Murat skrzywił się z bólu. Miał wrażenie, że brzytwa rozcięła mu właśnie pół twarzy. Golibroda, do którego uczęszczał nie był mistrzem w swoim fachu, ale przynajmniej nie obciążał przesadnie janczarskiej kiesy, gdy przycinał nieregulaminowy zarost. Gdy wreszcie rzeźnik podający się za cyrulika skończył swoje dzieło, Murat udał się, jak co rano do kawiarni nieopodal głównego bazaru w Smyrnie. Była dostatecznie blisko, żeby mógł poczuć miejski gwar, ale jednocześnie dostatecznie daleko, żeby nie musiał opędzać się od nachalnych greckich kupców.
Zanim janczar dotarł na miejsce, zobaczył dwóch podrostków znęcających się nad żebrakiem, który od lat kręcił się po okolicy. Murat natychmiast podszedł do nich, dla dodania sobie odwagi zaciskając dłoń na rękojeści bułata, który szczęśliwie miał przy sobie. Nie był dobrym ani nawet przeciętnym szermierzem, a na wojnie ostatni raz był dziesięć lat temu i od tego czasu unikał ćwiczeń, ale oni nie musieli tego wiedzieć. Janczar liczył, że wystraszą się samego munduru.
– Co tu się dzieje? – zapytał, podchodząc na odległość sztychu mieczem.
– Ten starzec jest demonem! Trzeba go zabić! – odparł jeden z chłopaków.
– Ale brednie! – warknął Murat. – Znikajcie stąd albo zaciągnę was do sędziego, a on każe was wychłostać!
Ku jego uldze, młodzieńcy czym prędzej uciekli. Janczar zaś przyjrzał się żebrakowi, który z wdzięczności padł mu do stóp. Nie wyglądał ani trochę bardziej na demona niż wczoraj.
– Dzięki ci, o synu bohaterstwa! Sułtanie odwagi! Ci dwaj gotowi byli mnie zabić! – wydusił z siebie nędzarz. – Przyjmij ten pierścień. To ostatnia cenna rzecz, jaka mi została.
Żebrak wyciągnął z łachmanów olbrzymi złoty pierścień o wartości dobrego konia. Murat zdziwił się, skąd podobny majątek u ulicznika, ale uznał, że dziad wygrzebał go ze starożytnych ruin, jakich pełno było w okolicy. Gdy żołnierz przyjrzał się pierścieniowi uważniej, zauważył, że na wewnętrznej stronie wygrawerowano symbol oka. Z chęcią zapytałby żebraka o jego znaczenie, ale ten jedynie powtarzał coraz to bardziej wyszukane epitety wychwalające przymioty swojego wybawcy i coraz bardziej ślinił jego prawie nowy, bo zaledwie czteroletni, mundur.
Murat, czym prędzej oddalił się do kawiarni, gdzie czekał już na niego kolega z oddziału, Ahmed. Znali się jeszcze z czasów wojny z Persją, gdy jako młodzi rekruci zostali po raz pierwszy i ostatni wysłani na front.
– Gdzie się szwendałeś? Już myślałem, że będę dziś pił sam.
– Nie ma mowy. Ja dzisiaj stawiam.
– Tak? A co, taki bogaty jesteś?
Murat opowiedział przyjacielowi o dziwnym pierścieniu. Ten zaś nakazał, czym prędzej pozbyć się błyskotki, gdyż oko rzekomo było symbolem zła. Murat spotkał się już jednak z wieloma przesądami popularnymi wśród miejscowej ludności i przekonał się, że nie miały najmniejszych podstaw w rzeczywistości. Jedynie ten z czarnym kotem wydawał się uzasadniony, choć być może to, dlatego, że komendant janczarów wyszkolił jednego z nich do szpiegowania podwładnych. Kot zawsze pojawiał się tam, gdzie działo się coś złego, a zaraz za nim kroczył Mesut Aga z żądaniem złożenia natychmiastowego raportu, co z kolei kończyło się karnymi ćwiczeniami w koszarach.
To jednak zdecydowanie nie był ten dzień. Poranek przy kawie niepostrzeżenie zamienił się w wieczór, a janczarzy na noc udali się do koszar. Spanie z kilkoma innymi żołnierzami w ciasnym pokoju nie należało może do najprzyjemniejszych, ale przynajmniej było darmowe. Na dodatek po kilku latach niedogodności przestawały dokuczać aż tak bardzo, a zasypianie stawało się łatwe. Tym razem nie było inaczej.
Murat miał sen. Widział skąpane w słońcu tarasy z białego marmuru, baseny z krystalicznie czystą, gorącą wodą oraz ruiny starożytnego miasta. Następnie zaś ujrzał siebie stojącego przed wielkimi żelaznymi wrotami, na których widniał symbol oka, taki sam jak na pierścieniu…
– Co ty robisz? – krzyknął jeden z współlokatorów, wyrywając Murata ze snu.
Janczar z przerażeniem zauważył, że pochyla się nad Ahmetem z nożem w ręku. Był zlany potem i cały się trząsł.
– Nie wiem – wykrztusił i pozwolił, żeby nóż wypadł mu z dłoni. – Cały czas miałem wrażenie, że śpię.
– A mówiłem ci, żebyś wyrzucił ten cholerny pierścień – stwierdził Ahmet, poderwawszy się z siennika. – Jesteś opętany! Wywal go natychmiast!
Ahmet sprawiał wrażenie gotowego odrąbać Muratowi rękę razem z pierścieniem, więc ów natychmiast wykonał polecenie.
– Śniło mi się dziwne miejsce. Tarasy z marmuru białego jak lód, w pobliżu których leżały ruiny starożytnego miasta. Może wiecie gdzie to może być?
– Tak. To Pamukkale, wiele dni drogi na wschód stąd – wyjaśnił Ahmet. – Wujek pojechał tam leczyć ból pleców.
– I co? Pomogło mu? – zapytał jeden z janczarów przysłuchujący się rozmowie.
– Nie wiem. W drodze powrotnej wilki go zjadły.
– Wiedziałem. Nie znam nikogo, komu by ta cała medycyna pomogła.
– Muszę tam pojechać, zanim naprawdę kogoś zamorduję – stwierdził Murat, przerywając pogawędkę o wątpliwych walorach intelektualnych. – Gdyby Mesut Aga mnie szukał, powiedzcie, że wpadłem na trop przemytników w porcie.
– Jasne, możesz na nas liczyć. Tylko uważaj tam na siebie. Cała ta sprawa śmierdzi – stwierdził Ahmet.
– A żebyś wiedział. Uzbroję się jak na wojnę.
Nazajutrz Murat opuścił pielesze Smyrny na świeżo zakupionym ośle. Wolałby konia, ale to nie był wydatek na kieszeń przeciętnego janczara. Jechał więc powoli przez dwa tygodnie, zwiedzając przy okazji prawie wszystkie gospody na szlaku aż wreszcie ujrzał białe tarasy ze snu. Szybko przekonał się, że były dość śliskie, więc przywiązał wierzchowca do rosnącego w pobliżu drzewa i pieszo ruszył na poszukiwania ruin.
Nie wiedział, czego powinien się spodziewać na miejscu, więc przygotował się na wszystkie możliwe zagrożenia. Wdział na siebie kompletny pancerz z utwardzanej skóry, uzbroił w bułat, muszkiet, a także kilka granatów. Oceniał, że w bojowych warunkach wystarczyłoby to do wybicia całego oddziału Persów.
Wkrótce ujrzał ruiny, których szukał. Stojąc na niewielkim wzgórzu, miał na nie całkiem przyzwoity widok. Przyglądał się przez chwilę, nie znalazł jednak żadnych śladów człowieka ani groźnych zwierząt, więc zdecydował się zejść na dół.
Krążył przez chwilę między budynkami. Niektóre z nich były w całkiem niezłym stanie i wręcz zapraszały do wejścia do środka, aby sprawdzić czy dawni mieszkańcy nie zostawili nic cennego. Dawniej Murat nie zastanawiałby się nad tym ani chwili, ale po przygodzie z pierścieniem nie zamierzał więcej ryzykować.
Wkrótce znalazł żelazne wrota ze snu, które okazały się zamknięte na klucz. Murat, nie mając innego pomysłu, odsunął się od nich kilka kroków i strzelił w zamek w nadziei, że wtedy uda mu się go przestrzelić. Skutek odniósł dopiero za trzecim razem. Gdy otworzył wrota, powitał go smród stęchlizny i nieco słodkawy zapach przywodzący na myśl rozkładające się mięso. Zajrzawszy do środka ujrzał jednak tylko niknące w ciemnościach schody do podziemi.
Wziął głęboki oddech, zapalił pochodnię i ruszył przed siebie w poszukiwaniu odpowiedzi. Schody ciągnęły się niemiłosiernie długo. Przy sto dwudziestym stracił rachubę. Przeszedłszy jeszcze co najmniej drugie tyle, dotarł do wielkiej, wspartej na filarach komnaty. Na podłodze walały się ludzkie kości, niektóre nawet z widocznymi jeszcze kawałkami mięsa. W ciemności dostrzegł czerwone oczy. Dziesiątki, jeśli nie setki par. Strzelił w kierunku jednej z nich. Rozległ się bełkotliwy gulgot i wtedy wszystkie ruszyły w kierunku światła. Zatrzymały się na granicy cienia.
Murat dostrzegł powykrzywiane humanoidalne postaci o zielonej skórze. Większość z nich była naga, niektóre tylko miały prymitywne przepaski na biodrach. Gulgotały wściekle, nie mogąc dosięgnąć swojego prześladowcy. Tymczasem pochodnia jak na złość zaczęła przygasać.
– Maşallah – wyrwało się janczarowi, choć nigdy nie był przesadnie religijny.
Pozostała mu tylko jedna możliwość, jeśli nie chciał zostać pożarty żywcem. Odpiął od pasa granat i cisnął go między stworzenia. Rzucił się do ucieczki. Wybuch niemal go ogłuszył, nie zwolnił jednak. Starożytna budowla zaczęła się walić, podobnie jak walić zaczęło serce janczara. Biegnąc po schodach zdążył pożałować każdego opuszczonego treningu. Czuł na plecach odłamki skał rozpadającego się tunelu. Światło dnia było coraz bliżej. Prawie mu się udało…
Wreszcie wydostał się na zewnątrz. Sięgnął po bułat i odwrócił się w kierunku wrót, zamierzając się do ciosu. Jedna z bestii wydostała się za nim. Zaatakowała na oślep, wyciągając do przodu szponiaste łapy. Murat przeorał jej pierś jednym cięciem miecza. Tak trafiony człowiek już by się nie podniósł, ale bestia tylko zagulgotała wściekle. Janczar cofnął się dwa kroki, zachęcając ją do ponownego skoku. Tym razem nadziała się na miecz aż po rękojeść. Nadal żyła, machając wściekle łapami. Żołnierz odskoczył, pozwalając by potwór się wykrwawił. Nie mogąc dosięgnąć swojego zabójcy, ostatkiem sił spróbował wyszarpnąć ostrze. Wreszcie znieruchomiał. Ledwie dyszący z wysiłku Murat usiadł obok, próbując złapać oddech.
Usłyszał, że ktoś się zbliża. Wkrótce zza ruin wyłonił się starszy, acz krzepki mężczyzna, sądząc po skromnym stroju jeden z okolicznych wieśniaków.
– Cholera, znowu się spóźniłem – stwierdził. – Jakbyśmy tych drzwi nie zamykali, zawsze znajdzie się głupiec, który wejdzie do środka.
– Teraz już chyba nikt tam nie wejdzie – odparł Murat, podnosząc się z ziemi. Nie ufał obcemu, więc wolał być gotowy do podjęcia walki. Widząc, że przybysz stracił nim zainteresowanie i skupił się na podziwianiu zawalonego tunelu, mówił dalej:
– Nie ukrywam jednak, że wasza dziura w ziemi nie przyciągałaby obcych, gdyby nie przeklęty pierścień, który nakazuje posiadaczom wejść do środka. Co więcej sądzę, że masz z tym coś wspólnego. Gadaj, co wiesz albo zabiję na miejscu.
– Znam tylko legendę – odparł obcy, podchodząc do martwej bestii. – W kościele, który niegdyś stał tu w pobliżu, zgromadzono wielkie bogactwa, które stały się obiektem pragnień wielkigo sułtan Alpa Arslana. Kapłani jednak nie chcieli się z nim dzielić, tłumacząc, że skarb jest święty. Sułtan był jednak nieustępliwy i zagroził, że zabije księży. Wtedy ci przeklęli skarb, a sami zamienili się w ghule, jego nieśmiertelnych strażników. Od tej chwili każdy, kto choćby dotknął klejnotu pochodzącego z majątku kościoła był wzywany do tej dziury, prosto w ręce krwiożerczych demonów. Aż do dziś. Jesteśmy ci wdzięczni, żołnierzu. Może wreszcie w tej okolicy zapanuje spokój.
– Wdzięczność jest ważna, ale wolałbym coś przekąsić. Przebyłem naprawdę długą drogę.
– Oczywiście. Chodź ze mną do wioski. Ugościmy cię należycie.
Murat ruszył za starcem ścieżką między skałami. Wciąż nie mógł się otrząsnąć po spotkaniu z ghulami, jak je nazwał obcy, ale liczył, że wiejska zabawa pozwoli mu wypocząć. Nie planował jednak zostać w okolicy dłużej. I tak już nagiął zasady, wyjeżdżając ze Smyrny, a dłuższa nieobecność mogłaby stać się podstawą do oskarżenia o dezercję. Z tego względu już następnego dnia wsiadł na osła i ruszył w drogę powrotną w kierunku szarej codzienności.