- Opowiadanie: Klaymen - Grabieżnik

Grabieżnik

Tekst ukazał się w NF 8/18.

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Biblioteka:

mr.maras, Finkla

Oceny

Grabieżnik

Drapieżne grzyby o kolczastych kapeluszach zawodziły miarowo. Grabieżnik przystanął i rozejrzał się. Równina kończyła się wolno płynącą wodą, ponad którą wznosiła się poszarpana ściana skalnego urwiska. W końcu udało mu się tu dotrzeć. Chłonął teraz dźwięki, zapachy i wrażenia. Po raz pierwszy od dawna wiatr nie był suchy i gorący, nie niósł zapychającego wszelkich szczelin pyłu, zamiast tego obiecywał tak wielce oczekiwaną wilgoć. Gwar szczepów i plemion żerujących przy wodopoju po tak długim okresie postu oszałamiał.

Jego wejściu towarzyszyła osobliwa cisza: umilkło wesołe skrzeczenie jadraszek, pomrukiwania oślizgułków, a nawet wibrujące buczenie gniazdomałża. Jeszcze przed chwilą pełen życia wodopój teraz sprawiał wrażenie zmartwiałego, słychać było tylko nieśmiałe powiewy wiatru szumiącego w zielonych kępkach trawy, szum beztroskiego strumyka oraz głuche, nieco przytłumione roślinnością tąpnięcia kostnych odnóży Grabieżnika.

Całe towarzystwo obserwowało się uważnie; on ich, oni jego. Szedł powoli, wzbudzając nerwowość pozostałych istot. Skoncentrował się na momentalnie zgęstniałym zapachu strachu, czując narastające podniecenie. Grabieżnik kroczył powoli i majestatycznie, napawając się wzbudzaną grozą. Wyczuwał wbite w siebie, pełne niepokoju spojrzenia wyczekujących i spiętych oślizgułków, śledzących każdy jego najmniejszy ruch, próbujących dopatrzyć się podejrzanego zachowania, mogącego świadczyć o chęci złamania odwiecznych i uświęconych praw wodopoju. W świecie nieustającego zagrożenia wodopoje tradycyjnie uznawano za ziemię niczyją i teren neutralny – lecz choć oferowały największą, to jednak nigdy stuprocentową ochronę. Rzadko, bo rzadko, ale jednak zdarzały się przypadki gwałtu na pradawnych obyczajach. Nikt do końca nie mógł czuć się bezpiecznie nawet tu, albowiem tradycja i zwyczaje, choć dla wielu święte, niewiele znaczą dla tych, którzy odczuwają pustkę w brzuchu.

Uwagę Grabieżnika absorbował przede wszystkim ogromny gniazdomałż, odpoczywający w cieniu nielicznych roślin i grzybów. Jego śluz mógłby dostarczyć mu wielu substancji odżywczych, nie wspominając już o mięsie, wiedział jednak, że oślizgułki będą bronić go kosztem życia. Tak duży gniazdomałż zwyczajnie nie mógł pozostawać bez opieki.

Grabieżnik krążył powoli, niezdecydowany. Nawet on musiał odczuwać pewien respekt przed tak liczną załogą gniazdomałża. Wiedział, że jeden fałszywy ruch może go drogo kosztować. A przecież nie mógł sobie na to pozwolić. Nie tutaj i nie teraz.

Na jego szczęście decyzja należała do niego.

Niemalże chełpiąc się przewagą, pomału, swoim tempem, doszedł do stacji czyszczącej. Wszedł do stawu, całkowicie się zanurzając; jego organizm momentalnie zaczął chłonąć wodę. Poczuł ulgę i lekkie uniesienie. Zdarzały mu się już i dłuższe okresy bez wody, jednak przyjemność z długo oczekiwanej kąpieli niezmiennie pozostawała tak samo odprężająca. Gdy uznał, że nasiąkł już wystarczająco, wynurzył się, wyszedł na brzeg i stanął w charakterystycznej pozie, rozkładając szeroko wszystkie kończyny. Nie musiał długo czekać – już po chwili oblazło go wszelkie paskudztwo, wśród którego prym wiodły kleszczelce, chwykotki i ropąkle. Stworzenia wchodziły w najdrobniejsze zagłębienia – tam, gdzie Grabieżnik sam nie mógłby łatwo sięgnąć – w każdą ze szczelin pancerza, którymi kończyły się płyty. Wszystkie zgięcia wielu stawów oraz zagłębienia pachwin wypełniło popiskujące i kwilące towarzystwo czyścicieli. Grabieżnik zamruczał głęboko i przeciągle, oznajmiając tym samym swe zadowolenie.

Na ten sygnał oślizgułki uspokoiły się trochę. Grabieżnik wyraźnie zajął się higieną, niepomny na obozujące dokoła stworzenia. Szczękoczułki i żuwaczki czyścicieli łaskotały go lekko, ale już śluz ropąkli przyjemnie chłodził swędzącą tkankę. Pozbywanie się drobnych pasożytów, od których świerzbiła go skóra, sprawiało mu niekłamaną rozkosz, jakiej nie zaznał już od dawna.

Czując, jak czyściciele wykonują swoją powinność, Grabieżnik zbierał emocje, kolory i zapachy, które układały się w strumień myśli i planów na przyszłość.

Niedawno urwany trop wprawiał go w irytację. Zawsze uważał się za umiejętnego łowcę i ostatnie niepowodzenie stanowiło pokaźną plamę na jego honorze.

Gdy czyściciele skończyli, Grabieżnik skierował się w stronę wysokiego, kolczastego drzewa; wylegujące się tam jadraszki szybko zeszły mu z drogi. Musiał nabrać sił przed długo oczekiwanym finałem. Ułożył się w cieniu, przymknął większość oczu i zapadł w drzemkę.

 

***

 

Grabieżnik stanął na rozdrożach za wodopojem i rozejrzał się wokół, uważnie omiatając zmysłami wszystkie kierunki świata. Czuł się stary. Południowy wiatr leniwie pieścił wysuszone źdźbła wysokiej, płowej trawy, metodycznie prowadzącej nierówną walkę z palącym światłem najbliższej gwiazdy.

Grabieżnik zawsze lubił takie miejsca – były to historyczne mapy osobnicze, bogate w zapachy i ślady emocji; prawdziwa giełda informacji o podróżnych. Oprócz stworzeń zastanych u wodopoju Grabieżnik zwietrzył również włostrygę. Z miejsca zrezygnował z tego tropu i spojrzał na ślady, których zawsze było pod dostatkiem przy stacjach czyszczących. Nic niezwykłego. Grupa widmośluzów, ropuchnic i chitomander, kilku marszczogonów, tarczoróg oraz… Zadrżał. Zapach ten, choć wątły, nie mógł pomylić się z żadnym innym. Choć Grabieżnik wiedział, że straszarnica dawno już opuściła te strony, lekka mgiełka ostrego kałowego odoru i tak go zaniepokoiła. Węszył chwilę, próbując namierzyć kierunek, jaki obrał stwór będący synonimem paniki i terroru. Po chwili wyczuł jeszcze inny zapach, który tym razem go zaintrygował: od strony wody – nic więc dziwnego, że wcześniej do niego nie dotarła – niosła się łagodna, kleista woń zbrojanki, której nie towarzyszył zapach jadownika Grabieżnik pojął, że to ona właśnie gnała go w tę stronę, to z jej powodu dawno temu podjął ten, a nie inny kierunek. Z nową energią skierował się więc w stronę skalnych urwisk. Najbardziej wysunięta na południe strona świata przyzywała go. Łaknął jej tak, jak łaknie się oddechu.

Poszarpane skały wznosiły się niemal pionowo do góry. Świadom nieustających spojrzeń, odrobinę połechtany okazywaną mu uwagą, nie mógł się powstrzymać, by nie począć wspinać się po trudnym terenie.

Pozostali zgromadzeni przy wodopoju wciąż patrzeli na niego z obawą, przerażeni nawet nie tyle samą niepokojącą obecnością, ale również jego niespodziewanym posunięciem. Grabieżnik uwielbiał być nieprzewidywalny. Lubił wprawiać pozostałych w konfuzję.

Osuwające się spod jego kleszczy i pazurów drobiny skalne wcale nie ułatwiały wspinaczki. Grabieżnik jednak rozważnie wybierał miejsca do zaczepu; był doświadczonym wspinaczem. W jego rodowitych stronach inicjacja następowała prędko – szybko zatem stawało się doświadczonym albo martwym.

Zajęło mu to chwilę. Jego ruchy były powolne, lecz zdecydowane, pozornie anemiczne, lecz w rzeczywistości precyzyjne i stanowcze: godna podziwu ergonomia oszczędzającego siły drapieżcy. Gdy wyłonił się trzysta odnóży wyżej, ujrzał rozpościerający się tam inny świat.

Powyżej poszarpanego uskoku rozciągała się sięgająca po horyzont, spieczona niezmordowanym słońcem, jałowa Wielka Równina Solna.

Grabieżnik chlasnął językiem po ziemi i ruszył po spękanym gruncie.

 

***

 

Pancerz co prawda chronił go przed zabójczym słońcem, jednak sól wysuszała, odzierała z uprzednio zmagazynowanych w worku podbrzusznym substancji odżywczych. Nawet dla niego nie była to lekka wędrówka.

Wszelka krylatura zaczęła go opuszczać, wydłubując przy tym spomiędzy zębów resztki uczty. Nic dziwnego, Grabieżnik zdawał się iść na przekór wszelkiej logice, wprost w środek rozżarzonej pustyni. Jego nieustający upór mógł świadczył jedynie o posiadanym planie bądź kompletnym postradaniu zmysłów. W każdym razie nie mogło być w tym nic z przypadkowości.

Opuszczali go kolejni sprzątacze, aż w końcu nie pozostał już ani jeden.

Słońce prażyło niemiłosiernie. Solna równina porażała rozległością i ogromem. Wszystko było widoczne z daleka jak na szczypcach. A jednak wkrótce na tym pustkowiu ukazał się Grabieżnikowi widok, którego oczekiwał.

Zbliżał się doń powoli, lecz stopniowo, z każdą chwilą skracając dystans. Podmuchy parnego wschodniego wiatru niosły słodką woń strachu zbrojanki. Była jego ostatnim celem. Nie miała dokąd uciec ani gdzie się ukryć.

Grabieżnik ruszył do ataku.

Osamotniona i rozjuszona tym niepożądanym spotkaniem zbrojanka przyjęła pozycję obronną, ukrywając miękkie organy pod muszlą.

Impet atakującego Grabieżnika prawie powalił ofiarę. Jedyną szansą zbrojanki było uczepienie się podłoża i nadzieja na to, że Grabieżnik jej nie przewróci. Niestety dla niej nie osiągnęła jeszcze masy zapewniającej większą stabilność i niezbędną stateczność. Na domiar złego okazało się, że wybrana przez nią muszla nie stanowi odpowiedniej obrony przed twardymi szczypcami Grabieżnika, które nie potrzebowały wiele czasu, by ją rozedrzeć.

Jak zwykle w takich momentach Grabieżnik wpadł w ekstazę. Poczuł jad przepływający przez wbite w zbrojankę kły. Ciało ofiary zaczęło się rozpuszczać. Nie musiał długo czekać, by móc zanurzyć w muszli dziób i posilić się pożywnym koktajlem. Delikatne mięso mięczaka stanowiło świetne źródło substancji odżywczych i witamin, tak cennych i pożądanych w tej opustoszałej, zapomnianej nawet przez duchy przodków krainie.

W zaistniałej sytuacji mógł nieco spokojniej zabrać się do wykonania zadania. Kontynuował marsz na południe. Zbliżał się czas. Czuł to w swych wapniejących kościach; czuł w kruszących się stawach i murszejących mięśniach; czuł w dusznym, pustynnym powietrzu i szczęku pazurów na skalnych rozpadlinach, przez które kroczył.

Przemiana była bliska.

 

***

 

Grabieżnik nieśpiesznie, ale wytrwale parł na południe.

W jego umyśle coraz częściej pojawiały się mignięcia poprzednich wcieleń. Jednocześnie pragnął trwać i narodzić się na nowo. Do głosu zaczęły dochodzić zalążki nowej świadomości – jednak nie mogły rozwinąć się w pełni. Nie, jeszcze nie. Niedługo. Bardzo niedługo. Myśli te przerażały go i uspokajały jednocześnie.

Chociaż mgliście, to jednak pamiętał swoje poprzednie ja. Czas zacząć na nowo i doświadczyć jeszcze jednego życia. Tym razem nie popełni poprzednich błędów.

Maszerował wytrwale, mijał wiele niesprecyzowanych dziwów, podczas gdy krajobraz zmieniał się nieznacznie. Popękane kamienie solnego pustkowia ustąpiły na rzecz ruchomych wydm z czerwonego i białego piasku; te zaś stopniowo przeszły w równinę, okazjonalnie upstrzoną spróchniałymi, dawno już skonałymi starodrzewami, czarnymi niczym sama otchłań. Następnie pojawiła się wyschła trawa i karłowate byliny; z ziemi pomiędzy nimi wykwitały dzikie formacje skalne, sprawiające wrażenie, jakby nie zawsze były kamieniami. Ich kształt przywodził na myśl spetryfikowane formy nieznanego życia, zawieszone w wiecznym stanie półtrwania. Nie wiadomo, czym mogły niegdyś być. Niewykluczone, że pamiętały pierwotną erę; być może zaobserwowały narodziny starego świata, a potem jego koniec. Być może ich śmierć wyznaczyła początek obecnego. Któż mógł to wiedzieć? Rozciągająca się wokół głusza potęgowała niesprecyzowane wrażenie spustoszenia, którego świadectwa na zawsze pozostaną tajemnicą, pogrzebane pod przygniatającym ogromem piasku, niesionego przez cierpliwy i wytrwały wiatr.

Grabieżnik minął wyschnięte koryto rzeki, przecinającej spękaną słońcem ziemię – odległe wspomnienie czasów, gdy można tu było doświadczyć choćby szczątkowej ilości wilgoci. Gdzieniegdzie spomiędzy skalnych szczelin wystawały rachityczne badyle oraz uschłe i kolczaste krzewy, istniejące jeszcze chyba tylko i wyłącznie z przyzwyczajenia. Grabieżnik przeszedł przez kolosalny krater, przypominający obszerny wykwit chorej na trąd planety. Parł pośród organicznych ruin, w głąb systematycznie rosnącego kłębowiska porzuconych pancerzy, strzaskanych skorup i murszejących muszli, ongiś wypełnionych żywą tkanką, a obecnie pokrytych jedynie pożółkłym osadem. Mijał olbrzymie, usypane z muszel kopce, rzucające jedyny w okolicy cień, w którym zatrzymywał się na odpoczynek. Nie zadawał sobie trudu zastanowienia się, czym lub kim kiedyś były, skąd się tu wzięły ani ile czasu niszczały. Nacierał niestrudzenie przed siebie, pchany instynktem, mając tylko jeden cel.

I w końcu dotarł na miejsce.

Szczecina pobliskiej włostrygi uginała się nieznacznie, targana lekkim, przynoszącym chwilową ulgę wiatrem, przeganiającym choć na moment stęchłą, lekko słodkawą woń jedynego miejsca, które zapewniało pozory poczucia spokoju.

Jedynego, które tak naprawdę kiedykolwiek się liczyło.

Przed nim rozpościerał się Matecznik.

Grabieżnik przekroczył ostrokół wzniesiony z bezimiennych kości i skorup. Wytatuowane na jego skorupie rysunki jednoznacznie zdradzały miejsce w szczepowej hierarchii. Pilnujący przejścia strażnik klanowy odsunął się z szacunkiem.

Po przekroczeniu bramy Grabieżnik wydał z siebie pomruk zadowolenia, po czym zaryczał przeciągle, oznajmiając o swoim przybyciu.

Przyglądał się uważnie. Byli tu prawie wszyscy. W każdym razie każdy liczący się łowca: był Pancerzak, Zgontwa i Sześciożab, był Krylęk, Morgusta i Kalmartwiec, a także Płaszczoząb, Rozbójrak i Szczeszuja.

Już na niego czekali.

Grabieżnik doszedł do nabrzeża. Pleśniejące, obrastające mchem kamienie butwiały wśród słonego wiatru. Za klifami rozpoczynał się inny bezkres, przyjemnie wilgotny, choć równie słony i nieprzenikniony. Grabieżnik przysiadł na głazach i zatopił się w objęciach chłodnego wiatru, który pieścił obrastającą kończyny szczecinę i przyjemnie chłodził wypalony słońcem pancerz. Wsłuchał się w plusk morskich fal i w pewnym momencie poczuł, jak coś napiera na niego od środka, jak on sam traci świadomość. Szkarłatna posoka chlusnęła, a pancerz rozpadł się na kawałki. Zostaną dołożone do bramy.

Wykluwał się. Zrywał wewnętrzny kokon, rozsadzał muszlę. Poznawał swoją nową formę; rozprostowywał nowe pary kończyn.

Upolowane osobniki wzmocniły jego strukturę, a zbrojanka na koniec okazała się wystarczająco mocna. Czuł się silniejszy. Czuł, że oto wreszcie nadszedł jego czas. Jego epoka. Jego panowanie.

Nie pamiętał swego poprzedniego życia i zarazem pamiętał je doskonale. Przestał być sobą i jednocześnie wciąż nim był. Osłabł i stał się silniejszy. Chityna, ścięgna i mięśnie zgromadzone w przeciągu poprzednich wcieleń w końcu zaprocentowały. Wiedział, że podczas kolejnego Wielkiego Polowania to on będzie przewodzić pozostałym łowcom. Oni także wiedzieli.

Pokłonili się zatem i poddali jego woli.

 

Koniec

Komentarze

"… której nie towarzyszył zapach jadownika Grabieżnik pojął, że to ona właśnie gnała go w tę stronę […]" – kropeczka po "jadowniku".

 

Ciekawy zalążek świata, barwne opisy natury i żyjątek. Płynnie i przyjemnie się czytało. Troszkę zabrakło mi samej historii, ale może w tym świecie narodzi się coś większego? :)

Cóż, mogę docenić pomysł i kunsztowne opisanie pojawienia się Grabieżnika, i jego późniejszej wędrówki, ale nie ukrywam, że opowiadanie mocno mnie znużyło. Nie wykluczam, że właśnie przez ową drobiazgowość opisów wszystkiego, co dzieje się na drodze Grabieżnika.

 

Po­szar­pa­ne skały wzno­si­ły się nie­mal pio­no­wo do góry. ―> Masło maślane ― czy coś może wznosić się do dołu?

 

Gdy wy­ło­nił się trzy­sta od­nó­ży wyżej, uj­rzał roz­po­ście­ra­ją­cy się tam inny świat.

Po­wy­żej po­szar­pa­ne­go usko­ku… ―> Czy to celowe powtórzenie?

 

czuł w kru­szą­cych się sta­wach i mur­sze­ją­cych mię­śniach… ―> Mięśnie nie murszeją, murszeje drewno.

 

strza­ska­nych sko­rup i mur­sze­ją­cych musz­li… ―> Muszle też nie murszeją.

 

z bez­i­mien­nych kości i sko­rup. Wy­ta­tu­owa­ne na jego sko­ru­pie ry­sun­ki… ―> Czy to celowe powtórzenie?

 

za­ry­czał prze­cią­gle, oznaj­mia­jąc o swoim przy­by­ciu. ―> …za­ry­czał prze­cią­gle, oznaj­mia­jąc swoje przybycie. Lub: …za­ry­czał prze­cią­gle, informując o swoim przy­by­ciu.

Oznajmia się coś, nie o czymś

 

Ple­śnie­ją­ce, ob­ra­sta­ją­ce mchem ka­mie­nie bu­twia­ły wśród sło­ne­go wia­tru. ―> Kamienie nie butwieją, kamienie mogą wietrzeć. Butwieć mógł mech na kamieniach.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Opowiadanie napisane w ciekawym stylu. Momentami opisy świata Grabieżnika stawały sie monotonne, ale czytało sie przyjemnie. Chętnie przeczytalbym kontynuację jego przygód. Pozdrawiam.

Cóż mogę powiedzieć. Z pewnością napisane jest to sprawnie i z wielką wyobraźnią, bogatym słownictwem, interesującym słowotwórstwem, a szczególnie wymyślnym nazewnictwem (chociaż chyba zbyt często walisz długimi listami tych nazw w tekście). Na pewno ciekawy wydaje się też świat przedstawiony. Być może świat odległej planety, być może Ziemia bardzo dalekiej przyszłości, a nawet mikroświat dziwnych stworzeń i owadów opisany tak, że wygląda na krainę nie z tej ziemi (są tu mięczaki, pancerze chitynowe, muszle, kokony – całkiem znajome sprawy).

Ale jednak jest to moim zdaniem zaledwie scenka, epizod, prosta opowiastka. Skromna w wykorzystaniu środków literackich. Uboga w akcję i wydarzenia drobiazgowa prezentacja głównego "bohatera" (bardzo zwierzęcego w pierwszej fazie tekstu i jakby trochę bardziej rozumnego pod koniec), innych stworzeń, okolicy, procesu "czyszczenia" przez jakieś symbionty i niemrawego tropienia ofiary. Także finał tej historii to jakby zaledwie początek czegoś większego. Nie ma WOW, nie ma twista, nie ma rozwiązania zagadki (nie ma też samej zagadki). Szedł, pokręcił się po okolicy, wykąpał, napił, zjadł, doszedł. Doświadczył przemiany.

Samej “historii” jest tutaj jak na lekarstwo, "finałowa" walka okazuje się szybka i pozbawiona emocji. Zresztą trudno o emocje i więź z tak obcym bohaterem. Zazgrzytały mi pewne słowa użyte w tekście o świecie nam obcym i obcych, obco myślących formach życia (substancja, stacja, stuprocentowy). Może miały dodać dziwności, może trochę zmylić czytelnika odnośnie samego świata, postaci, narratora.

No i teraz trochę pojadę po bandzie. Przyznam szczerze, że jestem lekko zaskoczony tym, że tekst ukazał się na łamach NF. Wszak wiele "pełnokrwistych i soczystych" opowiadań Redakcja odrzuciła (np. świetny "Szept pielgrzymów"), a ten tekst wygląda mi raczej na wprawkę, ćwiczenie literackie, przeciągnięty opisik i popis kreacji a nie na pełnoprawne opowiadanie. Nie chcę być przy tym źle zrozumiany (pewnie i tak wychodzę na gbura, jak zwykle), nie próbują niczego Tobie i Twojemu dziełu ujmować, zazdroszczę i gratuluję publikacji oraz sugeruję, byś zwrócił się do Beryla po zasłużone Złote Piórko.

Najwidoczniej MC widzi tu więcej ode mnie.

Ja daję solidnego i pewnego klika do biblioteki (pierwszego dopiero jak widzę).

PS. Aha! Jesteś mężczyzną, prawda? A w profilu masz kobietę.

 

PS.2. Aha!2. Zajrzałem pod Twój poprzedni tekst (też publikowany, w FWS) i widzę, że nie masz w zwyczaju odpowiadać na komentarze…

Po przeczytaniu spalić monitor.

Chciałem pozachwycać się trochę językiem i słowotwórstwem, pewnie też ponarzekać na szczątkową fabułę, ale skoro autor jest nieodpowiadającym recydywistą, to szkoda klawiatury na dłuższy komentarz. Niestety, bo tekst na pewno ciekawy, chociaż niepozbawiony wad.

Może nie wyglądam, ale jestem tu administratorem. Jeśli masz jakąś sprawę - pisz śmiało.

No, nie wiem, jakoś mnie nie zachwyciło. Z jednej strony stworzyłeś bardzo fajny świat, ale z drugiej – nic się w nim nie dzieje. Obawiam się, że to opko z gatunku: przeczytam i zaraz wyleci z pamięci.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Przyjemnie sie czytało, choć spodziewałem się czegoś zupełnie innego po tytule. I te łamiące jezyk nazwy zwierząt.. ciekawe ;-)

Zastanawiam się, jak bardzo powinno się oceniać ten tekst pod względem deklarowanego gatunku literackiego. New weird rządzi się swoimi prawami i możliwe, że reguły jakie obowiązują w tym tworze wymykają się mojemu postrzeganiu. Pewnie jakiś fan będzie zachwycony, ja niespecjalnie, chociaż tekst napisany jest sprawnie.

Zdaje się, że CM dostrzegł w nim alternatywną literaturę, coś innego, nietypowego, możliwość przełamania formy pozostałych opowiadań numeru… Tak, forma ma tutaj zasadnicze znaczenie :)

 

Czwartkowy Dyżurny

Trochę mało na opowiadanie :/

Przynoszę radość :)

Czytałam na papierze i niewiele pamiętam.

Ale interesująca kreacja gatunków.

Napisz do beryla, to Ci da złote piórko.

Babska logika rządzi!

Niestety, słowa mnie nie uwiodły. Jest so-so. Gdyby krótko – przerost formy nad treścią. 

W zasadzie, droga ku przemianie, a… nie wiemy po co, dlaczego. Domyślić się nie sposób, bo czysta biologia, trochę mało też sensualna. W zasadzie opis obcej formy, bez obcości.

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Nowa Fantastyka