- Opowiadanie: PożeraczBułek - Pies jej mordę lizał

Pies jej mordę lizał

Owoc dwutygodniowego pobytu z moim niemowlakiem w szpitalu :P Nie miałam czasu na betowanie, ale składam solenną obietnicę, że wytknięte błędy interpunkcyjne będę poprawiała na bieżąco. Enjoy!

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Pies jej mordę lizał

Na miejsce wezwania dojechałem w niecały kwadrans. Trwała godzina policyjna, zakazująca poruszania się prywatnymi samochodami, a rowerzyści słysząc syrenę radiowozu, posłusznie zjeżdżali na prawą stronę jezdni. Czułem, że kac nadal rozsadza mi czaszkę. Gdy dotarłem, leśniczy Podaka przechadzał się wzdłuż drogi, a na poboczu leżała sarna. Wszystko wskazywało na to, że potrącił ją samochód.

– Tu jednak nie chodzi o polowanie… – zauważyłem, siląc się, by ukryć rozczarowanie w głosie.

– Nie, a dlaczego miałoby niby chodzić polowanie? Ja zgłaszałem jedynie, że mamy ranne zwierzę przy znaku nadleśnictwa – stwierdził beznamiętnie Podaka, najwyraźniej nie wyczuwając narastającej we mnie irytacji. Łudziłem się, że chociaż raz czeka mnie coś więcej, niż sprawa o nieposegregowane śmieci i używanie szmuglowanych pampersów, a tymczasem zapowiadało się jeszcze gorzej… Zwykła redukcja gatunku w wyniku potrącenia.

– Patrz pan! – Podaka machnął na mnie ręką i żwawym krokiem ruszył w kierunku truchła sarny. Leśniczy był po osiemdziesiątce, a jego twarz miała w sobie coś z pyska żółwia. Pomimo to trzymał posturę prostą jak tyczka i poruszał się z werwą, której mogłem mu pozazdrościć.

– To nie sarna – zdziwiłem się, gdy już podeszliśmy bliżej. – Co to ma być?

– Feliskani. Hybryda. – wyjaśnił. Musiałem mieć głupawą minę. – Kotopies – dodał.

– Jezu… – Wyrwało mi się. – Co mu się stało?

– Jest ogłuszony.

– Nie o to pytam. Dlaczego tak wygląda?

– A… Nie, one tak wyglądają. To jest krzyżówka charta z jakimś żbikiem, chyba. Widziałeś pan kiedyś charta?

Pokręciłem przecząco głową.

– Charty tak wyglądają. Człowiek na nie patrzy i się dziwi, że toto jeszcze stoi. A żbika pan widziałeś?

Ponownie zaprzeczyłem.

– Oba na czerwonej liście gatunków zagrożonych. Młody pan jesteś. Jak ja byłem mały, to jednego i drugiego w zoo można było oglądnąć, zanim jeszcze zakazali.

Zwierzę wyglądało jak stwór ze strasznej bajki. Było tak chude, że bez problemu mogłoby spenetrować przestrzeń pomiędzy szafą a ścianą w moim domu. Za to z pewnością musiałoby pochylić łeb chcąc przejść pod stołem kuchennym. Z patykowatych nóg wyrastał prawie prostokątny tułów, który przywodził na myśl kaloryfer – każde żebro było dokładnie zarysowane. Hybrydę porastała sierść. Nie szorstka i szczeciniasta, tylko miękka w dotyku i puszysta, jak futerko zadbanego, dobrze karmionego kota. Za to najdziwniejsza w całej tej aparycji była morda. Niby psia… a jednak kocia. Jakby ktoś do pyska kota doczepił rurkę pozostałą po papierze toaletowym, taką staroświecką, z czasów, gdy nie był on jeszcze zakazany. Aż się prosiło, by podejść do zwierzaka i spróbować ściągnąć z kociego pyska tę psią maskę. Stworzenie miało nogi porozrzucane w nieładzie, a szyję związaną grubym sznurem. Rozejrzałem się dookoła.

– Co tu się stało? – zapytałem.

– Chyba potrącił go samochód. Musiał się zerwać komuś z uwięzi i dać nogę do lasu. 

Zastanawiałem się, co powinienem teraz zrobić. Zutylizować ciało? Szukać właściciela, po to, żeby go oskarżyć o nielegalne posiadanie krzyżówki? Odnaleźć samochód, który potrącił zwierzaka? Wtem zza zakrętu wyłonił się Marcel Krotosz, mój kolega z posterunku. Mieliśmy tę interwencję obskoczyć razem. Widocznie niespecjalnie mu zależało, skoro podjechał kolarzówką.

Zsiadł zziajany, spojrzał na stwora i mrucząc coś o pokrace, obszedł go dookoła.

– On chyba jeszcze trochę żyje – zauważył. Rzeczywiście na nosie feliskanisa utworzyła się bańka ze śliny, albo smarków. Trochę mi ulżyło. Zamyśliłem się na chwilę.

– Zabieramy go – oznajmiłem. Krotosz o dziwo nie zaoponował. Jedynie co go interesowało, to czy go podrzucę do jednostki. Podaka nawet się ucieszył z takiego obrotu sprawy.

– Pomóżcie mi – nakazałem i chwyciłem zwierzę za kościsty zadek. Kotopies zaskomlał. Najwyraźniej z każdą chwilą był coraz bardziej żywy niż martwy. Obwiązałem mu pysk szmatą, żeby mnie nie ugryzł, a Podaka pomógł mi zanieść stwora do samochodu. Ułożyliśmy go na tylnym siedzeniu, zawijając jego groteskowo długie łapy do środka. Rower Krotosza wrzuciliśmy do bagażnika.

– Od kiedy to, na taki poważne zgłoszenie docierasz kolarzówką? – zagadałem, kiedy Marcel już zapinał pas.

– Gówno, a nie poważne zgłoszenie. Od razu wiedziałem, że to jakaś duperela. Jakby było coś ważnego, to Kojak sam by pojechał. A wziąłem rower, bo skończył mi się przydział na paliwo. Następny żeton dostanę dopiero jutro. Kurewskie przydziały… Jak tam nasz kumpel na tylnym siedzeniu?

– Chyba nie najgorzej – oceniłem, widząc że hybryda unosi łeb. – Nigdy nie widziałem tak dziwnego stworzenia. Długi, chudy i kościsty, z pociągłą mordą, blond futrem i bystrym spojrzeniem.

– Jak twoja była – Krotosz wyszczerzył zęby. Chciałem inteligentnie zripostować czymś w stylu „spierdalaj”, ale na szybko przeanalizowałem wszystkie przymiotniki po kolei i każdy pasował jak ulał do Joli. Uśmiechnąłem się półgębkiem.

– Szkoda, by było go usypiać – odezwałem się po dłuższej chwili.

– A co innego z nim zrobić? Chude to i wysokie. Nawet nie ma w co dobrze kopnąć, jak na podłogę nasra.

– Do domu bym wziął – powiedziałem na głos to, co chodziło mi po głowie od kilkunastu minut. Odkąd żona mnie zostawiła, w moim szeregowcu zewsząd ziało nieznośną pustką.

– Hybrydę? – zdziwił się. – Przecież dobrze wiesz, że trzymanie w domu krzyżówki jest karalne.

Niestety miał rację. Syntetyczne hybrydy potrafiły się rozmnażać i były w tym całkiem skuteczne. Ich potomstwo szybko rosło i zaburzało równowagę ekologiczną w przyrodzie, dlatego nawet najbardziej niewinne krzyżówki konsekwentnie tępiono.

– Po drugie – ciągnął Krotosz – to dzikus z lasu. Nie wiesz, czy nie podgryzie ci gardła we śnie. Po trzecie: odpuść sobie, bo i tak masz przerąbane u szeryfa.

– Ja? Za co?

– O twoich weekendowych wyczynach słyszała już cała jednostka. Stary, to małe miasto. Wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą. A Kojak nie lubi, kiedy policjant po służbie rzyga na ściany w nowej deweloperce.

Poczułem jak zalewa mnie fala wściekłości.

– Nie obrzygałem ścian – zaprzeczyłem, chociaż nie byłem pewien, czy to prawda. Ostatnio często urywał mi się film.

– Stary, ja cię nie oceniam, mówię tylko co słyszałem.

– A co słyszałeś?

– Że poszedłeś do Joli i błagałeś żeby wróciła. Potem ją zwyzywałeś od kurew i skamlałeś, żeby cię wpuściła, że już nie będziesz takim sukinkotem i że ją kochasz. A na końcu się rozpłakałeś i puściłeś pawia. Ponoć zostawiłeś ślad po sobie na każdym półpiętrze i do teraz wietrzą…

– Jezu…

– No.

Zapadła długa cisza. Bardzo się starałem, żeby nie wysiąść z samochodu, nie położyć się na trawie i nie postanowić umrzeć. Na szczęście kac sprawia, że wszystkie myśli są równie bezbarwne, nawet te samobójcze.

– Skąd to wiesz? – zapytałem cicho.

– Dupa komendanta jest sąsiadką Joli.

– I wiesz to od samego Kojaka?

– Nie. Od niej. Panna lubi mundurowych, a Kojak nie ma licencji na wyłączność…

– Moje życie nie może być już bardziej do dupy – jęknąłem.

– Przestań pitolić, tylko zacznij żyć. Wszyscy w jednostce wiedzą, że to nie była jedyna taka akcja. Co tydzień wylewasz żale na wycieraczce swojej byłej. Odpuść sobie Jolę. Pies jej mordę lizał. Fajnie było, ale się skończyło i żyje się dalej.

– Nie mogę. Zrobiłem dla niej wszystko – bardzo się starałem, żeby nie uderzyć w melodramatyczne tony, ale nie wyszło. – Zrezygnowałem ze szkoły wojskowej, żeby siedzieć z nią tutaj, a nie w koszarach. Odrzuciłem awans, bo wiedziałem, że za mną nie pojedzie. Zamieszkałem w szeregowcu, bo chciała duży dom i co rano muszę patrzeć na ryj brata Kojaka, który akurat musiał zająć sąsiednią chatę. I po co to wszystko? – zapytałem, słysząc że mimowolnie łamie mi się głos – żeby się wyprowadziła? Nawet mnie nie wpuściła do swojego mieszkania, rozumiesz? Chciałem nas ratować, a ona załatwiła mnie na korytarzu. Na tej cholernej, zarzyganej wycieraczce… Kurwa… Na wycieraczce!

Miałem ochotę szlochać, ale zamiast tego zacząłem bezmyślnie naciskać klakson.

– Boże, stary, uspokój się, bo mi tu zejdziesz.

Dramaturgii całej tej żałosnej scenie dodał feliskanis, który nagle ozdrowiał, wyswobodził się z opaski wiążącej mu pysk, usiadł na tylnym siedzeniu i zaczął wyć pospołu z klaksonem.

– Zabieram go do siebie – stwierdziłem krótko, ignorując przerażone spojrzenie Krotosza, który marzył chyba tylko o tym, żeby wysiąść. – Ani słowa komendantowi o całej akcji.

– Dobrze, tylko nie mów mi później, że nie ostrzegałem.

*

Wziąłem wolne na resztę dnia. Skłamałem, że mam rozstrój żołądka – najlepsza wymówka, bo daje gwarancję, że nikt nie będzie dopytywał o szczegóły. W drodze z jednostki kupiłem smycz i kocią oraz psią karmę z obowiązkową domieszką biokomponentów. Gdy tylko zaparkowałem przed domem, musiałem przyznać, że plan przygarnięcia feliskanisa ma kilka słabych punktów. Największy problem mogli sprawić sąsiedzi. Gdyby ktoś doniósł, że trzymam w domu hybrydę, straciłbym pracę. A moja okolica była ponadprzeciętnie praworządna. Mieszkałem w służbowym szeregowcu, a w sąsiedztwie mieszkali prawie wyłącznie policjanci i ich rodziny. Jedną ze ścian domu dzieliłem z bratem Kojaka, Lenym, emerytowanym gliną.

Gdy parkowałem zauważyłem, że Leny siedzi ze swoim jamnikiem na ganku, popija piwo i czyta gazetę. Poniedziałkowe przedpołudnie moich marzeń. O Lenym mówili „Bystre Oczko”, bo swojego czasu wygrywał wszystkie zawody strzeleckie. Nawet na emeryturze kilka godzin dziennie spędzał na policyjnej strzelnicy. Co nie znaczy, że wyróżniał się inteligencją. Raczej też nie wyglądał na takiego, co zna się na zoologii, więc postanowiłem sprzedać mu bajkę o moim nowym, rasowym psie. Bardzo rzadko spotykanej rasy, rzecz jasna.

Hybryda, którą ochrzciłem Linda, wyszła z samochodu z zachwycającą, kocią gracją. Do mojej zmyślonej historii o rasowym psie postanowiłem dołożyć wątek, w którym pojawiają się psie wystawy.

– Cześć! – zagadnął Leny tak głośno, że jego spasiony jamnik podniósł łeb na posłaniu.

– Cześć! – odpowiedziałem.

– Co tam prowadzisz?

– To mój nowy… – słowo pies utonęło w przeraźliwie głośnym miauknięciu.

No i tyle jeśli chodzi o historię z psem wystawowym.

– …mój nowy kot.

Leny popatrzył na mnie badawczo. Obawiałem się, że nie kupił tego wyjaśnienia. Nic dziwnego. Mój mruczek miał realne szanse, zostać liderem w konkursie na najbrzydszego kota świata.

– Jezu… – skomentował Leny. – Ale chyba go wyleczysz?

Nie bardzo wiedziałem z czego, ale przytaknąłem gorliwie.

– Nie chciałbym, żeby Sznycel coś od niego złapał… No wiesz, to wyjątkowo wrażliwy jamnik. – Sznycel miał aparycję weselnego salcesonu i jak na razie nic nie zdradzało jego wrażliwości. – Staruszek niedługo skończy szesnaście lat i chucham na niego i dmucham.

– Bez obaw. Mój kot ma wszystkie szczepienia i na pewno nie będzie się naprzykrzał Sznyclowi. Muszę lecieć, bo mam rozstrój żołądka – dodałem, ucinając czczą gadkę.

Leny, nawet jeśli miał jakieś zastrzeżenia, co do pochodzenia mojego nowego nabytku, to nigdy nie dał po sobie tego poznać. Pozostałe obawy, które żywiłem również się nie sprawdziły. Sąsiedzi przymykali oko na mój prywatny wybryk natury, a ja starałem się z nim nie afiszować. Zwierzak szybko się u mnie zadomowił. Łaził po meblach jak kot, robił do kuwety jak kot, miauczał jak kot, ale liniał z blond kłaków jak pies, latał za piłką jak pies i po psiemu cieszył się na mój widok, obszczywając z radości podłogę w korytarzu. Po kilku tygodniach pozwoliłem spać mu w moim łóżku i rozczulałem się na widok psich blond kłaków na mundurze. Bywał nieprzewidywalny w swoich zachowaniach, zupełnie jak Jola. Może właśnie dlatego miałem dla niego niekończące się pokłady cierpliwości. Nie wychodziłem z Lindą na spacer, ale pozwoliłem jej do woli hasać po ogródku za domem. Do czasu…  

Któregoś popołudnia, kocim zwyczajem Linda przyniosła mi prezent, na widok którego struchlałem. Trzymała w pysku jamnika Leniego. Martwego. Poczułem jak zalewa mnie fala gorąca. Sytuacja szybko mogła stać się krytyczna. Jeżeli brat komendanta odkryje, że rzekomy kot tak do końca nie jest kotem, a jego ukochany jamnik wyzionął ducha w imię tej prawdy, moją karierę policyjną czekał spektakularny koniec. Ale nie to było najgorsze. Na Lindę zostanie niechybnie wydany wyrok śmierci…

– Linda, oddaj – zwróciłem się do pupila najłagodniej jak umiałem. Nie wiem, czy hybryda wyczytała przerażenie w moich oczach, czy po prostu zmieniła plany, ale posłusznie upuściła Sznycla na podłogę. Ciche, kleiste pacnięcie niemal zraniło moje uszy. Szczątki jamnika były w dramatycznym stanie. Obślinione i ubłocone, a do tego obrzydliwie sztywne. Przeanalizowałem sytuację. Jamnik nie opuszczał ogrodu Leniego, a nawet w jego obrębie poruszał się z prędkością uwłaczającą psiej rasie. Moja Linda bez trudu dałaby radę przeskoczyć ogrodzenie i zapewne to uczyniła tuż przed śmiercią Sznycla. Potrafiłem wyobrazić sobie, jak ścigała jamnika po ogrodzie. Zważywszy na kondycję ofiary, nie był to długi pościg. Potem Linda pewnie dwa razy kłapnęła tym swoim psim pyskiem i złamała Sznycla wpół. Smutny los jamnika… Nie mogłem pozwolić, by Linda go podzieliła.

 Szybko przeanalizowałem sytuację. Nikt nie musiał wiedzieć, że mój rzekomy kot polował na psy. Był weekend, sąsiad zapewne był teraz na strzelnicy, jak każdej soboty od kilkunastu lat. Wpadłem na genialny pomysł, ale musiałem działać natychmiast. Zabrałem sztywnego Sznycla do łazienki, spłukałem z niego błoto i inne wydzieliny, umyłem w psim szamponie, wysuszyłem suszarką, cały czas próbując zapomnieć o tym, że właśnie pielęgnuję trupa.

Po wszystkich zabiegach jamnik w dalszym ciągu nie prezentował się najlepiej, ale w tych okolicznościach nie mogłem mieć wygórowanych oczekiwań. Zawinąłem ciało w torbę foliową, którą zarekwirowałem w zeszłym tygodniu. Wziąłem pakunek pod pachę i wyniosłem z domu. Mój plan był dość prosty. Zamierzałem podrzucić zdechłego jamnika na taras. Może nawet ulokować na ratanowym fotelu, tak by jego zgon wyglądał na dzieło natury. Zadanie nie było trudne. Do ogródka Leniego wszedłem przez furtkę. W końcu to mój znajomy, mogłem mu złożyć zwykłą, sąsiedzką wizytę. Upewniwszy się, że nikogo nie ma w domu, ulokowałem Sznycla w fotelu i spojrzałem na niego krytycznym okiem. Nie bardzo byłem zadowolony z tego co miałem przed sobą, więc spróbowałem spojrzeć na jamnika przychylnie. W obu wariantach wyglądał chujowo. No cóż… To wszystko, co można było zrobić. Zauważyłem, że w oddali majaczy postać sąsiada na rowerze, więc ewakuowałem się z tarasu tak szybko, jak tylko się dało. Nie widział mnie.

Wróciłem na swoją posesję i już kierowałem się w stronę drzwi, kiedy usłyszałem z tarasu Leniego głośne „co jest kurwa!?”. Zajrzałem do niego przez płot.

– Wszystko w porządku? – zagadnąłem.

Leny był blady jak ściana. Stał w myśliwskich spodniach, z kaburą przy pasku i z rozchylonymi wargami wpatrywał się w ratanowy fotel.

– N-nie do końca – wyjąkał. – Dwa dni temu zdechł Sznycel. Zakopałem go o tam, pod śliwą – pokazał ręką na tyły domu – A teraz, kurwa, siedzi pod kocem na moim tarasie… i w dodatku znowu zdechł.

– Jezu, Leny… Co za historia… – wydukałem, czując że wzbiera we mnie pusty śmiech. Z całą pewnością świadomość własnej głupoty odmalowała na moich polikach spektakularne rumieńce. – Może wcale wtedy nie zdechł? – wychrypiałem.

Leny nie odpowiedział. Patrzył na jamnika. Nawet nie musiał go dotykać, by wiedzieć, że nie żyje.

 – Chodź do mnie na drinka – zaproponowałem w końcu. Nie chciałem, by dłużej analizował sytuację.

– Leny popatrzył na mnie, na psa i wilgotnym głosem oświadczył, że już idzie. Mógł przeskoczyć przez płot, ale wybrał się okrężną drogą.

Podszedłem pośpiesznie do drzwi frontowych, zastanawiając się, czy przed wyjściem zatarłem ślady mojej małej zbrodni. Gdy tylko je uchyliłem w szparze między drzwiami a futryną pojawił się krótki psi psyk i wyszczerzone zęby. Przemknęło mi przez myśl, że Marcel miał rację. Coś poprzestawiało się we łbie temu leśnemu dzikusowi.

– Linda, głuptasie, to ja! – uspokoiłem moją krzyżówkę. W odpowiedzi usłyszałem dzikie ujadanie. Jednak potrafiła szczekać. – Linda, wpuść swojego pana! – rozkazałem stanowczo, czując jak narasta we mnie złość.  – Chyba po tym, wszystkim, co razem przeszliśmy, nie masz zamiaru trzymać mnie na progu? Linda, psia mać! Przecież to wszystko zrobiłem dla ciebie! Dla ciebie ta cała szopka!

W tym momencie stanął koło mnie Leny. Czułem jak wpatruje się we mnie badawczo.

– Co jest? – zapytał krótko, poprawiając pasek z kaburą.

– Linda nie chce mnie wpuścić – wyznałem płaczliwie.

Zacząłem walić pięściami w drzwi, zagłuszając ujadanie. Potem wszystko wydarzyło się błyskawicznie. Sięgnąłem do kabury Leniego, odpychając go łokciem. Leny zatoczył się i upadł na trawnik. Przeładowałem broń i otworzyłem drzwi.

– Ty suko! – krzyknąłem oddając kilka strzałów w łeb hybrydy.

*

Nie mam już psa. Kota też nie. Ani pracy. Mam za to sprawę karną, a Jola dostała prywatną ochronę. Ponoć strzelając do Lindy coś krzyczałem. I chyba pomyliły mi się imiona…

Koniec

Komentarze

Historia, choć sporo tu absurdu, przekonująco opowiada o poczynaniach pewnego policjanta, a spora dawka niezłej jakości humoru potrafiła skutecznie mnie rozbawić. Czytało się świetnie, a lektura okazała się bardzo satysfakcjonująca. ;)

Klikam Bibliotekę, bo jestem pewna, PożeraczuBułek, że kiedy będzie to już dozwolone, czyli po ogłoszeniu wyników konkursu, poprawisz usterki.

 

Od razu wie­dzia­łem, że to jakaś du­pe­rel­la. ―> Od razu wie­dzia­łem, że to jakaś du­pe­rel­a.

 

i za­czął wyć do społu z klak­so­nem. ―> …i za­czął wyć pospołu z klak­so­nem.

 

– … mój nowy kot. ―> Zbędna spacja po wielokropku.

 

po psie­mu cie­szył się na mój widok, ob­szy­wa­jąc z ra­do­ści pod­ło­gę w ko­ry­ta­rzu. ―> Obszywał ręcznie, czy na maszynie? ;)

Pewnie miało być: …po psie­mu cie­szył się na mój widok, ob­szczy­wa­jąc z ra­do­ści pod­ło­gę w ko­ry­ta­rzu.

 

– N-nie do końca – wy­ją­kał w końcu. ―> Czy to celowe powtórzenie?

 

w szpa­rze mię­dzy drzwia­mi a fu­try­ną uka­zał się krót­ki psi psyk i wy­szcze­rzo­ne zęby. ―> Domyślam się, że zmaterializowanie się psiego psyku jest dodatkowym elementem fantastycznym. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dzięki, Reg! Cieszę się, że Ci się podobało. I dziękuję za zwrócenie uwagi na regulamin, bo niechcący bym go naruszyła, poprawiając usterki przed wynikami :)

Bardzo proszę, Pożeraczu. ;D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Przeczytałam już jakiś czas temu, tylko nie cierpię pisać komentarzy na telefonie…

 

Bardzo lubię takie historie wypełnione absurdem, a jeśli jeszcze do tego mogę się uśmiechnąć… Poza tym tekst oparty na fajnym pomyśle i bardzo sprawnie napisany. Przeczytałam z przyjemnością :) Ode mnie biblioteczny kliczek i powodzenia w konkursie.

Katia72, wielkie dzięki!

PożeraczkoBułek, zapewniłaś mi świetną rozrywkę na wieczór tym opowiadaniem. Od początku do końca, co któreś zdanie kręciłam głową z myślą “haha, ale trafne porównanie. Haha, ale to dobrze ujęte. Haha, no kur… jak w życiu” xD 

Świetnie wykreowałaś bohaterów. Pomysł na hybrydowego stwora, jego nazwa i opis – świetne! Psia maska na kocim pysku, rolka po papierze i kaloryfer. Bardziej obrazowo się nie dało. Swoją drogą fantastyczne stworzenia te feliskani. Dobrze poprowadzona historia, zgrabnie napisana, zabawna i takie zakończenie, że się nie spodziewałam.

Polecam w bibliotecznym wątku. :)

 

A i tytuł podoba się bardzo! :D

SaraWinter, dzięki! :D

Iluzja, wygląda jakby coś strasznego roiło mu się w tym kocim łepku. Nie wiem, czy na Twoim miejscu spałabym spokojnie ;)

Niby absurd, a nie absurd. Podoba mi się samoograniczający świat przedstawiony, choć własnie na podstawie użycia tagu podejrzewam, że z kompletnie innych powodów, niż Tobie, autorko. Tzn. oczywiście, absurdalne jest to, że ludzie mogliby zrzec się wygód na rzecz planety, absurdalne są niektóre elementy tego zrzeczenia (papier toaletowy), ale z drugiej strony zużywamy zasoby odnawialne szybciej, niż się one odnawiają. No taka niby absurdalna wizja, a jednak mająca w sobie ziarno nadziei dla świata (ale papieru toaletowego nie oddawajmy!).

Naprawdę szkoda, że w pewnym momencie całkowicie przerwałaś sięganie do opisu świata i nie pojawiał się on choćby bardzo delikatnie, raz na jakiś czas, w dalszej części tekstu.

Całość? Całość wyszła dobrze. Jest wrażenie, że mogłoby być lepiej, bo końcówka mogłaby nabrać bardziej dramatycznej formy. Niby pomysł zakończenia jest dobry, niby jest jak trzeba, a jednak brakło jakieś kumulacji. Nie mówię tu o dłuższym opisie – to mogło być przeprowadzone szybko, w kilku zdaniach, tylko zwyczajnie mocniejszych.

Styl dość lekki, sprawnie się czytało. Gdzies po drodze były jakieś podwójne spacje, czy spacja na początku akapitu (przed pierwszym słowem danego akapitu). Rzuciło się w oczy, że niekonsekwentnie piszesz imię Leniego/Lenniego (raz przez jedno, raz przez dwa “l”). No własnie, to imię czy ksywa, tak jak w przypadku Kojaka?

Umiejętne wplatanie twistów, drobne zaskoczenia, a na tym wszystkim (albo raczej za tym wszystkim) smutna dramatyczna historia o tym, jak ludziom może odwalać przy zawiedzionych uczuciach.

Komentarzy mało, a punkty już trzy. Choć jak wspomniałem, są tu rzeczy, które warto by było jakoś poprawić, ale zdecydowanie opowiadanie nadające się do biblioteki. Idę do więc do wątku bibliotecznego w sprawie klików.

Dzięki, Wilku.

W moim pierwotnym pomyśle opowiadanie miało zahaczać o wątek kryminalny – kotopies miał być zwierzęciem szkolonym niegdyś do polowań, a główny bohater miał odkryć istnienie czegoś w rodzaju subkultury myśliwych ;) W każdym razie bezlitosny limit znaków nie pozwolił mi na rozwinięcie opowieści w tym kierunku i również z tych powodów nie pojawiały się dalej opisy absurdalnych zasad proekologicznych. Teraz nieco żałuję, że kilku takich wtrętów nie zrobiłam. Pod koniec zdaje się, że nawet imiona pozamieniałam na któtsze, bo kliklu literek mi zabrakło :P Dlatego nie mogę odżałować tych dodatkowych spacji przed akapitami :P Nie zauważyłam, mea cupla.

Leny miał być imieniem. Ot tak, bohater kojarzył mi się z postacią z Simpsonów ;)

 

 

 

 

 

 

O imię pytałem dlatego, że dość dziwnie się zestawia z polskimi imionami i nazwiskami (Jola, Marcel Krotosz). Chociaż jak są Briany i Quentini…

A z tymi absurdami… Weźmy takie ograniczenie czasowe jazdy prywatnymi samochodami… Takie eksperymenty były i są robione w wielu miastach Europy i w większości z nich przyniosły pozytywne efekty. W dzielnicach, ale nieraz większych niż starówka w Krakowie. Mieszkańcy nadal nazywają to absurdem (i częściowo mają rację), ale jednocześnie rozwijały się stacje park’n’go, komunikacja miejska, pojawiało się więcej zieleni, spadały koszta remontu infrastruktury, zmniejszały się natężenia korków i statystyki spóźnień do pracy. Nagle się okazywało, ze to nie tylko na ekologię się przekłada :) 

Ja się zgadzam z tym, że prawdopodobnie za kilkadziesiąt lat podobne ograniczenia to będzie norma. Sama jak patrzę na to ile moja rodzinka produkuje śmieci, to stwierdzam, że na dłuższą metę taki stan rzeczy nie może się ostać. Pewnie moje dzieci będą kiedyś myślały: "starzy to mieli dobrze. Woda z kranu była kiedy chcieli, a pampersów nie trzeba było prać". Jestem na 100 procent pewna, że za 30, 40 lat tak będzie i wtedy to nie będzie żadnym absurdem. Myślę, że powstanie czegoś na kształt Prewencji Zielonej to tylko kwestia czasu. I pewnie w świadomości ludzi też coś powolutku się zmieni. Pamiętam scenę z "Madmana", kiedy Donald wybrał się z rodzinką na piknik nad jezioro. Popiknikowali, zjedli ciasteczka, wstali, strzepneli papierki z kocyka i pojechali w długą. I to na tamte czasy była norma, a teraz się w głowie nie mieści. Tak samo pewnie kiedyś ludzie będą myśleli o piciu wody z plastikowych butelek. Dzisiaj w moim koszu naliczyłam ich trzynaście ;)

Sorry, że bez wyodrębnionych akapitów, ale na telefonie chyba się nie da.

Ha, ja pamiętam, jak się kiedyś, w podstawówce, śmialiśmy z kolegami z kumpla, który trzymał w ręce papierek z batonika aż do momentu, gdy mijaliśmy kosz – żeby tylko nie wyrzucić na trawnik.  Z perspektywy czasu zupełnie inaczej ta sytuacja wygląda :-)

Oj, zakazany papier toaletowy – to mi się podobało. Ciekawy ten Twój świat. Czytało się lekko, poziom absurdu akurat w normie, uśmiechnęło mi się parę razy, szczególnie przy historii z jamnikiem. Zkończenie wywołało już porządne parsknięcie. W sumie – miło spędzony czas.

 

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Nie urzekło mnie, nie wciągnęło również.

Bohaterem jest typowy policjant: żona odeszła, przyjaciel go nie rozumie, topi smutki w alkoholu. 

Jest fajny pomysł na kotopsa, ale to trochę mało. Gdyby akcja była bardziej wartka, to może by się obroniło. W takim wydaniu, po prostu poprawne opowiadanie.

Jeśli komuś się wydaje, że mnie tu nie ma, to spieszę powiadomić, że mu się wydaje.

Irka_Luz, dzięki :) Fizyk111, skąd przekonanie, że typowego policjanta porzuca żona, co go skłania do topnienia smutków w alkoholu? Ja bym powiedziała, że to po prostu rozwodzący się facet przeżywający kryzys. Chyba nawet policjantowi wolno? ;) Szkoda, że Ci się nie spodobało, może inne moje opowiadania bardziej trafią w Twój gust.

Źle się wyraziłem. Nie chodziło mi o typowego policjanta, tylko o jego stereotyp obecny w filmie i literaturze. Nie jest on (stereotyp) wzięty z powietrza. Specyfika pracy policjanta (szczególnie kryminalnego, a taki przecież pojawia się głównie w książkach) nie sprzyja niestety trwałości ogniska domowego.

Obiecuję,że przeczytam wkrótce jakieś inne Twoje opowiadanie. smiley

Jeśli komuś się wydaje, że mnie tu nie ma, to spieszę powiadomić, że mu się wydaje.

Ja bym uznała, że stereotypowy policjant z filmów i książek, to taki, który po pracy jest agresywny, a poza tym wykorzystuje swoje znajomości do niecnych celów ;) No ale jak wiadomo wszystkie negatywne stereotypy są krzywdzące. Jeśli mogę coś zarekomendować, to może "Koronki"? Bo uważam, że jest całkiem dobre, ale niedocenione. Ale uprzedzam, że wartkiej akcji tam również nie znajdziesz.

Bardzo, bardzo mi się podobało. Uśmiałam się jak norka smiley!

Czytało się gładko, bez zgrzytów (no, może raz zgrzytnęło, kiedy pojawiła się “kolażówka”angry). 

Twórczo potraktowałaś temat konkursu. Opowiadanie jest spójne, fabuła się płynnie rozwija, przez moment obawiałam się, że ta Jola to tylko tak sobie wyskoczyła jako atrybut smutnego losu zapijaczonego gliny, ale nie, wszystko przemyślane i elegancko zamknięte!

Dziękuję za miłe chwile, jakich dostarczyła mi lektura Twojego tekstu w niedzielny poranek.

Czekam na następne!

Pozdrawiam smiley

Świetne opowiadanie, bardzo kreatywnie napisane, spójne i zabawne. Tyle wystarczy, aby mnie zadowolić.

Początkowo tytuł nie zachęcał mnie do lektury, ciekawość jednak zwyciężyła. I nie żałuję. Opowieść jest ciekawa, napisana fajnym językiem. Kilka razy uśmiechnęłam się. Mnie akurat kotopies nie urzekł. Końcówki się nie spodziewałam, a to na plus. Idę kliknąć bibliotekę.

 

Powodzenia w konkursie :)

Facies_Hippocratica, Pan Krzysztof, Monique M, dzięki za komentarze, cieszę się, że się podobało. Facies, czerwienię się z powodu tej kolażówki ;)

Fajna, zabawna historia, napisana lekkim stylem. Humor czasem balansujący na granicy absurdu, ale całość podana bardzo smakowicie :) Powtórzę za przedpiścami, że postać policjanta jest typowa dla kryminałów. Według mnie, dobrze pasuje do klimatu tego opowiadania.

Znalazłam dwie literówki:

po psiemu cieszył się na mój widok, obszywając z radości podłogę w korytarzu. Po kilu tygodniach pozwoliłem spać mu w moim łóżku

P.S. Kojarzę kreskówkę o kotopsie, czyżby inspiracja?

Ando, dzięki za komentarz :) Jestem raczej z pokolenia, które się wychowało na “Laboratorium Dextera” i “Johnym Bravo”, ale wyszukałam kotopsa na Youtubie i stwierdzam, że taki wewnętrznie skłócony jamnik w wersji dwugłowej wpasowałby się idealnie w temat konkursu :P 

.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

three goblins in a trench coat pretending to be a human

Fajny pomysł, choć dowcip o wykopanym martwym psie już kiedyś słyszałem i bałem się, że to będzie puenta tekstu, a tu nagle miła niespodzianka. Przy zakończeniu można się uśmiechnąć, aż bije od niego pomieszanie goryczy z zakłopotaniem :) 

Podobała mi się też wizja świata, aż szkoda, że mamy o nim tak mało informacji. Chociaż z drugiej strony może to i lepiej, dzięki temu fabuła idzie cały czas do przodu. 

Przyznam, że z przyjemnością przeczytałem Twój tekst. Rozbrajały mnie dialogi, a rzadko się zdarza, aby śmieszyło mnie coś co czytam ;) 

“Chciałem inteligentnie zripostować czymś w stylu „spierdalaj”, ale na szybko przeanalizowałem wszystkie przymiotniki po kolei i każdy pasował jak ulał do Joli.” → :D 

Nie spodziewałem się tego, co stało się z psiakiem sąsiada, czy zakończenia sceny, w której warczący zwierz nie ma zamiaru wpuścić właściciela do domu. 

Humor i zaskakujący finał, są tu czymś fantastycznym. Zdaję sobie sprawę, jak ciężko jest napisać coś, co wywoła chociażby uśmiech na twarzy, a nie wspominając już o rozbawieniu czytelnika. Tobie się to udało, zatem… chapeau bas :)

Do góry głowa, co by się nie działo, wiedz, że każdą walkę możesz wygrać tu przez K.O - Chada

Ciekawy tekst. Podobało mi się od samego pomysłu na zrealizowanie tematu konkursu w formie hybrydy Feliskani, przez wzmagające się z każdym akapitem pokłady absurdu, naturalne dialogi, nawet ten dowcip z martwym psem, aż po końcówkę, w której już mogłam tylko pokręcić głową – zupełnie się takiego obrotu spraw nie spodziewałam. Troszkę może zabrakło mi szerszego zarysowania świata, w którym dzieje się opowieść, nie wszystko było dla mnie jasne.

Podobało mi się :)

Siedzę w pracy i właśnie ukradkiem przeczytałam Twoje opowiadanie. Musiałam głupio wyglądać zaśmiewając się schowana za monitorem :) Osobiście lubię taplać się w oparach absurdu, a kiedy na dokładkę mam jeszcze świetne dialogi, to przyjemność gwarantowana. Nie brakowało mi szerszego opisu przedstawianego świata, bo przy tym można by ugrzęznąć w niepotrzebnych szczegółach. Myślę, że tempo i humor to siła tej historii.

Gratuluję i zazdroszczę :)

Fladrif, NearDeath, Nir i Matka Chrzestna – dziękuję za takie pozytywne komentarze :) Utwierdzają mnie w przekonaniu, że taki styl pisania, to dla mnie właściwa droga.

 

Mój główny problem z tym opowiadaniem jest taki, że pomysł wyjściowy na „kotopsa” wydaje się zbyt wątły, żeby udźwignąć aż tyle tekstu, który puchnie wokół niego – ale tak naprawdę niewiele dodaje do akcji, nie niesie większych sensów itp. W ten sposób można by napisać to opowiadanie na 10, na 30 i na 50K znaków – mnożąc tylko liczbę przegadujących się dialogów. Na plus z kolei zaliczyłbym stosunkową lekkość narracji.

 

Dziękuję za komentarz. Pierowotnie miałam inny pomysł, w którym mój kotopies może lepiej by się odnalazł. Mój policjant przeżywając kryzys egzystencjalny, miał handlować zakazanymi pigułkami w stylu Pyralginy i ścigać mafię organizującą polowania z użyciem kotopsów. Potem pomysł się “spłaszczył” bo treści byłoby za dużo, kota i psa jak na konkurs za mało. W każdym razie mam w planach, by kiedyś do tego tematu wrócić i pokazać hybrydę w innej odsłonie.

 

 Nie przekonuje mnie zarys świata. Podajesz trochę informacji – tu zakazany papier toaletowy, tam przydział na paliwo – ale zasadniczo nie ma w tym worldbuildingu głębi. A w dalszej części tekstu całkiem znika. Chyba był po prostu niepotrzebny. Za element fantastyczny spokojnie wystarczyłyby kocio-psie hybrydy.

SPOILER ALERT

Tempo akcji jest okej, aż do momentu, gdy Linda nie chce wpuścić bohatera do mieszkania. Potem następuje przyspieszenie, jakbyś właśnie w tym momencie odczuła, że limit znaków wisi nad głową i trzeba szybko skończyć, żeby nie przekroczyć. A szkoda, bo tutaj właśnie trochę bym dopisała. Gdybym miała odchudzać tekst o któreś fragmenty, wybrałabym początek.

Historia jest fajna i zabawna, chociaż językowo bez zachwytów. Znalazłam sporo błędów, dziwnie ulokowanych przecinków i parę niezgrabnych zdań, ale mimo wszystko czytało się nieźle i parokrotnie udało Ci się mnie uśmiechnąć ;)

Wykorzystanie hasła konkursowego: yes

 

Dzięki za udział.

three goblins in a trench coat pretending to be a human

Bardzo dziękuję za komentarz!

Fajne :)

Przynoszę radość :)

Dzięki, Anet :)

Hmmm. Pomysł na feliskani świetny. Świat niczego sobie. Ale zwarzyła mi humor historyjka o jamniku sąsiada. Już wcześniej dwa razy to czytałam, w tym raz na portalu. Po co takie oczywiste wykorzystywanie starych i cudzych elementów?

Babska logika rządzi!

Finklo, dziękuję za komentarz. Z perspektywy kilku miesięcy, napisałabym to opowiadanie inaczej. A historia o jamniku została mi sprzedana przez kuzyna, który twierdził, że to się przydarzyło jemu (a to kłamczuch! ;) Byłam święcie przekonana, że to doskonała i oryginalna anegdota :P

Btw, mój tata zna podobną i zarazem inną historię, która naprawdę się przydarzyła. Napisałam kiedyś o tym opowiadanie na jakiś konkurs i doczekało się nawet publikacji w jakiejś małej antologii. Dwójka myśliwych na polowaniu ustrzeliła zwierzę. Była noc i średnia widoczność. Byli przekonani, że celują do jelenia, ale kiedy podeszli bliżej, okazało się, że na polanie leży martwy kuc. Wystraszeni, że zostaną wyciągnięte wobec nich konsekwencje, całą noc kopali dół i zakopali kuca. Rano okazało się, że na polanę przyjechał ktoś z zakładu zajmującego się martwymi zwierzętami. Kuc umarł śmiercią naturalną ;) Myśliwi strzelając do jelenia, po prostu chybili.

Może i mu się wydarzyło… Ale nie jemu pierwszemu! A przynajmniej nie on to wymyślił. Uważam, że to miejska legenda – coś, co właściwie mogło się wydarzyć i podobno stało się znajomemu opowiadającego… ;-)

A historyjka z myśliwymi też fajna. I jakoś świeżej brzmi.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka