- Opowiadanie: maciekzolnowski - Cztery łatwe utwory dla dzieci i młodzieży do lat czternastu

Cztery łatwe utwory dla dzieci i młodzieży do lat czternastu

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Cztery łatwe utwory dla dzieci i młodzieży do lat czternastu

O tym, jak bawiłem się w hau-haua

– Babciu, babciu! – wykrzykiwałem od progu, wbiegając do domu prosto z lekcji. – A babcia wie? Za niedługo przyjdzie tu mój kolega i będziemy się razem u nas bawili. Prawda, że możemy? Babciu, proszę, proszę!

W tym samym czasie w radyjku obok dało się słyszeć aksamitny głos spikerki:

– Stan wody w dorzeczu Wisły układał się w strefie wody niskiej i średniej. Stan wysoki obserwowano lokalnie na Sanie i Wisłoku.

Babcia się zamyśliła, przygładziła ręką posiwiałe już od dawna włosy i rzekła:

– No pewnie. Tylko uważajcie. Grzecznie i bez bałaganiarstwa, proszę.

– Hurra! – zawołałem, nie kryjąc radości.

– Stan wody w dorzeczu Odry – znów dało się słyszeć ten sam przyjemny głosik spikerki – układał się głównie w strefie wody niskiej i średniej.

– Ale teraz już, dziabcia, do nauki! Naprzód obowiązki, a potem przyjemności. – Babcia potrafiła być słodka nawet wtedy, kiedy mowa była o pracy i różnorakich szkolnych powinnościach, a poza tym kochała mnie nad życie.

– Sytuacja baryczna z godziny… – kontynuowała tymczasem radiowa pani. – Bałtyk znajduje się pod wpływem stacjonarnego niżu z ośrodkiem nad wschodnią Łotwą.

– Się wie, babciu, się wie – odparłem i już miałem prysnąć, lecz nagle zatrzymało mnie rutynowe pytanie, powtarzane niemal każdego dnia:

– A co dzisiaj dawali wam na obiadek w szkółce?

– Oj, babciu, nie pamiętam. Chyba coś dobrego. Jakieś pierożki, jakieś naleśniki, no coś takiego bezmięsnego w każdym razie…

– Ale jadłeś w ogóle obiadek?

– Nie pamiętam – odparłem zgodnie z prawdą, gdyż nie miałem serca do tak przyziemnych spraw, jak picie czy jedzenie chleba naszego powszedniego, a poza tym prawie nigdy nie byłem jakoś bardzo głodny; w tym czasie pogodynka kończyła swe wypociny:

– Klin wyżowy nad Skandynawią utrzymuje się.

I zaraz też goniłem z plecakiem do pokoju, gdzie czekał już na mnie ulubiony radiomagnetofon kasetowy firmy Grundig, zwany Kasprzakiem. I byłem szczęśliwy jak nie wiem co.

Rusycystka, pani Ala, ta sama, która czasem podczas zajęć wspominała nam o „Wilku i Zającu” oraz sobace Łajce, nieszczęsnym psim kosmonaucie, powtarzała z naciskiem, że prace domowe należy rozpoczynać od tych najtrudniejszych, na sam koniec zaś pozostawiać najprostsze i najprzyjemniejsze. Nie wiem, ile było w jej słowach prawdy, bo robiłem dokładnie odwrotnie, licząc na pewien trik, na szczególny efekt psychologiczny. Polegał on na tym, że po dziesięciu początkowych minutach nauki, z ośmiu, dziewięciu zadań do wykonanie pozostawały już tylko dwa, góra trzy, co mi bardzo, ale to bardzo odpowiadało. I tak już nie myślałem więcej o tej straszliwej, potwornej ilości, a jedynie skupiałem się na dwóch ostatnich pracach. Tylko dwóch! I to był właśnie mój mały magiczny sposobik, ta zmniejszona ilość. Ha, prawda, że sprytne?

I kiedy rozparłem się na złożonej wersalce w najbardziej nasłonecznionym pokoju poniemieckiej chałupiny, a książki i zeszyty wyjąłem z plecaka i poukładałem starannie na stole, natychmiast popłynęły dźwięki wesołej „Lambady”, którą co chwila przewijałem na początek i którą co chwila w kółko puszczałem, i tak aż do znudzenia. Bo kochałem muzykę od zawsze i od zawsze uwielbiałem być szczęśliwy, a ta „Lambada” czyniła mnie zwyczajnie lepszym i weselszym.

A najbardziej to mi się podobała solóweczka saksofonu, znajdująca się w połowie, w drugiej albo trzeciej minucie. I wyobrażałem sobie, ilekroć leciała, że to ja ją tak pięknie pykam, a tłum młodych ślicznych dziewczyn bije mi brawo i do mnie wzdycha. I myślałem, że jak będę duży i dorosły, to też będę siedział w takim właśnie kwartecie lub kwintecie i tak samo jak ten kwartet albo kwintet będę sobie rżnął: „u pa, u pa, bumc tarara” za pieniądze i dla samej sławy. Ech, ta słoneczna „Lambada”!

A najbardziej interesujący był pewien fakt dotyczący „Lambady”, o którym gadano w szkole gminnej, że jak człowiek włoży sobie zastrugany ołóweczek głęboko w cztery litery i zacznie nim kreślić ósemki w powietrzu, to od razu pojmie, w jaki sposób wykonuje się latynoamerykańskie pląsy. Nie mam pojęcia, czy to prawda, co mówili ludzie? Nigdy tej sztuki nie próbowałem, ale wiem, że przy gorącym południowym rytmie wszelkie szlaczki i inne typowo szkolne zadania kaligraficzne udawały się nad wyraz wspaniale, co też i z zapałem pilnego ucznia z czerwonym paskiem niejednokrotnie wykorzystywałem, a wykorzystywałem na przykład choćby teraz, mając coś tam do przepisania, zaznaczenia, zakreślenia na jutro. A wobec powyższego uważałem i uważam nadal, że ci wszyscy strasznie poważni panowie ministrowie, którzy chętnie pokazują swe zaokrąglone pyski w telewizji państwowej narodowej powinni koniecznie wpisać „Lambadę” na listę pomocy dydaktycznych w imię dobrze pojętej edukacji.

Według mnie tylko fragment „Poloneza A-dur” Fryderyka Chopina, emitowany jako przerywnik radiowy, mógłby równać się z „Lambadą” pod względem wyrazistości i potęgi brzmienia. Uwielbiałem ten charakterystyczny jingiel i – co dziwne – nie kojarzyłem go wcale z fortepianem ani z żadnym konkretnym instrumentem. Brzmiał tak strasznie jingielowato. No to tyle o muzyce przy nauce!

Na samiuśki koniec popołudnia odrobiłem jeszcze dwa matematyczne zadania, które mi pozostały na deser, niczym te lody przyniesione w banieczce na mleko, śmietankowe albo waniliowe. Aha, i przez chwilę rzępoliłem na skrzypeczkach, głównie etiudy i Kreislery. Następnie poleciałem z powrotem do kuchni i zameldowałem:

– Babciu, babciu, skończyłem. Czy teraz wolno mi się bawić?

I właśnie w tej sekundzie, jak na zawołanie, w progu pojawił się umorusany czymś i wymizerowany sześciolatek. Babcia chciała się z nim ładnie oraz kulturalnie przywitać i zapewne też czekała na jakiś gest z jego strony, ale przypomniała sobie, że Tomuś zaczął rozmawiać strasznie, strasznie późno, i że właściwie do tej pory jeszcze miewa problemy z mową: ojczystą, ludzką, jakąkolwiek. To, że w ogóle nauczył się komunikować było poniekąd, a może przede wszystkim zasługą mojej rodziny, w tym również najukochańszej na świecie i najsłodszej staruszki.

– Tomusiu, zjesz może pierniczka? Albo trochę szarlotki?

I Tomuś nic nie mówiąc zjadł, a raczej połknął bez gryzienia i popijania to, co dała mu babcia. Kobieta złapała się za głowę i odwróciła na pięcie, nie chcąc najwidoczniej oglądać, jak malec się dławi, krztusi, dusi. A on oblizał się starym swym zwyczajem, poklepał po brzuszku i już był gotów do wszelkich szaleństw i hulanek.

Poszliśmy do dużego pokoju. Zapowiadało się ciekawie. Ostatnio wymyśliliśmy sobie, że będziemy szczeniakami i że – podobnie jak małe włochate kumple – wszędzie będziemy chadzali na czworakach, radośnie porykując, skomląc żałośnie albo też groźnie na kogoś ujadając. Ostatnio tak właśnie się bawiliśmy i też w hau-haua, ale to było co innego. Bawiliśmy się wtenczas w Tomaszkowym domku, gdzie na podłodze leżała sterta porozrzucanych ubrań, dziurawych, niewypranych, zawilgoconych i śmierdzących, a na stołach, łóżkach, szafkach oraz kredensach i tak nie było nigdy za czysto. Moje rodzinne gniazdko, z jego schludnym wyposażeniem i pedantycznie wysprzątanym wnętrzem, nie stanowiło zbyt dobrego poligonu dla dziecięcych czy wręcz zwierzęcych igraszek. Niemniej cieszyłem się niezmiernie z obecności młodszego kamrata i w imię cudownej beztroski gotów byłem do wszelakich poświęceń, a nawet małego przemeblowania.

Zaczęliśmy od tego, co zwykle, od ustawienia krzeseł na ogromnym stole i przykrycia całego tego kramu kocem. Jako wiejskie chłopaki, zwinne jak baletnice, mogliśmy się wślizgnąć dosłownie w każdą mysią dziurę: czy to szczelinę między szafą a ścianą, czy to pustą szparę za ciągiem donic i kotar. Nie musieliśmy się nawet jakoś bardzo starać ani przemeblowywać wnętrza, gdyż wystarczyło po prostu schylić się, przykucnąć, skoczyć na cztery łapy – że tak powiem. Aha, no i jeszcze nie wolno było absolutnie nic a nic gadać, gdyż dźwięki mowy ludzkiej były w hau-hale zakazane. Pozostawały więc jęki, skomlenia, poszczekiwania, powarkiwania, mlaskanie, sapanie oraz oczywiście chrapanie.

Bo pewnie mało kto wie, ale czworonogi potrafią też czasem chrapać, kiedy są zmęczone i mocno, mocno śpią. Ale to nie było dla nas nic nowego. Jedyne, czego nie wiedzieliśmy to to, czy psiaki, podobnie jak ludzie, potrafią puszczać bączki. Przepraszam, że o tym wspominam, ale naprawdę mieliśmy z tym kłopot. I nawet pani Kasia z sąsiedztwa, właścicielka trzech kotów i iluś tam Pikusiów i Czarusiów, nie była w stanie nam tego wyjaśnić na sto procent. Twierdziła – czemu nie mogliśmy dać wiary ot, tak na słowo honoru – że psie bączyska zdarzają się co prawda bezgłośne, ale za to z całą pewnością wyczuwalne i cholernie, ale to cholernie smrodliwe.

A więc rozpoczęliśmy naszą zabawę. Z początku ja sunąłem krok za krokiem i łapa za łapą za Tomkiem. A potem się zmieniliśmy… no i on człapał pochylony z podniesionymi nosem oraz głową za moim zadkiem. I kiedy nagle zatrzymałem się znienacka, to on tym nosem zarył mi prosto w tyłek, jako że nie zdołał w porę zareagować i się zatrzymać.

A w pobliżu okna stało rozstrojone pianino i przy tym pianinie znajdował się słoik wypełniony wodą. Była to woda do podlewania babcinych kwiatostanów. Tomuś zaczął ją pić łapczywie niczym pan Heniu, miejscowy pijaczek, wiecznie na kacu. No to mówię do niego:

– Ej no, co robisz, bum-cyku? – Bo myśmy tak śmiesznie i głupkowato na siebie wołali, że hej.

A on nic, tylko pochłeptuje. Pił tę wodę naprawdę, wcale nie udawał. Później z kolei była moja kolej, więc i ja się skusiłem. I od razu zawołałem: „słoikowym wodom niewiadomego pochodzenia mówimy stanowcze: a fe”.

A raz to pies w Tomaszkowym ciele skryty stanął nagle dęba. I ja stanąłem nagle dęba. Zatrzymałem się i spojrzałem porozumiewawczo na kamrata, który był najlepszym przyjacielem wszystkich ludzi, całej ludzkiej rasy. A chociaż był najlepszym przyjacielem człowieka i innych domowych zwierząt, tych większych i mniejszych, to jednak za pająkami za bardzo nie przepadał, zwłaszcza jeśli były to cieszące się złą sławą krzyżaki. Bo chodziły po Racławicach Śląskich słuchy, że jeśli w księżycową piękną noc albo jasny od słońca dzień ukąsi cię taki, to zginiesz, zginiesz marnie, boś słaby i mały; jeśli natomiast rozgnieciesz go, to sprowadzisz na całą wieś burzę i deszcz straszliwy, potop i Apokalipsę. W takim oto dramatycznym momencie najlepszą rzeczą jaką można było zrobić, to wziąć… nie, nie nogi za pas… wziąć się po prostu w karby, unieść prawą łapę i obryzgać wstrętne pajęczysko zabójczo śmierdzącym moczem, oczywiście tak na niby, co też i Tomaszek niezwłocznie uczynił. A ja pomyślałem sobie, że Polakom nigdy po drodze nie było z żadnymi Krzyżakami ani innymi jadowitymi stworzeniami, mieszkańcami tej samej planety.

Z zadowoleniem zajrzałem teraz kumplowi prosto w oczy i już miałem go pochwalić, gdy nagle spostrzegłem, że jego zwierciadło duszy ma psie oblicze. I potem ze zdziwieniem zauważyłem jeszcze, że wyrósł mu ogon, ale taki prawdziwy, nie jakiś sztuczny, doczepiany, a na całym ciele pojawiła się sierść zwierzęca, gęsta i kędzierzawa. I oto wcale już nie bawiłem się z kolegą z Ogrodowej, lecz z prawdziwym, najprawdziwszym na świecie kundlem.

I tak oto niesamowicie płynął czas, a myśmy szybowali na jego złotych skrzydłach, bo to był właśnie złoty czas: peweksowski, jeszcze nie zużyty, pacholęcy. A co chwila przystawaliśmy i co chwila odpryskiwaliśmy się jak jakieś Buraski. I powarkiwaliśmy, i poszczekiwaliśmy wesolutko, tak jak czynią to wiejskie Ciapki, Czarusie, Sandrusie, Kajtki, Bogusie, Misie…

A najfajniejsze, jak raz udało nam się wdrapać na ciąg krzeseł, przykrytych kocem i poukładanych na blacie stołu jakby na wzór jakiejś starożytnej kolumnady. Boże, ileż tam było przeróżnych zakamarków i ileż to człowiek musiał się natrudzić, aby zaliczyć cały ten tor przeszkód. A ileż było przy tym frajdy i radosnego poszczekiwania. Szkoda tylko, że nie mogliśmy wspólnie merdać ogonkami, to znaczy Tomeczek mógł, ale ja niestety nie miałem czym tego robić.

Tego dnia bawiliśmy się tak doskonale, że nawet nie zauważyliśmy, kiedy minął kwadrans, potem drugi, a następnie trzecie. I po godzinie Tomeczek stał się na powrót człowiekiem, a do pokoju weszła babcia. Weszła i złapała się za posiwiałą głowę i kazała nam wszystko, cały ten bajzel sprzątać. No a potem jeszcze, na sam koniec, dała Tomusiowi kawałeczek ciasta na odchodne. Pomyślałby kto, że to w nagrodę za zrobienie całego tego bałaganu. I prosiła, błagała wręcz, by nie spieszył się z konsumpcją smakołyku.

– A nie zapomnij nas kiedyś odwiedzić. A uważaj, żebyś się nie zadławił. Powolutku, Tomaszku, zostaw sobie coś na drogę. 

Myślę, że nie chciałaby mieć malca na sumieniu, gdyby ciasto poszło mu nie do tej, co trzeba dziurki. Na koniec złapała się jeszcze za głowę i odwróciła na pięcie, nie mogąc oglądać łakomczucha w akcji. On natomiast, tęgo pokrzepiony, oblizał się i poklepał po brzuszku. I już go nie było, już do domu wracał, do swoich. Psia mać!

 

 

O tym, jak zbudowałem lunaparkową kolejkę strachów

Uwaga! W tekście wykorzystano fragment „Takiej pięknej żałoby” Hrabala.

Któregoś razu pojechaliśmy całą klasą na wycieczkę do wesołego miasteczka. Oj, było warto! Znajdowały się tam przeogromne diabelskie młyny, kolejki górskie, efektowne karuzele, zjeżdżalnie, beczki śmiechów, salony krzywych zwierciadeł i inne obiekty służące rozrywce. Ale mnie najbardziej zainteresował gabinet strachów z jego upiornym wyposażeniem, aurą unoszącą się dokoła, zapachem podobnym do tego, jaki panuje na autodromie oraz oczywiście kolejką. Tak, kolejka była zdecydowanie najfajniejsza. Wagoniki mogły znienacka zmieniać prędkość i kierunek ruchu, i to nawet o całe dziewięćdziesiąt parę stopni. Bardzo mi się to wszystko podobało i chyba wtedy po raz pierwszy wpadłem na pomysł zbudowania trakcji oraz własnej kolejki u siebie na strychu. Właściwie: nie tyle na strychu, co na poddaszu tak zwanej dobudówki dla zwierząt, która kiedyś była połączona z domem za pomocą drzwi i tworzyła z nim część wspólną.

Na poddasze wiodły żelbetonowe schody znajdujące się na zewnątrz. Do pomieszczenia prowadziło oddzielne wejście od strony dworu i było ogromne i przytłaczająco posępne, a co ważniejsze – od dawna nieczynne. Należało zatem zaplanować tor ruchu pojazdu i zastanowić się nad detalami i dekoracją. Jednak to wszystko było niczym, w porównaniu do zagadnień z zakresu materiałoznawstwa, jakie się z wolna zaczynały przede mną rysować. Trzeba było przede wszystkim zastanowić się, skąd czerpać materiały budowlane i czy kolejkę się zakupi, czy też może skleci samodzielnie. Jasna pozostawała natomiast kwestia, jakiego typu będzie to ciuchcia, jako że od początku sądzono, że chodzić może tu wyłącznie o wąskotorówkę.

Pewnego razu miałem proroczy sen, z którego wynikało, że w poniemieckich kufrach na zboże, ukrytych gdzieś na tyłach domu, znajduje się coś, co powinno mi dopomóc w snuciu tych lunaparkowych planów. I rzeczywiście tak było, o czym przekonałem się, kiedy nazajutrz po szkole sprawdziłem zawartość silosów. Nie mogłem wprost uwierzyć, że nikt, żaden dorosły nie odkrył tego przede mną. Substancja, która została tu zmagazynowana, posiadała niespotykane właściwości i była niczym jakaś farba plazmowa; co ciekawe, nie brudziła rąk ani ubrania i dawał się formować po części za pomocą dłoni i pędzla, a po części za pomocą myśli samych. Ot, i magia! Można więc było ulepić, albo raczej stworzyć dowolną rzecz, dowolną i o dowolnej gęstości.

Tak więc nie namyślając się ani chwili dłużej przystąpiłem do prac konstruktorskich. Naprzód rękoma zarysowałem kształt torowiska, to jest zakreśliłem nimi na podłodze parę wywijasów. Zaledwie to uczyniłem, a już materia plazmopodobna zastygła w gotowe torowisko. Potem tymi samymi rękami zaznaczyłem w powietrzu kształt ciuchci wraz z doczepionymi do niej wagonikami. Ledwie to uczyniłem, a już farba plazmowa stwardniała i obróciła się w rzecz samą, to jest w cały zmaterializowany pociąg. A potem żyłem długo i szczęśliwie, bo szczęśliwym jest ten, któremu udaje się realizować swe marzenia.

***

– I co pan powie na taką historię? – zwróciłem się do staruszka siedzącego na ławce przed szkołą. – Niezła, nie?

– Wcale niezłe, wcale. Nie mogłeś albo nie umiałeś postawić u siebie na strychu prawdziwego tunelu strachów, więc odwołałeś się do potęgi wyobraźni i stworzyłeś ciuchcię jak się patrzy, tyle tylko że w swojej głowie. Brawo! O to dokładnie mi chodziło.

– A pan? W jaki sposób pan by opowiedział o chorzowskim wesołym miasteczku i racławickim gabinecie straszydeł?

Dorosły się zadumał, podrapał naprzód za jednym uchem, potem za drugim i puścił parę kółek dymnych, bo właśnie kurzył radomskie, po czym rzekł:

– Musiałbym się nad tym zastanowić, hmm… Ty, mój drogi, poszedłeś w tak zwany realizm magiczny, ja na twoim miejscu zrezygnowałbym z wszelkich abrakadabra i hokus-pokus. Życie jest cudem samo w sobie, nie uważasz?

– A co to jest ten realizm i co ma wspólnego z magią? I co w ogóle ma piernik do wiatraka?

– Kiedyś ci o tym opowiem, kiedyś, dobrze? A teraz posłuchaj. Mieszkasz w Racławicach, na Ziemiach Odzyskanych, tak czy nie? No tak. No i widzisz. W twojej historyjce zabrakło poniemieckich szybów górniczych, pełnych ukrytych skarbów, jeszcze z okresu Trzeciej Rzeszy pochodzących, jakichś starych, zardzewiałych kolejek, już na zawsze pozostawionych w mrocznych i zimnych sztolniach, duchów niemieckich albo radzieckich żołnierzy… no i oczywiście trupów, tak, tak, trupów, albo przynajmniej kościotrupów. Jestem przekonany, że wiesz, o czym mówię. Każda strona takiej opowieści tchnęłaby żywą magią, ale najdziwniejsze, że to słówko na „em” nie padłoby ani razu. Rozumiesz? Ani razu!

– A czy pan zna jakąś ciekawą historyjkę?

– Znam. Jeśli chcesz, to ci przeczytam.

I tutaj starszy jegomość wyjął niewielkich rozmiarów książeczkę, otworzył ją i zaczął czytać, a ja nadstawiłem uszu i – słowo daję – w życiu nie słyszałem piękniejszej opowieści o drzewach, owocach, przyrodzie i o dorastaniu:

– Za stolarnią rozciągał się ogromny czereśniowy sad. Drzewa sięgały konarami aż po blaszany dach. Niektóre gałęzie leżały na tej blasze. A kiedy czereśnie dojrzewały, były niemal czarne. Wspinałem się z konaru na konar, z korony przeskakiwałem na dach i pełnymi garściami rwałem i jadłem te słodkie owoce. Jadłem powoli i dlatego też mogłem jeść czereśnie całymi godzinami, jakby je ktoś wkładał mi do ust i wyciągał z powrotem, z takim apetytem połykałem te owoce, które – kiedy padał deszcz – pękały i były jeszcze smaczniejsze. Siedziałem w koronie drzewa. Jedną ręką przytrzymywałem się pnia, drugą zaś – niemal leżąc – wyciągałem jedynie po najdojrzalsze bomby. Wokół mnie dziobały czereśnie kosy i żarłoczne szpaki, które wrzeszczały na mnie, jakby tych czereśni nie było dosyć dla wszystkich. Szpaki lśniły w koronach jak drogie kamienie. Były cudownie zielono-błękitne. Gardziołka przystrojone złotymi plamkami błyszczały jak nawoskowane, pociągnięte tłuszczem, jakby ptaki wzbiły się właśnie z wody niczym zimorodki. Znałem te wszystkie drzewa doskonale. Zamknąwszy oczy potrafiłem wyobrazić sobie wszystkie pnie i wszystkie konary. Rozpoznałbym je nawet wśród tysiąca drzew. Każde drzewo miało swoje oblicze, swoją twarz, bo ja w tych drzewach żyłem, nie tylko wtedy, jak dojrzewały czereśnie, ale jak była ładna pogoda, smarowałem sobie kromkę chleba smalcem, wbijałem w nią zęby, żeby mieć wolne ręce, i z zawrotną szybkością przeskakując z gałęzi na gałąź, wspinałem się aż na szczyt, w samą koronę. Tam opierałem się o pień, wyciągałem nogi na rozdwajającym się konarze i ukryty wśród listowia jadłem chleb. Wiatr łagodnie kołysał całym drzewem. I poprzez liście browar wydawał się złożony z samych plam i kleksów.

– Ależ to piękne. Piękne, powiadam! A wie pan? – zagadnąłem po krótkiej przerwie. – U nas też, na północ od Racławic, znajduje się alejka czereśniowa i wiele ciekawych rzeczy się tam dzieje. Raz na przykład goniły mnie dzikie pszczoły, cały ich rój. Innym znów razem zgubiłem drogę i trafiłem do kompletnie obcej wsi, takiej dziwnej i trochę nawet strasznej. Jeszcze innym razem zaatakowała mnie potężna ważka, jak wracałem dłuższą trasą przez od dawna nieczynną cegielnię. Boże, ależ ona była ogromna i taka trochę dziwna, jakby zmutowana! Jakby pochodząca z karbonu albo jury.

Potem obaj milczeliśmy, a jeszcze później rozstaliśmy się. Ja niestety musiałem pogodzić się z tym, że nie potrafiłem tak pięknie snuć opowiastek, jak mój zacny rozmówca, ale wiedziałem przynajmniej, że opis racławickiej alejki czereśniowej przypadł mu wyraźnie do gustu. Widziałem to w jego oczach. Szkoda, że tak nagle skończyły się wakacje, a co za tym idzie – także okres urlopowy. I że się nigdy więcej nie spotkaliśmy. Dopiero po latach dowiedziałem się, że mój towarzysz sprzed szkoły, którego poznałem zupełnie przypadkowo i któremu zwierzyłem się z planów dotyczących budowy tunelu strachów, przyjechał dosłownie na parę dni do znajomych, a z zawodu był pisarzem. Nazywał się Bohumil Hrabal, tak, ten Bohumil Hrabal.

 

 

W przeklętym zakładzie pana Larysza

To było chyba na głogóweckim rynku. To tam ją ujrzały me oczy pacholęce, wypatrujące błahostek, detali, drobin, które się ma pod nogami, wszelkich okruszków tego intrygującego i przerośniętego w oczach dziecka świata. I pamiętam jak dziś, jak na widok zgubionej przez kogoś niefortunnie, topniejącej w słońcu gałeczki lodów, niczym telluryczna lizawka, niczym ssana właśnie przez Matkę Ziemię pipetka (piposzka), pienił się spocony, straszliwie na coś wkurzony bruk, ułożony jeszcze za Niemca w tej oto małomiasteczkowej scenerii. A sceneria była to krasna, wymuskana, słoneczkiem i wszystkimi kolorami tęczy malowana.

Często przyjeżdżałem wraz z babcią do tego schludnego miasteczka na zakupy i po to tylko, by sobie połazić po nastrojowym ryneczku, gdzie nieopodal znajdował się zamek, w którym znalazł schronienie król polski Jan Kazimierz podczas potopu szwedzkiego, gdzie w pobliżu przyszedł na świat artysta-malarz Jan Cybis i gdzie swego czasu powstawały IV i V symfonia Ludwiga van Beethovena. Jeździłem z Racławic pociągiem w dni takie jak ten, letnie i upalne, a potem krok za krokiem przechadzałem się po miasteczku. I nigdy nie zapomnę tej długo ciągnącej się alejki lipowej, łączącej stacyjkę z centrum miejscowości, albo też jednego, jedynego przebłysku inicjatywy biznesowej, z jaką podówczas, jeszcze za głębokiej komuny, miałem styczność właśnie tu, w Głogówku.

Był to interes prywatny zwany „Lodziarnią u Alojzego”, gdzie powstawały najdziwniejsze i najbardziej wykwintne zmarzlinowe smaki, takie jak na przykład mrożone desery pomarańczowe (ale nie sorbety) z kawałkami drobno przetartej skórki z mandarynek i pomarańczy tysiąca. Uuu, pychota! Niekiedy jeździłem na zakupy i wyborne gofry, innym zaś razem do fryzjera, tak jak dziś właśnie. I o tym pokrótce.

Zakład golibrody męskiego, pana Larysza, znajdował się na rogu Rynku i ulicy Reja, a tuż przy wejściu w Dąbrowskiego, gdzie z kolei mieścił się Kościół świętego Franciszka. Ruch był przeważnie spory, miało się wrażenie, że ludzie wciąż tylko wchodzą i wychodzą, wchodzą i wychodzą. Właściciel z podkręconym do góry wąsikiem i uśmiechem przyklejonym na stałe niczym butaprenem strzygł panów, zaś jego gibka pracownica obsługiwała w osobnym pomieszczeniu panie. Pan fryzjer przymilał się do klientów już od progu, niekiedy zupełnie zapominając o takim – dajmy na to – dzieciaku siedzącym na fotelu w jego zakładzie. Czasem jak weszła do salonu jakaś miejscowa piękność ubrana w miniówę, to pan Larysz tracił dla niej głowę i śledził każdy jej ruch, śliniąc się obficie. Mógł wtedy w roztargnieniu zrobić człowiekowi krzywdę, oczywiście tak niechcący. Pół biedy, jeśli akurat mył głowę albo rozczesywał włosy delikwentowi, gorzej, jeśli golił mu zarost albo nie daj Bóg wywijał nad głową ostrymi enerdowskimi nożyczkami.

Gdy weszliśmy z babcią do środka, pan Larysz właśnie porządkował akcesoria i szykował się na przyjęcie kolejnego klienta. Mój Boże, było tam dosłownie wszystko: suszarka do włosów, butelka z wodą, najrozmaitsze pachnidła, pianki do golenia, szampony, kremy modelujące, żele nawilżające, szpilki, spinacze, grzebienie, ręczniki, komplet nożyczek oraz golarek, i tak dalej, i tak dalej. To właśnie ja miałem być następny. Rozparłem się więc wygodnie w fotelu, a babcia zainicjowała pogaduszki z jakąś przygodnie poznaną panią siedzącą obok:

– Więc mówi pani, że mąż pracuje? A gdzie?

– Na Czterech Porach Roku.

– Ach tak! To tam na Vivaldiego? – Boże, już myślałem, że ta konwersacja to jakiś zakamuflowany sprawdzian z historii muzyki, włoskiej, barokowej i w ogóle…

– Nie na Vivaldiego, tylko na Starej Wenecji, wie pani…

I taka była to rozmowa, gadka o wszystkim i niczym, a tymczasem do zakładu weszła urodziwa brunetka w miniówce. I pan Larysz odpłynął wzrokiem w siną dal miniówkową i zaczął wywijać ponad mą głową nożyczkami bez ładu i składu, nerwowo i chaotycznie. Tak zamaszyście wywijał i tak potwornie się rozpraszał z powodu panienki, aż w końcu zahaczył mnie tymi enerdowskimi ostrymi nożycami o czubek lewego ucha. Zasyczałem z bólu, a krew wytrysnęła z małżowiny. W tym momencie pociemniało mi przed oczami, a potem zacząłem mieć zwidy. A mianowicie ukazali mi się wszyscy trzej wielcy ludzie: Jan Kazimierz, Jan Cybis i Ludwig van Beethoven. Król Kazimierz trzymał mnie za rękę i się modlił, mistrz Jan pocieszał przez ramię, a maestro Ludwig siedział tuż obok na drugim fotelu z trąbką dla niesłyszących przyłożoną do ucha i krzyczał, żebym się wcale to a wcale nie martwił.

Zerwałem się na równe nogi i pogoniłem do babci. I już po krótkiej chwili wszystko wróciło do normy – zwidy się skończyły. Na nic się jednak zdały Laryszowe przeprosiny i zapewnienia, że nic się nie stało i że to był tylko nieszczęśliwy wypadek. Za nic w świecie nie chciałem wracać na upiorny fotel, który od teraz kojarzył mi się wyłącznie z torturami. Nie było innej rady, jak tylko pożegnać się i wyjść od tego pożałowania godnego babiarza. Wychodząc, nie omieszkałem wyrzucić z siebie swej złości:

Panie Larysz, a wie pan? Stracić kawałek ucha to sobie można, ale stracić cały łeb z powodu jakiejś tam baby, to nie warto, oj, nie warto! – i tak mu wygarnąłem, czego absolutnie, ale to absolutnie nie żałuję.

 

 

Ballada o obieraniu papierówek

 

– A mój stary, pani Żonowska, bój się Boga, wiecznie by tylko spał i spał – rozpoczęła swą litanię sąsiadka, pani Łotocka.

– A mój stary, pani Łotocka, jest taki i owaki. I robi: to, tamto i owo, kiedy śpi. A kiedy śpi, to jeszcze zdrowo chrapie, chrapie tak, że hej! – Babcia nie zamierzała być wcale gorsza w narzekaniu od stojącej po drugiej stronie siatki kumy.

I pomyśleć, iż takie sąsiedzkie pogaduszki rozpoczęły się od tego, że miesiąc temu tatuś zbił w ogrodzie ławeczkę. Sklecił ją najlepiej jak potrafił ze świeżych desek i przejechał ze dwa razy pędzlem, tak, że nabrała rumieńców jak ta tęcza nad Racławicami. I nawet ja miałem w tym swój mały udział jako malarz-amator i pilny obserwator lepszych i gorszych majstrów racławickich.

Latem przychodził taki moment, kiedy babcia wychodziła przeszczęśliwa z domu, szła do zazielenionego ogródka, do najdalszego przylądka (Gwiazdy Północy naszego gospodarstwa) wąską ścieżką, gdzie pobzykiwały sobie pszczoły i świergotały radośnie ptaszki: słowiki, kosy, czyżyki. I rozgaszczała się na tej świeżo skleconej i polakierowanej ławeczce, mając przed sobą stolik, również drewniany i również bejcowany. I wnet już wyciągała ulubione swoje „zabawki”: nóż do obierania jabłuszek, garnczek wypełniony wodą oraz miseczki na owoce i owocowe odpady.

Ogród miał swoje klimaty i strefy i był rozległy i rozgałęziony kilku zakamarkami; jego dolna, niżej położona część zdawała się być bardziej ucywilizowana, górna natomiast wpadała w szał i parszywiała zielem wszelakim, jeżyła się ostem, dąsała pokrzywami, stroszyła pióropuszami albicji. Tam to nie był już ogród, ale bezwstyd, harcowania i letnie orgie. Wszędzie – zasadzone w miarę równomiernie – występowały jakiś drzewka, a boki sadu porastały przyparkanowe maliny tudzież kapusty łopuchów o spódnicach żarłocznych i rozpuchłych. Wielkie grusze, rozłożyste jabłonie rosły tu co prawda z rzadka, ale za to po prawej i lewej stronie ścieżki tonącej w filigranowej trawie znajdowała się cała masa grządek z bardziej szlachetnymi roślinami na czele – z pomidorami, ziemniakami i ogórkami.

Lubiłem godzinami wylegiwać się na kocyku rozścielonym na trawie i podziwiać geografię obłoków. Górotwórcze siły na przemian budowały i burzyły całe kontynenty i nigdy nie widziane bajkowe krainy. Ja leżałem na kocyku i wpatrywałem się w niebo, a tuż obok przepojona powietrzem trawa zdawała się podścielać niebiosom samo mleko mlecznych roślin, tymże niebem napuszonych, i oddychać piersią pełną, jak tylko oddychać potrafi łąka najpełniej. Rośliny były tak bardzo podbite powietrzem, tak bardzo nasączone wiatrem, że urosły im drobne włoski, patyna delikatnego pluszu, nalot czegoś w rodzaju mikroskopijnych haczyków. A najfajniejsze były latawce, jak nazywaliśmy te owocniki mniszka lekarskiego. Zdmuchnięte, ulatywały w eter i bezgłośnie wsiąkały w modrą ciszę tej uświęconej godziny.

Zaraz przy wejściu do ogrodu rosła poczciwa papierówka, stara, jeszcze poniemiecka, która – normalnie, jak to drzewo – przepuszczała słoneczne błyski i cienie i stwarzała aurę do kontemplacji między świetlistymi zadumaniami słońca. Jej wyborne owoce doskonale nadawały się do babcinych kompotów i słodkich wypieków. Babcia uwielbiała całymi godzinami siedzieć w jej cieniu i oczyszczać jabłuszka, drylować je, odrobaczać. Posługiwała się wtedy nożem tak zręcznie, iż człowiek odnosił wrażenie, że skórka z obieranej papierówki będzie się wciąż ciągnęła i ciągnęła, wydłużała wciąż i wydłużała, i tak w nieskończoność. I o ile dobrze pamiętam, nikt prócz babci tego nie potrafił, żadna gospodyni, żaden kucharz ani rolnik… ani prestidigitator. Przyznam, że zazdrościłem babci tej jej manualnej zwinności, która mnie osobiście pachniała jakąś tajemną sztuką magiczną. Stałem więc z boku i podziwiałem nieskończenie długaśne łupiny wychodzące spod babcinych rąk. Stałem i potrząsałem jabłonką tak, by spadały z niej najbardziej dojrzałe owoce, cały deszcz najpiękniejszych owoców. Następnie zbierałem je wszystkie i zanosiłem babci, a ona je obierała ze skórki w taki sposób, że mogła za pomocą jednego posuwistego ruchu oddzielić całą skórkę od jabłka. Oczywiście robiła to – obracając owoc wokół jego własnej osi – powoli i płynnie i jakby w zwolnionym tempie, poświęcając z pół minuty może na każde pojedyncze jabłuszko. Gadatliwe łupiny, jedna przez drugą, wykłócały się, która z nich piękniejsza i która ma dłuższą linię życia, krzyczały, plotkowały, wiecowały, ale babcia, cierpliwa cierpliwością świętych mężów synhedrionu, tego ich wiecowania zdawała się nie słyszeć i nadal robiła swoje, nadal je obierała.

W tym naszym wiejskim ogródeczku znajdowała się też, nieopodal ławki, dziecięca piaskownica, niepokaźna, ale mnie do zabawy w zupełności wystarczała. Mrówki, które wędrowały od strony drzewa ku siatce musiały przeprawiać się przez nieprzebyte piaski pustyni-piaskownicy. A ja tymczasem stałem i z wysokości Wszechmocnego obserwowałem ten mrówczy Exodus. Stałem, przygładzałem długie włosy niczym jakiś natchniony Mojżesz i raz po raz kukałem: a to na babcię obierającą jabłka, a to znów na mrówki. Na babcię. I znów na mrówki. I tak w koło Macieju. Bywało różnie: czasem babcia ze swoimi łupinami wygrywała w zażartej walce o dziecięcą uwagę, a czasem to mrówki wygryzały babcię z gry. Teraz na przykład wygrały owady.

Kilka dni wcześniej na trasie ich przemarszu położyłem metalową nakrywkę, którą akurat dziś postanowiłem usunąć. I oto, co ujrzałem pod spodem: owadzie korytarze skrywały tysiące owadzich jaj. Mrówki stworzyły coś na wzór formikarium dla larw, robotnic, samców i królowych. Te ostatnie podobały mi się najbardziej, gdyż były najrzadsze, a przez to szczególnie pożądane. Ojciec powiedział mi raz, że mrówki wydzielają charakterystyczną woń, która pozwala im na poruszanie się po mrówczych ścieżkach. Od tamtej pory szczytem marzeń stało się stworzenie zapachu, który by mógł imitować feromon znacznikowy. Próbowałem więc i próbowałem, kombinowałem i kombinowałem. Aż razu pewnego zakrzyknąłem: eureka! Udało mi się bowiem sporządzić mrówczy eliksir, czego nie jestem w stanie w żaden racjonalny sposób wytłumaczyć. Krewniaczki os chadzały od teraz nie tylko po swoich, lecz także po moich, Maćkowych szlakach.

Kiedy więc odwiedziła mnie Basia, siostra Tomka i Adama, i zobaczyła te wszystkie szlaki, tuneliki i formikarium, nie mogła się wprost nadziwić ani nie potrafiła ukryć swej zazdrości.

Potem razem zrywaliśmy maliny. Chciałem ją – bezskutecznie – namówić jeszcze na przesadzanie przebiśniegów, na podkradanie ich sąsiadce i zasadzanie w moim ogrodzie, ale ostatecznie poprzestaliśmy na zbiorach czerwonych słodkich pyszności. Tak więc babcia siedziała sobie na ławeczce tuż obok, obierając papierówki i rozmawiając z sąsiadką (panią Łotocką) przez siatkę, a my zbieraliśmy te maliny do kubeczka. Mieliśmy zamiar zrobić z nich potem koktajl trójskładnikowy (złożony z cukru, zsiadłego mleka i właśnie owoców).

Trwało więc oto lato i o nieprzytomnej od upału godzinie oszalały i dziki wyłamywał się czas z zębatki zdarzeń i pędził – widzieliśmy – na złamanie karku przez łąki, pola i sady. I to lato rosło i się zwielokrotniało bez rachuby i miary na całej swej przestrzeni i był to ten szczególny moment, wyrodny i do cna obłąkany, do szpiku kości oszalały. A tymczasem pogaduszki obu sędziwych pań szły od dawna utartym torem:

– A mój stary, pani Żonowska, bój się Boga, wiecznie by tylko spał i spał, spał i spał. – Nie bardzo wiedziałem, dlaczego nazywa swojego męża starym. Przecież był młodszy od niej.

– Mój stary, pani Łotocka, też lubi sobie porządnie pospać: drzemka przed obiadem, drzemka po obiedzie, drzemka na nocniku telewizyjnym i podczas „Kobry”, a potem jeszcze cała nocka do przespania. No jak tak można, powiedz sama, pani Łotocka!? No bójże się Boga!

– A mój stary, pani Żonowska, bój się Boga, cały czas tylko chrapie i chrapie, chrapie i chrapie. Jam już wszystkiego próbowała i wiem, że na to jego chrapanie, pani Żonowska, to nie ma rady ani sposobu.

– A mój stary, pani Łotocka, to kazał mi na siebie w nocy cmokać, o tak: „cy, cy, cy”.

– „Cy, cy, cy”. – I tutaj pani Łotocka zamknęła oczy, wysunęła usta do przodu i zrobiła taką minę, jakby samą ropuchę miała zamiar pocałować, po czym dodała: – I co? Pomogło?

– Ano, pani Łotocka, na jakiś czas to pomaga, ale po miesiącu, dwóch zaś je to samo.

– Zaś je to samo – powtórzyła kuma i nad brzmieniem własnych słów się zadumała. – No to trza prędzej kłaść się spać, by koniecznie usnąć przed nim. Wtenczas chrapanie przestanie dokuczać, bo przez sen już tak nie słychać.

Kiedy skończyliśmy podglądać mrówki, zrywać maliny i sporządzać koktajl, odprowadziłem długowłosego gościa do bramy wyjściowej i ładnie podziękowałem za owocną wizytę. Biaława siatka promienistych połysków na mnie zstępowała i obsypywał się świat złotym szelestem, siejbą żniwiarza słonecznego, bożka, pochylonego nad ludźmi jak nad plonami swymi, a ja jej pięknie dziękowałem.

I tutaj stało się coś, czego nigdy nie zdołam pojąć, coś zupełnie magicznego. Dziewczynka przejechała palcem wskazującym lekko po tynku poniemieckiego budynku, ciągnącego się miast ogrodzenia wzdłuż głuchej zatoki podwórza, i pozostawiła w tym tynku trwały ślad, trwałą ryskę. Nie wiedziałem, jak tego dokonała. Pewnie była to skaza, której wcześniej nie zauważyłem, po jakimś pojeździe mechanicznym, na przykład ciągniku, który zwyczajnie zawadził o ów delikatny mur. Niemniej nie miałem jasności, co do pochodzenia owego wyszczerbienia. I sądziłem i po dziś dzień sądzę, że Basia tego dnia posłużyła się jakąś przedziwną mocą niewieścią, której tajniki zdołała w sposób cudowny posiąść. Bo kobiety i dziewczynki zresztą też znają się na różnych sztuczkach, na których my, faceci zwyczajnie się nie znamy i nigdy nie poznamy.

Koniec

Komentarze

Ktoś mi tu coś napisze? Jakieś uwagi, refleksje, może literówki? Z góry dziękuję! M :-)

Jej, Maćku! Ależ Ty jesteś niecierpliwy. ;)

 

Kolejny powrót do czasów minionych, mających dla Ciebie, co wyłazi z każdego zdania, ogromne znaczenie. Była to przeszłość szczęśliwa, sielska i anielska, i chyba dlatego warta pisania o niej.

Zastanawiam się, Maćku, czy Twoje wspomnienia wiążą się tylko z latem w Racławicach? Przecież wspominasz szkołę, a to znaczy, że musiałeś tam spędzać i pozostałe pory roku. Zdaję sobie sprawę, że czas wakacji wyjątkowo sprzyja zabawom, ale czy wiosna, jesień i zima niczym nie zaznaczyły się w Twojej pamięci?

Każda z czterech gawęd opowiada o innym etapie dzieciństwa, ale wszystkie przeczytałam z jednakową przyjemnością. W dodatku każda z nich przywołała własne wspomnienia i wzruszenia z czasów, które już nie wrócą.

 

Ba­bi­ca nie za­mie­rza­ła być wcale gor­sza… ―> Literówka.

 

i świer­go­ta­ły ra­do­śnie ptasz­ki, sło­wi­ki, kosy, czy­ży­ki… ―> Czy w ogrodzie świergotały ptaszki, a poza nimi także słowiki, kosy i czyżyki? W takim razie kim są słowiki, kosy i czyżyki? ;)

Proponuję: …i świer­go­ta­ły ra­do­śnie sło­wi­ki, kosy, czy­ży­ki… Lub: …i świer­go­ta­ły ra­do­śnie ptasz­ki: sło­wi­ki, kosy, czy­ży­ki

 

oraz mi­secz­kę na owoce i owo­co­we od­pa­dy. ―> Skoro były owoce i odpady, to chyba były tam: …oraz mi­secz­ki na owoce i owo­co­we od­pa­dy.

 

Te ostat­nie po­do­ba­ły mi się naj­wię­cej, gdyż były naj­rzad­sze, a przez to naj­bar­dziej po­żą­da­ne. ―> Te ostat­nie po­do­ba­ły mi się najbardziej, gdyż były naj­rzad­sze, a przez to szczególnie po­żą­da­ne.

Za SJP PWN: więcej 1. stopień wyższy od dużo lub od wiele, np. Więcej teraz podróżował.

 

po ja­kimś po­jeź­dzie me­cha­nicz­ny, przy­cze­pie albo cią­gni­ku… ―> Literówka.

 

Nie­mniej nie mia­łem ja­sno­ści, co do po­cho­dze­nia owego uszczerb­ku. ―> Nie­mniej nie mia­łem ja­sno­ści, co do po­cho­dze­nia owego wyszczerbienia/ owej rysy.

Za SJP PWN: uszczerbek «poniesiona szkoda»

 

O tym, jak ba­wi­łem się w chał-cha­ła ―> Maćku, sam wiesz najlepiej, w co się bawiłeś, ale czy nie powinno być: O tym, jak ba­wi­łem się w hau-ha­ua

Za SJP PWN: hau «dźwięk wydawany przez szczekającego psa»

 

Za nie­dłu­go przej­dzie tu mój ko­le­ga… ―> Literówka.

 

roz­par­łem się na zło­żo­nej w pół wer­sal­ce… ―> Czy wersalka nie była złożona do końca, czy może miało być: …roz­par­łem się na zło­żo­nej wer­sal­ce

http://portalwiedzy.onet.pl/141563,,,,w_pol_wpol,haslo.html

 

ba­wi­li­śmy i też w chał-cha­ła, ale to było co in­ne­go. ―> …ba­wi­li­śmy i też w hau-ha­ua, ale to było co in­ne­go.

 

le­ża­ła ster­ta po­roz­rzu­ca­nych ubrać… ―> Literówka.

 

A on nic, tylko po­chli­pu­je. ―> A on nic, tylko po­chłeptu­je.

Za SJP PWN: pochlipywać pot. «popłakać żałośnie od czasu do czasu, cicho wzdychając»

 

Po­miesz­cze­nie po­sia­da­ło nie­za­leż­ne wej­ście… ―> Pomieszczenie nie może niczego posiadać.

Może: Do pomieszczenia prowadziło oddzielne wejście

 

że w po­nie­miec­kich ku­frach na zbo­rze… ―> …że w po­nie­miec­kich ku­frach na zbo­że

Maćku! Bój się bogów!!!

 

dawał się for­mu­ło­wać po czę­ści za po­mo­cą dłoni… ―> Dłonią nie da się niczego formułować.

Pewnie miało być: …dawał się for­mo­wać po czę­ści za po­mo­cą dłoni

 

Sie­dzia­łem w ko­ro­nach drzew. ―> Czy siedział jednocześnie w kilku koronach? Czy może: Sie­dzia­łem w ko­ro­nie drzewa.

 

skoń­czy­ły się wa­ka­cje, a co za tym idzie – także i okres urlo­po­wy. ―> Dwa grzybki w barszczyku.

Wystarczy: …skoń­czy­ły się wa­ka­cje, a co za tym idzie – także okres urlo­po­wy.

 

Wła­ści­ciel z pod­krę­co­nym do góry wą­si­kiem i uśmie­chem przy­kle­jo­nym na stałe ni­czym bu­ta­pre­nem szczygł panów… ―> Czy tu aby nie miało być: strzygł panów

 

Na nic się jed­nak zdały la­ry­szo­we prze­pro­si­ny… ―> Na nic się jed­nak zdały La­ry­szo­we prze­pro­si­ny

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Maćku! Bój się bogów!!!

Oj, boję się, boję. :-) I widzisz sama, że bez Ciebie ani rusz (ani nawet róż). Tak więc można przyjąć, że te teksty piszemy poniekąd wspólnie.

A odpowiadając na Twoje pytanie, Reg, akcja jednego z opowiadań ma miejsce w Racławicach podczas trwania roku szkolnego, co najmniej dwa “dzieją się” latem i myślę, że nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa, jeśli chodzi o cykl “Łatwych utworów”. Resztę, czyli kolejne odsłony wspomnień z życia na wsi, się po prostu dopisze, z czasem i tak na spokojnie.

Cieszę się, że czytałaś z przyjemnością, ja z przyjemnością donoszę, że usterki poprawiłem, zresztą dzięki Tobie, za co bardzo, a bardzo, a bardzo, a bardzo… dziękuję. :-)) 

Tak więc można przyjąć, że te teksty piszemy poniekąd wspólnie.

O nie, Maćku! W takie byki to ja się nie dam wrobić! I niech wszystko pozostanie jak dotychczas – Ty piszesz, ja robię łapanki. ;)

 

Radością napawa mnie Twoje wyznanie, że jeszcze nie powiedziałeś ostatniego słowa, że obiecujesz jeszcze wiele dopowiadań. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Obiecuję jeszcze wiele dopowiadań i kontynuację cyklu “Łatwych utworów”, ale póki co to zrobię sobie przerwę, a w ramach przerwy rozważę stworzenie komedii kryminalnej z elementami bizarro fiction w stylu rosyjskim. Słowem: muszę wystrzelić się daleko, daleko w kosmos i na chwilę zmienić język oraz sposób opowiadania, by potem ze wzmożoną siłą i energią (kosmiczną) kontynuować te proste (proste, ale wcale nie takie znowu łatwe do napisania) utwory. Albowiem pisanie w sposób prosty i ogólnie przystępny jest wielką sztuką oczywiście. Dzięki raz jeszcze! ;-)  

Zaintrygowałeś mnie, Maćku, ale cóż… Pozostaje mi tylko uzbroić się w cierpliwość. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ktoś ma jeszcze jakieś uwagi. Każda wskazówka na wagę złota! Z góry dzięki!

Hmmm, mnie te historyjki nie przekonały.

Pierwsze opko: IMO, za mało fantastyki. Fabuła też szału nie robi – babcia obiera jabłka i plotkuje z sąsiadką, do narratora przyszła koleżanka, która na odchodnym podrapała ścianę.

Z drugim podobnie – fantastyki jakby trochę więcej, ale za to fabuły chyba mniej.

Z następnymi jest w sumie tak samo. Mnie się nie wydaje, że każde wydarzenie z dzieciństwa powinno zostać przelane na papier. Coś, co było wyjątkowe, kiedyśmy to przeżywali, dla innych ludzi może okazać się nieciekawe. No, dzieci się bawią, łażą po drzewach… Też to robiłam.

Gawędziarski styl fajny, ale dobrze by było mieć o czym opowiadać…

A może to moja niechęć do obyczajówki wyłazi.

Babska logika rządzi!

A mnie się podobało, w każdej miniaturce jest coś fajnego. Opowiadasz historyjki ze swojego dzieciństwa, a jednocześnie mówisz o tym, jak widzisz świat teraz. Jest to oczywiście z pewnym przymróżeniem oka – kobiety znają się na różnych sztuczkach – ale mnie się podoba. Cieszę się, że tym razem skupiasz się na ludziach, miejsca są fajne, ale ludzie mimo wszystko ciekawsi. Czekam na więcej i daję kliczka. :)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Lubię takie klimaty, więc historie wciągnęły mnie niesamowicie. Relizm bardzo magiczny ukazujący zwykłe rzeczy w niezwykły sposób.

Dzięki i za kliczki, i za komentarze. :-)

@ Finkla, masz rację, poszedłem tym razem mocno w stronę obyczajówki, którą można lubić (albo i nie). I nic dziwnego, skoro teraz na tapecie jest u mnie Hrabal (realizm podrasowany, magiczny), Hłasko (realizm i fatalizm) no i Himilsbach (jakiś chyba hiperrealizm czy jak to nazwać?). I właśnie ten ostatni fascynuje mnie najbardziej. Mogę przedstawić co najmniej dwa cytaty, w których pokażę, że słynny aktor, pisarz i scenarzysta potrafił opisywać rzeczywistość zarówno w sposób fantastyczny, fenomenalny, jak i zupełnie nieudolny lub niedbały. Ta mimo wszystko fascynująca postać zainspirowała mnie do stworzenia “Łatwych utworów”.

@ Bardzo się cieszę, Irka, i obiecuję więcej podobnych historyjek. :-)

@ Starałem się, jak mogłem. I cieszy mnie, że to dostrzegłeś, choć nasze dzieciństwa to zapewne dwie różne dekady i całkiem różne bajki (czyżby nick Zygfryd89 wskazywał na rocznik 1989?).

O, no to rzuć tymi cytatami. Ja kojarzę tylko jeden, ten o nauce angielskiego. ;-)

Babska logika rządzi!

Kurcze, podobało mi się:) Piękne opowieści. Rzeczywiście hrabalowe troszkę. Bardzo potoczyście piszesz i chyba najbardziej lubię, kiedy wplatasz do nich muzykę, kompozytorów, instrumenty. Masz ucho do słów:) 

Poczytywałam ostatnio opowiadania ze zbiorku “To taka piękna żałoba”, ten chłopiec z tatuażem na piersi mnie rozczulił, albo stryj, albo “Opowiastki o motorniczym tramwaju”. Takie soczyste, i Twoje takimi są. Kiedy je porównuję, to myślę sobie, ale nie wiem, czy mam rację, że tam, u niego mamy pewien napęd, u Ciebie jest zawiązanie, opis i zakończenie. Jakby nie ma czegoś, co napędzałoby opowieść, gdyby rozpatrywać je jako krótkie formy.

Naturalnie zwrócę się o klika za piękny język, stylizację.

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

No cóż, Asylum, te hrabalowe są po prostu lepsze od moich, i stąd być jakieś samonakręcanie się “Takiej pięknej żałoby”. Człowiek ma wrażenie, że wszystko, co czeski pisarz przeżywał układało się od razu w słowo pisane, w gotową opowieść. Dzięki wielkie i za dobre słowo, i za kliczek!

Okej, Finkla, chodziło mi o te dwa fragmenty ze zbioru “Łzy sołtysa i inne opowiadania”. Pierwszy zawiera mnóstwo powtórzeń, o wiele za wiele, jak na mój gust, a brzmi tak:

W nocy zaczął siąpić drobny deszcz. Tego dnia w celi było ciemniej niż w słoneczne dni. Przez kosz, zawieszony za kratami do wewnątrz, wpadało niewiele dziennego światła i dlatego zapalono światło. Po zasłaniu łóżek i porannej toalecie w milczeniu oczekiwali na apel, a potem na śniadanie. Dla Borysa był to ostatni apel przed opuszczeniem wiezienia. Po śniadaniu otworzono cele i wszyscy z oddziału wyszli na korytarz, ustawili się w dwójki, przyszli strażnicy i poprowadzili ich do warsztatów. W celi pozostał jedynie Borys. Spakował bez pośpiechu swoje rzeczy w koc i cierpliwie czekał, aż oddziałowy przyjdzie po niego. Przyszedł około południa.

Drugi fragment jest zdecydowanie lepszy (wiem, wiem, to rzecz gustu):

No więc siedzę ja ubrana jak się patrzy, jakichś trzech palantów, których nie znam, pewien znany reżyser z żoną i jakieś dwie początkujące damulki. Siedzimy w hallu dla gości hotelowych. Panowie małymi łyczkami z namaszcze­niem sączą harcerzyki, pani reżyserowa i damulki siorbią groszek, a ja jak zwykle fula z butelki. Cholernie nie lubię pić ze szklanki. Rozmowa toczy się jak młyńskie koło. Z ga­duły, zamiast sypać się pszenna mąka, z której byłby chleb, sypią się otręby, których i świnie nie chciałyby zeżreć. Je­stem pustecka, a napiłabym się czegoś. Damulki łącznie z żoną pana reżysera popijają kawusię, ujmują delikatnie dwoma paluszkami kruche uszko porcelanowej filiżanki, przy czym mały palec kokieteryjnie unoszą ku górze. „Nic – wyrzucam sobie – Sroka, miej się na baczności. Popadłaś w sfery wyższego towarzystwa. Sroka, wpadłaś między wrony, musisz krakać jak i one." Wszyscy zajęci są drętwą gadką, nikt na mnie nie zwraca najmniejszej uwagi. Nagle naszła mnie myśl, żeby podbechtać to wysokie konsylium. Niby od niechcenia powiadam tak, aby wszyscy słyszeli:

– Postanowiłam pisać pamiętnik, oczywiście, że nie od dnia dzisiejszego ani też od jutra, ale zamierzam się­gnąć pamięcią kilka lat wstecz. To jest mniej więcej od piętnastego roku mojego życia. Podobno największym walorem wszystkich napisanych pamiętników jest ich szcze­rość. Pewien redaktor obiecał poprawić to, co napiszę i umoż­liwić druk odcinkami w swojej gazecie. Kiedy opowiedzia­łam mu w skrócie moje życie, gorąco zaczął mnie nama­wiać, żebym zaczęła pisać, że będzie to rewelacja, jeżeli już nie w skali krajowej, to przynajmniej w granicach naszego miasta. „Będzie to kij wsadzony w mrowisko" -tak się wyraził.

Reżyser przerwał machlojki ze swoimi kompanami, i spojrzał na mnie uważnie, potem uśmiechnął się i niepew­nie powiedział:

– A to byłoby zabawne.

– Jak dla kogo – odparowałam i spojrzałam wymow­nie na żonę reżysera. Jeżeli będę miała dość odwagi i napi­szę wszystko tak, jak myślę, ze wszystkimi szczegółami, to jak amen w pacierzu mój pamiętnik będzie podstawą do kilkudziesięciu rozwodów, a może nawet ktoś zrobi z tego scenariusz do filmu; reżyserowi zrzedła mina. 

Hmmm. Pierwszy nudny, drugi ciekawszy, ze względu na stylizację. I bohaterka ma pazur. IMO, oczywiście.

Babska logika rządzi!

Oj, ma pazur, ma. Właściwie na jej barwnych monologach (gdzieniegdzie są to monologi, a gdzie indziej fragmenty rozmowy) stoi całe opowiadanie pt. “Sroka”. Ale oczywiście fantastyki tu nie ma, jest tylko rzeczywistość, szara, bura, lumpenproletariacka, czyli taka, z jaką Himilsbach miał do czynienia na co dzień.  

No, właśnie ten cytat kojarzyłam. :-)

Babska logika rządzi!

Maćku, lepsze – gorsze? Ja Ci piszę, że on rozwija opowieść, a Ty mi na to, że On lepszy i się same nakręcają. Wydarzenia zmuszają bohatera do działania, stąd to nakręcanie. W Twoich czterech jest pierwszy impuls – ok, a dalej… opis i koniec.

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Wydarzenia zmuszają bohatera do działania, stąd to nakręcanie.

Zgadzam się z Tobą w stu procentach. A czy zwróciłaś uwagę na sposób konstruowania zdań? U Hrabala jest mnóstwo długich wypowiedzeń, które mimo długości czyta się lekko i potoczyście. Nie chodzi o to, by starać się ów styl podrobić, ale może warto zdać sobie sprawę z tego, w jaki sposób czeski pisarz czaruje słowem. Może dwa przykłady:

Wybiegłem ze szkoły wprost na wybrzeże, gdzie w niewielkiej przystani stały barki z

piaskiem, łodzie, z których piaskarz wywoził na taczkach piasek po wybiegającej z brzucha

barki desce.

Hrabalowe zdania może nie tyle zdają się nie mieć końca, co sprawiają wrażenie wypowiadanych w ekscytacji, redundantnych pod względem zawartości informacji. Czasem mistrz powtarza w trakcie wypowiedzi to, od czego zaczynał, co stwarza wrażenie spontaniczności i dziecięcej żarliwości:

Podniosłem wzrok i wpatrywałem się w oczy świętego Antoniego, który uśmiechał się

do mnie, trzymał w ręku białą lilię i nic nie miał przeciwko temu, uśmiechał się tylko.

Taki dajmy na to Bruno Schulz pisał w całkiem odmienny sposób. Naprzód pojawiało się jądro wypowiedzi, a następnie szereg dopowiedzeń, uściśleń, doprecyzowań, jak np. o, tutaj:

Przez ciemne mieszkanie na pierwszym piętrze kamienicy w rynku przechodziło co dzień na

wskroś całe wielkie lato: cisza drgających słojów powietrznych, kwadraty blasku śniące

żarliwy swój sen na podłodze; melodia katarynki, dobyta z najgłębszej złotej żyły dnia; dwa,

trzy takty refrenu, granego gdzieś na fortepianie, wciąż na nowo, mdlejące w słońcu na

białych trotuarach, zagubione w ogniu dnia głębokiego.

A każde takie dookreślenie brzmi słabiej i ciszej. Zdanie jest więc zbudowane na zasadzie diminuendo jeśli idzie o ekspresję i dynamikę. Nie jestem polonistą i specem od języka polskiego (ani zresztą żadnego innego), ale czuję muzycznego bluesa, jeśli wiesz, co mam na myśli, Asylum. Przepraszam, że się trochę rozpisałem. ;-)  

 

A zwróciłam, zwróciłam, a że czułeś bluesa też, wciągnęło mnie to zresztą w świat Twojego pierwszego opowiadania, które przeczytałam na NF. A było to, czekaj ,muszę poszukać, a tutaj ciężko się to robi, ale znajdę. Chwileczkę! a było to:

https://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/21504

Dobrze, że się rozpisałeś, i tak, to jest ten blues.

Ło, Jezu, ale żeś to pięknie opisał. Ja potrafiłabym tylko zobaczyć, no może jeszcze poczuć na języku, gdybym miała zdecydować, jest li na miękko, czy twardo to jajko na śniadanie. A jakbyś się pytał – niepytany, to preferuję zawsze na miękko:)

 

A może już bardziej poważnie, bądź inaczej, to kocham obu Schulza i Hrabala. Niestety, miłością nieodwzajemnioną xd Może to i lepiej, kolejna koncepcja xd.

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

No dobrze, a odkładając tematy literackie na bok, ależ mi zrobiłaś cholerną ochotę na jajka na miękko, a niech to! ;-)

One są najlepsiejsze xd

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

:-)

O, znalazłam tekst Maćka, któremu brakuje jednego bibliotecznego kliczka… To klikam :) Mnie sie podobało, jak pewnie wiesz, bardzo lubie Twój sposób pisania. Oryginalny i magiczny. Tym razem też się nie zawiodłam :)

Strasznie dziękuję, Katiu, i za kliknięcie, i chyba nawet bardziej za ciepłe słowa, które dla mnie wiele znaczą, zwłaszcza, że pochodzą od osoby – uwaga, będę się podlizywał – która sama potrafi pisać, opowiadać, malować słowem, manifestować emocje, a na dodatek tworzy wspaniałe grafiki, czyli rzecz dla mnie kompletnie, ale to kompletnie niedostępną. Pomyśleć, że kiedyś rysowałem. Naprawdę! Swą przygodę z rysowaniem zakończyłem w przedszkolu albo raczej na początku podstawówki, dawno, dawno temu. Sztuka jest sprawą wspaniałą, gorzej, że kompletnie niedocenianą. Współcześnie liczy się utylitaryzm sprzężony z innowacyjnością (Boże, jak ja nie cierpię tego słowa, przykładu nowomowy progresistów i piewców tak zwanego postępu). W związku z tym takie silne twórcze osobowości, do których z całą pewnością zalicza się i Twoja, trochę się chyba marnują. Nie wiem, czy się ze mną zgodzisz? Serdecznie pozdrawiam! M :-)

Maćku – bardzo dziękuję za miłe słowa smiley A odnośnie sztuki, cóż, rzeczywiście zostałam wrzucona między zębate koła, jak to określiłeś utylitaryzmu sprzężonego z innowacyjnością, ale… Dla mnie pisanie i rysunek to przede wszystkim hobby i ucieczka przed “wewnętrznymi demonami” ;)

Tak czy inaczej, jeszcze raz bardzo dziękuję i życzę miłego wieczoru :)

Wewnętrzne demony, zabrzmiało groźnie i ciekawie. ;-) 

Nowa Fantastyka