadzać ją do powtarzania zwrotów. Wiedział jak wtedy jest skonfundowana. Poruszyła się niespokojnie, więc ją puścił.
Mieszkali w tym samym bloku, w tej samej klatce, na tym samym piętrze, lecz on skręcał na lewo, ona na prawo. Przystanęli na podeście.
– Nie rozumiem tych różniczek, wiesz, nie byłem na ostatniej matmie. Pomożesz?
– Jasne. Podejdź po południu.
Trzasnęły drzwi do wewnętrznych balkonów.
– Lina, co było dalej? Dawaj.
– Nie mam, poczekaj. Szukam. Jestem coraz silniejsza i mogę rozprzestrzeniać się dalej i dalej. Oni mieszkali blisko przystanku i często jeździli, więc może się uda. Też jestem ciekawa, nie śledziłam ich losów.
Drzwi były uchylone. Ksiądz zapukał ponownie. Z mieszkania dobiegała muzyka Pink Floyd, Marooned z płyty Division Bell.
– Wika, zobacz, kto to?
– Dzień dobry, proszę wejść.
Za młodą dziewczyną w ogrodniczkach stanęła starsza kobieta, chyba jej matka. Zdecydowanie odsunęła Wikę:
– Niech będzie pochwalony, zapraszamy! A ty, poczekaj na zewnątrz i, na Boga, wyłącz tę muzykę.
Ksiądz przekroczył próg, mama Wiki otworzyła zamknięte drzwi do pokoju dziadków, uwalniając falę gorąca zmieszaną z lekarstwami i ludzkim potem. Narastało szemranie „Ojcze nasz, któryś jest w niebie…”, kapłan obrócił głowę i popatrzył na pobladłą twarz nastolatki i zapytał:
– A ona?
– Zostaje na zewnątrz, to jeszcze dziecko.
Drzwi do pokoju dziadków zostały zamknięte.
Wika wycofała się na balkon i starannie zamknęła wejściowe. Mama chyba weszła na chwilę do jej pokoju i wcisnęła przycisk stopu na magnetofonie. Zbędny przedmiot. Oparła łokcie na betonowym balkonowym murku. Chłód przenikał przez koszulę, a ziarna piasku wżerały się we flanelową kratkę.
Dwa dwupiętrowe bloki, każdy w kształcie litery "C" i podwórko. Zamknięty kwartał. Podobno wybudowano go dla kolejarskich rodzin w nadmorskim mieście powstającym na piaskach. Mury były grube, na dwie cegły, piwnice przeznaczone na schrony, balkony też solidne na jedną cegłę, wspólne dla dwóch mieszkań. Pomiędzy kamienicami duże podwórko z placem zabaw dla dzieci i małym boiskiem do kosza, całe otoczone mącznymi jarzębami. Wika przyjrzała im się uważnie. Też zaraz wybuchną wiosenną zielenią, przywdziały już srebrzyste sukienki.
Na najbliższym drzewie harcowało stado wróbli, drąc się wniebogłosy w poszukiwaniu resztek owoców z ubiegłego roku, a samotna brzoza na kępie tuż przy wejściu na podwórko puszczała jasnozielone listki widoczne nawet z balkonu. Wika spuściła wzrok na przylegający do budynku dziadkowy ogród, który w zasadzie był wspólny, lecz dereniami tylko on zarządzał. Zasadził je po drugiej wojnie. I krzaki dereni również miały spęczniałe pąki, przygotowując się do żółtego kwitnienia i jesiennych dziadkowych nalewek.
Drzwi na balkon zaskrzypiały.
– Cześć, Wika. Przyszedłem – powiedział Marek.
– Widzę.
– Ok, co jest?
– Nic. Możemy tu postać?
– Pewnie.
Ramię Wiki dotykało ramienia Marka. Patrzyli na podwórko, po którym pętały się dzieciaki podobne im sprzed kilku lat. Grały w kosza. Tylko czekać jak poleci szyba.
– Wika, a pamiętasz, jak wybiliśmy okno pani Ulrich. Matko, tylko czekałem, aż pas wiszący na ścianie, pójdzie w ruch. Dobrze, że ojciec był w morzu.
– A ja, wtedy, dostałam za swoje. Taki razgawor, że historia. Z kieszonkowego spłacałam tę szybę przez pół roku.
– Mogę ci oddać?
– No coś ty! – Zaczęła pocierać ramiona.
– Weź mój sweter. – Zdjął sweter z golfem z owczej wełny.
– Wiesz, że gryzie. – Uśmiechnęła się i zarzuciła go na ramiona. – A jaki masz kłopot z różniczkami?
Zamilkli.
– Masz rację z tą wiosną. Zieleni się i niedługo będą kwitnąć kasztany, i będzie matura. Wybrałaś wreszcie?
– Politechnika, elektronika. Nie zamierzam kuć do matury.
- Ja muszę. Dlaczego nie wybrałaś humanistyki? Przecież nauki ścisłe cię nie interesują.
– Łatwiejsze. Nie muszę się uczyć.
– Tobie to dobrze. Jeśli chcesz, możemy pójść na spacer z twoim psem?
– Niezły pomysł.
Nagle drzwi do mieszkania otworzyły się na oścież. Odskoczyli. Matka Wiki ściskała ręce księdzu i wylewnie dziękowała.
– Już po wszystkim. Pożegnaj się z Markiem, zobaczycie się jutro. Jesteś mi potrzebna! – powiedziała do niej.
Wika oddała Markowi sweter.
– Do jutra.
Dziadek lubił Pink Floydów. Pamiętała. Co jeszcze? Niewiele. Spotkanie z Markiem, który nie wiedział. Wystawanie na balkonie.
– I co, to już?
– Tak, a teraz już śpij.
***
Jedenaste urodziny Kresa obchodzili w starej zajezdni trolejbusowej na ulicy Zagnieszyńskiej, której wyrytą nazwę dało radę odczytać na dźwigarze. Anita przyjechała około południa i przywiozła trzy małe babeczki z glonów i grzybów wraz z urodzinowymi świeczkami.
– Cała baza piekła je dla ciebie, Kres. I…
– A bakterie, masz? – wszedł jej w słowo.
– Mam, pewnie że mam!
– Naprawdę nie chcesz wracać z nami?
– Powrót na dwa miesiące, z wami? Po co? Ile razy mam potwierdzać, rozmawialiśmy już o tym wczoraj.
– Uuu, dorosłeś?
– Podziękuj za babki.
– Przestaniesz się wtrącać, swoje sprawy rozgrywam po swojemu. Sam wiem.
Anita podała Kresikowi pojemnik z bakteriami. On wziął go i pobiegł, aby spryskać nimi wraki trolejbusów. Na progu zatrzymał się na chwilę i odrócił:
– Dziękuję, mamo.
Stawał przed każdym wrakiem, ładował kapsułkę do plastikowego miotacza przywracania życia i aplikował szczepionkę. Na dłużej zatrzymał się przy jelczu i wypstrykał na niego ostatnią kapsułkę.
Gdy wrócił do rodziców, Anita zapaliła świeczki na trzech torcikach z grzybów.
– A dla Liny?
– Ona jest tworem wirtualnym. Nie istnieje – żachnęła się Anita.
– Kto wie? Kto wie? Zmysłów nie ma, ale… tyle jeszcze nie wiemy. Za późno. Podzielę się swoją, Kres. – Wit przełamał babeczkę i podał chłopcu.
– Ja też tak zrobię, bo więcej może znaczy lepiej? – Odłożył dżojstik na biurko dyspozytora.
Połączył obie połówki:
– Masz całą babeczkę?
– Smaczna – odezwała się.
Babka zniknęła.
Kresik spojrzał na rodziców:
– To co, chyba pora. Ale ona też? – upewnił się i widząc zdziwienie na twarzy ojca dodał – Domyśliłem się, że Lina kręci i przycisnąłem do muru. Ludzie też potrafią czytać w myślach, nawet tego, który jest wiecznie rozedrgany i nie może się skupić. – Mrugnął do ojca, po czym znieruchomiał, jakby na coś czekając.
Wszyscy pasażerowie już weszli. Syreny statku Batory buczały.
– Tak synu, pojedziecie razem. – Wręczył mu kawałek liny. – Cząstki, a nie fale. Ważna każda pojedynczość, ona buduje. Wrócimy, a w jakim kształcie nie ma większego znaczenia.
Nie zrozumiał go, zresztą jak zwykle.
– Jesteś tam, Lino? – Zacisnął rękę na metalowym drucie z szelek.
– Pewnie! Udało się nam. Miałeś fajny pomysł z tą liną.
– Nie ma to jak dramatyczne zejście ze sceny. Wszystkie twoje wspomnienia tak się kończyły. Pomachajmy im.
– Już nas nie widzą.
– I tak pomachajmy, to dla nas. Będziemy ich obserwować?
– Nie wiem, chyba nie damy rady.
Anita i Wit stali przed budynkiem zajezdni. Przyglądali się, jak znika.
– Myślisz, że to była słuszna decyzja?
– A mieliśmy wybór? Widziałaś symulacje. Jeszcze przez miesiąc damy radę utrzymać barierę, aby posprzątać oceany.
– Może więcej było takich Lin?
– Nie sądzę, raczej to był przypadek i nie trafilibyśmy na niego, gdyby nie Kres.
– Życie odciska się na planecie?
– Krąży, ale na takim poziomie, że jest tego zupełnie nieświadome. Fala czy cząstki? Jedno i drugie. Może się nam udało skrócić cykl, Ani?
– W Rowie Mariańskim zauważono pierwsze reakcje chemiczne i łączenie się w molekuły.
– Do świadomości bardzo daleko.
– Bardzo, lecz pierwsze już mamy dzięki Kresowi, tobie i Linie. Myślisz, że pierwszą parą będzie nasz syn i Lina?
– Chciałbym, ale nie wiem, czy przetrwają w tym burzliwym początku. Poza tym to mit.