- Opowiadanie: croom.ps - Lilith

Lilith

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Lilith

Czuję się paskudnie. Jestem głodna i spragniona, a moją klatkę piersiową wypełnia przenikliwy ból, podchodzący do gardła. Oczy mam podkrążone; nie spałam od dwóch nocy – czy zaczynam widzieć wyimaginowane rzeczy?

Nie, te dwa czerwone ogniki krążyły za mną od samego początku, tego jestem pewna. Patrzę na nie, a one zamierają w bezruchu. Zawsze w cieniu, zawsze za moimi plecami. Przerażały mnie, jednak teraz są mi obojętne – skoro nieszkodliwe.

Moja pochodnia jeszcze płonie jasno i daje mi ciepło w tym zimnym, ciemnym i wilgotnym lesie. Staram się nie myśleć o tym, co będzie, kiedy zacznie wygasać. Prawie ją upuszczam, gdy moja stopa staje przez przypadek na ogonie węża. Ten syczy na mnie wściekle i ucieka w mrok.

Powoli tracę nadzieję. Umrę tutaj, sama – i nikt mnie nie znajdzie, bo nikt nigdy tu nie przychodzi. Moja dusza będzie się błąkać po tej kniei, czekając na pochowanie szczątków. Na próżne.

Wtedy słyszę oddech. Wolny, spokojny i charczący – ale co najważniejsze, lodowaty. Do szpiku kości. Przechodzi mnie dreszcz zimna, strachu i ekscytacji; roztrzęsiona stawiam ostrożnie kolejne kroki w kierunku, z którego dobiegł ten odgłos. To tutaj. O tym mówiła völva.

Nie tracę czasu na skradanie się; moją pochodnię w tej ciemnicy widać chyba nawet z drugiego końca lasu. Jest coraz chłodniej, przysuwam ją więc bliżej siebie. Wkrótce pod butami trzeszczy mi śnieg, a zamrożone paprocie łamią się, gdy przez nie przechodzę. Tutaj już nie ma węży. Nawet czerwone ogniki zostały w tyle, obserwując mnie z daleka.

Serce wręcz wyskakuje mi z piersi, kiedy dostrzegam osadzone w czerni nocy wielkie, białe oczy. Nie mają tęczówek ani źrenic, są jak dwa księżyce w pełni. Zwracają się w moją stronę, ale równie dobrze mogą mnie nie widzieć; ich spojrzenie jest puste.

Rzucam trochę światła pochodni w stronę ślepiów i ukazuje mi się istota z lodu. Jej kończyny są przymarznięte do korpusu, który z kolei pochłania kilka drzew. W miarę, jak się zbliżam, głowa z sopli lodu odrywa się od barków, ukazując popękaną szyję – i pochyla się w dół, ku mnie.

– Szukam Jabłoni – mówię do lodostwora, chociaż dokładnie ją widzę uwięzioną w jego ciele. Gram na zwłokę; muszę coś wymyślić, aby się do niej dostać.

– Tak… – przebiega mnie kolejny dreszcz. Głos brzmi jak łamane kry, jak echo na lodowym jeziorze. – Tak przeczuwałem. Jabłoń jest tutaj, ale całkowicie zmarznięta. Wątpię, żeby miała jakieś owoce.

Momentalnie czuję w sobie falę gniewu; lodostwór może mieć rację. I tyle wysiłku po to, żeby jakiś odmieniec to zniweczył? Staram się jednak rozegrać to na spokojnie. W starciu z takim monstrum słowo jest moim największym orężem… jak na razie.

– Muszę to sprawdzić. Wódz wioski wysłał mnie po wszystkie owoce, jakie obrodziły tego lata.

– Czy nie jest bynajmniej za wcześnie na dojrzewanie owoców jabłoni?

– Taka odmiana. Szybciej dojrzewa.

Białe oczy patrzą na mnie i przeze mnie jednocześnie, rzucając mocny poblask wokół. Stoję w bezruchu, widząc, że lodostwór się namyśla.

– Cóż – zaczyna, a z jego czarnej gardzieli wypływa obłok mrozu – racja. Możesz poświecić swoją pochodnią i zobaczyć, czy są jakieś owoce – tylko uważaj na ten ogień – ale i tak nie będę mógł ci pozwolić ich zerwać.

– Ludzie w mojej wiosce głodują – kłamię, podchodząc do Jabłoni uwięzionej w lodzie. – Nie mogę wrócić z pustymi rękoma.

Wypatruję nerwowo chociaż jednego Owocu, ale w tej ciemności niewiele da się dostrzec, zważając na blokującą mnie przezroczystą ścianę. Światło łuczywa odbija się od tafli lodu.

– To by nie zaspokoiło ich głodu.

– Nie?

Widzę. Widzę Owoc. Od środka wypełnia mnie znajome, gorące uczucie i już wiem, że nie opuści mnie aż do momentu, kiedy zostanie zaspokojone. Muszę. Mieć. Nie mogę się skupić na niczym innym, puszczam więc cały monolog odmieńca mimo uszu.

– Nie… Musisz wiedzieć, że byli tu już ludzie przed tobą. Tacy jak ty, z malowanymi twarzami i wściekłymi oczami. Próbowałem ich powstrzymać, każdego z osobna… lecz nie słuchali mnie. Wtedy jeszcze nie pochłonąłem tej Jabłoni, więc bez przeszkód mogli zerwać Owoce. Jeden z nich… był tak zuchwały, że zerwał wszystkie, jakie znalazł i zjadł je na moich oczach. Nie mogłem nic zrobić… tylko słuchałem jego krzyków. Czasami jeszcze go widzę. Doprawdy, nie rozumiem, czym ta Jabłoń tak przyciąga was, ludzi.

– Głód to nie jest coś, czego chciałbyś zaznać, lodostworze – mówię, wyłapując z jego paplaniny tylko ostatnie zdanie.

– Lodostworze? Nikt mnie tak nigdy nie nazwał… zawsze byłem bezimienny. – Jego głos wydaje się już nie być tak zimny.

Cofam się i patrzę w jego wielkie, białe oczy.

– Völva mówiła o tobie. Że jesteś wielki, potężny i mądry. Dziwne, że nie ma o tobie wpisu w naszym bestiariuszu. Kiedy wrócę, na pewno cię opiszę.

– Być może nie ma o mnie żadnego wpisu, bo nikt nie wracał do wioski po zerwaniu Owocu… a każdy, kto mnie widział, przychodził właśnie do Jabłoni. Jeżeli potrzebujesz jakichś informacji, z chęcią ci ich udzielę. Czy myślisz, że po wpisaniu mnie do bestiariusza ktoś… się mną zainteresuje?

– Na pewno. Myślę, że ta Jabłoń to nic w porównaniu z tobą. – Nie wiem, czy to moja wyobraźnia, czy oczy lodostwora świecą jaśniej. – Po pierwsze, chciałabym usłyszeć twój najgłośniejszy ryk – jego siła to ważny wyznacznik… ogólnej siły.

Przez chwilę mam wrażenie, że potwór nabiera jakichś podejrzeń, jednak kiedy zasysa powietrze, już wiem, że zaraz rozbrzmi odgłos samej zimy.

I nagle stoję w samym środku zamieci, atakuje mnie wiatr, któremu towarzyszy dźwięk łamania tysiąca kier. Jest mi zimno, przeraźliwie zimno. Osłaniam swoim ciałem pochodnię, stając tyłem do lodostwora. Kiedy czuję, że zamieć słabnie, odwracam się z powrotem do monstrum i obserwuję. W końcu brakuje mu tchu; wtedy wrzucam moją pochodnię do jego jeszcze otwartej szeroko gardzieli.

Zaczyna się krztusić, próbuje wypluć łuczywo. Wije się w konwulsjach, podczas gdy ogień roztapia go od środka. Jego oczy patrzą na mnie zdziwione, gasnąc. Jego tors topnieje; niedługo potem zostaje z niego wielka kałuża, w którą z pluskiem wpada głowa. Wtedy oczy giną w ciemności. Wszystko ginie w ciemności; pochodnia zgasła.

Stoję w kompletnej ciszy, zakłócanej jedynie przez miarowe kapanie wody. Wszystkie nocne zwierzęta zamierają, będąc świadkami mojego dzieła. Nawet drzewa przestają szumieć.

Idę po omacku w kierunku Jabłoni. Była tutaj, niedaleko. Pamiętam. Wokół jeszcze panuje chłód, jednak mnie ogrzewa pożądanie. Czuję je przy każdym kroku. Coś uderza o ziemię, to pewnie Owoc, już dojrzały. Gdy moja dłoń natyka się na niego w ciemności, wręcz wydaję z siebie jęk ekstazy. Zjadam go w całości od razu, nie zważając na to, że jest jeszcze zimny, nie do końca rozmrożony.

Jego słodycz przejmuje mnie; już nie czuję głodu, pragnienia, ani bólu. W końcu wszystko jest dobrze, tak, jak być powinno. Kładę się na wilgotnej trawie i zamykam oczy. Strach również mnie opuścił, nie przeraża mnie więc ta nieprzenikniona ciemność, w której tkwię. To jest teraz… nieważne.

Trwa to zaledwie kilka chwil. Wszystko nagle podchodzi mi do gardła; zrywam się na równe nogi i wstrząsają mną takie same konwulsje, jak niedawno lodostwora. Stoję chwiejnie, robi mi się słabo. Chcę to z siebie wyrzucić, ale nie mogę. Zgięta w pół, dotykam dwoma palcami moich migdałków, aby przyspieszyć wymioty i mieć to za sobą. Nic. Jest tylko gorzej. Mam wrażenie, jakby owoc pęczniał i miał mnie rozerwać od środka.

– Cóż, chyba nie był pierwszej świeżości – słyszę rozbawiony kobiecy głos z ciemności.

Staram się wyprostować, ale przeszywa mnie kłujący ból w brzuchu. W efekcie podnoszę tylko głowę i patrzę w kierunku, z którego dobiegły te słowa. Widzę dwa czerwone ogniki.

– Biedactwo, zatruło się jabłuszkiem. – Ogniki są teraz bliżej. – Wy wszyscy jesteście tacy sami. Ślepi niewolnicy pragnienia. Twoi bracia i siostry polegli tutaj przed tobą, dokładnie w ten sam sposób… z jedną różnicą. Ty zabiłaś niewinne stworzenie, bo stało ci na drodze. Ostrzegało cię nawet przed konsekwencjami zjedzenia owocu… ale to nie było dla ciebie istotne. Mam rację? Tak. Ale mogę ci pomóc.

– W jaki sposób? – wykrztuszam z siebie.

– Dając ci kolejny Owoc. To twoje jedyne wyjście, jeżeli chcesz przetrwać noc. – Ogniki milkną, czekając na moją reakcję.

Ból wciąż się pogłębia, doprowadzając mnie do granic wytrzymałości. Tak, to moje jedyne wyjście. Bez tego nie dam rady.

– Zaprowadzę cię do niego. – Głos jest teraz niezwykle łagodny, jakby należał do kogoś innego. – Mamy tylko jeden problem. Nie widzisz w ciemności, a ja nie mogę cię trzymać za rękę. Musimy zawrzeć więź krwi; wtedy noc już nie będzie miała przed tobą żadnych tajemnic, tak samo jak przede mną.

Zrobiłabym wszystko, żeby zyskać Owoc – tylko nie to. Wiem już, kto stoi obok mnie. Nagle łapie mnie przerażenie tak silne, że adrenalina prostuje moje ciało do pionu i zapominam o bólu.

Biegnę więc przed siebie. Być może mój los jest już przesądzony i nie ma to większego sensu, ale nie myślę o tym. Przepełnia mnie jedynie zwierzęcy strach. Muszę uciekać. Nie wiem, dokąd; moje oczy nie widzą nic ponad czerń nocy. Czuję na ramieniu ślady po szponach, które chciały mnie przed chwilą zatrzymać. Zapach krwi znaczy moją drogę ucieczki.

Obracam głowę, wciąż biegnąc. Mimo, że ogniki zniknęły, słyszę, jak za mną idzie. Nie spieszy się. Pewnie jest przekonana, że prędzej czy później i tak mnie dogoni. Pewnie tak będzie, tym bardziej, że właśnie upadam, potykając się o wystający korzeń.

Szybko wstaję, robiąc mnóstwo hałasu. Kontynuuję tę mizerną ucieczkę, wciąż wpadając na drzewa, utykając w zaroślach, zawadzając o głazy i inne przeszkody. Kiedy mnie złapie? Kiedy znudzi jej się gra w łowcę i zwierzynę? Nie słyszę już za sobą żadnych odgłosów; chyba chce mnie zaatakować z zaskoczenia.

Wtedy widzę przed sobą poświatę, która zarysowuje pojedyncze drzewa. Za nimi widnieją pnie i orientuję się, że dotarłam do niedawno wyciętej polany. Wybiegam na nią i po policzkach spływają mi łzy otuchy, kiedy staję w świetle księżyca.

Z ciemności w ślad za mną wychyla się ona. Ma zamknięte oczy, a jej ruchy są bezszelestne. Gdyby nie księżyc, nie dałabym rady jej ani usłyszeć, ani zobaczyć tych czerwonych ogników w ślepiach. Ma kształtne, kobiece ciało i młodą twarz, ale jednocześnie stanowi profanację piękna. Z jej łysej głowy wyrastają baranie rogi, jej ostre zęby szczerzą się w nieprzyjaznym grymasie, a palce zakańczają błyszczące od krwi szpony. To ona, Lilith we własnej osobie.

Powoli, ostrożnie i zgrabnie niczym kot, Lilith idzie w moją stronę. Nie dostrzegła, że jest na polanie i że ją widzę, bo dalej ma zamknięte oczy. Nie chcę jej wyprowadzać z błędu; zyskuję w ten sposób trochę przewagi. W którą stronę uciekać? Rozglądam się po polanie.

Na drugim jej końcu coś błysnęło zimnym światłem. Siekiera na pniu. Nie, nie będę uciekać. Podnoszę kamień i rzucam nim w zarośla obok, aby zdezorientować demona, a sama przeskakuję – najciszej jak umiem – po pniach w stronę pozostawionego narzędzia.

Ryk wściekłości rozrywa ciszę. Lilith otwiera oczy i widzę w nich z daleka płonącą czerwień. Zaczyna biec ku mnie na czterech kończynach, charcząc z gniewu. Rzucam się pędem w stronę siekiery i rozpaczliwie próbuję ją wyrwać z pnia, ale za mocno w nim utkwiła.

Grymas na twarzy demona ustępuje miejsca rozbawieniu, kiedy widzi mój wysiłek. Zatrzymuje się tuż przy mnie i staje na dwóch nogach.

– Jesteś najzabawniejsza z nich wszystkich. Szkoda, że nie możemy się pobawić trochę dłużej.

Nie puszczam trzonka, ale już nie próbuję wydobyć siekiery.

– Dużo ich było? Dużo ludzi się w ten sposób pozbyłaś?

Lilith parska śmiechem.

– Chciałabym się pochwalić, ale jesteś pierwsza. Jest nas więcej i każdy ma swojego człowieka. Ty jesteś przypisana właśnie mi. Już za chwilę nie będzie ani ty ani ja: tylko my. – Robi nacięcie pazurem na wnętrzu swojej dłoni i wyciąga ją ku mojemu zranionemu ramieniu. – Musimy tylko zawrzeć więź krwi, to wszystko. Potrzebujesz mnie. Nie broń się, będzie dobrze. Pomyśl tylko, ile razem możemy osiągnąć.

W międzyczasie udaje mi się nieco poluzować ostrze. Impuls strachu i gniewu przeszywa mnie, kiedy czuję przy skórze gorąco dłoni Lilith. Wyrywam z całej siły toporek z pnia i tnę nim poziomo. Ostrze przejeżdża wzdłuż jej brzucha, a ona, zdziwiona, łapie się za niego i pluje na mnie krwią. Nie czekam na reakcję. Podnoszę obuch znowu, celując w głowę.

Tym razem się uchyla. Widzę po jej oczach, jak bardzo ją rozzłościłam. Odchodzi kilka kroków w tył; przygotowuje się do szarży. Krąży wokół mnie, czekając na odpowiedni moment.

Zastyga w bezruchu i wiem, że to moja ostatnia szansa. Odrywa nogę od ziemi, ale nic więcej już nie robi, kiedy rzucona przeze mnie siekiera wbija się w jej twarz. Patrzę z niedowierzaniem. Trafiłam.

Pada na ziemię, podczas gdy mnie znowu łapią konwulsje. Mój żołądek się kurczy i wypycha mi przez gardło wszystko, co w sobie miałam, aż do ostatniej kropli żółci. Pusta w środku i wycieńczona, w końcu tracę przytomność.

***

Rano obudził mnie śpiew ptaków i gorzki posmak w ustach. Przetrwałam noc i tym samym przeszłam próbę, którą wyznaczył mi wcześniej wódz wioski. Wchodząc do lasu nie wiedziałam, na czym dokładnie miała ona polegać; jednak gdy zobaczyłam zdziwienie w jego oczach po moim powrocie, uznałam, że to musiało być właśnie to.

Z uprzednio odciętej głowy demona upuściłam całą krew i powiesiłam ją nad paleniskiem, obok mojego szczęśliwego toporka. Gdy völva przyszła ją obejrzeć, zaczęła rzucać przekleństwa w swoim szamańskim języku. Jako jedyna – pomimo całej dewastacji twarzy – zauważyła w niej uderzające podobieństwo do mnie. Zignorowałam jej zalecenia, aby wyrzucić swoje trofeum.

Przecież nasza krew zmieszała się już w momencie, gdy zraniłam Lilith w brzuch. Splunęła mi wtedy nią w moją ranę na ramieniu.

Pomyśl tylko, ile razem możemy osiągnąć.

Koniec

Komentarze

“Na próżne” – chyba literówka.

“Wtedy słyszę oddech. Wolny, spokojny i charczący – ale co najważniejsze, lodowaty.” – ze słuchu trudno jest stwierdzić, że oddech jest lodowaty ;)

 

“Wkrótce pod butami trzeszczy mi śnieg…” – nie jestem ekspertem, ale moim zdaniem tego “mi” w ogóle nie powinno tutaj być. Lepiej brzmiałoby: “pod moimi butami”.

 

“który z kolei pochłania kilka drzew.” – to sfromułowanie wydaje się niefortunne. Korpus pochłania kilka drzew, czyli co? Połyka je? Dopiero czytając dalej dowiaduję się o co chodzi.

 

“Wypatruję nerwowo chociaż jednego Owocu” – dlaczego tutaj “Owoc” jest z wielkiej, a wcześniej “owoce” były zapisywane z małej?

 

Podobał mi się pomysł na lodowego stwora, który więzi w sobie drzewa, ale nie do końca chyba byłaś zdecydowana jaki on ma być. Na początku sprawiał wrażenie przerażającej kreatury, ale potem to wrażenie utonęło gdzieś w infantylnym dialogu i pragnieniu lodostwora, by zostać zauważonym. Postać traci na braku konsekwencji.

 

Nie do końca też rozumiem, o co chodzi z próbą wyznaczoną przez wodza wioski. Po co miała być ta próba? Jakaś inicjacja? Po co w takim razie inni zrywali owoc? Też w ramach próby? Średnio to do mnie przemawia. Lepiej by było, gdyby owoc był do czegoś potrzebny w wiosce, ale bohaterka nie mogła oprzeć się pokusie i pożarła go niczym Ptasie Mleczko zamiast zanieść wodzowi ;)

 

Sama Lilith wydaje się ciekawa, natomiast opis pojedynku średnio mi się podoba. Ja rozumiem, że adrenalina i te sprawy, ale bohaterka najpierw słania się z nóg, a potem nagle jest w stanie wywijać toporkiem, jak gdyby nigdy nic. No a Lilith też trochę zbyt kozaczy w tych okolicznościach: z brzuchem rozciętym na pół i plując krwią ma zamiar jeszcze szarżować zamiast się ratować?

 

Styl pisania mi odpowiadał, był całkiem obrazowy i przyjemny w odbiorze. Początek opowiadania jest bardziej nastrojowy, dalej gdzieś ten klimat przerażającego, wilgotnego lasu umyka. Pomysł też ciekawy, zakończenie mogłoby być bardziej dopieszczone: może w tekście powinna pojawić się jakaś subtelna sugestia, co takiego “razem mogą osiągnąć”, bo bez takowej ostatnie zdanie, które zapewne miało być złowieszcze, wydaje się jedynie enigmatyczne.

 

 

 

 

 

 

Croom.ps, do tej pory zamieściłaś na stronie cztery opowiadania. Przeczytałam i skomentowałam trzy z nich. Dwa teksty usunęłaś. Nie uznałaś za stosowne odpowiedzieć na choćby jeden komentarz.

Nie lubię występować w roli dziada gadającego do obrazu. Przekonaj mnie, że powinnam przeczytać Lilith.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Z uprzednio odciętej głowy demona upuściłam całą krew i powiesiłam ją nad paleniskiem, obok mojego szczęśliwego toporka.

Wychodzi na to, że bohaterka powiesiła krew nad paleniskiem.

Całkiem ciekawa historia, dobrze się ją czytało, początek i zakończenie też interesujące. Wybrałaś czas teraźniejszy i wprowadziłaś go konsekwentnie. Według mnie, że za łatwo poszło dziewczynie z przeciwnikami. Odniosłam wrażenie, że ta historia to początek większej całości, wstęp do dalszych przygód bohaterki zmienionej przez Lilith.

Do mnie tekst średnio trafił. Nie przepadam za takimi klimatami i takim stylem – jednocześnie prostym pod względem składni, ale momentami nadmiernie kwiecistym i ozdobnym. Jedyny bohater, który wzbudził w tym opowiadaniu moją sympatię to lodostwór. Gdy bohaterka go zabiła, ja przestałam ją lubić. Lilith przypomina tę z Diablo IV. Przypadek?

Tomorrow, and tomorrow, and tomorrow, Creeps in this petty pace from day to day, To the last syllable of recorded time; And all our yesterdays have lighted fools The way to dusty death.

Całkiem ciekawa i dość niejednoznaczna baśń. Czytało się nieźle.

Nie porwało mnie :(

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka