- Opowiadanie: Mr.Wolf - Lew Pustyni (II)

Lew Pustyni (II)

Druga część opowiadania o przeplatających się losach bogatej księżniczki i nowo wybranego wodza koczowniczego plemienia, który w podstępny sposób zostaje pozbawiony władzy nad klanem.

Oceny

Lew Pustyni (II)

Podatki

 

Górujące słońce raziło tych ze stojących w półokręgach otaczających rozmawiających mężów ludzi, którzy nie zmieścili się w bezcennym na pustyni cieniu drzew.

– Nie wierzę w żadne twoje słowo – rzekł urzędnik księcia, który widocznie chełpił się swym ubiorem świadczącym o statusie społecznym: buty ze skóry krokodyla, długa wyszywana drogimi, złotymi i srebrnymi, nićmi tunika, przewiązana ozdobnym pasem, z którego zwisała wysadzana szlachetnymi kamieniami pochwa na sztylet oraz kapelusz z piórami nieznanych koczownikom ptaków warte były majątek. Broń trzymał w rękach, bawiąc się nią, jakby chciał dodać siły swym słowom, jednak stojący za nim oddział, liczący dwa tuziny wojowników z włóczniami i, rzadziej, szablami, nie wykazywał chęci do walki z kilkukrotnie liczniejszym przeciwnikiem – zgromadził się praktycznie cały klan prócz paru młodzików opiekujących się w tym czasie dobrami plemienia.

– Zapytam raz jeszcze… – Przybyły przed kwadransem poborca podatków tracił cierpliwość, a powoli również wiarę w wykonanie powierzonego mu zadania. – Gdzie są wasze stada? Przecież macie tu rozbity cały obóz, stoją namioty, na gałęziach wisi pranie. Jesteście tu od dłuższego czasu…

– Otóż to, poborco. – Emikomos, pewny swej siły, stał parę kroków przed tłumem, otoczony tylko dwójką wiernych przyjaciół, towarzyszy zabaw z dzieciństwa, a teraz najbliższych strażników. Halkinesowi i Ibesarionowi podobały się butne i zaczepne odpowiedzi ich wodza i druha, wcale przy tym niepozbawione podstaw. – Sam widzisz, że jesteśmy tu od dawna, więc wiesz, że gdybyśmy mieli jeszcze jakieś stadko, to by odpoczywało przy oazie.

– Nieprawda! – Przepełniony pychą urzędnik zrzucił maskę pozorowanego opanowania. Krzyknął tak przenikliwie głośno, że aż sęp, przysypiający na gałęzi pobliskiego drzewa, omal z niego nie spadł. – Dwa miesiące temu mieliście jeszcze mnóstwo zwierząt. Sam byłem i rozmawiałem z innym wodzem. Właśnie… – Uspokoił się nieco, a przez jego oblicze przeleciał jakiś złowrogi cień knutej intrygi. – Nie widzę go nigdzie. Co się stało i dlaczego mówisz w jego imieniu? A może – zawahał się na moment – uciekł ze stadem?

– Umarł przedwczoraj, a ja jestem jego synem. – Z Emikomosa nie ustępowała duma, jednak wyniosły, wywyższający głos nieco załamał się. By to zamaskować, szybko dodał już twardym i nieustępliwym tonem: – Jam jest nowy wódz plemienia i w jego imieniu odtąd będę z wami mówił.

– Wyrazy współczucia raczcie… – Poborca próbował już wręczyć fałszywe kondolencje, jednak nie pozwolono mu na to.

– Nie skończyłem! – Emikomos grzmiał niczym wyrocznia w świątyniach, których urzędnik raczej unikał, o ile nie szło o pieniądze. – Mój ojciec popełnił błąd, przyzwalając na kradzież owiec i wielbłądów. Ja tego nie powtórzę. Takim samym prawem, jakim wy żądacie daniny od nas, my moglibyśmy żądać od was. Nie oczekujemy i nigdy nie oczekiwaliśmy niczego od księcia, więc też nigdy wcześniej nie płaciliśmy mu podatków. W razie wojny koczownicy zawsze wysyłali wojowników do obrony Krotosu na wyspie, jak i poza nią, ale nigdy nas nie okradano z naszych jedynych dóbr. Nic więcej nie oddamy. To moje ostatnie słowo.

Wśród ludzi tworzących dwie grupy przeszły szmery, o wiele głośniejsze dochodziły zza pleców skromnie ubranego nowego wodza niż pysznego poborcy, któremu krótką chwilę zajęło podjęcie decyzji, po czym odwrócił się na pięcie, z pomocą sługi dosiadł wielbłąda i bez wypowiedzenia żadnego słowa ruszył po swoich śladach z powrotem do osady.

Odjeżdżającym wojownikom księcia Gwildoniusza towarzyszyły radosne gwizdy i wiwaty na cześć młodego wodza, który właśnie wygrał pierwszą bitwę i to bez użycia broni.

Po chwili życie wędrownej osady wróciło na stare tory, kobiety zajęły się przygotowaniem posiłków, praniem oraz dziećmi, mężowie zasiedli w cieniu drzew, zrywając pomarańcze, figi, morele i daktyle, gawędząc ze sobą lub zażywając drzemki, by przeczekać najgorętszą porę dnia. Tylko Emikomos nie mógł uspokoić mocno bijącego serca, czując, że właśnie wprowadził to spokojne i z natury nieszukające zwady plemię na ścieżkę niepokoju, a może nawet wojny i krwi, gdzie groziła mu niewola lub emigracja z terenów traktowanych jako ojczyste.

 

Szakale

 

Czternaście dni później

Ogromne podniecenie ustąpiło miejsca tonowanym emocjom i zamyślonemu obliczu, które wyrażało troskę o plemię. Po załatwieniu bieżących spraw, upewnieniu się, że żadne niebezpieczeństwo nie grozi jego stadku ani ze strony ludzi księcia, ani dzikich zwierząt, a jedzenia mają pod dostatkiem, postanowił wziąć paru wojów i, by dodać swym propozycjom powagi, odwiedzić pozostałe klany osobiście. Opiekę zwierzchnią przekazał doświadczonemu Fleikoriusowi, zalecając mu długo nie pozostawać w okolicy tej oazy, zwanej Grunisosz Karatiros, co oznaczało Zielony Krater. Choć stary doradca odradzał mu to, Emikomos nie mógł oprzeć się pokusie. Nigdy nie uciekał od zagrożenia, zawsze chciał być jak najbliżej wrogów, czego palącym w czasie zmiany pogody dowodem były trzy szramy na klatce piersiowej stanowiące pamiątkę po polowaniu ojca na szakale. Rodzic surowo nakazał mu zostać w obozie, jednak on, czternastolatek, nie mógł wysiedzieć bezczynnie i ruszył po śladach myśliwego, wpadając w zasadzkę bystrych drapieżników. Jako syn pustyni znał zwyczaje tych zwierząt, zbyt tchórzliwych do otwartej walki, jednak młodzieńcza porywczość przyćmiła doświadczenie i rady wytrawnych łowców, z którymi przebywał na co dzień. Być może teraz plemieniu przewodziłby ktoś ze starszych mężów, gdyby nie właśnie lew, na którym przyjechał do oazy. To król pustyni odgonił od nieprzytomnego już młodzieńca stado spragnionych krwi szakali, ratując przyszłego wodza od strasznej śmierci w kłach i pazurach morderczych zwierząt.

Teraz, wydaje się, jadąc pod mury Kolfinki też pchał się w paszczę potworów, ale nie mógł odpuścić sobie widoku wrogiej osady, choć z daleka chciał zobaczyć niewidziane od kilkunastu miesięcy kamienne domy i zwisający z najwyższego balkonu książęcego pałacu rodowy herb znienawidzonego władcy.

Już tylko parę wydm zostało do pokonania, parę minut słuchania chrzęstu piasku pod stopami i oddechów zdyszanych towarzyszy.

