I
Gwar za oknem drażnił Witosa. Odwracał uwagę od lektury ‘Kruka’ Edgara Alana Poe.
„Może by ich wszystkich zabić, zapewniając sobie w ten sposób odrobinę ciszy i spokoju? – myślał, nie odrywając wzroku od kartki. – Gdyby to był sen, mógłbym to zrobić. A może to jest sen?”
Nagle mężczyzna wzdrygnął się na tę myśl. Żądza mordu prześladowała go już nawet na jawie, narzucając od jakiegoś czasu, stając się coraz bardziej natarczywą.
Nie mniej przejmował go fakt tracenia świadomości: głosy, które zawsze były tylko szeptami, stały się wyraźniejsze i mąciły rzeczywistość, co więcej nie dawały się już łatwo zagłuszyć.
Drzwi pokoju cicho i przeciągle zaskrzypiały. Stanęła w nich kobieta mająca na sobie bogato zdobioną, jasną, falbaniastą suknię.
– Z domu nie wychodzisz? Spójrz, młodzież bawi się na podwórku, taki ładny dzień. No, idź do nich, pytali o ciebie.
Milczał, nie odrywając wzroku od tekstu. Litery rozlewały się na kartce, wiły niczym chmara much.
– Słuchasz mnie?
Młodzieniec spojrzał na kobietę. Patrzył znudzony, pełen jakiegoś niewysłowionego strachu, ale i gniewu. Wyglądał jak wyrwany z głębokiego snu. Zamyślony. Kawalkada myśli gnała w jego głowie od wielu dni. Były obce i wstrętne. Jakby z zewnątrz, a mimo to zdawały się dziwnie znajome.
Usta kobiety drgnęły prawie niezauważalnie pod wpływem tego przeszywającego spojrzenia, ale ów drobny szczegół poruszył szlachcica. W ostatnim przebłysku świadomości poczuł żal, że sprawił przykrość matce.
– Lusia chciała cię poznać – powiedziała. – Piękna ambitna dziewczyna, a ty siedzisz tutaj sam w stercie tych książek. Zobaczyłbyś chociaż, jak ona pięknie maluje.
– Wstrętni… Mamo – powiedział, patrząc gdzieś przed siebie. Czuł, że przegrywa walkę z wewnętrznym pragnieniem. Od kilku dni dusił w sobie potrzebę wygarnięcia wszystkim, co o nich myśli, jak bardzo zbrzydło mu ich jestestwo.
– Co? Kto wstrętny? – zapytała kobieta.
– Dla nich – Wskazał na okno – idolem staje się gamoń, który popisze się swym wątłym intelektem, wprowadzając w zakłopotanie ogrodnika. Dużo się nasłuchałem przez te parę dni, bo drą mordy specjalnie pod moim oknem – zaśmiał się. – Mają ambicje, oj mają je nad wyraz. Tyle, że niezbyt wygórowane są te ambicje. Dobrze zarobić, nażreć się, podupczyć, cała ich ambicja. Spójrz na to bydło! – Podszedł do okna, już nie panując nad tym, co mówi. Przemawiał ktoś obcy. – Mam się z nimi spoufalać? Nawiązywać kontakty? Prędzej zdechnę! Spędzę te, jak i każde następne dni mojego przeklętego życia z umarłymi idealistami, których myśli leżą na tych regałach. Sam! Hedoniści są wstrętni i ta hołota za oknem również jest mi wstrętna! Gdy któryś z tych śmieci ośmieli się pokazać w moim pokoju, przysięgam, że pożałuje, a wiesz, że zawsze dotrzymuję obietnic.
– Witoś, proszę…
– To ja cię proszę, mamusiu. Wiem, że jestem okrutny. Ja to wiem. Myślisz, że przesadzam? Wprawiam cię w rozpacz, widzę to. Jednej rzeczy tylko nie pojmuję. Myślisz, że samotność sprawia ból? Nie ma w tym wszechświecie większego bólu, niż słuchanie tej bandy za oknem. Pragnę jedynie, byście zniknęli, wszyscy, bo nienawidzę was bardziej niż samego siebie – zaczął mówić, nerwowo się śmiejąc. Po czym cedził przez zęby. – Więc odczepcie się, zniknijcie, bądź pozabijajcie, dajcie mi tylko spokój. Niech ta banda zajmie się tym, czym zwykła się zajmować w naszej stodole; niech żłopią piwo. To im przekaż, mamo. Powiedz, że gardzę każdym z nich. Powiedz… – urwał nagle.
Widział siebie z uśmiechem na ustach, przykładającego matce nóż do gardła. Nogi ugięły się pod nim. Chwycił się regału z książkami, inaczej upadłby niechybnie.
– Boże! Co się z tobą dzieje, Witos? – Kobieta podbiegła do syna i podtrzymała mu głowę. – Ty masz gorączkę! Czoło jak ogień! Cały zbielałeś jak ściana. Połóż się, każę przygotować napar z jęczmienia.
– Nie, nie trzeba, tylko na chwilę mnie zamroczyło. Wyjdę na dwór, muszę zaczerpnąć świeżego powietrza – mówił spokojniej, jakby odzyskał świadomość. – Przepraszam za ten wybuch. Ostatnio nie sypiam dobrze, to pewnie przez… przez to. Pójdę się przywitać, a ty się nie bój. Zirytowali mnie tymi krzykami, a wiesz przecież że nie lubię, gdy ktoś przeszkadza mi w lekturze.
Pocałował matkę w policzek drżącymi wargami i chwiejnym krokiem podszedł do drzwi. Wyjął ze stojaka czarną lakierowaną laseczkę i wyszedł.
– Uważaj na schodach! – krzyknęła.
Chciał coś powiedzieć, ale nie mógł. Stąpał z wolna długim korytarzem, który falował. Postaci na obrazach zdawały się ruszać i choć było południe, w jednej chwili wszystko pociemniało.
„Wariuję. Jakim prawem odzywasz się tak do mojej matki! – myślał, czekając na odpowiedź.”
“To również moja matka, nie zapominaj. – odpowiedział mu głos. Zuchwały. Podobny do jego własnego, lecz zupełnie inny.”
“Ty nie istniejesz. Żyjesz tylko w mojej świadomości. Stworzyłem cię, słyszysz! – Witos przystanął, skronie mu pulsowały, a okropny świst przeszył umysł. – Demony, to tylko demony. Nie! Demonów nie ma, są ludzie. To wszystko przez nich!”
Dochodził już do schodów, gdy nagle… Krew. Była na ścianach, spływała po nich niczym wodospad, tyle że w górę. Strugą wiła się pod sam sufit. Witos spuścił wzrok, na próżno. Szkarłatna, lepka ciecz była na jego lakierowanych butach i lnianych czarnych spodniach. Ledwie widoczna, cuchnęła. Uderzenie metalicznego zapachu aż go zamroczyło.
„Matka patrzy… Muszę wytrzymać. Tylko te schody. Są zaraz po prawo, jeszcze kilka kroków i… – stanął jak wryty.”
W kałuży krwi leżał blady mężczyzna. Jego lewa skroń zapadła się w głąb czaszki, tworząc ziejącą dziurę, z której lała się posoka. Pokryła schody i barierki, była wszędzie. Obrzydzała swą obecnością. Witos chciał krzyknąć, ale głos uwiązł mu w gardle na widok nieboszczyka. Im dłużej wpatrywał się w jego bladą twarz, z kozią bródką i wąsem, w duże smutne oczy, które już zachodziły mgłą, tym bardziej uświadamiał sobie, że widzi samego siebie.
– Będziesz w stanie to zrobić, Witos? – Nieznana moc wyartykułowała słowa jego ustami.
II
Schody pokonał z zamkniętymi oczami, przytrzymując się balustrady. Przebiegł przez hol i szybkim ruchem szarpnął klamkę. Gdy otworzył powieki, poraził go blask słońca. Otarł z potu ciepłe czoło i rozejrzał się.
„Zebrała się cała rodzina. Jak ja ich nie znoszę. – była to jego własna myśl.”
Czyżby naprawdę ich nie znosił?
“Nie masz nade mną władzy, Wolfgang – pomyślał.”
Czekał na komentarz, lecz cicho, żadnych głosów. Już spokojniejszy i opanowany zszedł z ganku.
Spostrzegł, że rozweselone towarzystwo, które tak usilnie przeszkadzało mu swoją obecnością, przeniosło się pod sad. Witos wiedział, że matka będzie go obserwowała z okien salonu.
„O czym mamy rozmawiać? Czy rozmowa z nimi ma jeszcze jakiś sens? Przecież słucham ich od samego rana. To przez nich te myśli o… Jeżeli nie chwalą się bogactwem rodziców, tak jakby należało do nich, to wyzywają się nawzajem, kłócą o byle co. Bodajby zdechli i dali mi spokój.”
“Powinni zginąć? Witos?”
“Może tak byłoby lepiej? Życie w kompletnej samotności… Nie, to gorączka. Zamknij się! Zamilcz! Nie muszą ginąć wszyscy. Nie mieszaj się w to!”
Witos dotknął skroni. Przeląkł się, gdy wyczuł palcami mokrą substancję. Zobaczył znowu siebie zakrwawionego, z dziurą w głowie. Lecz na palcach była tylko przejrzysta ciecz. Wrócił równie szybko jak wyszedł.
„Świat po rewolucji Tesli stał się miejscem jeszcze mniej zdatnym do życia, a może to tylko ja zwariowałem? – myślał.”
“Technologia upośledziła ich emocjonalnie!”
“Milcz! Mówię po raz ostatni!”
Gdy wszedł do pokoju i przygotowywał się do snu, dopiero zobaczył, jak bardzo się poci. Jego biała koszula była cała mokra. Obmył się w miednicy, czując, jak z każdą chwilą słabnie. Obserwując swe odbicie w wodzie, wydało mu się, że mówi do niego.
“Przegrywasz”
Mimo południa położył się tak jak stał i próbował zasnąć.
III
Zanim stracił przytomność, bił się z nowym natłokiem myśli, próbując skupić uwagę na jednej. Bez skutku. Im bardziej próbował odizolować choć jedną niewinną myśl, z tym większym impetem zalewały go inne. Nie spostrzegł chwili, w której przeszedł z jawy do snu. Trwał w koszmarach, zatracając poczucie czasu.
Zbudził się. Było cicho. Harmider za oknem ustąpił absolutnej wręcz, nienaturalnej ciszy. Miał to, czego chciał. Popatrzył przez okno: jeszcze widno, może piąta.
Cisza o takiej porze wydała mu się dziwna. Poszedł więc zobaczyć, co robią domownicy. Lecz gdy zbliżył się do drzwi, pobladł; zrobił kilka kroków w tył, potem znowu w przód. Stary parkiet nie skrzypiał. Nie wydawał charakterystycznego jęczenia, gdy naciskał go bosą stopą. Witosa przeszył dreszcz.
„Straciłem słuch – pomyślał”
Nerwowo pociągnął za klamkę. Otwierane drzwi również nie wydały z siebie choćby dźwięku. Gdy spojrzał w głąb korytarza, spostrzegł postać. Chwycił swą laskę i zwolna zaczął się zbliżać. Coś było nie tak. Przełykając ślinę, chciał krzyknąć, ale poruszył tylko wargami, nie wydając dźwięku. Hordy mrówek zaczęły przelewać się przez ciało z jeszcze większą częstotliwością, gdy uświadomił sobie, że wszystkie obrazy wzdłuż korytarza leżą na podłodze. Zbliżył się wystarczająco, by zidentyfikować postać. To była matka. Wyglądała tak jak wcześniej w drzwiach. Przyglądała się schodom. Tępo, z otwartymi ustami.
– Mamo? Wszyst…
Gdy położył rękę na jej ramieniu i obrócił ku sobie, zobaczył, że w miejscu krtani kobiety jest niewielka dziura, z której obficie wypływa krew. Odskoczył. Matka zdawała się go nie widzieć, wymachiwała ręką w jego stronę, a drugą przyłożyła do rany, próbując zatamować krwotok. Witos odsuwał się od niej, serce wychodziło z piersi. Inaczej wyobrażał sobie śmierć. Przeraziła go swoją grozą, bo po raz pierwszy w życiu ujrzał, jak zadaje swój cios tuż przy nim, tak bliskiej mu osobie. W końcu kobieta chwyciła się za gardło oburącz, padła na kolana. Witos, sparaliżowany, nie potrafił jej dotknąć. Matka nie wydała z siebie nawet cichego rzężenia, walczyła o każdy oddech. Bezgłośnie.
Powiał chłodny wiatr. Witos spojrzał przed siebie i zobaczył, jak żółte, suche liście pokrywają całą polanę. Z jesiennej mgły wyłania się młoda kobieta. Bawi się z synem. Oboje byli szczęśliwi, obrzucając się liśćmi. Minęło tyle lat, a on tak dobrze zapamiętał ten dzień, odzwierciedlając teraz każdy szczegół. Gdy skierował wzrok na nieruchomą już matkę, nie mógł uwierzyć, że pragnął życia bez niej i rodziny, w kompletnej samotności. Dopiero teraz dostrzegł, jak bardzo nie znosi ciszy. Gdy znów chciał spojrzeć w szczęśliwą wizję, w miejscu wspomnienia ział długi, mroczny korytarz.
Czuł, że traci zmysły. Chciał zemdleć, lecz oszalałe serce i pulsujące skronie wciąż utrzymywały jego świadomość. Witosowi pociemniało w oczach, łzy pociekły po policzkach. Nie czuł ich jednak; był jak w transie. Patrzył przez chwilę, która równie dobrze mogłaby być wiecznością w, zdawałoby się niekończący korytarz. Miał wrażenie, że ktoś patrzy na niego z tej gęstej ciemności. Gdy odwrócił wzrok, spostrzegł, jak drzwi od pokoju jego dziadka wylatują z futryny. Dobiegł tam w kilku dużych krokach, lecz w środku nie było nikogo. Jedynie chłód bił od otwartego okna. Gdy podszedł doń, spostrzegł leżących w sadzie ludzi. Nie zastanawiając się dłużej, postanowił do nich podążyć. Wybiegł na korytarz. Był pusty. Nie było nawet śladu po matce. Witos westchnął ciężko.
Ciemny hol przypominał wnętrze katedry. Przez okno wpadało tylko srebrzyste światło księżyca. Oświetlało podłogę, która była cała we krwi.
– Skąd tyle krwi? To nie dzieje się naprawdę. – wymamrotał. Odkrył, że słyszy już wszystko.
– Może jednak? – odezwał się znajomy głos.
– Co zrobiłeś mojej matce?! Pokaż się!
– Ja? Mój drogi, jestem jedynie wykonawcą twej woli, narzędziem.
Wolfgang siedział na ogromnym drewnianym zegarze, poruszając nogą w rytm wahadła – Wiedziałem, że nie dasz rady, gdy zobaczysz śmierć. Wiedziałem, że stchórzysz! Bo zawsze byłeś tchórzem! Dlatego stworzyłeś mnie!
– Nie masz prawa! Cofnij to!
– Ty mi je nadałeś, Witos. Zawsze nimi pogardzałeś, a teraz wzrusza cię ich śmierć? Potrzebowałeś kilku wizji, żeby zmienić zdanie? Już niczego nie zmienisz.
– Precz ode mnie, czarcie! – Padł na kolana przed oprawcą. Głowa pulsowała.
– Nigdy więcej. – usłyszał za plecami ciche rzężenie. Jego matka, blada, z wciąż świeżą raną na szyi, stała z czarnym krukiem na ramieniu. Witos na klęczkach, obrócił się ku niej.
– Mamo… – zaszlochał – to…
– Bez znaczenia.
Kruk sfrunął z ramienia kobiety i runął wprost na Witosa.
Ten zerwał się z łóżka. Przebiegł przez pokój, tupiąc bosymi nogami o skrzypiącą podłogę. W pędzie otworzył z hukiem drzwi i choć przebudzony, wciąż nieprzytomny, szaleńczo biegł. Gdy dotarł na schody, nie wyhamował. Potknął się, uderzając głową o balustradę. Sturlał się w dół na zimną, marmurową posadzkę. Zanim stracił przytomność, ujrzał przerażoną matkę, która stała pośrodku holu, wpatrując się w niego z otwartymi ustami.
IV
Witos nie miał pojęcia, jak długo trwała ciemność. W przebłyskach świadomości słyszał głosy, krzyki, strzały. Czuł się jak wędrowiec między światem snów, które nie mają ze sobą związku. Czas nie miał znaczenia w tym więzieniu myśli. Któregoś dnia zaczął wyraźniej słyszeć głosy. Szczególnie jeden, który wykrzykiwał imię.
– Panie Wolfgang! – darł się ochrypły mężczyzna.
Gdy Witos otworzył oczy, ujrzał bandę obdartusów z widłami. Wciąż oszołomiony, zaczął odzyskiwać zmysły. Poczuł, że siedzi na koniu, widział, że jest wieczór i czuł w nozdrzach swąd spalenizny.
– Wszystko już gotowe. Śpicie, czy co?
Spojrzał na mężczyznę, który najwyraźniej krzyczał do niego.
– Co się dzieje? Gdzie ja jestem? – zapytał, rozglądając się na wszystkie strony.
– Ino szlim ich wyżynać.
– Kogo wyżynać? O czym ty mówisz, do cholery?!
Chłopi spojrzeli na siebie zdziwieni.
– Pytam po raz ostatni! Co tu się dzieje!? – syknął gniewnie.
Siwy starzec odważył się i zaczął mówić.
– Nu… kazaliście się zebrać. Bogactwo daliście, byle na panów iść.
– O czym wy…
– Olędrów kazaliście wyżynać! – przerwał mu. – Bo to ino wasza ziemia! Tak mówiliście.
– Wszystkie te paniska, postrzelune – powiedział szeptem rozczochrany starzec.
– Dlaczego nazywacie mnie Wolfgang?
– Nu, a jak? Tak się kazaliście nazywać.
„Boże – pomyślał – to nie może dziać się naprawdę. To tylko jedna z jego sztuczek.”
– Nikogo nie zarżniecie! Wracajcie do chałup i tam siedźcie! Inaczej każdego z osobna oćwiczę batem. No już, won!
Nie mogąc uwierzyć w to, co się dzieje, ściągnął wodze i pogalopował leśną dróżką. Rozpoznał miejsce. Był jakiś kilometr od domu.
„Czy w gorączce mogłem zebrać tych chłopów? Nie. To on! To jego sprawka!”
Galopował aż do samego dworu. Gdy dotarł na miejsce, poraził go dreszcz. Okna były powybijane, a drzwi leżały na placu.
„Co ja zrobiłem…”
Zeskoczył z konia i jak strzała pobiegł ku gankowi, lecz już tam na widok krwi omal nie zemdlał. Stanął w drzwiach, porażony. Cała rodzina leżała na marmurowej posadce. Każdy miał na sobie dziesiątki krwawych punktów. Spojrzał na schody prowadzące na górę. Zakrzepły na nich szkarłat wiódł go jak ścieżka. Bez słowa, niczym lunatyk, szedł, wiedząc już co zobaczy.
„Mogłem coś zrobić?”
Kobieta w falbaniastej sukni, nasiąkłej wylewającym się z niej życiem, leżała na plecach z widłami wbitymi w szyję. Witos klęknął, chwycił je i wyciągnął. Krew popłynęła wąską strużką. Wziął kobietę w ramiona i wpił się rękoma we włosy, tuląc już ostygłe ciało, kołysząc je jak kołysze się dziecko. Nie myślał. Czuł jedynie żal, nie ronił nawet łez. Świat jawy czy snu nie miał już żadnego znaczenia. Zarówno w jednym, jak i drugim cierpienie zawsze było takie samo.
– Zebrało ci się na sentymenty? Hm? – Zza pleców odezwał się znajomy głos. Witos położył matkę na podłogę i wstał. Gdy się obrócił, ujrzał samego siebie, tyle że z szyderczym, złym uśmiechem satysfakcji na ustach. – Nie tego chciałeś braciszku? – przemawiał elegancki szlachcic, bawiąc się lakierowaną laseczką.
Witos wpatrywał się w samego siebie, czując narastający gniew. Niewysłowiony, palący ciało i duszę gniew…
– Chciałeś samotności, czyż nie, Witosie? Zebrałem więc wieśniaków, by ruszyli na panów. Na początku byli nieufni, ale gdy obrabowaliśmy pierwszy dwór, jedli mi z ręki. – śmiał się. – Obłowili się, nie ma co. Przekonałem ich, że zanim ktokolwiek się pomiarkuje, dwory będą już należały do nich. Oczywiście wyrżną się między sobą, ale nas zostawią w spokoju. Tylko ty i ja – Mrugnął filuternie – głos ci odebrało, co? No, nie dziwię się: z nas dwóch to ja zawsze byłem geniuszem.
Witos spojrzał za siebie. Patrzył na porąbane siekierą drzwi.
– O, niestety, dziadek też. Samotność nie uznaje kompromisów, rozumiesz – Złożył ręce w udanej zadumie.
– Nigdy więcej. – szepnął Witos, zbierając się w sobie.
– Och, te twoje głupie romansidła… Wiedziałem, że kruk zrobi na tobie wrażenie, a atmosfera grozy doda ci jakiejś butnej determinacji – Gestykulował – Jaki ty jesteś prosty, Witos.
Witos sięgnął do lewej kieszeni. Miał rewolwer. Obrócił się do Wolfganga, otworzył bębenek. Były dwa naboje.
„Wystarczy jeden.”
Spojrzał tym samym, piorunującym spojrzeniem. Z satysfakcją odkrył, że Wolfgangowi zrzedła mina.
– O, strzelisz? Po tym wszystkim tak chcesz to zakończyć? Tak jak w jednym z tych twoich cholernych romansideł!?
– Jesteś pasożytem. Trułeś mi umysł od samego początku. Znienawidziłem przez ciebie ludzi, ale najbardziej znienawidziłem samego siebie. Zawsze, gdy chciałem nawiązać z kimś kontakt, ty stawałeś mi na drodze. Jeśli nie mogę żyć bez ciebie… Zakończę to.
– Witos… – zmienił ton – Naprawimy to. Uspokój się. Wszystko wyt…
– Nigdy więcej.
Przyłożył rewolwer do prawej skroni. Tego wieczoru we dworze zapadła cisza.
KONIEC.