- Opowiadanie: Agroeling - Wananok

Wananok

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Wananok

 

 

WANANOK

 

Wiele lat już minęło, odkąd do miasteczka Wananok zawitał wieczorem, gdy zaczęły pokazywać się pierwsze gwiazdy na niebie, Matanpozon, poszukiwacz krynic i zdrojów. Mówiono, że przybył w celu kradzieży mienia uczciwych mieszkańców, o czym ponoć mają świadczyć dwa obiekty, sprytnie podpalone dla zatarcia śladów. Jednakże ta wersja wydaje się dziś niesprawiedliwa i oszczercza, co w obliczu późniejszych wydarzeń wydaje się jeszcze bardziej oczywiste. Dla ustalenia – co trzeba przyznać – dość specyficznych faktów, mających miejsce w Wananok podczas feralnego pobytu osobnika zwanego Matanpozonem, przytaczamy krótką notkę o jego działalności – i zaznaczmy to jeszcze raz – działalności przedstawianej dotąd nie tylko w niekorzystnym świetle, ale i już nieledwie zapomnianej.

 

***

 

Było skwarne, lipcowe popołudnie. Na rynku w Wananok stłoczona gawiedź obserwowała obcego mężczyznę w długim, popielatym i mocno sfatygowanym płaszczu. Tajemniczy przybysz pojawił się w miasteczku zeszłego wieczoru i wstąpił do gospody "Pod żurawiem". Tam, nie rzekłszy do nikogo słowa, przesiedział przy stoliku całą noc, od czasu do czasu popijając wodę ze stojącego przed nim dzbanka. W wyniku rozmyślań, posępnych i o niebłahych zapewne sprawach, aż czoło mu się zmarszczyło niby wrzeciono. 

Nazajutrz nieznajomy, stojąc na chybotliwym podwyższeniu, skleconym z desek po rozpadłych straganach, spoglądał na kotłującą się wokół niego ciżbę. W końcu przemówił:

 – Ciekawi jesteście, jakiż to cel mi przyświecał, aby dotrzeć do waszego małego, zagubionego na tym lesistym pogórzu miasteczka? Dlaczego zadałem sobie tyle trudu, by wlec się po wertepach i bezdrożach, narażony na napaści rabusiów i zbójników? Na cóż to potrzebna była mi ta żmudna, męcząca podróż w deszczu i spiekocie?

Przybysz na chwilę umilkł i potoczył wzrokiem po twarzach zafrapowanych mieszczan. Gdy uznał, że napięcie sięgnęło zenitu, obwieścił:

 – Czcigodni obywatele! Dzięki wzorowemu prowadzeniu się dostąpiliscie Łaski Bożej. Wasze miasteczko, poniekąd miłe i urokliwe, bez cienia wątpliwości zasłużyło sobie jednak na coś więcej. Otóż znajdują się tutaj w wielkiej obfitości głęboko ukryte źródła nieskazitelnie czystej wody o własciwosciach zdrowotnych. A ja, jakem Matanpozon, przezywany też poszukiwaczem krynic i zdrojów, z natchnienia Ducha Świętego tudzież wiedziony inszymi szlachetnymi pobudkami, niezwłocznie przybyłem do tego miejsca, aby odszukać dla was owe boskie skarby natury. Albowiem kiedy źródła zabłysną w świetle dziennym, wtenczas Wananok stanie się perłą w koronie najpiękniejszych uzdrowisk.

Gdy wysłuchali tego mieszczanie, zaczęli entuzjastycznie wiwatować na cześć dziwnego wędrowca, byli wniebowzięci, że ich gnuśna i szarobura mieścina niebawem przemieni się w przystań dla bogatych, tłumnie do niej ściągających ludzi z najodleglejszych krain. Poszukiwacz, otrzymawszy jeszcze oficjalne pozwolenie od rady miejskiej, raźno zabrał się do pracy. Wpierw upatrzył sobie stanowisko. Była nim polana przy opuszczonym domu, ogrodzonym drewnianym, nieco pogniłym płotem z licznymi lukami po odpadłych sztachetach. Nieoczekiwanie z rudery zaczął wydobywać się gęsty, smolisty warkocz dymu. Nad miasteczkiem zawisł pajęczyniasty, splątany kłąb, sprawiając, że jego mieszkańcy z zadartymi głowami wylegli na ulice. To zły omen, może nawet zwiastun końca świata, wieszczyli niektórzy, zdjęci trwogą. Natomiast nieco światlejsi obywatele twierdzili, ze czarne nadniebne smugi to pismo samego Stwórcy… Jakkolwiek by było, mieszczanie gromadą podeszli do miejsca, gdzie stal stary, opuszczony dom. Ale już go nie zobaczyli, jeno dymiące, osmalone zgliszcza.

Powołano komisję, aby wyjaśniła przyczynę pożaru. Nie zdołano jednak dojść do żadnego wniosku. Zwrócono więc uwagę na Matanpozona, który dość długo przebywal w pobliżu chałupy, zanim ta się spaliła. Zapytano go, czy zauważył coś niezwykłego. Odparł, że niczego niepokojącego nie widział, albowiem byl calkowicie pochłonięty pracą. I na tym sprawa się zakończyla, chociaż nie zabrakło głosów szemrzących o podejrzanej postawie poszukiwacza krynic i zdrojów.

Nie minęło dużo czasu, a podobnie trudny do wyjaśnienia przypadek wydarzył się znów. Matanpozon opuścił polanę, oświadczywszy ciekawskim, że niestety nie udało mu się znależć żrodła cudownej, perłowej wody, aczkolwiek w najmniejszej nawet mierze nie stracil wiary w powodzenie swej misji. Następnym terenem poszukiwań była ukwiecona łąka nieopodal pałacyku tutejszego notabla i jego wielkiej stadniny koni. Kiedy siniejący zmierzch łapczywie okrywał okolicę, nieoczekiwanie pojawilo się rude, pulsujące światło. To paliły się stajnie. Na szczęście przerażone zwierzęta niewyjaśnionym sposobem zdołały się wydostać z piekielnej pułapki. Pogalopowały łagodnym, trawiastym zboczem w stronę miasta. Wnet na brukowanych kocimi łbami wąskich uliczkach Wananok rozległ się tętent kopyt setek oszalałych rumaków, przed którymi zaskoczeni przechodnie uskakiwali w ostatniej chwili.

Teraz to już dla nikogo nie ulegało wątpliwości, że sprawcą pożaru musiał być Matanpozon. Wszak przypadkowego podpalacza należało wykluczyć. Na niekorzyść poszukiwacza świadczyło także to, iż ponownie nie udało mu się wykryć żadnego zdroju. Oskarżony bronił się, twierdząc, że zanim doszło do pożaru, znacznie się oddalił od swego miejsca pracy, tracąc widoczność na stajnie. Ale jego słowa puszczono mimo uszu. Nie trafił do aresztu jedynie z braku dowodów, ale samozwańczemu majstrowi od zdrojów i krynic postanowiono zakazać prowadzenia dalszych poszukiwań. Wówczas strapiony Matanpozon poszedł do burmistrza i poprosił go, aby dał mu ostatnią szansę. Jeżeli i tym razem zawiedzie, to on odejdzie na zawsze. Burmistrz wyraził zgodę, aczkolwiek pod jednym warunkiem, że w wypadku niepowodzenia przybysz zostanie za wszystkie straty i rozczarowania publicznie wychłostany. Z kolei Matanpozon postawił warunek, dokona odkrycia źródła, ale zrobi to na okazałym placu przed ratuszem. Tam zademonstruje swoją moc, zamykając usta zgryźliwym niedowiarkom. Naczelnik miasta, podejrzewając jakiś podstęp, skinął tylko niechętnie głową. Poszukiwacz krynic i zdrojów przystąpił zatem do pracy. Trwała ona długo, wynajęci robotnicy mozolnie rozkopywali stwardniałą ziemię, jednakże rezultat tych wysiłków był nikły; niczego nie znaleziono. Nad Matanpozonem zaczęły się zbierać ciemne chmury. W istocie spadł wkrótce ulewny deszcz, który rozgonił coraz bardziej rozeźlonych gapiów. Kopacze również oddalili się, pozostawiając rozgrzebisko własnemu losowi. Zapewne każdy już stwierdził, że nigdy nie było tu żadnego źródła.

Kiedy następnego dnia mieszkańcy Wananok ujrzeli rozkopany plac pelen błota i mętnej deszczówki, wpadli we wściekłość. Umowa nie została dotrzymana, należała się więc surowa kara, uznali. Gdzie obiecane krynice tryskające cudowną wodą? Co z upajającą perspektywą splendoru i bogactwa? Na szczęście winny był pod ręką.

 – Proszę, nie róbcie tego! Jestem Matanpozon, poszukiwacz krynic i zdrojów! Jeszcze je odnajdę! Puście mnie! Tak nie przystoi! – wołał, wleczony pod pręgierz ku uciesze gawiedzi.

 – Wiem, naprawdę wiem, gdzie znajdują się źródła! Posłuchajcie mnie! Tylko patrzeć, jak wasze miasto stanie się pięknym uzdrowiskiem. Nie chcecie tego?!

Jednakże wananoniczanie pozostali głusi na błagania niefortunnego skazańca. Wszak ten pokraczny gargulec nabił ich w butelkę i ośmieszył. Byli bardzo rozgoryczeni i źli. Kiedy już poszukiwaczowi krynic i zdrojów wymierzono sprawiedliwość, nie omieszkano udzielic mu rady przed wypędzeniem z miasta.

 – Lepiej nigdy tu nie wracaj.

I nie wrócił.

 

***

 

Wiele lat później nieoczekiwanym epilogiem tej historii stało się przypadkowe znalezienie źródeł. Pewien właściciel małego gospodarstwa rolnego na rubieżach miasta postanowił wykopać sobie ziemiankę. Jakież było jego zdumienie, gdy z płytkiego otworu w gruncie wytrysnęła krystalicznie czysta woda. Wkrótce się okazało, że niemal całe Wananok otaczały zdroje i wywierzyska, kryjące się w cienistych misach dolin. Woda miała cudowną, leczniczą moc. Minęło trochę czasu, a z małej, zapyziałej miejscowości pozostało ledwie wspomnienie. Przedsiębiorczy mieszkańcy wybudowali wokół licznych źródeł luksusowe sanatoria, wznieśli ogromne tężnie i zaprojektowali urocze skalne ogródki. Wnet nowe uzdrowisko zapełniło się tłumem ukontentowanych, zamożnych kuracjuszy i turystów z każdego zakątka świata.

Zapomniano o niezbyt chlubnej przeszłości, o szarości, smutku i gniewie. Oraz o znakach na niebie i ziemi.

A chimeryczne, roziskrzone gwiazdy zapraszaly do Wananok każdego, kto chciałby uleczyć schorzale cialo bądź duszę.

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Co ja tu mogę powiedzieć? No jest to ciekawa opowieść, napisana całkiem interesującym językiem, ale strasznie dla mnie niewiarygodna. 

Bo wyobraźmy sobie taką sytuację: przychodzi jakiś menel ubrany w stare i niemodne cichy wpada do baru i wygłasza mowę o tym, że wszyscy tu zgromadzeni są ciekawi kim jest i czego tu chce. Nawet jakby to się działo w małej wsi, gdzie każdy każdego zna i setki lat temu – to jedyne reakcje stanowiłyby wyzwiska i prośby, żeby krótko mówiąc zamknął ryj. A już na pewno o wiwatach, napięciu sięgającym zenitu, czy tym bardziej wniebowzięciu. A to nawet nie jest mała biedna wioska – bo skoro mówimy o mieszczanach, nie chłopach – to jest to grupa, która, gdzieś cały dzień ciężko pracuje jako czeladnik, ale ma z tego swoje pieniądze i może nie grzeszy majątkiem na poziomie szlachcica mającego pod sobą kilka wsi – ale tym bardziej biedy nie klepie. Mieszczanie to nie biedota, a klasa średnia tamtej epoki.

Pomijając to wszystko – przede wszystkim nikt by obcemu tak silnie nie zaufał i jedyne co mógłby tam na prawdę osiągnąć ten człowiek to wygnanie z miasta na kopach.

 

Nie będę wymieniał literówek i wskazywał braku znaków interpunkcyjnych – bo jest tego trochę i bardzo utrudniało mi to czytanie. Niejedno zdanie czytałem i po 3-4 razy, żeby je w ogóle zrozumieć, w tym pierwsze zdanie tego tekstu, co prawie mnie nie odrzuciło od dalszej treści. Jednym słowem jest w tym potencjał, ale póki co to trochę rzeźba tworzona samym młotkiem, bez delikatnych pociągnięć dłuta – kawał ciekawej konstrukcji, ale dość surowej w swojej formie. Pracuj dalej, będzie lepiej:) A na pewno lepsi spece, bardziej techniczni zwrócą Ci uwagę na więcej niedociągnięć i może wyjdzie z tego mała perełka.

W tej historii nic się kupy nie trzyma, rzecz jest fatalnie napisana, a w dodatku pozbawiona fantastyki. Nie widzę najmniejszego związku między wędrowcem Ma­tan­po­zonem, a późniejszym i całkiem przypadkowym dokopaniem się do źródła.

Przykro mi to mówić, Agroelingu, ale to nie była satysfakcjonująca lektura. Nijak nie potrafię się domyślić, co miałeś nadzieję opowiedzieć.

 

wstą­pił do go­spo­dy "Pod żu­ra­wiem". ―> …wstą­pił do go­spo­dy "Pod Żu­ra­wiem".

 

prze­sie­dział przy sto­li­ku całą noc… ―> …prze­sie­dział przy sto­le całą noc

Czy w gospodach były stoliki, czy raczej stały tam duże i ciężkie stoły?

 

aż czoło mu się zmarsz­czy­ło niby wrze­cio­no. ―> Jak marszczy się wrzeciono?

 

do­stą­pi­li­scie Łaski Bożej. ―> Literówka.

 

wody o wła­sci­wo­sciach zdro­wot­nych. ―> Literówka.

 

twier­dzi­li, ze czar­ne nad­nieb­ne smugi to pismo sa­me­go Stwór­cy… ―> Obawiam się, że nadniebne smugi nie byłyby widoczne. Literówka.

Pewnie miało być: …twier­dzi­li, że czar­ne pod­nieb­ne smugi to pismo sa­me­go Stwór­cy

 

miej­sca, gdzie stal stary… ―> Literówka.

 

dość długo prze­by­wal w po­bli­żu… ―> Literówka.

 

al­bo­wiem byl cal­ko­wi­cie po­chło­nię­ty pracą. I na tym spra­wa się za­koń­czy­la… ―> Literówki.

 

nie udało mu się zna­leżć żro­dła… ―> Literówki.

 

nie stra­cil wiary w po­wo­dze­nie… ―> Literówka.

 

nie­ocze­ki­wa­nie po­ja­wi­lo się… ―> Literówka.

 

roz­ko­pa­ny plac pelen błota… ―> Literówka.

 

Pu­ście mnie! ―> Pu­śćcie mnie!

 

nie omiesz­ka­no udzie­lic mu rady… ―> Literówka.

 

gwiaz­dy za­pra­sza­ly do Wa­na­nok… ―> Literówka.

 

ule­czyć scho­rza­le cialo bądź duszę. ―> Literówki.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Już wiem dlaczego tak ciężko mi było przebrnąć przez pierwsze zdanie. Nie tylko jest ono za długie i rozbudowane, z zastosowaniem pewnej fajnej techniki, która często podbija atrakcyjność zdania, a polega na wtrąceniu tak zwanego zdania podrzędnego przydawkowego nie na końcu, a w środku. Nie można jednak z tym przegiąć i trzeba bardzo jasno zaznaczyć co do czego się odnosi.

Może na przykładzie zdania zapisanego na 3 sposoby:

W ręku trzymał młot bojowy. Wydawać by się mogło, że był on o wiele za ciężki dla kogoś jego postury.

W ręku trzymał młot bojowy, wydawać by się mogło, że o wiele za ciężki dla kogoś jego postury.

W ręku trzymał, wydawać by się mogło, że o wiele za ciężki dla kogoś jego postury, młot bojowy.

Twoje pierwsze zdanie jednak nie składa się tylko z dwóch części – rozbitego nadrzędnego i wtrąconego w środek podrzędnego, ale są tam 4 zdania, w tym jedno podzielone na 2 części i kompletnie wszystko pomieszane.

1. Wiele lat już minęło, 2. odkąd do miasteczka Wananok (tu powinien być przecinek) 3a zawitał wieczorem, 4. gdy zaczęły pokazywać się pierwsze gwiazdy na niebie, 3b Matanpozon, poszukiwacz krynic i zdrojów.

Brak tego przecinka i dwie nowe nazwy wprowadzane nie tylko w jednym, ale przede wszystkim pierwszym zdaniu tekstu, no cóż… odpychają od niego już na starcie, a powinny wręcz przeciwnie – zachęcać do dalszego czytania. No i krótsze zdania wprowadzają dynamikę do tekstu.

A gdyby to brzmiało tak:

Było to wiele lat temu. Do miasteczka Wananok, wieczorową porą, gdy na niebie zaczęły się pojawiać pierwsze gwiazdy, zawitał wędrowiec. Był poszukiwaczem krynic i zdrojów, a imię jego brzmiało Matanpozon.

Lepiej?

AdiBielo pps – dzięki za opinię. Twoja wersja pierwszego zdania jest oczywiście ładniejsza. Sęk w tym, że mój tekst miał być taką notką, stylizowaną trochę na urzędowy język, wszak napisałem, że to notka. Język poetycki, baśniowy siłą rzeczy niezbyt by pasował. A tak w ogóle :Wananok” to przeróbka mojego bardzo starego tekstu “Mierniczy głębokich źródeł” , który z kolei został kiedyś tu zjechany merytorycznie . Może morał z tego taki, że starocie powinno zostawić się w spokoju…

 

Regulatorzy – dzięki jak zwykle za poprawki. Nie mogę uwierzyć w te literówki, tym razem byłem pewien, iż żadnej nie będzie…

Przynajmniej z jednym zgodzić się nie mogę – że nie ma tu fantastyki. No jak to? Tyle że to taki realizm magiczny, groteska, światy a la Kafka, Schulz, Calvino itp. Niektórzy twierdzą, że to jest właśnie prawdziwa fantastyka. A to, że mi daleko do nich, cóż poradzę, nawet nie będę się tłumaczyć…

No to wychodzi na to, Agroelingu, że chyba nieco inaczej widzimy fantastykę. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Bo ja wiem, jak dla mnie trochę się to kupy nie trzyma i za dużo pytań pozostaje. Czy to Metanpozon wywoływał te pożary? Po co? Jeśli nie on, to kto i dlaczego? Czy w ogóle był tym, za kogo się podawał? Podobnie jak Reg nie widzę związku między poszukiwaczem źródeł, a późniejszym przypadkowym odkryciem. I w ogóle nie widzę tu historii. To raczej anegdotka.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Dzięki za komentarz, Irko_Luz. Gdybym miał odpowiedzieć na Twoje pytania, pewnie musiałbym cały esej napisać o filozofii pisania, o weird fiction, o Kafce… Może kiedyś napiszę… Albo faktycznie mam inne widzenie literatury, niż większość tu na forum…

Witam! 

Jeśli chodzi o styl, to w zasadzie w pełni zgadzam się z AdiBielo – troszkę to wszystko nieociosane. Pewnie dlatego, że stylizujesz tekst, może nie tyle na wyraźnie archaiczny, co lekko pokryty szlachetną patyną :-) Co oczywiście nie jest złe (i całkiem nieźle zresztą Ci idzie) ale zdarza Ci się czasami wykopyrtnąć przy co bardziej skomplikowanych i ozdobnych konstrukcjach, jak choćby owo cytowane, pierwsze zdanie. Tu i ówdzie zdajesz się poruszać po cienkiej granicy między powagą a pastiszem – na przykład:

W wyniku rozmyślań, posępnych i o niebłahych zapewne sprawach, aż czoło mu się zmarszczyło niby wrzeciono. 

Przedziwne porównanie. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie czoła, które przypoominałoby wrzeciono, tym bardziej marszczeniem się. Zdanie, wyciągnięte z kontekstu, brzmi jak (nawet odrobinę absurdalny) żart, ale w otoczeniu innych zdań tekstu "mrugnięcie okiem" wcale nie jest już wyraźne i w rezultacie nie wiem (tu i w paru innych miejscach) czy zachowujesz powagę w ramach stylistyki, czy celowo przerysowywujesz, by czytelnik się uśmiechnął… Do tego miejscami język traci na płynności, czy to ze względu na niepotrzebny szyk przestawny, czy jakieś niefortunnie użyte słowo, nadmiarowy lub brakujący przecinek… 

Nie są to poważne zarzuty wobec stylu i języka, raczej chodzi o wrażenie, że nie jest to jeszcze ten poziom pisarskiej ogłady, "opisania", kunsztu, który pozwala czytelnikowi czerpać przyjemność z samej lektury. Ale dojdziesz do niego, i to szybko :-) 

A literówki są irytujące i tyle :-) 

Treści oceniać nie będę. Napisałeś o tym, o czym chciałeś napisać i tyle. Czy rzecz trzyma się kupy, czy nie – wnikać nie będę, bo historia owa zupełnie mnie nie zajęła. Nie porwała, nie zainteresowała, nie wkurzyła zresztą również. Meh, jak mawiają niektórzy na forum. Ale to tylko moje zdanie, inni mogą twierdzić co innego. 

Zatem ogólnie – całkiem udany językowo tekścik. Fabularnie – nic specjalnego. Ale sroce spod ogona nie wypadłeś (jako autor) i przy odrobinie samozaparcia będzie z Ciebie piękna krynica czystej wody pisarstwa. 

Pozdrawiam! 

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Thargone – dzięki za komentarz, w sumie celny, trafny i wyczerpujący, tak że nie mam nic do dodania.

 

Każdy czasem próbuje pisać w różnych stylach i gatunkach, a ja lubię eksperymentować. Różnie to wychodzi… Tu spróbowałem takiej trochę czarnej groteski a la Kafka, wyszło jak wyszło.

I dzięki bardzo za słowa otuchy, przydadzą się na pewno. Pomysleć, że swoje jedyne brązowe piórko dostałem siedem lat temu, mam wrażenie, iż piszę coraz słabiej… Teraz zacząłem pisać opowiadanie sf, może taki powrót do korzenie (bo w tym gatunku rozpocząłem swoją przygodę z fantastyką) mnie uzdrowi.

Morał opowiadania: wierzcie każdemu obdartemu przybłędzie, bo przypadkowo może mieć rację.

Hmm. Po pierwszym fragmencie miałam chwilę zawahania czy czytać dalej – już na tym etapie niestety zmęczył mnie sposób, w jaki skonstruowałeś kolejne zdania. Sprawiają wrażenie napompowanych, jakby mnóstwo tam było zbędnych słów, co powoduje niepotrzebny patos.

Dalej to idzie mniej więcej podobnie, ale przyzwyczaiłam się i przymknęłam oko, zwłaszcza że opowieść całkiem mnie zaciekawiła, na koniec jednak zostawiła z rozczarowaniem – ostatecznie jakby niewiele z tego wyniknęło. O co chodziło z tymi pożarami? dlaczego Metanpozon, który zdawał się być specem od szukania leczniczych zdrojów, nie poradził sobie z tym? Jaka rzeczywiście była jego motywacja? I co sprawia, że warto o tym opowiadać? Na te pytania nie znalazłam odpowiedzi, a liczyłam, że znajdę.

 

Jednakże ta wersja wydaje się dziś niesprawiedliwa i oszczercza, co w obliczu późniejszych wydarzeń wydaje się jeszcze bardziej oczywiste.

Powtórzenie

 

Gdy wysłuchali tego mieszczanie, zaczęli entuzjastycznie wiwatować na cześć dziwnego wędrowca, byli wniebowzięci, że ich gnuśna i szarobura mieścina niebawem przemieni się w przystań dla bogatych, tłumnie do niej ściągających ludzi z najodleglejszych krain. Poszukiwacz, otrzymawszy jeszcze oficjalne pozwolenie od rady miejskiej, raźno zabrał się do pracy. Wpierw upatrzył sobie stanowisko. Była nim polana przy opuszczonym domu, ogrodzonym drewnianym, nieco pogniłym płotem z licznymi lukami po odpadłych sztachetach. Nieoczekiwanie z rudery zaczął wydobywać się gęsty, smolisty warkocz dymu (…)

Nie skopiowałam całego akapitu, ale generalnie mam sugestię, że należałoby go podzielić. Zaczyna się od wiwatujących tłumów, co w zasadzie kończy jedną scenę, a potem piszesz o kolejnych wydarzeniach, zmienia się miejsce akcji, w dodatku dzieją się rzeczy istotne. To wszystko zasługuje na wyodrębnienie.

Marcin Robert – dzięki za przeczytanie i odczytanie morału.

 

Werwena – dzięki za komentarz, no i za poprawki. Zwłaszcza te powtórzenie, nie mogłem uwierzyć, po takim czasie wyszedł na jaw taki lapsus.

Co do ogólnej wymowy tego tekstu, to w sumie jest groteska, a ta się w końcu rządzi swoimi prawami. A na tej stronie nie ma chyba nawet takiego tagu. Gdybym to napisał, może byłoby mniejsze zamieszanie.

Mnie też nie porwało :(

Przynoszę radość :)

Hmmm. Nie przypomina mi to Kafki – nie ma beznadziejnej walki z niezrozumiałym systemem. Groteski też nie (owszem, jest taki tag).

To właściwie mogło się zdarzyć – przyszedł obcy do miasteczka. Może niedoceniany różdżkarz, a może naciągacz. Szukał cudownej wody, nie znalazł. Odkryto ją przypadkiem wiele lat później. Mnie też wydaje się, że w opowiadaniu mało fantastyki.

aż czoło mu się zmarszczyło niby wrzeciono. 

To wrzeciono się marszczy?

Babska logika rządzi!

Dzięki, Finkla za odwiedziny. Faktycznie, chodziło mi o kogoś w rodzaju różdżkarza, szarlatana, w sumie dobrze to odczytałaś.

Z tym wrzecionem zapewne coś musiałem pomylić, każdy mi to wypomina… Tyle że chciałem już zapomnieć o tym tekście…

Nawiasem mówiąc, moim ulubionym opowiadaniem Kafki jest “Olbrzymi kret”, tam też nie ma walki z systemem, jest za to takie cudownie nierealistyczne.

Aha. Z Kafki czytałam tylko “Zamek” – bez zachwytów.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka