Ubierając się, spoglądał na szklane ekrany nieba.
Odbita w oknie czerń koszuli kontrastowała z bielą chmur wyświetlonych na kopule miasta. Dbano o naturalny ton, więc artystyczne wizje ograniczały się do obłoków w ostrokątnych aranżacjach. Turyści byli zadowoleni, to najważniejsze.
Osobno doczepił wysoki kołnierz, żeby zasłonić tatuaż. Dociągnął sznurki mocniej. Mało oddechu. Jeszcze mniej. Dobrze. Człowiek w szybie powiedział, że powinien się ogolić. Nie protestował.
Dźwięk syren zagłuszył maszynkę elektryczną. Tuż nad linią zaczesanych włosów przeleciały wozy zakonne. Na ten widok odbicie uśmiechnęło się rzędem idealnie równych zębów.
Wyglądał dobrze, tylko te oczy. Po drugim przeszczepie powiedzieli mu, że to nie kwestia wizualna. Część estetyki zależała od użytkownika; nie da się zastąpić czyjejś duszy. Ten argument rozumiał doskonale.
– Pozostanę zatem smutny – powiedział wtedy – głosząc słowo Pana.
***
W windzie spotkał mężczyznę (schludnie ubrany, z pewnością miejscowy), który wcisnął trzy kolejne piętra, zaczynając od sto drugiego. Na każdym weszło po jednej, nowej osobie. Znali się, chociaż nie wymienili uprzejmości. Chciałby wiedzieć, czy to ze względu na niego, czy może byli pokłóceni. Nie lubił niejasności, chrząknięć i wcale spontanicznych kaszlnięć.
A wystarczyłoby proste „szczęść Boże” albo chociaż „pochwalony”. Oczywiście, oba nie oddawały należnej czci, ale świat nie stał w miejscu. Istniało miejsce na rozsądek.
Powinien był ich pouczyć, ale trzydzieści ostatnich pięter poświęcił mankietom, a winda otworzyła się prosto na ulicę. Naniósł ostatnie poprawki i dopiero wtedy zniknął w tłumie.
Miasto oddychało gwałtownie, ciężkim powietrzem.
***
Od taksówkarza dzieliła go gruba szyba, którą kazał przyciemnić, a całość wygłuszyć. Palcami dotknął monitora wbudowanego w fotel kierowcy – użytkownik: Letus z Galilei. Zestaw znaczeń dobranych sztucznie, chociaż z nieskrywaną logiką. Został tkaczem słów, który przemienia człowieka jak dotyk rzeki Jordan.
To było tak dawno temu.
Hasło czterocyfrowe. Nie potrzeba lepszego. W Ostatnim Mieście Boga (jak głosiły plakaty rozwieszone w świecie poza Murem) karano za mniejsze przewinienia niż włamanie, a pokuta rzadko bywała współmierna. Odprężył się widząc jak piksele formują twarz ojca Tomasza.
– Pochwalony Jezus Chry… Czemu nie korzystasz ze służbowego pojazdu? – zapytał Tomasz, a urządzenie nadało jego głosowi elektroniczną nutę. – Wiesz, że ceny w taksówkach są ustawione pod turystów? I gdzie twoja aureola?
– Lubię anonimowość. Rzadko możemy korzystać z tego przywileju.
– Ta konkretna przyjemność nie potrwa szczególnie długo. Obowiązki wzywają.
Letus odwrócił spojrzenie, kiedy obraz zaczął gubić pojedyncze klatki. Znaczy, strumieniowana transmisja.
Winny mógł być kanał informacyjny, obok którego przejeżdżali. Przez okna dało się dostrzec grube sploty światłowodów, które zamknięte w szklanych tubach nie bezcześciły świętej ziemi. Ciągnęły się w powietrzu od Muru aż do wieży kościoła Dobrego Pasterza, gdzie dbano, by do sieci nie dostał się przypadkowy Grzeszny.
– Żadna przyjemność nie powinna trwać długo.
– Letus, kurwa mać, przestań się umartwiać. – W elektronicznym głosie rozbrzmiała troska. – Poluźnij ten przeklęty kołnierz, bo przełączę na ojca Nikodema i będziesz miał dwugodzinne kazanie jak amen w pacierzu.
– Tak ojcze – odpowiedział bez przekonania.
Dopiero na potwierdzenie wizualne Tomasz zaczął właściwy temat.
– Uzyskałeś oficjalny status Posłańca. Na miejscu będzie czekała niejaka Nada Ar-Rajes.
– Święta Rafka – ożywił się nieco – znaczy, chrześcijański rodowód albo zmieniła nazwisko. Należy do Kościoła?
– Brak danych w aktach, sprawdzałem.
– Człowiek Dnia Szóstego?
– Nie wiem. Jest technikiem zatrudnionym przez firmę wdrażającą technologię. Wiesz, że oni mają pozwolenie na pobyt. Jest z zewnątrz, ale to nie turystka.
Widząc zawód na twarzy podopiecznego, postarał się ocieplić zarówno ton głosu jak i treść słów.
– Oczywiście może mieć duszę, nie wykluczam.
Chwila ciszy. Letus obserwował znikającą za wieżowcami dzwonnicę. Przesiadywał tam w wolnych od zwątpienia chwilach (ostatnim razem w środę). Dochodzące z głównej hali buczenie chłodnic uspokajało myśli. Witraże pochłaniały wzrok. Zegar nadawał sercu rytm.
Wziął głębszy oddech. Dawno nie rozmawiał z Grzesznymi. Nie należało to do jego obowiązków.
– Mój drogi, posłuchaj. Projekt jest ważny. W przyszłym tygodniu wysyłamy techników z zakonu świętego Benedykta, żeby upewnili się czy zachowane zostały standardy bezpieczeństwa.
– Po co w takim razie jestem potrzebny?
– Oni mają zadbać o niezawodność aparatury. Ty powiesz nam, czy przy teleportacji bezpieczna jest dusza.
***
Tak jak obraz nie zgodzi się z tezą, że jest martwy, bo też nie posiada ku temu narzędzi, tak Grzeszny nie zrozumie, czym obraża majestat boski. Tak jak obraz posiadać może wiele egzemplarzy, tak i Grzeszny stanowi kopię równie odrażającą co pycha ludzka, która go stworzyła. Człowiek Dnia Szóstego rozumie, że Dzieło Boże należy pozostawić Bogu.
Tak brzmiały słowa dochodzące z nieba. Raz dziennie jego szklane płyty przybierały postać ojca Nikodema – surową, ale pełną troski o lud ogrodzony Murem. Letus nie był pewny, którą z tych cech zapewniły liczne operacje. Zapewne każdą.
Idąc własnym przykładem, żeby dostrzec prawdziwą osobę, powinien spojrzeć na oczy, ale te Nikodem miał zupełnie obojętne.
Kiedy transmisja urwała się, odkaszlnął ciężkim powietrzem. Ostatnimi czasy działo się to regularnie. Wentylacja miasta stawała się niewydolna, produkowana energia niewystarczająca. Iluzoryczne niebo doskonale oszukiwało oczy, ale płuca to osobny kaliber widza.
Spojrzeniem wrócił na ziemię. Skrzyżowanie było jak zawsze zatłoczone, tak na ulicach jak i ścieżkach powietrznych, piętro po piętrze. Bazylika Świętej Marii, w której wzniesiono teleport, znajdowała się po drugiej stronie i chociaż wyrastał z niej kolejny wieżowiec, u podstaw wciąż widniały ślady przeszłości.
Zaraz za bazyliką ciągnęła się północna strona Muru górującego nad wszystkim innym. Chronił przed morzem, którego szum, zwykle delikatny, dało się słyszeć w całym mieście. Gdyby puściła chociaż jedna sekcja, ponad wodę wystawałyby tylko najwyższe budynki. Akwarium, w którym nawaliły pompy.
Poluźnił kołnierz. O tej porze powietrze stawało się paskudnie ciężkie. Spojrzał na zegarek. Spóźniała się. Nic dziwnego, duży ruch oraz wąskie ulice (kiedyś stały tutaj kamieniczki, nie wszystkie wyburzono) pozwalały na zielone światła góra raz na dziesięć minut. Nienawidził każdego szczegółu tego miasta.
Kiedyś zapytał, dlaczego akurat San Sebastián ze wszystkich domów Boga, które wciąż istniały. Miejsce tak podatne na wszelkie katastrofy naturalne, z których żadna nie spóźniła się na wizytę.
Ojciec Tomasz odpowiedział, że jak każda religia, potrzebowali symbolu. Bliski Wschód już wtedy płonął, Polska właśnie dogasała. Watykan pozostał w rękach Kościoła sprzed Ostatniej Schizmy. Lourdes odcięło się od religii. Oceania tonęła. A San Sebastián? San Sebastián stanowiło końcowy przystanek na Drodze świętego Jakuba, szlaku pielgrzymkowego, który miał wiele tras, ale zawsze kończył się w tym samym miejscu. Proste, trafiające do ludzi przesłanie. Coś idealnego dla nowego Kościoła.
Oraz ironicznego w kontekście umierającej religii – po tej odpowiedzi Letus spędził trzy dni w zakonnym karcerze. Nie takie słowa winien tkać, nie do takiej rzeki powinien wsadzać ludzkie myśli.
Drugie spojrzenie na zegarek. Przesada. Może o czymś zapomniał. Mankiety wciąż domagały się uwagi. Powinien uzupełnić oczy o funkcję śledzenia godziny, skończyłby gnieść rękawy koszuli. O czym zapomniał?
Aureola, oczywiście. Przestał dusić urządzenie, które potrzebowało nic więcej jak zezwolenia. Blask, choć nienachalny, wyróżnił go na tle świateł ulicy. Tylko duchowni mieli uprawnienia do tego błękitu.
Nie minęła minuta, gdy usłyszał za sobą kobiecy głos.
– Przepraszam.
Odwrócił się. Młoda, nawet bardzo. Pełne entuzjazmu oczy, niekontrolowany uśmiech i włosy w nieładzie, który zarządzić mógł tylko ciężki poranek – fiolet nie pasował do całkiem zwyczajnej, dziewczęcej twarzy.
Brak śladów większych modyfikacji; wyjątkiem bioniczne ramię prześwitujące spod koszuli. Impulsy sztucznych nerwów spływały czerwonym światłem wzdłuż kończyny.
– Po trzeciej operacji – powiedziała, złowiwszy jego spojrzenie – uznałam, że między tłoki lepiej pchać coś mocniejszego niż żywa tkanka. Nada Ar-Rajes, główny technik tej oto pięknej placówki. – Wskazała na portal wejściowy bazyliki. Z tej odległości bogate rzeźby zdawały się zapadać do wnętrza, wzdłuż kolistych kształtów ścian. Ściągały spojrzenie w czarne, żelazne wrota, łapiąc i przytrzymując myśli.
Uwieczniony na fasadzie święty Sebastian rozdarty został przez stalowy wspornik wieżowca, który rozpoczynał się tuż nad głową, pożerając dłoń patrona miasta, dwie piękne kiedyś wieże i fantazyjne gzymsy. Rak w ostatnim, terminalnym stadium.
– Letus z Galilei. – Przyjął wysuniętą dłoń. Chłodną w dotyku, metaliczną, sztuczną (specjalnie tą?). Nie próbowała symulować ciepła ludzkiego ciała. Mocny, solidny uścisk, nic dziwnego. Że była z zewnątrz to pewne, bo pominęła właściwe przywitanie. – Miło mi poznać.
– Jaki tam Letus. Robert Deerlake, mam rację?
Coś zagotowało się w głowie. Powinien okazać jakąś emocję. Spokojne przytaknięcie musiało wyglądać nienaturalnie, ale to było dawno temu. Tak dawno, dawno temu.
– O, przepraszam. – Speszyła się delikatnie. Zakłopotanie trwało na jej twarzy jedynie moment, ledwie dostrzegalny. – Często przesadzam z riserczem. Traktuję ludzi nazbyt przedmiotowo. Nie powinno się.
Zrozumiał w czym rzecz, próbowała sterować rozmową. Czekała go zbędna wymiana zdań, a nie przyszedł głosić słowa Pana, tylko dopilnować jego woli. Dłonią wskazał pasy. Zatrzymali się na światłach.
Gdzieś daleko zawyły syreny wozów zakonnych (trzeci raz), wytrącając z głowy szum morza. Wyjątkowo grzeszny dzień.
– Dwadzieścia minut – powiedział, wbijając spojrzenie w sygnalizację – po dziesięć na każdych światłach. Już trochę mniej. Dlaczego nie w klimatyzowanej bazylice? Powietrze też byłoby przyjemniejsze.
– Kamery. Chciałam porozmawiać na mniej profesjonalnym gruncie.
– I trochę się poprzyglądać. Od dłuższego czasu byłem jedynym człowiekiem na tym skrzyżowaniu. Nie potrzebowałaś aureoli, żeby mnie rozpoznać.
Roześmiała się. O zęby nie dbała równie dobrze jak o resztę ciała (czemu stawiać na naturalność, kiedy ideał kosztuje tak niewiele?). Odruchowo oblizał dziąsła, krzywiąc się na myśl o możliwych nierównościach.
– Oczywiście ze wszystkich duchownych musieli przysłać ponuraka. Wiesz jak trudno jest spotkać was w Ostatnim Mieście Boga, jeśli nie chcesz bruździć sobie w sieci? Wszędzie widać wasze twarze, ale nic więcej. Pojawiacie się dopiero, kiedy trzeba przetrzepać tyłek nieposłusznej owieczce. To dość posunięte naśladownictwo, nie uważasz?
Letus nasłuchał się już podobnych pytań. Prowadził szermierki słowne przeciwko argumentom, które wynikały z niewiedzy. Z emocji. Gniewu. Jednego nie rozumiał, dlaczego Nada wciąż się uśmiechała. Czemu jej oczy pozostały radosne, kiedy zbierała się do postawienia zarzutów.
– Ale te aureole to faktycznie macie zajebiste – dodała nagle.
Tym razem to on się roześmiał, choć uśmiech ten zbladł z kolejnymi słowami.
– Niektórzy za Murem też takie mają, zwykle w innych barwach. Zupełnie bez wyczucia bym powiedziała. Taka subkultura, Puste Dzieci, lubią czerń co pożera. Nazwa bardziej wysmakowana niż leżący u podstaw plagiaryzm.
Przeszli przez ulicę, z wciąż płynącym nad ich głowami potokiem samochodów. Ktoś zatrąbił, ktoś coś krzyknął. Nikt nie dołączył do nich na przejściu. Byli sami w mieście elektrycznych maszyn (w których gadały ludzkie głowy) i szklanych ekranów (z których gadały ludzkie głowy).
– Zadaj swoje pytanie. Zostało już tylko dziesięć minut. Szkoda byłoby zmarnować taką okazję.
– Szybki jesteś. – Zawód w głosie, radość w oczach. Potrafiła czy nie potrafiła kłamać oczami? – Niech będzie. Robercie Deerlake, czy jestem Człowiekiem Dnia Szóstego?
– Nie istnieje test na obecność duszy – odpowiedział, jak odpowiadał już setki razy.
I gdyby nie to – dodał w myślach – Kościół zostałby odłączony od respiratora.
Rozwój technologii w pierwszej kolejności odebrał im cuda, które w przełomowym momencie dało się nie tylko obalić, ale i wbrew logice powtórzyć. Precyzyjne techniki rekonstrukcji obdarły ich z przeszłości, której nie sposób było przekłamać. Obietnicę nieśmiertelności spełniły medycyna oraz sztuczna inteligencja, za którą przyszła możliwość transferu świadomości. Wreszcie otworzył się kosmos, odsuwając groźbę końca świata.
Kościół sprzed Ostatniej Schizmy stracił swoją atrakcyjność. Został wybrakowanym produktem na rynku pełnym nowych, kuszących idei. Idąc na ustępstwa tracił tożsamość. Umierał powoli, nie zawsze z godnością.
Ostatnią szansę stanowiła dusza, która w samych założeniach (choć tak podobnych świadomości) nie dawała się schwytać nauce. Była odporna, niepodatna. Fantazyjny abstrakt bez dowodów za i przeciw.
Zupełnie bez znaczenia na bieżącym rynku ofert. Ludziom potrzebny był czynnik. Motyw. Atrakcja. Nie było ani nagrody, ani kary, ani groźby, więc dano im konflikt.
Założenia nowego Kościoła były proste. Każda naturalnie urodzona osoba nosiła miano Człowieka Dnia Szóstego, posiadając duszę niezależnie od formy jaką przyjęło ciało (bez cyfrowych świętych dawno zostaliby w tyle).
To pozostawiło wolną przestrzeń na Grzesznych: klony, sztuczną inteligencję, ludzi z probówki i każdej innej metody, w tym ich dzieci. Razem stanowiących znaczną część społeczeństwa, która teraz patrzyła zazdrośnie zza Muru, bo odmówiono im czegoś w czasach, w których można mieć wszystko.
Nie było żadnego testu na obecność duszy i chwała Bogu za to, bo wiedział, co czyni.
– Ale ciebie zdradziło samo pytanie – dopowiedział, kiedy zbierała się do popularnych w tej sytuacji słów, oscylujących gdzieś pomiędzy „więc jakim prawem”, a „naprawdę jesteście idiotami”.
– Psujesz zabawę. Chodźmy już do tego pierdolonego teleportu.
Ponownie, teatralny gniew. Jakby odgrywała sztukę zamiast prowadzić rozmowę. Nie potrafił stwierdzić na ile była organiczna, czy w jej głowie kotłowało się więcej neuronów niż memrystorów. Skany temperatury wskazywały na istotę o budowie przeważająco biologicznej, ale to można dziecinnie łatwo oszukać. Bardziej inwazyjne metody wykraczały poza jego obecny status. Posłaniec jest narzędziem obserwacji, nie działania.
– Nie tak prędko. Ja też mam pytanie. Skąd znasz moje imię sprzed ślubów?
– W sensie, że z czasów zanim nadali ci atrakcyjny dla turystów pseudonim? Nie bądź głupi. Wasze zabezpieczenia są dobre, ale chyba nie myślisz, że cyfrowe świry, których nazywacie świętymi są lepsi od czystej SI? Od zdolnej do emocji, wkurwionej SI, której odmówiliście Boga na podstawie samego pochodzenia? Oczywiście, że były wycieki. Za Murem wiemy o waszej religii więcej niż ty sam.
Grzeszni nie prowadzili dialogu. Ranili, tak jak zraniono ich samych.
Przez ulicę Nada i Letus przechodzili w milczeniu.
***
Robert znał bazylikę ze zdjęć, jeszcze przed oddaniem jej w ręce ludzi, którzy mieli ratować lud boży. Mogli oddać do użytku zwykłą halę w dowolnej części miasta, ale deficyt na symbole religijne jest stały i niezaspokajalny. Dom świętego Sebastiana (orędownika w czasach epidemii) miał stać się bramą do ziemi obiecanej. Z braku lepszych opcji, zadowolono się planetą ziemiopodobną.
Nie powiedziałby, że zabytek potraktowany został z należytym szacunkiem, ale też uniknięto zupełnej profanacji. Zachowało się gwieździste sklepienie rozbite kopułą, sięgającą prawie trzydzieści metrów nad posadzkę. Wszystko wsparte na ośmioramiennych, potężnych filarach w liczbie sześciu.
A przynajmniej tyle powinno ich być, bo pierwsza nawa głównej sali oddzielona została dodatkową ścianą mruczącej cicho elektroniki. Nie wszystkie podzespoły przykryto blachami, dzięki czemu można było przyjrzeć się bebechom – rzędom setek tysięcy cienkich płyt połączonych gąszczem równie drobnych kabli.
Usunięto nie tylko zwyczajowe dla takich miejsc ławy, ale i boczne, złote ołtarze wykonane dłońmi Diego de Vilanueva i Francisco Azurmendiego, co też niezwykle zasmuciło Letusa. Taka piękna, tryptykowa, piętrowa konstrukcja pełna postaci ważnych już tylko dla jednego miasta na całym świecie. Już niedługo, być może, dla dwóch miast w całym wszechświecie.
Omal nie pośliznął się na kamiennej posadzce.
– Uważaj. Spodziewaliśmy się gościa – Nada mrugnęła do niego – więc trochę posprzątaliśmy. Przynajmniej tam, gdzie się dało. Po bocznych pomieszczeniach raczej nie będę cię targać. Teleport znajduje się bezpośrednio za tym lasem kabli.
– Przy ołtarzu?
– Tak. Złożyliśmy go w ofierze Bogu. Cóż za symbolika!
W tak skonstruowanym przedsionku krzątało się kilku ludzi i zdecydowanie więcej maszyn. Od snujących się przy ziemi, kwadratowych pudeł, po wyglądające jak szwajcarskie scyzoryki boty o dziesiątkach manipulatorów. Wszyscy w ascetycznych, szaroczarnych barwach, wyjątkowo odpowiednich wyłożonej jasnym kamieniem bazylice.
Zatrzymali się przed wyrwą w ścianie kabli, przy bramce pilnowanej przez dwójkę ludzi, sądząc po strojach: techników. Widocznie niżsi stopniem mieli dużo sztywniejsze reguły dotyczące ubioru.
– Panie Letus – powiedziała, uśmiechając się złośliwie i machając w stronę kamery wiszącej na jednej ze ściennych podpór – zakładam z dość sporą dozą pewności, że niespecjalnie wie pan na czym polegają sztuczki, którymi operujemy.
– Właściwie, nie po to tu jestem.
– Ale ja jestem dokładnie w tym celu. Po pierwsze, w strefie świątyni panuje całkowite wytłumienie łączności ze światem zewnętrznym. Na wszystkich znanych mi od strony fizycznej kanałach, chociaż wątpię, żeby Bóg przejmował się podobnymi ograniczeniami. Jeśli mamy tutaj lukę w tym względzie, to obsypiemy złotem za informację. Nie? Szkoda.
– Powody wytłumienia?
Przyjrzał się lepiej dwójce techników. Tłumionych było zdecydowanie więcej funkcji niż sama komunikacja; skan termiczny również odmówił posłuszeństwa. Musiał zaufać staremu wynalazkowi przyrody, własnym oczom. Brak wyraźnych zagięć na ubraniach techników nie wynikał z porządnego wyprasowania, ale z masy mięśniowej, którą opinały.
Rozumiał potrzebę ochrony kosztownego sprzętu i brak zaufania do Kościoła. Obietnice zachowania projektu w tajemnicy oraz objęcia dzielnicy stałymi patrolami mogą brzmieć jak minimalne środki. Nie rozumiał natomiast chęci zachowania pozorów również wewnątrz. Brama wejściowa sama w sobie stanowiła zaporę przed przypadkowymi gośćmi.
– Powodem jest bardzo wrażliwa elektronika. Przede wszystkim sam teleport, bo to kawał miękkiego skurwysyna.
Słownictwo Grzesznych lubiło balansować na granicy dobrego smaku, a nawet zaglądać w przepaść po drugiej stronie. Wszechobecność sieci odarła niektóre zwroty z emocjonalnych konotacji.
– Konieczne jest skanowanie wstępne w celu wyszukania potencjalnych, szkodliwych dla urządzenia bądź metody substancji. Stąd metodę również należałoby wyjaśnić. Jaką wiedzę z zakresu fizyki kwantowej pan posiada, panie Deerlake.
– Kompletne, bezużyteczne podstawy.
(a zebranie na bieżąco danych z sieci było niemożliwe przez wytłumienie)
– Po pierwsze, potrzebne są dwa odległe od siebie teleporty, chyba że lubi pan przemieszczać się pięć metrów w bok przy pomocy wartej miliardy aparatury. Obecnie istnieje sześć takich teleportów, liczba parzysta nieprzypadkowa. Nie mamy przy tym danych na temat sprzętu Chińczyków. W ogóle mało jest danych o technologii Azjatów, ale dla mnie to mogą się nawet pieprzyć przy ekspresie do kawy. Nie czytał pan? Nie szkodzi.
W przeciwieństwie do poprzedniej rozmowy, mówiąc o teleportacji żywo gestykulowała dłońmi. Jej ciało rozbrzmiewało nowymi pokładami informacji. Były w ruchu powiek, w szybkim oddechu i tańcu palców. Nie miał pojęcia jak oddzielić teatr od prawdy.
Przygasił odrobinę aureolę, która zaczęła robić zamieszanie pośród przechodzących osób. Przy okazji poprawił mankiety.
– Was interesuje Proxima b, gdzie ostatnio dotarli koloniści. Postawili tam bratni teleport i możemy zaczynać właściwą zabawę. Spodoba się panu, nocą mają zajebiste niebo. Lubicie patrzeć w niebo, co nie? W każdym razie, tak stało w umowie, że tam was ciągnie. Na Proximę, w tym sensie.
Projekt kolonizacyjny był finansowany z kasy ograbionych do cna turystów, o czym nie musiała wiedzieć. Letusa nie było jeszcze na świecie, kiedy statek wylatywał. Widać, udało się. Nauka gwarantowała lepsze od religii cuda.
– Jeszcze na etapie planowania wyprawy – kontynuowała – dokonano splątania potężnej liczby cząstek. Znaczy, uzależniono je względem siebie. Jedna mówi nie, to druga też mówi nie. Jedna mówi kocham, druga powtarza. Taka wierność niezależna od odległości. Informacja, która olewa prędkość światła i wielkich fizyków sprzed rewolucji jednocześnie. Część kochanków zabrano na Proximę, reszta została tutaj.
– Zatem jeśli ustalicie stan jednej cząsteczki, znacie również stan drugiej. – Miał nadzieję, że schwycił ideę. Bardziej niż teoria interesowały go rezultaty.
– Mniej więcej tak, zgadza się. Proszę, duchowni przodem.
Przeszedł przez bramkę i znalazł się w drugim, większym pomieszczeniu. Dwie ostatnie nawy głównego holu obklejone zostały błyszczącym, metalicznym materiałem, tak że całość przypominała wnętrze jaskini wyżłobionej w górze stali.
Uwagę przyciągało miejsce, gdzie kiedyś znajdował się ołtarz. Dwie wysokie na około pięć metrów obręcze stały jedna za drugą. Oklepany w popkulturze kształt wskazujący na zawieszenie wyobraźni techników przyszłości w dalekiej przeszłości.
Pierwsza, praktycznie naga, świeciła rzędem równoległych punktów nadających powietrzu między nimi czerwoną barwę. Z drugiej wystawały dziesiątki rzędów igieł skierowanych do osi potencjalnego obrotu.
– Proszę odsłonić kark panie Deerlake. – Usłyszał za sobą.
– Czy to konieczne?
– Wykryliśmy problematyczną substancję. Zapewne nic wykluczającego, ale musimy wiedzieć w czym rzecz.
Wziął głęboki oddech, chłonął ból. Rzeczywiście, powietrze w środku było dużo lżejsze. Poluźnił sznurki, odpiął kołnierz. Tatuaż był prosty, chociaż ciągnął się wokół szyi. Rząd pionowych kresek, upakowanych tak, żeby spomiędzy nich wyzierało jak najmniej skóry. Nie zataczał pełnego kręgu. Pozostał wolny skrawek, dokładnie przy jabłku Adama.
Ślad po chwili, kiedy przestał walczyć. Każda linia oznaczała sprzeciw. Każda przerwa w rzędzie oznaczała paskudną karę, nie zawsze cielesną. Kościół był bardzo rygorystyczny, kiedy chodziło o myśli wygłaszane przez jego pasterzy.
– Twardy jesteś – powiedziała, widocznie rozumiejąc znaczenie tatuażu. Wyciek musiał być bardzo szczegółowy. – Ale wyjątkowo głupi. Nikt was tam na siłę nie trzyma.
Bardzo starał się, żeby w jego głosie nie rozbrzmiewała gorycz. Nie mogła wiedzieć, że problemem Letusa nie był brak wiary w Kościół. Jego problemem było to, że wciąż wierzył w Boga.
– Czy to wszystko?
– Niestety nie, przepraszam. Zastosowany pigment oraz niektóre składniki konserwujące są w stanie deficytowym na placówce po drugiej stronie. Nie będziemy mogli odtworzyć tatuażu.
– Można je czymś zastąpić, te składniki?
– A chcesz to zrobić?
– Nie.
Przez chwilę wydawało mu się, że za kurtyną szczęśliwych oczu dostrzegł jakichś ruch. Drobne zafalowanie materiału, spod którego wydostała się inna osoba. Trwało zbyt krótko, żeby było prawdziwe.
– Możemy przejść do prezentacji? – zapytał po chwili niezręcznej ciszy.
– Oczywiście, proszę za mną.
Technicy, zanim się odwrócili, jeszcze przez chwilę podążali za nim wzrokiem. Miał nadzieję, że chodziło o aureolę. Czuł się zaniepokojony brakiem kamer w tej części bazyliki, przynajmniej w widocznych miejscach. Z braku lepszego pomysłu uznał, że jest to powiązane z delikatnością urządzenia. Opcje mniej optymistyczne po prostu odrzucił.
Machnięciem dłoni dała sygnał. Nie wiedział i nie widział komu. Pomieszczenie delikatnie zawibrowało, a kable za ich plecami naprężyły się jak przy bolesnym spazmie.
Igły drugiego pierścienia zbliżyły się do samego środka, prawie na odległość kolizyjną. Teleport przypominał teraz paszczę bestii, która chwaliła się bogatą kolekcją zębów. Po długiej sekundzie (czas rozciąga się, kiedy stoisz przed potworem) zaczęła przeżuwać.
Igły zapulsowały odbijając kształt przypominający ludzką sylwetkę. Jedno mrugnięcie. Drugie. Przed pierścieniami znalazł się starszy mężczyzna w purpurowym garniturze. Z całą pewnością jako pierwsza z teleportu wyszła jego bujna, biała broda.
– Dokładnie taka dziura, jak to zapamiętałem – powiedział zachrypnięty starzec. Odkaszlnął. Ktoś przyniósł mu szklankę wody.
– To tylko płachty ochronne panie Buster – zagadnęła Nada, podchodząc. – Pod nimi jest ta sama kiczowata architektura, co w całym mieście. Nie będzie pan zawiedziony. Przedstawiam panu Rob… Letusa z Galilei.
– Och, pochwalony Jezus Chrystus. Jestem Anthony Buster, podkładałem głos w kilku kasowych produkcjach religijnych, ale przez to ustrojstwo można nie poznać. Boże mój, nienawidzę portali.
Wymiana uścisków. Anthony miał niepewny, drżący chwyt. Dziw, że nie poddał się operacjom.
– Na wieki wieków, amen. Miło mi poznać.
– No więc? – ponagliła Nada.
– Powtórzę się, nie ma żadnego testu na duszę.
– Takie buty – zacharczał Anthony, po czym pociągnął kilka łyków wody. Echo nieprzyjemnie odbijało się w holu. – Wypraszam sobie. Ojciec, choć kawał złośliwego tetryka, był Człowiekiem Dnia Szóstego. Matka, choć ślepa jak kret, skoro wybrała ojca, różna pod tym względem nie była. Nie po to zapieprzałem do innego gwiazdozbioru, żeby mi teraz miejsca przy Bogu odmawiano.
– I wcale nie taki jest mój zamiar, panie Buster.
– To co ty tu właściwie robisz? – fuknęła Nada, tak głośno, że Anthonemu szklanka wypadła z dłoni. Bioniczne ramię pani technik schwyciło ją w połowie drogi. – Bazylikę chciałeś sobie pozwiedzać?
Posłaniec musiał znać swoją rolę i dlatego właśnie wybrali pasterza, który kwestionował wybór własnego stada. Kiedy ojciec Tomasz nakazał sprawdzić, czy teleportacja zagraża duszy, zapytał niedosłownie: czy po drugiej stronie wychodzi Człowiek Dnia Szóstego.
– Jest tylko jedna rzecz, którą mogę zrobić. Muszę osobiście przejść przez portal.
– O, to da się załatwić – zapaliła się do pomysłu jakby ktoś właśnie obiecał jej duszę. – C dwa, C trzydzieści sześć, zabierzcie proszę pana Bustera w jakieś ładniejsze miejsce. A jeden szykuj aparaturę i poinformuj drugą stronę. Będzie jeszcze jeden przerzut.
Kable zaszeleściły. Elektroniczny las ożywał z każdą przesyłaną informacją.
– Tak, panie Deerlake, komunikujemy się z drugą stroną na podobnej zasadzie działania, choć w mniejszej skali. No, hop hop. Proszę przed siebie, będę podziwiać z pewnej odległości.
Nie musiała go namawiać. Proxima b stanowiła całkiem przyjemną obietnicę.
Za każdym krokiem w stronę paszczy teleportu stała decyzja (wiadomość? Dla kogo?). Dwadzieścia metrów. Nie będę żałował przeszłości, mówił, rozmasowując sobie kark. Piętnaście metrów. Będę cieszył się nowym światem jak nie cieszyłem się starym. Dziesięć metrów. Powiem ojcu Nikodemowi, żeby się pierdolił.
Pięć metrów. Nie zapomnę kochać Boga, chociaż ten przestał kochać nas.
Stanął w pierwszej obręczy. Rozbłysły czerwone światła odbierając go wszystkim innym barwom. Widział przez zamknięte powieki, jak czerwień powoli ustępuje, zmywa się z ciała niczym krew (czyja?). Gdy otworzył oczy wszystko skąpane było w jednym kolorze.
A kiedy rzeczywistość ponownie nabrała kształtów, miał przed sobą najeżoną paszczę drugiej obręczy. Koszula zdawała się być bardziej pomięta (tylko wrażenie?). Obrócił się. Nada stała tam, gdzie ją zostawił. Uśmiechnięta szerzej niż przy każdym z poprzednich uśmiechów. Być może, w końcu szczerze.
Podchodziła niespiesznym krokiem.
– Teleport nie działa – powiedział, a serce zabiło mu szybciej. Nie było żadnego zegara, który mógłby je uspokoić.
– Działa znakomicie, Robercie. Właśnie w tej chwili podziwiasz gwieździste niebo Proximy b. Zapewne porównujesz je do tych, które serwują na ekranach San Sebastián. Całkiem możliwe, że potem przygotujesz piękny raport opisujący działanie maszyny, tak jak technicy w przyszłym tygodniu.
Drugi raz tego dnia czuł, że powinien jakoś zareagować. Zamiast tego stał i układał słowa. Wciąż łączył fakty, czy już nie potrzebował?
– Wdrukowujecie ludzi do nowego świata.
– Oczywiście, głuptasku. Pierwszy pierścień to po prostu wyjątkowo precyzyjny skaner. Przesyłana jest informacja, nie materia. Ta musi być na miejscu. Przecież opisałam zasady procesu. Wyjaśniłam precyzyjnie, nie skłamałam.
Stanęła tuż przed nim. Obok. Za nim. Na tyle blisko, że poczuł jej podekscytowany oddech.
– To nie jest teleportacja – powiedział.
– A czym różni się efekt końcowy?
Przełknął ślinę. Błyszczący materiał, którym wyściełali ołtarz wcale nie musiał służyć do tłumienia.
– Jest mnie dwóch.
– Otóż to.
Szarpnięcie było błyskawiczne. W jednej chwili znalazł się plecami na ziemi, z kolanem na piersi i bioniczną dłonią zaciśniętą wokół szyi. Nie opierał się. Był człowiekiem, słabym wynalazkiem dawnej ery. To tylko kolejny kołnierz założony dzisiejszego dnia.
– Normalnie proces jest błyskawiczny, ale osobiście poprosiłam o tę przyjemność. Odbędziesz pokutę za swój lud, ale nie będzie żadnego świętego. Tych już wam wystarczy.
Coś zachrzęściło. W piersi, zdaje się. Nie czuł nic poniżej karku. Pragnął bólu i chyba to wiedziała.
Zrozumiał, że to co widział w jej oczach to nie była bezwarunkowa radość, a szaleństwo. Takie, które rodzi się z odrzucenia. Była Człowiekiem Dnia Szóstego, tylko nie istniał żaden cholerny test, który by to udowodnił.
– Pora dokończyć teleportację.
Sam Kościół zdawał się zapomnieć, że dusza nie zwalniała od grzechu.
Bo czy ojciec Tomasz mógł nie wiedzieć? Czy mógł nie wiedzieć ojciec Nikodem?
Czy sam na pewno nie wiedział?
Skóra posiniała. Nie bronił się, kiedy Nada dociskała palce, nie miał takiego odruchu. Żywił tylko nadzieję, że Letus po drugiej stronie wysłucha wiadomości.
Przy ostatnim oddechu, w głowie rozbrzmiewały mu słowa ojca Tomasza.
Letus, kurwać mać, przestań się umartwiać.