Wchodząc pod kolejne wzniesienie, zauważyli nań ledwo trzymające pion ruiny starej wieży strażniczej będącej kiedyś jednym z ogniw systemu szybkiego przekazywania ważnych informacji między miastami przy pomocy ognia rozpalanego na dachach tych dość wysokich fortyfikacji. Emikomos postanowił sam przyjrzeć się osadzie, zostawiając wojów na odpoczynek w cieniu baszty. Po chwili szybkim marszem, wręcz truchtem, pokonywał wydmy i doliny między kolejnymi grzbietami, niszcząc idealnie gładką powłokę pustynnej szaty. Jeszcze jeden dół, ostatnie podejście, parę kroków i… w końcu jego oczom ukazał się widok pobudzający wyobraźnię i przyspieszający bicie serca.

Jasny kamień wkomponowywał się w otaczającą zewsząd pustynię, niski mur nie ograniczał widoczności, pojedyncze, niewiele wyższe smukłe wieżyczki nie wyglądały groźnie. Z tej odległości całe to miasto sprawiało wrażenie bezbarwnej, pozbawionej życia plamy. Miał bystry wzrok, ale mimo to nie dostrzegał żadnego ruchu w osadzie – wyglądało na to, że pomimo zbliżającego się południa lud osiadły nie wychylał się poza dające cień budynki Kolfinki. Z drugiej strony, nie było po co. Studnia i sady owocowe znajdowały się wewnątrz, a nieduże pola uprawne – sztucznie nawodnione z podziemnego źródła, na których, ku zniesmaczeniu koczowników, pracowało wielu niewolników, również ich współbraci – leżały za murami, ale po drugiej stronie mieściny.

Gdybym to ja tam mieszkał – rozmarzył się – na pewno bym nie siedział w zamknięciu domów. Jeździłbym cały czas na polowania, a w kamiennych domach tylko odpoczywał od upału i południowego słońca. A co robią moi rówieśnicy w osadzie? Pewnie gnuśnieją, jedząc, pijąc, bawiąc się, prowadząc interesy i handle, no i to wszystko dzięki niewolniczej pracy jeńców i przestępców, którym mógł stać się tak naprawdę każdy bez pieniędzy. Co prawda, od dawna żaden członek jego plemienia nie został zniewolony, ale pamiętał czasy i rozmawiał z mężami pochodzącymi z innych klanów, którzy doświadczyli tych przykrości. Nieznający litości, będący na utrzymaniu kupców nadzorcy niewolników nie żałowali batów na grzbiety wygłodniałych nieszczęśników pracujących na polach od świtu do nocy. Lepiej miały zniewolone kobiety, które pracowały w cieniu sadów przy zbiorze owoców i pielęgnacji zieleni, choć – według Fleikoriusa – wszystkie niewiasty w kamiennych miastach były w dużej mierze zniewolone. Dlaczego tyle wędrownych plemion po porzuceniu namiotów na rzecz domów zapomina o starych zasadach i po dwóch pokoleniach zaczyna traktować zniewolonych ludzi jak przedmioty? Wszak nawet Kolfinka nie jest starym miastem, a w Gelchenke najstarsi mieszkańcy pamiętają nawet dzień, w którym ich plemię na zawsze porzuciło przyzwoitość i honor, by zaspokajać materialne żądze i chęć zwiększenia wygód.

Co by się stało, gdyby i oni porzucili namioty? Coraz więcej młodych buntuje się, chce stabilizacji, swego miejsca na pustyni. Tak jak ludzie z miast wolą odpoczywać w chłodzie domostw, niż znosić trudy słonecznego dnia na otwartym terenie. Może to właśnie zbytnia swawola i wygody degenerują ludzi prowadzących osiadły tryb życia. Może z porzuceniem wielbłądów i natury wiążę się utrata pewnej moralności. Jedno jest pewne: teraz dla wielu koczowników pustynia nie jest już domem, jak było chociażby w czasach młodości Fleikoriusa. Podatki i chciwy książę to może niejedyne problemy, z którymi przyjdzie im się zmierzyć. Najtrudniejsza decyzja to ta, której skutki są niemożliwe do odgadnięcia. Ale na razie trzeba zapobiec niewoli, która wszak – uśmiechnął się do siebie – rozwiązałaby problem ewentualnego założenia wioski.

Czuł dumę – brak pokory i strachu przed bliskością wroga napawał go młodzieńczą euforią. Miał pewność, że w pojedynkę zawojowałby całą pustynię, nie oszczędzając żadnego z miast, w poczet których niedługo może dołączyć wszak założona przez niego osada. Ale teraz to się nie liczy. Musiał wracać do swych towarzyszy, by ruszać zaraz dalej i kontynuować misję dyplomatyczną.

Już nieco spokojniejszym krokiem maszerował po swych śladach, bez pośpiechu przebył te kilka wydm i dołów. Schodząc z przedostatniej, miał już przed sobą ruiny wieży, przy której zostawił wojowników. Nie dostrzegł ich, lecz nie zdziwił się, gdyż słońce świeciło za jego plecami, więc pewnie skryli się w cieniu po drugiej stronie budowli. Gdy zszedł ze wzniesienia, by wejść na ufortyfikowany pagórek, zza ściany wybiegł Olekkin – o rok młodszy druh, z którym od małego bawił się i uczył przetrwania. Na widok tak serdecznie witającego go przyjaciela w mig odzyskał chęć do żwawszego ruchu, więc pobiegł w jego stronę. Olekkin krzyczał coś swym piskliwym, denerwującym wszystkich głosem, lecz wódz nie zważał na to. Chciał go tylko obalić w piach, jak za dawnych lat tarzać się i siłować, wzbijając przy tym tumany kurzu.

Nagle usłyszał jakiś świst, jakby wiatr, lecz pustynnej monotonni nie naruszał choćby malutki ruch mas powietrza. Nie zwrócił na to uwagi, za to zobaczył, że kamrat zwolnił, jego bieg zmienił się w powolny chód, aż w końcu ledwo powłóczył nogami. Chciał zadrwić, że słońce pozbawiło go sił, ale nie zdążył.

Olekkin upadł kilka łokci od niego. Przerażone, a zarazem uśmiechnięte oblicze zatopiło się w piasku. Z jego pleców wystawała strzała.

Emikomos nim zrozumiał, co się stało, zobaczył na dachu wieży kilku mierzących do niego łuczników, a od stóp budowli biegnących w jego stronę czterech włóczników. Nie mógł uciekać, nie mógł zostawić towarzyszy, którzy na pewno zostali już obezwładnieni. Nie zamierzał słuchać niczyich rozkazów, więc nim dobiegli do niego wojownicy księcia Kolfinki, wbił w ziemię swą włócznię i noszony w cholewce prawego buta sztylet. Nie spuszczając przy tym wzroku, przybrał dumny wyraz twarzy i czekał na rozwój wypadków.

Stary Fleikorius znowu miał rację. Jak zwykle zresztą.

 

cdn.

Koniec

Komentarze

Przyznam szczerze, że pierwszej części nie czytałam – zniechęciły mnie nieco dość długie akapity, choć spróbuję do niej wrócić, gdy będę miała więcej czasu.

Po tym zaś fragmencie widać, że masz już jakiś warsztat i jest on całkiem niezły. Piszesz jednak zdecydowanie zbyt długie zdania, co czyni czytanie niezbyt przyjemnym, a całość jest trudna w odbiorze. Powinieneś również popracować nad budowaniem napięcia – w pierwszym podrozdziale da się wyczuć jakieś uczucie, napięcie chociażby, ale druga jest tego zupełnie pozbawiona. Dość jałowo opisujesz myśli bohatera, choć są one przesycone wspomnieniami i nacechowanymi emocjonalnie wyrażeniami, nie tworzą klimatu. Może to kwestia długości zdań, może “sztywnego” języka – ciężko mi powiedzieć.

Ze względu na to, że mam przed sobą fragment, trudno skomentować fabułę, bo realnie dzieje się tu niewiele – widzimy jakiś dialog, dużo opisów. Może po większej ilości części będę w stanie coś więcej na ten temat powiedzieć.

Na plus, moim zdaniem, poprawność. Nie wyłapałam rażących błędów interpunkcyjnych czy językowych. Tylko otoczony dwiema osobami wódz trochę mnie rozbawił.

Ponoć robię tu za moderację, więc w razie potrzeby - pisz śmiało. Nie gryzę, najwyżej napuszczę na Ciebie Lucyfera, choć Księżniczki należy bać się bardziej.

Nowa Fantastyka