- Opowiadanie: Rustem Pasza - Pierścień

Pierścień

Wra­cam do pi­sa­nia po dłu­giej prze­rwie, a to opo­wia­da­nie jest pierw­szym pu­bli­ko­wa­nym prze­ze mnie na tym por­ta­lu. Z tych wzglę­dów sta­no­wi ono bar­dziej wpraw­kę i próbę roz­ru­sza­nia warsz­ta­tu niż war­to­ścio­we dzie­ło li­te­rac­kie pod wzglę­dem fa­bu­lar­nym. Mam na­dzie­ję, że ra­czej nie­ty­po­wy jak na por­ta­lo­we wa­run­ki szta­faż wy­na­gro­dzi ewen­tu­al­ne braki.

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Pierścień

Murat skrzy­wił się z bólu. Miał wra­że­nie, że brzy­twa roz­cię­ła mu wła­śnie pół twa­rzy. Go­li­bro­da, do któ­re­go uczęsz­czał nie był mi­strzem w swoim fachu, ale przy­naj­mniej nie ob­cią­żał prze­sad­nie jan­czar­skiej kiesy, gdy przy­ci­nał nie­re­gu­la­mi­no­wy za­rost. Gdy wresz­cie rzeź­nik po­da­ją­cy się za cy­ru­li­ka skoń­czył swoje dzie­ło, Murat udał się, jak co rano do ka­wiar­ni nie­opo­dal głów­ne­go ba­za­ru w Smyr­nie. Była do­sta­tecz­nie bli­sko, żeby mógł po­czuć miej­ski gwar, ale jed­no­cze­śnie do­sta­tecz­nie da­le­ko, żeby nie mu­siał opę­dzać się od na­chal­nych grec­kich kup­ców.

Zanim jan­czar do­tarł na miej­sce, zo­ba­czył dwóch pod­rost­ków znę­ca­ją­cych się nad że­bra­kiem, który od lat krę­cił się po oko­li­cy. Murat na­tych­miast pod­szedł do nich, dla do­da­nia sobie od­wa­gi za­ci­ska­jąc dłoń na rę­ko­je­ści bu­ła­ta, który szczę­śli­wie miał przy sobie. Nie był do­brym ani nawet prze­cięt­nym szer­mie­rzem, a na woj­nie ostat­ni raz był dzie­sięć lat temu i od tego czasu uni­kał ćwi­czeń, ale oni nie mu­sie­li tego wie­dzieć. Jan­czar li­czył, że wy­stra­szą się sa­me­go mun­du­ru.

– Co tu się dzie­je? – za­py­tał, pod­cho­dząc na od­le­głość szty­chu mie­czem.

– Ten sta­rzec jest de­mo­nem! Trze­ba go zabić! – od­parł jeden z chło­pa­ków.

– Ale bred­nie! – wark­nął Murat. – Zni­kaj­cie stąd albo za­cią­gnę was do sę­dzie­go, a on każe was wy­chło­stać!

Ku jego uldze, mło­dzień­cy czym prę­dzej ucie­kli. Jan­czar zaś przyj­rzał się że­bra­ko­wi, który z wdzięcz­no­ści padł mu do stóp. Nie wy­glą­dał ani tro­chę bar­dziej na de­mo­na niż wczo­raj.

– Dzię­ki ci, o synu bo­ha­ter­stwa! Suł­ta­nie od­wa­gi! Ci dwaj go­to­wi byli mnie zabić! – wy­du­sił z sie­bie nę­dzarz. – Przyj­mij ten pier­ścień. To ostat­nia cenna rzecz, jaka mi zo­sta­ła.

Że­brak wy­cią­gnął z łach­ma­nów ol­brzy­mi złoty pier­ścień o war­to­ści do­bre­go konia. Murat zdzi­wił się, skąd po­dob­ny ma­ją­tek u ulicz­ni­ka, ale uznał, że dziad wy­grze­bał go ze sta­ro­żyt­nych ruin, ja­kich pełno było w oko­li­cy. Gdy żoł­nierz przyj­rzał się pier­ście­nio­wi uważ­niej, za­uwa­żył, że na we­wnętrz­nej stro­nie wy­gra­we­ro­wa­no sym­bol oka. Z chę­cią za­py­tał­by że­bra­ka o jego zna­cze­nie, ale ten je­dy­nie po­wta­rzał coraz to bar­dziej wy­szu­ka­ne epi­te­ty wy­chwa­la­ją­ce przy­mio­ty swo­je­go wy­baw­cy i coraz bar­dziej śli­nił jego pra­wie nowy, bo za­le­d­wie czte­ro­let­ni, mun­dur.

Murat, czym prę­dzej od­da­lił się do ka­wiar­ni, gdzie cze­kał już na niego ko­le­ga z od­dzia­łu, Ahmed. Znali się jesz­cze z cza­sów wojny z Per­sją, gdy jako mło­dzi re­kru­ci zo­sta­li po raz pierw­szy i ostat­ni wy­sła­ni na front.

– Gdzie się szwen­da­łeś? Już my­śla­łem, że będę dziś pił sa­m.

– Nie ma mowy. Ja dzi­siaj sta­wiam.

– Tak? A co, taki bo­ga­ty je­steś?

Murat opo­wie­dział przy­ja­cie­lo­wi o dziw­nym pier­ście­niu. Ten zaś na­ka­zał, czym prę­dzej po­zbyć się bły­skot­ki, gdyż oko rze­ko­mo było sym­bo­lem zła. Murat spo­tkał się już jed­nak z wie­lo­ma prze­są­da­mi po­pu­lar­ny­mi wśród miej­sco­wej lud­no­ści i prze­ko­nał się, że nie miały naj­mniej­szych pod­staw w rze­czy­wi­sto­ści. Je­dy­nie ten z czar­nym kotem wy­da­wał się uza­sad­nio­ny, choć być może to, dla­te­go, że ko­men­dant jan­cza­rów wy­szko­lił jed­ne­go z nich do szpie­go­wa­nia pod­wład­nych. Kot za­wsze po­ja­wiał się tam, gdzie dzia­ło się coś złego, a zaraz za nim kro­czył Mesut Aga z żą­da­niem zło­że­nia na­tych­mia­sto­we­go ra­por­tu, co z kolei koń­czy­ło się kar­ny­mi ćwi­cze­nia­mi w ko­sza­rach.

To jed­nak zde­cy­do­wa­nie nie był ten dzień. Po­ra­nek przy kawie nie­po­strze­że­nie za­mie­nił się w wie­czór, a jan­cza­rzy na noc udali się do ko­szar. Spa­nie z kil­ko­ma in­ny­mi żoł­nie­rza­mi w cia­snym po­ko­ju nie na­le­ża­ło może do naj­przy­jem­niej­szych, ale przy­naj­mniej było dar­mo­we. Na do­da­tek po kilku la­tach nie­do­god­no­ści prze­sta­wa­ły do­ku­czać aż tak bar­dzo, a za­sy­pia­nie sta­wa­ło się łatwe. Tym razem nie było ina­czej.

Murat miał sen. Wi­dział ską­pa­ne w słoń­cu ta­ra­sy z bia­łe­go mar­mu­ru, ba­se­ny z kry­sta­licz­nie czy­stą, go­rą­cą wodą oraz ruiny sta­ro­żyt­ne­go mia­sta. Na­stęp­nie zaś uj­rzał sie­bie sto­ją­ce­go przed wiel­ki­mi że­la­zny­mi wro­ta­mi, na któ­rych wid­niał sym­bol oka, taki sam jak na pier­ście­niu…

– Co ty ro­bisz? – krzyk­nął jeden z współ­lo­ka­to­rów, wy­ry­wa­jąc Mu­ra­ta ze snu.

Jan­czar z prze­ra­że­niem za­uwa­żył, że po­chy­la się nad Ah­me­tem z nożem w ręku. Był zlany potem i cały się trząsł.

– Nie wiem – wy­krztu­sił i po­zwo­lił, żeby nóż wy­padł mu z dłoni. – Cały czas mia­łem wra­że­nie, że śpię.

– A mó­wi­łem ci, żebyś wy­rzu­cił ten cho­ler­ny pier­ścień – stwier­dził Ahmet, po­de­rwaw­szy się z sien­ni­ka. – Je­steś opę­ta­ny! Wywal go na­tych­miast!

Ahmet spra­wiał wra­że­nie go­to­we­go od­rą­bać Mu­ra­to­wi rękę razem z pier­ście­niem, więc ów na­tych­miast wy­ko­nał po­le­ce­nie.

– Śniło mi się dziw­ne miej­sce. Ta­ra­sy z mar­mu­ru bia­łe­go jak lód, w po­bli­żu któ­rych le­ża­ły ruiny sta­ro­żyt­ne­go mia­sta. Może wie­cie gdzie to może być?

– Tak. To Pa­muk­ka­le, wiele dni drogi na wschód stąd – wy­ja­śnił Ahmet. – Wujek po­je­chał tam le­czyć ból ple­ców.

– I co? Po­mo­gło mu? – za­py­tał jeden z jan­cza­rów przy­słu­chu­ją­cy się roz­mo­wie.

– Nie wiem. W dro­dze po­wrot­nej wilki go zja­dły.

– Wie­dzia­łem. Nie znam ni­ko­go, komu by ta cała me­dy­cy­na po­mo­gła.

– Muszę tam po­je­chać, zanim na­praw­dę kogoś za­mor­du­ję – stwier­dził Murat, prze­ry­wa­jąc po­ga­węd­kę o wąt­pli­wych wa­lo­rach in­te­lek­tu­al­nych. – Gdyby Mesut Aga mnie szu­kał, po­wiedz­cie, że wpa­dłem na trop prze­myt­ni­ków w por­cie.

– Jasne, mo­żesz na nas li­czyć. Tylko uwa­żaj tam na sie­bie. Cała ta spra­wa śmier­dzi – stwier­dził Ahmet.

– A żebyś wie­dział. Uzbro­ję się jak na wojnę.

 Na­za­jutrz Murat opu­ścił pie­le­sze Smyr­ny na świe­żo za­ku­pio­nym ośle. Wo­lał­by konia, ale to nie był wy­da­tek na kie­szeń prze­cięt­ne­go jan­cza­ra. Je­chał więc po­wo­li przez dwa ty­go­dnie, zwie­dza­jąc przy oka­zji pra­wie wszyst­kie go­spo­dy na szla­ku aż wresz­cie uj­rzał białe ta­ra­sy ze snu. Szyb­ko prze­ko­nał się, że były dość śli­skie, więc przy­wią­zał wierz­chow­ca do ro­sną­ce­go w po­bli­żu drze­wa i pie­szo ru­szył na po­szu­ki­wa­nia ruin.

Nie wie­dział, czego po­wi­nien się spo­dzie­wać na miej­scu, więc przy­go­to­wał się na wszyst­kie moż­li­we za­gro­że­nia. Wdział na sie­bie kom­plet­ny pan­cerz z utwar­dza­nej skóry, uzbro­ił w bułat, musz­kiet, a także kilka gra­na­tów. Oce­niał, że w bo­jo­wych wa­run­kach wy­star­czy­ło­by to do wy­bi­cia ca­łe­go od­dzia­łu Per­sów.

Wkrót­ce uj­rzał ruiny, któ­rych szu­kał. Sto­jąc na nie­wiel­kim wzgó­rzu, miał na nie cał­kiem przy­zwo­ity widok. Przy­glą­dał się przez chwi­lę, nie zna­lazł jed­nak żad­nych śla­dów czło­wie­ka ani groź­nych zwie­rząt, więc zde­cy­do­wał się zejść na dół.

Krą­żył przez chwi­lę mię­dzy bu­dyn­ka­mi. Nie­któ­re z nich były w cał­kiem nie­złym sta­nie i wręcz za­pra­sza­ły do wej­ścia do środ­ka, aby spraw­dzić czy dawni miesz­kań­cy nie zo­sta­wi­li nic cen­ne­go. Daw­niej Murat nie za­sta­na­wiał­by się nad tym ani chwi­li, ale po przy­go­dzie z pier­ście­niem nie za­mie­rzał wię­cej ry­zy­ko­wać.

Wkrót­ce zna­lazł że­la­zne wrota ze snu, które oka­za­ły się za­mknię­te na klucz. Murat, nie mając in­ne­go po­my­słu, od­su­nął się od nich kilka kroków i strze­lił w zamek w na­dziei, że wtedy uda mu się go prze­strze­lić. Sku­tek od­niósł do­pie­ro za trze­cim razem. Gdy otwo­rzył wrota, po­wi­tał go smród stę­chli­zny i nieco słod­ka­wy za­pach przy­wo­dzą­cy na myśl roz­kła­da­ją­ce się mięso. Zaj­rzaw­szy do środ­ka uj­rzał jed­nak tylko nik­ną­ce w ciem­no­ściach scho­dy do pod­zie­mi.

Wziął głę­bo­ki od­dech, za­pa­lił po­chod­nię i ru­szył przed sie­bie w po­szu­ki­wa­niu od­po­wie­dzi. Scho­dy cią­gnę­ły się nie­mi­ło­sier­nie długo. Przy sto dwu­dzie­stym stra­cił ra­chu­bę. Prze­szedł­szy jesz­cze co naj­mniej dru­gie tyle, do­tarł do wiel­kiej, wspar­tej na fi­la­rach kom­na­ty. Na pod­ło­dze wa­la­ły się ludz­kie kości, nie­któ­re nawet z wi­docz­ny­mi jesz­cze ka­wał­ka­mi mięsa. W ciem­no­ści do­strzegł czer­wo­ne oczy. Dzie­siąt­ki, jeśli nie setki par. Strze­lił w kie­run­ku jed­nej z nich. Roz­legł się beł­ko­tli­wy gul­got i wtedy wszyst­kie ru­szy­ły w kie­run­ku świa­tła. Za­trzy­ma­ły się na gra­ni­cy cie­nia.

Murat do­strzegł po­wy­krzy­wia­ne hu­ma­no­idal­ne po­sta­ci o zie­lo­nej skó­rze. Więk­szość z nich była naga, nie­któ­re tylko miały pry­mi­tyw­ne prze­pa­ski na bio­drach. Gul­go­ta­ły wście­kle, nie mogąc do­się­gnąć swo­je­go prze­śla­dow­cy. Tym­cza­sem po­chod­nia jak na złość za­czę­ła przy­ga­sać.

– Maşallah – wy­rwa­ło się jan­cza­ro­wi, choć nigdy nie był prze­sad­nie re­li­gij­ny.

Po­zo­sta­ła mu tylko jedna moż­li­wość, jeśli nie chciał zo­stać po­żar­ty żyw­cem. Od­piął od pasa gra­nat i ci­snął go mię­dzy stwo­rze­nia. Rzu­cił się do uciecz­ki. Wy­buch nie­mal go ogłu­szył, nie zwol­nił jed­nak. Sta­ro­żyt­na bu­dow­la za­czę­ła się walić, po­dob­nie jak walić za­czę­ło serce jan­cza­ra. Bie­gnąc po scho­dach zdą­żył po­ża­ło­wać każ­de­go opusz­czo­ne­go tre­nin­gu. Czuł na ple­cach odłam­ki skał rozpadającego się tu­ne­lu. Świa­tło dnia było coraz bli­żej. Pra­wie mu się udało…

Wresz­cie wy­do­stał się na ze­wnątrz. Się­gnął po bułat i od­wró­cił się w kie­run­ku wrót, za­mie­rza­jąc się do ciosu. Jedna z be­stii wy­do­sta­ła się za nim. Za­ata­ko­wa­ła na oślep, wy­cią­ga­jąc do przo­du szpo­nia­ste łapy. Murat prze­orał jej pierś jed­nym cię­ciem mie­cza. Tak tra­fio­ny czło­wiek już by się nie pod­niósł, ale be­stia tylko za­gul­go­ta­ła wście­kle. Jan­czar cof­nął się dwa kroki, za­chę­ca­jąc ją do po­now­ne­go skoku. Tym razem na­dzia­ła się na miecz aż po rę­ko­jeść. Nadal żyła, ma­cha­jąc wście­kle ła­pa­mi. Żoł­nierz od­sko­czył, po­zwa­la­jąc by po­twór się wy­krwa­wił. Nie mogąc do­się­gnąć swo­je­go za­bój­cy, ostat­kiem sił spró­bo­wał wy­szarp­nąć ostrze. Wresz­cie znie­ru­cho­miał. Le­d­wie dy­szą­cy z wy­sił­ku Murat usiadł obok, pró­bu­jąc zła­pać od­dech.

Usły­szał, że ktoś się zbli­ża. Wkrót­ce zza ruin wy­ło­nił się star­szy, acz krzep­ki męż­czy­zna, są­dząc po skrom­nym stro­ju jeden z oko­licz­nych wie­śnia­ków.

– Cho­le­ra, znowu się spóź­ni­łem – stwier­dził. – Jak­by­śmy tych drzwi nie za­my­ka­li, za­wsze znaj­dzie się głu­piec, który wej­dzie do środ­ka.

– Teraz już chyba nikt tam nie wej­dzie – od­parł Murat, podnosząc się z ziemi. Nie ufał ob­ce­mu, więc wolał być go­to­wy do pod­ję­cia walki. Wi­dząc, że przy­bysz stra­cił nim za­in­te­re­so­wa­nie i sku­pił się na po­dzi­wia­niu za­wa­lo­ne­go tu­ne­lu, mówił dalej:

– Nie ukry­wam jed­nak, że wasza dziu­ra w ziemi nie przy­cią­ga­ła­by ob­cych, gdyby nie prze­klę­ty pier­ścień, który na­ka­zu­je po­sia­da­czom wejść do środ­ka. Co wię­cej sądzę, że masz z tym coś wspól­ne­go. Gadaj, co wiesz albo za­bi­ję na miej­scu.

– Znam tylko le­gen­dę – od­parł obcy, pod­cho­dząc do mar­twej be­stii. – W ko­ście­le, który nie­gdyś stał tu w po­bli­żu, zgro­ma­dzo­no wiel­kie bo­gac­twa, któ­re stały się obiektem pragnień wiel­kigo suł­tan Alpa Ar­slana. Ka­pła­ni jed­nak nie chcie­li się z nim dzie­lić, tłu­ma­cząc, że skarb jest świę­ty. Suł­tan był jed­nak nie­ustę­pli­wy i za­gro­ził, że za­bi­je księ­ży. Wtedy ci prze­klę­li skarb, a sami za­mie­ni­li się w ghule, jego nie­śmier­tel­nych straż­ni­ków. Od tej chwi­li każdy, kto choć­by do­tknął klej­no­tu po­cho­dzą­ce­go z ma­jąt­ku ko­ścio­ła był wzy­wa­ny do tej dziu­ry, pro­sto w ręce krwio­żer­czych de­mo­nów. Aż do dziś. Je­ste­śmy ci wdzięcz­ni, żoł­nie­rzu. Może wresz­cie w tej oko­li­cy za­pa­nu­je spo­kój.

– Wdzięcz­ność jest ważna, ale wo­lał­bym coś prze­ką­sić. Prze­by­łem na­praw­dę długą drogę.

– Oczy­wi­ście. Chodź ze mną do wio­ski. Ugo­ści­my cię na­le­ży­cie.

Murat ru­szył za star­cem ścież­ką mię­dzy ska­ła­mi. Wciąż nie mógł się otrzą­snąć po spo­tka­niu z ghu­la­mi, jak je na­zwał obcy, ale li­czył, że wiej­ska za­ba­wa po­zwo­li mu wy­po­cząć. Nie pla­no­wał jed­nak zo­stać w oko­li­cy dłu­żej. I tak już na­giął za­sa­dy, wy­jeż­dża­jąc ze Smyr­ny, a dłuż­sza nie­obec­ność mo­gła­by stać się pod­sta­wą do oskar­że­nia o de­zer­cję. Z tego wzglę­du już na­stęp­ne­go dnia wsiadł na osła i ru­szył w drogę po­wrot­ną w kie­run­ku sza­rej co­dzien­no­ści.

Koniec

Komentarze

Ot, taka bajka trącąca wschodnimi klimatami i tylko szkoda, że fantastyki tu tyle, co kot napłakał.

Choć to bajkowa opowieść, to nie bardzo mi się chce wierzyć, że żołnierz, nie opowiadając się zwierzchnikowi/dowódcy, opuszcza koszary na miesiąc i wyjeżdża załatwiać swoje sprawy.

Wykonanie mogłoby być lepsze.

 

Że­brak z łach­ma­nów wy­cią­gnął ol­brzy­mi złoty pier­ścień… ―> Czy to znaczy, że żebrak był z łachmanów?

A może miało być: Że­brak wyciągnął z łach­ma­nów ol­brzy­mi złoty pier­ścień

 

Już my­śla­łem, że będę dziś pił sa­me­mu. ―> Już my­śla­łem, że będę dziś pił sa­m.

 

– Tak. To Pa­muk­ka­le, wiele dni drogi na wschód stąd. – wy­ja­śnił Ahmet. ―> Zbędna kropka po wypowiedzi.

 

Wkrót­ce zna­lazł że­la­zne wrota ze snu, które ka­za­ły się za­mknię­te na klucz. ―> Literówka.

 

od­su­nął się od nich kilka me­trów i strze­lił w zamek… ―> Skąd w tej opowieści znane są metry?

 

bu­dow­la za­czę­ła się walić, po­dob­nie jak walić za­czę­ło serce jan­cza­ra. Bie­gnąc po scho­dach zdą­żył po­ża­ło­wać każ­de­go opusz­czo­ne­go tre­nin­gu. Czuł na ple­cach odłam­ki skał wa­lą­ce­go się tu­ne­lu. ―> Powtórzenia.

 

od­parł Murat, sta­jąc na nogi. ―> Masło maślane ― czy mógł stanąć inaczej, nie na nogi?

 

Wi­dząc, że przy­bysz stra­cił nim za­in­te­re­so­wa­nie i sku­pił się na po­dzi­wia­niu za­wa­lo­ne­go tu­ne­lu, pod­jął dalej: ―> Raczej: …mówił dalej: Lub: …pod­jął:

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Taki Indiana Jones w wersji wschodniej. ;)

Bajkowa narracja, mimo że miałeś miejsce na wprowadzenie niezłego klimatu. Ale może taki był zamysł Autora?

Przeczytałam bez wysiłku, ale też bez większego zainteresowania.

Choć to bajkowa opowieść, to nie bardzo mi się chce wierzyć, że żołnierz, nie opowiadając się zwierzchnikowi/dowódcy, opuszcza koszary na miesiąc i wyjeżdża załatwiać swoje sprawy.

W czasie, w którym dzieje się akcja, tj. w latach dwudziestych XVII wieku jedyną powinnością janczarów niepełniących dodatkowych obowiązków było odbycie ćwiczeń na strzelnicy raz w tygodniu (oczywiście pomijając okresy wojenne). Wielu wykorzystywało czas wolny na prowadzenie własnego biznesu, np. kawiarni. Należy przy tym pamiętać, że w państwie we wzmiankowanym czasie panował niemal chaos, a korupcja była powszechna, więc wielu janczarów nie pojawiało się w koszarach w ogóle.

Pozostałe uwagi są bardzo cenne, postaram się uważniej poprawiać teksty albo zaryzykuję wystawienie ich do betowania.

 

Bajkowa narracja, mimo że miałeś miejsce na wprowadzenie niezłego klimatu. Ale może taki był zamysł Autora?

Dokładnie tak było. Tekst miał być lekki, może nawet trochę zabawny, a bajkowość narzuca niejako opowiedziana historia, która jak dla mnie przypomina swoim schematyzmem bajki.

Niemniej z pewnością na Bliski Wschód, prawdopodobnie w zmienionej, czy jak kto woli ufantastycznionej, wersji jeszcze wrócę.

Bilmemek değil, öğrenmemek ayıptır

Ok :)

Rustemie Paszo, dziękuję za wyjaśnienia i cieszę się, że uznałeś uwagi za przydatne. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Trochę sztywno napisane, brakuje płynności narracji, ale historia w sumie niezła.

Potknęłam się w tym momencie:

 

– W kościele, który niegdyś stał tu w pobliżu, zgromadzono wielkie bogactwa, których zapragnął sam wielki sułtan Alp Arslan. Kapłani jednak nie chcieli się z nim dzielić, tłumacząc, że skarb jest święty. Sułtan był jednak nieustępliwy i zagroził, że zabije księży. Wtedy ci przeklęli skarb, a sami zamienili się w ghule, jego nieśmiertelnych strażników.

W pierwszej chwili zrozumiałam, że chodzi o sułtana Alp (gór) o imieniu Arslan i trochę zwątpiłam. Lepiej zmień mu imię. ;)

Mam też wątpliwości co do kapłanów, zmieniających się w ghule. Jakoś mi te ghule do chrześcijańskich księży nie pasują.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Sęk w tym, że Alp Arslan był sułtanem, który faktycznie podbił te ziemie, a że postanowiłem się sztywno trzymać realiów historycznych…

Natomiast co do księży zamieniających się w ghule powiem tak. Nie sądzę, żeby obrona złota za wszelką cenę była za bardzo zgodna z chrześcijaństwem, więc zapewne wszystko stało się najpewniej za pośrednictwem piekielnych podszeptów.

Bilmemek değil, öğrenmemek ayıptır

Ups, to może szyk zdania zmień. Zresztą nie wiem, może to tylko mnie tak się skojarzyło. ;)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Nie porwało mnie, ale nie jest źle ;)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka