- Opowiadanie: maciekzolnowski - Coś za trzynastym polem

Coś za trzynastym polem

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Biblioteka:

regulatorzy

Oceny

Coś za trzynastym polem

Prawda to dziwne słowo, prawda nie istnieje. Są tylko lepsze albo gorsze próby jej określenia. Resztę zajmuje wszechocean fikcji i zabobonu, czyli wszystkie te złe i brzydkie sprawy, których racławiczanie nie rozumieją i bardzo, bardzo nie lubią. Plugastwo, szpetota, odmienność, ułomność – podwaliny dobrego horroru, u podstaw którego zawsze znajduje się ludzki dramat – spychane są na margines życia i tylko tam tolerowane. Z czasem, gdy starsze pokolenie odchodzi, ustępując miejsca młodszemu, te zmarginalizowane strefy stają się elementem czegoś w rodzaju nieświadomości zbiorowej, a ludzie, z niewiedzy i przez niepamięć, przestają obawiać się konkretnych monstrów czy znanych z imienia demonów. Nadal jednak unikają specyficznych stref zakazanych (w rodzaju: rozstaju dróg, mokradeł, cmentarzy, ciemnych lasów, czarnych zaułków, łysych gór czy innych jeszcze, napiętnowanych przez starszych miejsc).

***

Stoję pod drzewem. Nie powiem, bardzo elegancko sobie stoję. Lato, pot mnie zalewa, bo upał sakramencki. Rowerem grzałem. Z Tarnkowej aż do Racławic się tarabaniłem. No więc stoję i odpoczywam w tym cieniu pod pięknym rozłożystym drzewem. Kiedyś jeździł tędy pociąg, za Niemca wszystko hulało. A dziś? Trakcję zamknięto, trawsko torowisko porosło gęste, wyrosły już nawet pierwsze drzewa, i to całkiem spore. Nikt tędy nie łazi, nie jeździ, nie pałęta się, bo i po co, i na co. I dobrze. Już to wystarczy, że sam od czasu do czasu lubię się trochę potryndać. Mnie tam niewałęsanie się ludzkie pasuje. Nie żeby to intruzi czy nieznajomi jacyś potworkowaci byli. I nie żebym ich aż tak źle postrzegał, co to to nie. Tu nie idzie o to przecież, że człowiek bliźnich swych nie lubi. Ale jednak to niewałęsanie się mi pasuje. Wolę być sam na sam z miejscem po prostu. W ogóle lubię spędzać czas w samotności niekiedy… Przeważnie!

A więc stoję sobie elegancko na polu, na przedpolach racławickich, a tuż za Pomorzowicami. Na cmentarz miałem iść, babcię odwiedzić, to znaczy świeczkę nad grobem babcinym zapalić i kwiaty podlać, aby nie uschły, bo upał jak nie wiem co. Ale do wsi jeszcze kawałek. I przez rzekę trzeba przełazić. I to z rowerem. Przez stary wiadukt nie ma nawet co próbować. Ale znowu przez Głubczycką walić, czy ja wiem? Zresztą zobaczy się.

Po prawej lasek mam, a jeszcze przed laskiem – cegielnię. Dziwne, nigdy o niej nie słyszałem. I byłbym może gotów przysiąc, że jej wcale nie ma, gdyby ktoś mnie pytał o to konkretne miejsce tuż pod lasem. A jednak była, istniała, obliczem swym zdegenerowanym straszyła. Wędrowałem tędy nie dalej jak przedwczoraj i to było jak odkrycie, jak oczyszczenie się z grzechu niewiedzy, pierwotnego, śmiertelnego, jak odnalezienie swego ukrytego ja głębokiego – ujrzeć ją po raz pierwszy pod lasem, o tam! Znam przecież każdy zakamarek okolicy, w której się urodziłem.

Niby znam, a nie znam. Można coś znać i twierdzić, że się to zna, ale cóż to właściwie znaczy. Jakie są stopnie znajomości rzeczy, o prawdę tak zwaną pytam. Czy jak mówimy, że ten i ten jest taki to a taki, to naprawdę wiemy, co z naszych ust wyłazi, jaka jest realna waga słów, które wypowiadamy? Czy faktycznie znamy tego konkretnego człowieka i wiemy, że jest dobry albo zły, pracowity lub leniwy, mądry albo głupi, że jest: przyjaciel albo wróg? Zostawmy to. Niech każdy sobie sam po cichu odpowie, jeśli chce. Albo i na głos. Jeśli ktoś ma jakiekolwiek wątpliwości, niech je rozwieje elegancko.

Wiem, na czym obecnie stoję: skieruję się bardziej na prawo, dojdę do Racławic, racławickiego kościoła, wreszcie cmentarza; skręcę na lewo, doturlam się do Osobłogi, potem wsi. Minę wieś i znajdę się ponownie na polach, przedpolach, a tuż przy granicy z Czechami. Ruch należy teraz do mnie, po prostu „cymes and bulba, und malina”.

Jeden z tych prostokącików agrarnych należał kiedyś do mojej babci. Ale to są stare dzieje. To tam, właśnie na tym małym prostokącie, kończył się znanym mi przyjazny świat dziecka, choć brukowana droga, znajdująca się w pobliżu, biegała znacznie, znacznie dalej i kierowała się ku granicy, o czym doskonale wiedziałem. Nawet w snach, nawet w marzeniach nie byłem nigdy na tyle odważny, by wyobrazić sobie, co też znajduje się kilometr albo i dwa dalej, gdzieś tam het, het za babcinym gruntem. Jako dzieciak sądziłem, że z tej obcej, nieznanej mi strony tylko coś złego może mnie spotkać.

A dziś stoję pod tym drzewkiem wonnym, kilkadziesiąt lat dorosłości sobie licząc. Babcia od dawna nie żyje. Lato, upał sakramencki. Poty mnie oblewają, bo bicyklem gnałem. Z Tarnkowej aż do Racławic się tarabaniłem. No więc stoję elegancko i zapadam się w leje-myśli w cieniu pod lipą piękną, pięknie kwitnącą. I zaczynam rozważać, czy nie wybrać się może dróżką poniemiecką brukowaną aż do granicy, na czeską stronę znaczy, a potem z powrotem jeszcze, jak Bozia da i przed złem oraz tym czymś nieznanym i przerażającym ochroni.

Mógłbym, dajmy na to, wracać przez strupieszały, zabytkowy młyn, który też jest atrakcją, i to jeszcze jaką. Kiedyś widziałem w tym młynie dziwnego ludka czarnego, jak mnie przez okno obserwuje. Tak na mnie patrzył przeraźliwie i tak mnie wzrokiem mierzył. Ech, ale co ja tam wiem, Jożinek. Czy moje wspomnienia są aby na pewno tylko moje? Czy też ukradłem je komuś? A może cierpię na sklerozę z wolna postępującą, kroczącą, na niepamięć zbiorową? Cierpię – nie cierpię. Niewiedza nie jest wcale aż taka zła niekiedy. Przeważnie!

Powtórzę, że mógłbym, dajmy na to, przez młyn walić, który jest atrakcją, i to wielką. Niwa, łąka znaczy… kusi jako cel najsłuszniejszy i najfajniejszy. I droga w nieznane też za nos wodzi i zaprasza, i do przygód przeżycia zachęca. Możliwości jest wiele. Mogę przecież od razu zajechać przed stary młyn, ale nie! Nie czas na to póki co. Najpierw myślę zawitać do naszych południowych sąsiadów. Ciekawe, co znajduje się za polem i co zastanę przed oraz za. I czy mnie coś zaskoczy, przerazi albo zafascynuje, umieram z ciekawości. Jakiś dziwny niepokój, jakiś zew konfrontacji starego z nowym, nowego ze starym się we mnie budzi.

Mijam błyszczący ślicznie ruczaj, znaczy się rzekę, co zwie się Osobłoga. Ale Błoga – pozbawiona trzech pierwszych liter nazwa rzeki – to ona na pewno nie jest. Zbyt wiele ofiar pochłonęły te jej wiry szalone, zdradliwe rozlewiska i strome urwiska zygzakowatego zakola. Mogłaby to być na przykład Rakowa albo Rakówka, kiedyś na pewno. A dziś? Dziś raków nie ma, ale dawniej, jeszcze za czasów młodości mojej matki, w epoce dzieci-kwiatów tak zwanej, pełno ich w rzece się pławiło. Ee, stare dobre dzieje. Wszystko co stare, jest dobre, prawda?

Idę więc. Posuwam się wolniutko niczym rak-nieborak. Tarabanię się z rowerem na plecach. Buty zdjąłem bardzo elegancko i skarpetki. Szukam miejsca, gdzie jest bród, uważając na wiry złowrogie.

W oddali już słychać bulgotanie gardzieli. Dźwięk mnie do tego chlupotu prowadzi, ku źródłu swojemu naprowadza. O, właśnie tam znajduje się wodospad, kipiący bez ustanku, buchający wodogrzmotami wściekłej piany, huczący, szalejący. A poniżej wodospadu, ostrówka porosła sitowiem. Sitówka? Sitkowa? Sitowianka? Nie wiem. Może powinienem ją jakoś nazwać? Czuję się tu jak rozbitek na bezludnej wyspie. Z tym że coś się nie zgadza: jeden detal. Gdzie mianowicie zgubiłem tratwę ratunkową? Cóż… nie wiem, choć może wiedzieć powinienem. Jako rozbitek? Na pewno!

Potem jest jeszcze cudowna cicha łąka, którą przecina wał przeciwpowodziowy. Rozpościera się ta łąka zaraz za Osobłogą i przywodzi na myśl błonia, jakąś dziką, bezkresną prerię. Jej cudowność to nade wszystko kolorowe wspomnienia z dzieciństwa, kiedy dawno temu, jeszcze jako chłopiec przychodziłem nad rzekę, aby pohasać z czarnym jak szwarc psiakiem, który z racji maści nosił imię Murzynek. Ale co ja tam wiem, Jożinek? Czy moje wspomnienia są aby na pewno moje? Czy też komuś je ukradłem?

Chciałem jeszcze o wygonie coś mówić. Mianowicie, że porozsiewane są po jego całej powierzchni, niczym piegi na twarzy nastoletniej okularnicy, tajemnicze studnie-sarkofagi, żelbetonowe, nad– i podziemne, z krystalicznie czystą wodą głębinową w środku. Rzecz jest zapewne z tych całkiem zwyczajnych, prawie na pewno poniemieckich, być może także kolejarskich, niemniej dodaje ona polance dziwnej aury i magnetyzującego wprost uroku. Jak wiadomo, woda oznacza życie. A jeśli jest na dodatek czysta, to już w ogóle „cymes and bulba, und malina”.

Przez wieś, krainę racławicką, słoneczną, przejeżdżam niezauważenie. Nikt mnie nie rozpoznaje i ja nikogo nie pamiętam. Lata spędzone poza małą ojczyzną robią swoje. Ile jest tych lat? Na pewno wiele. Zresztą czyją twarz mam kojarzyć z przeszłością mglistą, skoro wyludnione ulice świecą pustkami? Zwycięstwa, Ogrodowa, Kolonialna i wszystkie inne…

W jednej z bram stara zgarbiona kobieta. Stoi i bacznie mi się przygląda. Chusta na głowie, siwe włosy, surowa mina. A w dłoni co? Warzecha. Ukraina, myślę. Wschód jak nie wiem co, taki, że aż gwiżdże! Przeżegnała się i uciekła do chałupy. Balonem! Czyżby mój widok ją tak poraził. Ale dlaczego? – pytam. Trudno orzec. Być może racławiczanie nie znoszą obcych, a ja (nierozpoznany) jestem właśnie takim obcym, obcym-intruzem.

Na skrzyżowaniu Kolejowej i Zwycięstwa – majaczące sylwetki przesiedleńców w swych starodawnych strojach z lat czterdziestych i z tobołkami. W okamgnieniu mi te majaki przed nosem przemykają, a od strony kolei i zapewne z transportu. Kresy Wschodnie, wiadomo, dawna Polska. Szkoda, że rok się nie za bardzo zgadza, że o stuleciu nie wspomnę. Przede mną matka z bobasem w wózeczku. Zauważam drobny, lecz znaczący defekt. Ma ten cherubinek dwie, miast jednej łepetyny. O głowę za dużo! Ale matce to nie wadzi. Pcha swój mobilny krzyż na kółkach jak gdyby nic. Z prawdziwie rodzicielską miłością, czułością. Ale jako się rzekło, to są tylko zwidy, co w okamgnieniu przed nosem pomykają, a od strony kolei i z transportu.

Ech, kochane Racławice, kawał historii. Polskiej, niemieckiej, kresowej. Różni ludzie się tu przewijali na przestrzeni dziejów. Mądrzy, głupi… Tych głupich było zawsze najwięcej. Był na przykład taki jeden Balbiszow, wytykany paluchami stary kawaler, który po śmierci rodziców żył jak pustelnik, lecz po bożemu. Koza była jedynym towarzyszem tego zdziwaczałego samotnika. Miejscowi okrutnie się z niego nabijali, regularnie tłukąc mu szyby w oknach. Bestie! Potwory, nie ludzie! Mieszkał tu także głuchoniemy autochton Rudolf Adolf, w którego dzieciska rzucały kamieniami, drwiąc z Bogu ducha winnego Niemca. Na Płaskowyżu Głubczyckim żyła też razu pewnego matka, której w wyniku gwałtu zbiorowego trafił się dzieciak-odmieniec. Taki z ogonem, owłosieniem na twarzy, rogami i odstającymi uszami. Obawiając się nienawiści ze strony ludzi zabobonnych i ciemnych, zaprowadziła bidulka odszczepieńca na mokradła i tam go porzuciła. Nie wiadomo, co stało się potem i czy malec przeżył. Wiadomo, że kobieta w drodze powrotnej do wsi utonęła gdzieś na skraju moczarów. Dla niej może to i dobrze. Po co żyć z poczuciem winy? W latach powojennych nakręcili nawet o tym film, który był wyświetlany w kinie objazdowym. Ech, i to są właśnie moje Racławice kochane, kawałek bolesnej przeszłości niekiedy. Przeważnie!

Teraz kieruję się na lewo bardziej, bardziej najbardziej. To moja droga na zachód. Jeszcze miejsca dobrze nie zagrzałem, jak już mnie nie ma, wyjeżdżam, wybywam, adieu. Mijam ostatnie domostwa za małą chwilę, walące się domki-ostatki, które zawsze tak bardzo podziwiałem dla ich architektury i rustykalnego piękna, jako że zwykłem zachwycać się folklorem i starym budownictwem w ogóle. W szczególe! Z miłością i czułością. Ze szczerym zainteresowaniem wielkim. Największym!

Wypływam bardzo elegancko na otwartą przestrzeń, gdzie po złotych łanach pszenicznych wiatr lekki sobie hasa. Tylko lekki, nie jakiś silny czy zwracający na siebie uwagę. Zna ten wiaterek, myślę, smak wolności prawdziwej, wolności totalnej. Ziemia tu falista, porosła dębiną, grabiną i topoliną w szpalerach, o niezwyczajnej wprost rozmaitości, układająca się w pasma i szeregi starych drzew, kępy zielonej braci, gaje i drzewne duety, tercety, gdzie horyzont bezkresem i wieczności tchnieniem pachnie… i pachnie też wolnością. A wśród tego wszystkiego tkwię sobie ja plus mój składak. Posuwam się nim w głąb rozłogu, odliczając pola, które mi pozostały do wyminięcia. Po czwartym, piątym, przejeżdżam obok szóstego. I przystaję. Na chwilę. Na sekundę. Minutę.

I to jest właśnie ów grunt babciny, to znaczy kiedyś babciny, bo teraz to nie wiem, do kogo należący. Zresztą czy to ważne? Ważne, że ukazują się obrazy, że mam wspomnienia. Liczne. Żywe. Barwne. Wspomnienie o tym na przykład, jak zbierałem z dziadkiem stonkę ziemniaczaną, by ją następnie rozgnieść albo utopić w rzece. I o tym, jak gromadziłem lniane snopki, sam len zaś przerabiałem na sznurki. Albo o tym, jak zjawiskowo prezentował się pył na tej oto polnej drodze, która z owego puchu, kurzu, brudu czy proszku – jak zwał, tak zwał – jest zrobiona, ulepiona, uczyniona. Ale co ja tam wiem, Jożinek. Czy moje wspomnienia są na pewno moje? Może cierpię na sklerozę? Cierpię – nie cierpię. Niepamięć nie jest znowu aż taka zła niekiedy. Przeważnie.

Boże, myślę teraz, jakie to wszystko małe i niepozorne. Kiedyś po lewej stronie znajdowała się alejka porosła starodrzewem. Dziś po alejce ani śladu, a drzewa w pień wyrżnięto. Czereśnie. Teraz to Trakt Czereśniowy tylko z nazwy, taka alejka na niby, bez ani jednej czereśni. Stok tu tylko pozostał łagodny, co ku rzece chyli się elegancko bardzo łanem czołobitnym.

I tak stoję, obejmując spojrzeniem beznadziejnie lichą, prawe martwą rolę, która nie jest w stanie zatrzymać mnie ani chwili dłużej. Żadnego śladu człowieka nie widzę, że o znakach historii rodowej nie wspomnę. Tak jakby babcia i dziadek nigdy nie istnieli… jakby nigdy po tym łez padole nieziemskim nie stąpali. I wieśniacy też chyba śpią współcześnie, bo przy pracy ich nie widać. Próżno szukać rolników, przyodzianych w złote szaty słońca, zalanych promykami popołudniowego światła, o skórach spoconych i połyskujących, styranych ciężką krzątaniną dzienną. Nic, tylko ta pustka dojmująca i ten niewinnie zawodzący, lecz też nużący wiaterek. Ale coś mi mówi, że jednak powinienem się obawiać racławickich zachodnich i południowo-zachodnich rubieży, że może warto by zawrócić póki nie jest na to za późno.

Nie wiem, co mnie podkusiło, jaki diabeł, jakie licho. Powziąłem bowiem decyzję, żeby jechać dalej. Tak oto wkraczam na obcy teren, ląd dziki i nieznany, gdzie niejeden okręt rozbił się o skały i zatonął, przepadł bez wieści. A mówiąc całkiem poważnie: słyszało się nieraz mrożące krew w żyłach historyjki o topielcach i zaginionych dzieciach, których nigdy nie odnaleziono, a które podobno bawiły się w dniu swojej zguby tu w okolicy. Z tego co wiem, liczba zaginięć pociech osiągnęła apogeum w drugiej połowie lat pięćdziesiątych. Tutaj właśnie czają się demony dzieciństwa, upiory i utopce, które od zawsze zniechęcały piszącego te słowa do zakazanej krainy o czeskiej nazwie Džungle.

Naliczyłem dziesięć pól od samych Racławic i wciąż posuwam się naprzód, sapiąc jak parowóz. Zaczynam bać się coraz bardziej, choć doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że źródło mych lęków ma charakter zdecydowanie irracjonalny. Chyba! Nie wierzę bowiem ni to w duchy, ni w demony. A jedyne, w co wierzę, to energia miejsca, dobra lub zła, naznaczona obecnością ludzi oraz tego, co po sobie w danym miejscu pozostawili.

Jestem przy poletku dwunastym i pocę się jak prosię. To pewno przez ten żar diabelny. War i aktywność fizyczna robią swoje. I tego się będę trzymał. Nie ma to jak racjonalnie rzecz wyłożyć i samemu sobie sprytnie wytłumaczyć. Ale, że się pocę, to jednak też fakt.

Trzynaste za mną. Oj, czuję się źle bardzo. Na trzynastym kończy się brukowana droga, a zaczyna… sam nie wiem, co się zaczyna. Dotarłem do rozwidlenia, przy czym na wprost przede mną otwiera się widok na przeklęte bagnisko. Uu, co za upiorny krajobraz. Wspaniały! Właśnie tak wyobrażam sobie wrota piekieł. Myślę, że tam na pewno nie pójdę z własnej woli. Ale czy mam wybór? Okazuje się, że mam. No przecież mogę skierować się na prawo bardziej. Ee, dziwny to punkt na rozstaju, gdzie w zasadzie nie ma dróg (takich z prawdziwego zdarzenia), a zamiast tego znajduje się licha ścieżyna, wąska i częściowo zarośnięta. Dobra wiadomość jest taka, że nie trzeba wchodzić na teren trzęsawiska. Wystarczy trzymać się prawej, „lądowej” strony.

Odkładam rower na bok i zaczynam przedzierać się bardzo elegancko przez chaszcze, cały labirynt najrozmaitszych kształtów i wielkości. Wkoło mnie same pola, moczary i zagajnik. A przede mną: pole, łąka, stok, dolinka rzeczna, brzozy, sosny… i kapliczka – co za dziwny pejzażyk, który z polskiego przechodzi w jakąś ultrapolskość. Ale nade wszystko jest lokalny, jest racławicki.

No tak. Ale co u licha robi tutaj ta dziwna kapliczka? To pytanie rzucone w próżnię. I tak nikt mi teraz nie odpowie. Uwagę przykuwa wizerunek świętego. Ikon. Ukazany jest nie na obrazku, ale na zdjęciu. W roli świętego – chłopiec. Oj, nie ma tęgiej miny ten chłopiec od roli. Nie dla niego Hollywood, całe to udawanie i odgrywanie świętobliwości. Dalej znajduje się tło. Niewyraźne albo też celowo zamazane, nie wiem… Oto kapliczka wśród niczego, skraj racławickiej wszechrzeczy straszny. Cudowny!

Wiatr ustał. Z niepokojem spoglądam za siebie. Oho, zanosi się na burzę. Niestety fatamorgana wszechobecnej roślinności zupełnie mi przysłoniła racławicką panoramę. Wsi ani śladu. Zrywam się, po rower pędzę, wsiadam, nogi na pedały dałem… W końcu odjeżdżam.

Szukam punktów orientacyjnych: kościoła, dzwonnicy, budynku szkoły gminnej, komina z bocianim gniazdem na czubie. A tu: nic, tylko czarne chmury, holenderskie niebo nad Polską. Burza tuż-tuż. Śmigając elegancko przez polny wygwizdów, moknę na całego. Co za doznanie! Cudowne! Dobrze, że młyn niedaleko.

***

Teraz wracam na początek, do zagadnienia prawdy wracam. Prawda to dziwne słowo, mówiłem o tym. Są lepsze albo gorsze jej przybliżenia. Resztę zajmuje Rów Mariański fikcji i zabobonu. To właśnie w nim, w jego przedziwnych głębinach zanurzone są te wszystkie złe, brzydkie rzeczy, których racławiczanie nie rozumieją i tak bardzo nie lubią. Plugastwo i szpetota trzymane są z dala od centrum normalnego życia i tylko tam tolerowane. Z czasem, gdy starsze pokolenie wymiera, te zmarginalizowane strefy-kresy stają się elementem czegoś w rodzaju nieświadomości zbiorowej, a ludzie przestają obawiać się konkretnych monstrów i znanych z imienia demonów. Nadal jednak unikają miejsc zakazanych: rozstaju dróg, bagien, cmentarzy, pól bezkresnych, czarnych lasów, łysych gór… i tak dalej.

Młyn. Wnętrze zwiedzam. Przytulnie, nie powiem, bardzo elegancko i nastrojowo. A na zewnątrz: leje i grzmi. Jedna rzecz nie daje mi spokoju (nie, nie burza, którą zapewne przyjdzie mi przeczekać w upiornej, ale jednak zadaszonej i chyba w miarę bezpiecznej kryjówce). Co właściwie oznacza to stare zdjęcie z wizerunkiem świętego? I co znajduje się za zamazanym drugim planem? Pytam i rozmyślam, dumam i dociekam. Usiłuję dojść prawdy, która nie istnieje… podobno.

I nagle – błysk! Doznaję olśnienia. Zaczynam wszystko pojmować i wraca mi pamięć o matce, utopcach, majakach, Kresowiakach, ciemnogrodzie. Rozglądam się po nieprzeniknionych czeluściach przeklętego młyna, wypatrując czarnego luda, który mnie już nieraz potwornie, ale to potwornie straszył. Spoglądam w przybrudzone okno, co w stłumionym chmurami świetle jak lustro działa. Ale jedyne co zauważam, to rozmyty obraz ludzkiej sylwetki. O, jest głowa i szyja. Oho, jest i tułów. Pierwszy plan zdaje się być całkiem w porządku. Podejrzane jest natomiast tło… taaak, tło… Naraz widzę odbicie popiersia cherubina, do którego doczepione są dwie… moje głowy.

Koniec

Komentarze

Zostawię znak mojej bytności. Zacząłem czytać, dotarłem do trzech gwiazdek. Nie do końca rozumiem o co autorowi chodzi, ale chodzi mu o to bardzo.

Czytam dalej. Jest monolog. Jest akapit i dalej monolog. Następny akapit i dalej monolog.

Sprawdzam wizualnie i co widzę?

Monolog do samego końca.

Dzisiaj nie dam rady.

Może jutro.

Jeśli komuś się wydaje, że mnie tu nie ma, to spieszę powiadomić, że mu się wydaje.

Spróbuj Fizyku dotrwać do końca. Zakończenie może Ciebie zaskoczyć. I wtedy wszystko pojmiesz. Dzięki, zdrówka! :-)

Maćku, po raz kolejny niezwykle malowniczo i ze szczegółami opowiedziałeś o świecie, który darzysz wielkim uczuciem. Dlatego cieszę się, że znów dane mi było przenieść się w Twoje strony i wszystko raz jeszcze zobaczyć. I choć cała opowieść tchnie pewnego rodzaju niesamowitością, czymś, czego nie można porównać ze zwykłą wycieczką rowerową i zwykłym patrzeniem na pole czy młyn, to jednocześnie mam wrażenie, że nazbyt długa była ta włóczęga, a finał, choć starałeś się, aby powiało w nim grozą, nie dostarczył mi wrażeń, o których mogłabym powiedzieć, że to był horror. To było raczej spojrzenie w przeszłość, osobliwe spojrzenie, któremu, być może, upał i nagła burza przydały szczególnej magii.

 

Z cza­sem, gdy star­sze po­ko­le­nia od­cho­dzi… ―> Literówka.

 

I dał­bym może nawet przy­siąc… ―> Co to znaczy dać przysiąc?

A może miało być: I był­bym może nawet gotów przy­siąc

 

który z racji maści nosił imię Mu­rzyn­ka. ―> …który z racji maści nosił imię Mu­rzyn­ek.

 

żel­be­to­no­we, nad– i pod­ziem­ne… ―> …żel­be­to­no­we, nad- i pod­ziem­ne

 

tra­fił się dzie­ciak-od­mie­niec. Taki no z ogo­nem, owło­sie­niem na twa­rzy, ro­ga­mi i od­sta­ją­cy­mi usza­mi. Oba­wia­jąc się za­wi­ści ze stro­ny ludzi za­bo­bon­nych i ciem­nych… ―> Obawiam się, że taki dzieciak zawiści w nikim by nie wzbudził, bo i czego tu zazdrościć matce.

Proponuję: Oba­wia­jąc się nienawiści ze stro­ny ludzi za­bo­bon­nych i ciem­nych

 

Zie­mia tu fa­li­sta, po­ro­sła dę­bi­ną, gra­bi­ną i to­po­li­ną ro­sną­cą w szpa­le­rach… ―> Nie brzmi to najlepiej.

 

od­li­cza­jąc ilość pól, jakie mi po­zo­sta­ły do wy­mi­nię­cia. ―> Skoro pola da się policzyć to nie ilość, a liczba. Aby jednak uniknąć powtórzenia, proponuję: …od­li­cza­jąc pola, które mi po­zo­sta­ły do wy­mi­nię­cia.

 

a to co jest, to jedna jedna ścież­ka… ―> Dwa grzybki w barszczyku.

 

Z nie­po­ko­jem oglą­dam się za sie­bie. ―> Masło maślane ― czy można oglądać się przed siebie?

Proponuję: Z nie­po­ko­jem spoglądam za sie­bie.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Droga Reg. Ja również się cieszę, że mogłem zaprosić Cię na wycieczkę po Śląsku Opolskim (nie w góry tym razem). Zgadzam się, że tekst jest przegadany i przydługawy, zwłaszcza ta jego pierwsza połowa. Cóż… starałem się zmieścić wiele myśli i niejako aż trzy ciągi fabularne: 1) moje własne wspomnienia z wakacji 2019, 2) przejażdżkę narratora, 3) dramatyczną historyjkę pewnego odmieńca, która pobrzmiewa sobie na dnie i jest bardziej zasugerowana, aniżeli podana na tacy. Zabieram się ochoczo za usuwanie usterek, gorąco dziękując za ich wskazanie. Merci za punkcik. Serdeczności! :-))

Mam głupie pytanie: dlaczego “utopiec” wyskakuje mi w prawie każdym edytorze jako błąd? Że wyraz “ultrapolski” jest podkreślony, to jeszcze jestem w stanie zrozumieć, ale “utopiec”? LOL! 

 

Jeszcze co do opka: czy ktoś zauważył nawiązanie: z jednej strony do “Wierzb” Blackwooda, a z drugiej do “Dziennika” Stachury? Zwłaszcza do “Dziennika”…

Maćku, czekam na takie Twoje opowiadanie, w którym dasz równe szanse wszystkim wątkom, żeby żaden nie dominował nad pozostałymi. Niech przeszłość splata się z teraźniejszością, niech magia dawnych wierzeń i niewyjaśnionych zdarzeń wkradnie się do uładzonej współczesności, niech sprawi, że czytelnik poczuje dreszcz niepokoju.

I ja pozdrawiam najserdeczniej. ;)

 

edycja

Jest całkiem sporo słów, które edytor podkreśla, niestety, nie wiem co mu się w nich nie podoba. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dzięki serdeczne. I ja czekam na takie opowiadanie, pełne harmonii, dobrze pomyślane i doskonale napisane. Nie wiem, czy kiedyś się doczekam. Być może działa to w ten sposób, że jeden rok aktywności pisarskiej oznacza progres o jakiś tam level, załóżmy level_1, przy czym ja tutaj działam na razie wciąż za krótko, sam nie wiem. A może osiąga się constans po pewnym czasie i potem już nie ma nic (ciekawego). Żadnego dalszego rozwoju. Za to Ty osiągnęłaś mistrzostwo w recenzowaniu i odnajdowaniu usterek, z czego Wszyscy my, użytkownicy czerpiemy korzyść. Gdybym przeczytał tyle błędnie zapisanych słów/zdań, które należy temu czy innemu delikwentowi wskazać, np. właśnie mnie, to po jakimś tam czasie przestałbym na te błędy zwyczajnie reagować. Pokazuje to stopień Twojego poświęcenia dla naszego forum. :-)

Nie, Maćku, poświęcenie to jest złe słowo – ja zwyczajnie robię to, co sprawia mi przyjemność. Przyjemność tym większą, że wcale nie muszę tego robić. ;D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Rozumiem. :-)

Dotrwałem Maćku do końca i z przykrością muszę skonstatować, że nadal nie rozumiem. Tak coś czuję, że wychodzą niestety moje braki w erudycji. A jeśli nie, jeśli całe rozwiązanie zawarte jest w treści, to niestety brakuje mi albo cierpliwości, albo błyskotliwości, aby je dostrzec. 

Jak już pisałem w pierwszym komentarzu, sposób narracji do mnie niestety nie przemawia. Każdy ma jakieś swoje artystyczne upodobania. Twój tekst nie zgrywa się z moimi, ale to ani Twoja, ani moja wina.

Jeśli komuś się wydaje, że mnie tu nie ma, to spieszę powiadomić, że mu się wydaje.

Nic nie szkodzi, Fizyku. Może to bardziej moja wina, wina tekstu, aniżeli Twoja. Zbyt słabo prowadzę czytelnika, zbyt mało wskazówek daję. Jutro zrobi się jaśniej, jak dopiszę spojler. Z drugiej strony, nie chciałbym narzucać jedynej słusznej interpretacji. Pierwotnie chciałem, ażeby możliwości było co najmniej kilka, w zależności od przyjętych przez osobę czytającą założeń. Dzięki, że dotrwałeś do końca lektury.

Całkiem ciekawa i urokliwa opowieść. Pierwszy akapit mnie zmęczył, później już historia toczyła się gładko, chociaż trochę zabrakło mi dialogów. Interesująco opisujesz okolicę i drogę bohatera. Zakończenie zaskakuje i pasuje do całości. Myślę, że tekst byłby jeszcze lepszy, gdyby znalazło się w nim mniej przemyśleń bohatera, a więcej oglądanych przez niego szczegółów, zwłaszcza w opisie młyna.

ANDO. Masz rację: młyn potraktowałem po macoszemu i przesadziłem, jak zwykle, z przemyśleniami, które wyglądają na (być może zbędne) dygresje. I pomyśleć, że chodziło tylko o historię odmieńca, które przeżył gdzieś na bagnach, wyrugowany ze wsi. Dzięki za wizytę i komentarz.

Komentujcie, ludzie, please. Każdy komentarz na wagę złota, każda uwaga – bezcenna i pouczająca. Z góry dziękuję. 

Jest to pierwszy tekst na tej stronie, który postaram się skomentować. Mnie osobiście to opowiadanie w jakimś stopniu zmęczyło, jednak podoba mi się zakończenie i ten Twój trochę archaiczny (przynajmniej jak dla mnie), styl przedstawianej historii. Jak dla mnie to opowiadanie mogłoby być nieco mroczniejsze, jeśli widzę, że jest ono określone mianem horroru. Ogólnie rzecz biorąc podoba mi się Twój pomysł, ale ten brak dialogów powoduje, że niezbyt najlepiej to się czyta. Podsumowując: spoglądam po północy na zlewające się zdania, co niezbyt zachęca do przeczytania napisanego przez Ciebie opowiadania, ( czasami zdarza mi się rymować), ale gdy przemogę się aby to zrobić, uważam, że było warto. To tylko moja skromna opinia i zawsze jestem zdania, że jeśli komuś nie spodoba się to opowiadanie – ma rację, jeśli natomiast się spodoba – również ma rację. Wszystko to kwestia gustu. Pozdrawiam i czekam na następne! 

Bardzo ładnie napisane, ale okropnie wodniste.

Masz dryg do lania wody, muszę ci to oddać. Lejesz ją tak, że przyjemnie szumi, ładnie pluska. Można się zasłuchać. Tworzysz interesujące opisy, niesztampowe metafory, dobrze wychodzi ci ta nietypowa narracja. Ale woda to jednak tylko woda. 

Czytałem i czytałem, czekając aż w końcu dojdziemy do sedna. No i nie mogę powiedzieć, żebym się doczekał. Jasne, jest finał. I jest w tym finale zasugerowane “coś”. Ale nie mogę powiedzieć, by owo “coś” uzasadniało w moim odczuciu poprzedzające je potoki wody, z których jedynie z rzadka wystaje jakiś konkret.

Podsumowując się – estetycznie przyjemne, ale na mój gust o wiele za długie.

Dzięki, że mnie chwalisz za archaiczny styl, AlanAleksander. Dla mnie to komplement. 

None, dziękuję. Zgadzam się, że tekst jest za długi. Uważam podobnie, że potrafię niekiedy lać wodę (może to i dobrze, a może i źle; wydaje mi się, że nawet sam King niejednokrotnie leje i leje… potok słów z siebie wylewa). :) 

nawet sam King niejednokrotnie leje i leje… potok słów z siebie wylewa

Och tak. Ten facet uwielbia lać wodę. Gdyby wyciąć z Bastionu całą narracyjną watę, zostałoby mniej jak połowa książki. To jedna z przyczyn, dla których wolę jego opowiadania niż powieści – w krótkiej formie jest to łatwiejsze do zniesienia.

Hmmm. Końcówka interesująca, ale to, co się dzieje wcześniej… Nużący ten słowotok. Próbowałeś kiedyś wykreślać to, co napisałeś?

Wydaje mi się, że warstwa fabularna (oj tam, od razu warstwa, błonka grubości jednej komórki) niedomaga. Bo co tu się właściwie dzieje? Bohater jedzie rowerem, odpoczywa, przeprawia się przez rzekę, moknie w ulewie, chowa do młyna… A wszystko po to, żeby dowiedzieć się czegoś, co powinien wiedzieć od dawna.

Babska logika rządzi!

No niby tak, Finkla, ale… cóż, starałem się stworzyć klimat i opisać realia życia w Racławicach w czasie zaraz po wysiedleniu Kresowiaków. Ostatnio czytałem “Sny w domu wiedźmy” Lovecrafta. Tam to dopiero są dłużyzny. Albo chociażby “Alchemika”. Sama końcówka strasznie przewidywalna i przegadana, co mnie zresztą nie tłumaczy. Za to warto zauważyć, że mistrz miał 17-18 lat, gdy napisał to ostatnie dzieło. Jeszcze co do Kinga: autor “Stań przy mnie” sugeruje, by wykreślić wszystko z brudnopisu, co nie należy do opowiadanej historyjki. Ale co to właściwie znaczy i czy da się to precyzyjnie wyjaśnić, oto jest pytanie. Jeśli wyrzuci się wszelkie dygresje, to często nie pozostanie już nic więcej, nawet u wodolejcy Kinga. Dzięki za wizytę. :)

Jeśli po wyrzuceniu dygresji nic nie zostaje, to może po prostu od początku nie było meritum?

Babska logika rządzi!

Jak to u Ciebie – tekst mocno wodnisty, oparty na opisach i spokojnym monologu. Nie mój rodzaj koncertu fajerwerków, ale na pewno znajdą się na niego amatorzy.

Technicznie napisane przystępnie, zdania i opisy budują ładny klimat. Tak więc od tej strony mogę docenić :)

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Dzięki serdeczne za pozostawienie śladu oraz za szczerą i wyrazistą opinię. Właśnie w ten, a nie inny sposób chciałem pokazać fascynację miejscem i światem, który znajduje się tuż obok nas, a którego – jak się okazuje – wcale a wcale nie znamy. Można codziennie przechodzić przez to samo skrzyżowanie, mijać je i nigdy nie podążyć jednym z jego odgałęzień. I podobnie, na tej zasadzie, można powiedzieć, że są różne stopnie znajomości rzeczy, choćby i ta rzecz była dla nas cenna i bliska (w opowiadaniu tą “rzeczą” są Racławice). 

Nowa Fantastyka