Z omdlenia wybudził go szczęk żelaza i z każdą chwilą coraz wyraźniej słyszał ogłuszający huk bitwy, która rozgrywała się dookoła. Przeraźliwe kwiki rannych koni przyprawiały młodzieńca o ciarki na plecach, nawet bardziej niż krzyki walczących i konających aniołów. Starał przypomnieć sobie, czemu znalazł się nieprzytomny na wilgotnej od posoki ziemi, kiedy z tyłu usłyszał rytmiczne dudnienie. Odwrócił głowę i w ostatniej sekundzie zdołał przeturlać się w bok umykając przed końskimi kopytami. Jeździec z brudnymi od krwi włosami i szaleństwem w oczach, wywrzaskiwał rozkazy, które ginęły we wszechobecnym huku.
Santiel uniósł się z trudem na czworaka, potrząsnął głową niczym pies, by przywrócić ostrość widzenia i powoli stanął wyprostowany. Lekko zamglonym wzrokiem rozglądał się dookoła w poszukiwaniu swojej jednostki, z którą najwyraźniej został rozdzielony. Jego oczom ukazało się istne pandemonium. Aniołowie stawali przeciwko aniołom, bracia przeciw braciom i ojcowie przeciw synom. Potężni i zarazem groteskowi ze swymi pięknymi twarzami, połamanymi skrzydłami, oblepieni krwią i wszechobecnym pyłem. Z opowieści starszych aniołów wiedział, że wojna jest straszna, ale nigdy nie spodziewał się, że aż tak. Przez kilka sekund, z których każda zdawała się kolejnym milenium, wpatrywał się w walczących. Wiedział, że te wykrzywione w strachu lub wściekłości twarze, będą nawiedzać go w koszmarach do końca życia.
W końcu udało mu się wypatrzeć swojego dowódcę, który mieczem wskazywał pędzącym tronom, w którą stronę mają skierować swój atak. Santiel rozejrzał się wokół w poszukiwaniu swojego miecza. Znalazł go wbitego do połowy w ciało nieznanego mu anioła – stróża sądząc po kiepskiej jakości zbroi, którą miał na sobie. Chłopak z niejakim wysiłkiem wyciągnął broń, podrzucił kilka razy w dłoni i ruszył truchtem w kierunku dowódcy.
Z początku nikt nie zwrócił na niego uwagi, jednak już po kilkunastu krokach ugrzązł w tłumie walczących niebieskich. Starał się przepchnąć do przodu, kiedy kątem oka zauważył jakiś ruch z prawej strony. Instynktownie, szybciej niż jego mózg zarejestrował zagrożenie, zablokował cios wymierzony w jego głowę, po czym szybkim ruchem drugiej ręki wyciągnął z pochwy na udzie puginał i zaatakował przeciwnika wbijając mu go między żebra. Kiedy usłyszał ciche westchnienie konającego anioła, które w jego uszach zabrzmiało jak wystrzał z armaty, złapał misternie zdobioną rękojeść i wyciągnął sztylet z ciała. Dopiero wtedy odważył się spojrzeć w twarz przeciwnika.
Przez chwilę miał wrażenie jakby świat się zatrzymał, jakby wszystko dookoła niego przestało istnieć. Przecież Pan stworzył niezmierzone zastępy anielskie, dlaczego on musiał akurat trafić na jedną z najważniejszych w jego życiu osób?! Santiel spojrzał na coraz bledszą twarz swojego dalekiego kuzyna i zarazem najlepszego przyjaciela. Początkowo goszczące w zielonych oczach Amaniela zaskoczenie, zamieniło się miejscami z bezbrzeżną miłością i ulgą.
– Żyjesz – wyszeptał chłopak zachłystując się własną krwią. – Tak bardzo się cieszę.
– Amanielu….– jęknął Santiel ze łzami w oczach łapiąc przyjaciela w ramiona – Amanielu…
– Nie płacz, to nie czas na łzy. – Amaniel starał się uśmiechnąć. – Walcz i przetrwaj to piekło. Żyj za nas obu i czekaj na mnie. Pan kiedyś wybaczy mi moją głupotę i pozwoli nam się znów spotkać. A więc żyj. – Amaniel ponownie zakrztusił się własną krwią, która spłynęła mu strużką po brodzie. Z wysiłkiem podniósł głowę i spojrzał w stalowe oczy Santiela. – Dziękuję…
– Co? Za co? – odparł Santiel nie rozumiejąc.
– Za to, że Pan mimo mojego grzechu, mimo iż się zbuntowałem, pozwolił mi zobaczyć cię po raz ostatni. Pozwolił mi zginąć w ramionach najlepszego przyjaciela i brata.
Kiedy umilkł po jego policzku potoczyła się jedna, ostatnia łza. Kiedy Amaniel umarł, Santiel poczuł się jakby jego ciało i duszę rozrywano na strzępy, na miliony kawałeczków, których nikt już nigdy nie poskłada. Z jego gardła wyrwał się wrzask pełen bólu i złości, a zarazem bezbrzeżnej rozpaczy. Jego jaźń jakby się rozpłynęła, a poczucie żalu i straty wypełniło całe jego jestestwo. Mechanicznie wstał zabierając miecz i puginał i rzucił się przed siebie, na wrogów, na wszystkich, którzy byli winni śmierci Amaniela.
Santiel poruszał się szybko i sprawnie. Parował, kontrował i atakował. Odbijał sztychy srebrnych mieczy i zatapiał swoje dwa ostrza w miękkich i drgających w przedśmiertnych konwulsjach ciałach. Całkowicie zatracił się w bólu, a jego ciało instynktownie walczyło, nie tylko z ogromną siłą, ale i skutecznością. Był silny, zwinny, młody i doskonale wyszkolony. Mimo iż dopiero co wszedł w wiek dorosłości i skończył – a raczej miał skończyć za miesiąc – pięćdziesięcioletnią obowiązkową dla wszystkich aniołów służbę wojskową, to mimo wszystko wciąż był jeszcze dzieckiem. Dzieckiem, któremu wręczono miecz i zbroję. Dzieckiem, któremu kazano stanąć w szeregach i walczyć. Walczyć w wojnie, której nie rozumiał, która nie mieściła mu się w głowie i początkowo zdawała się jednym chorym żartem, ale z każdym kolejnym zabitym wrogiem stawała się coraz bardziej realna.
Wciąż zapamiętały w walce, ociekający krwią i potem parł do przodu. I choć ręce stawały się coraz bardziej ciężkie, a ruchy już nie tak szybkie, dalej niosły śmierć każdemu kto ośmielił się go zaatakować. Santiel wiedział, że nawet teraz, nieludzko zmęczony, jest silniejszy od większości przeciwników. W końcu nie był byle stróżem, tylko synem jednego z archaniołów i miał najlepszych nauczycieli w całym niebie. Choć nie poznał nigdy imienia swojego ojca, a jedyne co wiedział to to, że nie żyje, nie czuł się samotny. Miał wspaniałych opiekunów, którzy uczyli go, wychowywali i rozpieszczali. Michał, Lucyfer, Gabriel, Razjel, Uriel i Asmodeusz – jego jedyna rodzina, która była dla niego wszystkim, a która teraz walczyła przeciwko sobie.
Jego ponure rozmyślania przerwał jakiś szmer, powoli przeradzający się w okrzyki niedowierzania, ekscytacji, a może czegoś jeszcze. Na niebie w jaskrawych promieniach słońca zawisły dwa archanioły, leniwie poruszając skrzydłami. Obaj byli przystojni i nieludzko zmęczeni. Michał i Lucyfer, dwaj bracia zmuszeni walczyć przeciwko sobie. Zlani potem i krwią, z mieczami w dłoniach. Przez chwilę o czymś rozmawiali, by w następnej sekundzie natrzeć na siebie niczym dwa żywioły. Poruszali się tak szybko, że nawet Santiel nie był w stanie zobaczyć wszystkich ich ruchów. Stał jak skamieniały przypatrując się ich zaciekłej walce, w której z każdą chwilą widać było coraz więcej brutalnej siły niż finezji. Chłopak doskonale wiedział jak potężni są ci aniołowie, w końcu sami uczyli go szermierki, ale dopiero teraz widząc ich walczących ze sobą, zdał sobie sprawę jak bardzo są groźni i jak musieli się ograniczać szkoląc go. Dookoła niego powoli znów zaczęły rozbrzmiewać odgłosy walki, ale Santiel jakby tego nie zauważał, wciąż wpatrując się w walczących wysoko na niebie wujków. Kiedy nagle w jednej chwili zdarzyło się kilka rzeczy na raz. Santiel ze zdziwieniem zauważył, że odwrócony akurat w jego stronę Lucyfer spojrzał na jeden ułamek sekundy na niego i przebity w tym samym momencie mieczem Michała, zbladł śmiertelnie.
– SANTIEL!!! – rozległ się przeraźliwy i wibrujący w uszach krzyk Lucyfera. – Nie….! – zacharczał starając się wyciągnąć jedną ręką przebijające go ostrze.
Michał gwałtownie odwrócił się od przeciwnika, a jego wzrok skierował się w stronę, gdzie wskazywała wyciągnięta dłoń Lucyfera. Na jego przystojnej twarzy pojawiła się maska grozy i z całą prędkością rzucił się w dół ku swojemu wychowankowi, szaleńczo machając wszystkimi skrzydłami. Był jednak za daleko.
Santiel ocknął się ze stuporu dopiero kiedy usłyszał ryk wściekłości i poczuł upadające na niego ciało, które powoli osunęło się na ziemię. Gwałtownie odskoczył w tył, powodując tym samym, że opierające się o jego nogi ciało opadło na ziemię. Podniósł nieznacznie głowę i spojrzał na czarnowłosego anioła, który brał właśnie kolejny zamach, tym razem celując w samego Santiela. Młody anioł sprawnie zablokował atak lewą ręką, a prawą wbił ostrze w gardło bruneta. Przez ułamek sekundy wpatrywał się przeciwnikowi w oczy, po czym szarpnął gwałtownie mieczem praktycznie odcinając mu głowę. Santiel spojrzał na ciało leżące u jego stóp i jego serce po raz kolejny tego dnia rozpadło się na milion krwawych kawałeczków, choć Santiel myślał, że to już jest niemożliwe. Upadł na kolana odrzucając miecz i ze ściśniętym gardłem wziął w ramiona srebrnowłosego anioła z wielką ziejącą dziurą w brzuchu. Chłopak patrzył na bladą twarz najbardziej zaufanego sługi Lucyfera – Mikeniasza – anioła, który był jego strażnikiem, opiekunem, przyjacielem i nauczycielem. To on się nim zajmował, kiedy archaniołowie wypełniali swoje obowiązki, to on trenował z nim szermierkę, kiedy Michał nie mógł sobie na to pozwolić, to on uczył go wiedzy zarówno podstawowej jak i tajemnej, kiedy Razjela, czy Uriela nie było w pobliżu. Patrzył na umierającego opiekuna, który zasłonił go własnym ciałem przed atakiem nieznanego bruneta, a z jego oczu płynęły palące niczym lawa łzy, a z każdą nową kroplą przypominał sobie chwile spędzoną z Mikeniaszem. Kiedy ganiał jego i Amaniela, gdy wykradali gruszki z ogrodu i kiedy krył ich przed archaniołami, gdy coś przeskrobali. Przypomniał sobie każdą kołysankę i historię, którą od niego usłyszał i każdą sprośną piosenkę, którą wraz z archaniołami śpiewał, gdy siedzieli przy winie i myśleli, że śpi.
– Santielu – wyszeptał umierający anioł, przerywając bezgłośny szloch wychowanka. – Spójrz na mnie i posłuchaj. To bardzo ważne – Mikeniasz na chwilę przerwał starając się nabrać powietrza. – Lucyfera zdradzono i wrobiono w ten cały bunt. Nie wiem jak i komu się to udało, ale Luc nigdy by sam z siebie nie stanął przeciw braciom i Bogu. Pamiętaj, że co by się nie działo oni są twoją rodziną i nigdy cię nie opuszczą. Nie wiem co będzie dalej, ale oni zawsze będą z tobą, bo kochają cię najbardziej na świecie. Tak jak ja.
Santiel nie znalazł żadnych słów, choć tak wiele chciał powiedzieć, przekazać swojemu opiekunowi. Zamiast tego przytulił do siebie jego martwe już ciało, kołysząc go jak małe dziecko. Nie zwracał uwagi co się dzieje dookoła niego, nie obchodziło go to. Nie liczyły się żadne krzyki, ani coraz rzadsze wybuchy. Dopiero kiedy poczuł ciepłą dłoń na swoim ramieniu podniósł głowę i rozejrzał się dookoła. Wokół niego, choć jeszcze przed chwilą ze sobą walczyli, stali ramię w ramię, Michał z Gabrielem, Lucyfer z Asmodeuszem i Uriel z Razjelem. W ich oczach było widać cierpienie, wyczerpanie i smutek, ale zarazem jakąś niewypowiedzianą ulgę.
– Wojna się skończyła Santielu – powiedział Michał wciąż trzymając rękę na jego ramieniu. – Wracajmy do domu.
– Do domu? – powiedział chłopak nie bardzo rozumiejąc co się wokół niego dzieje. – Jakiego domu?
– Jedynego jaki nam pozostał – odparł Gabriel ze słyszalnym zmęczeniem w głosie.
– Żegnajcie – powiedział Asmodeusz przerywając przedłużającą się ciszę i otarł z czoła spływającą strużkę krwi.
– Do zobaczenia – wyszeptał Santiel.
Na te słowa przez twarz Lucyfera przebiegł skurcz bólu. Niosący Światło szybko się jednak opanował i ciepło uśmiechnął, jednak nic nie powiedział.
– Tak.. do zobaczenia – powiedział Razlej, Pan Tajemnic. – Do zobaczenia.