- Opowiadanie: Yuuki - Do zobaczenia

Do zobaczenia

Witam,

przedstawiam krótkie opowiadanie napisane w ramach ćwiczeń literacko-kreatywnych. Głównym bohaterem jest syn jednego z archaniołów, biorący udział w najbardziej znanej bitwie świata. Temat dotyczył bohatera, który znajduje się w samym środku bitwy, należało również zaznaczyć po co, dlaczego, co czuje, co widzi itp. 

Życzę miłego czytania.,

Yuuki

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Do zobaczenia

 

Z omdlenia wybudził go szczęk żelaza i z każdą chwilą coraz wyraźniej słyszał ogłuszający huk bitwy, która rozgrywała się dookoła. Przeraźliwe kwiki rannych koni przyprawiały młodzieńca o ciarki na plecach, nawet bardziej niż krzyki walczących i konających aniołów. Starał przypomnieć sobie, czemu znalazł się nieprzytomny na wilgotnej od posoki ziemi, kiedy z tyłu usłyszał rytmiczne dudnienie. Odwrócił głowę i w ostatniej sekundzie zdołał przeturlać się w bok umykając przed końskimi kopytami. Jeździec z brudnymi od krwi włosami i szaleństwem w oczach, wywrzaskiwał rozkazy, które ginęły we wszechobecnym huku.

Santiel uniósł się z trudem na czworaka, potrząsnął głową niczym pies, by przywrócić ostrość widzenia i powoli stanął wyprostowany. Lekko zamglonym wzrokiem rozglądał się dookoła w poszukiwaniu swojej jednostki, z którą najwyraźniej został rozdzielony. Jego oczom ukazało się istne pandemonium. Aniołowie stawali przeciwko aniołom, bracia przeciw braciom i ojcowie przeciw synom. Potężni i zarazem groteskowi ze swymi pięknymi twarzami, połamanymi skrzydłami, oblepieni krwią i wszechobecnym pyłem. Z opowieści starszych aniołów wiedział, że wojna jest straszna, ale nigdy nie spodziewał się, że aż tak. Przez kilka sekund, z których każda zdawała się kolejnym milenium, wpatrywał się w walczących. Wiedział, że te wykrzywione w strachu lub wściekłości twarze, będą nawiedzać go w koszmarach do końca życia.

W końcu udało mu się wypatrzeć swojego dowódcę, który mieczem wskazywał pędzącym tronom, w którą stronę mają skierować swój atak. Santiel rozejrzał się wokół w poszukiwaniu swojego miecza. Znalazł go wbitego do połowy w ciało nieznanego mu anioła – stróża sądząc po kiepskiej jakości zbroi, którą miał na sobie. Chłopak z niejakim wysiłkiem wyciągnął broń, podrzucił kilka razy w dłoni i ruszył truchtem w kierunku dowódcy.

Z początku nikt nie zwrócił na niego uwagi, jednak już po kilkunastu krokach ugrzązł w tłumie walczących niebieskich. Starał się przepchnąć do przodu, kiedy kątem oka zauważył jakiś ruch z prawej strony. Instynktownie, szybciej niż jego mózg zarejestrował zagrożenie, zablokował cios wymierzony w jego głowę, po czym szybkim ruchem drugiej ręki wyciągnął z pochwy na udzie puginał i zaatakował przeciwnika wbijając mu go między żebra. Kiedy usłyszał ciche westchnienie konającego anioła, które w jego uszach zabrzmiało jak wystrzał z armaty, złapał misternie zdobioną rękojeść i wyciągnął sztylet z ciała. Dopiero wtedy odważył się spojrzeć w twarz przeciwnika.

Przez chwilę miał wrażenie jakby świat się zatrzymał, jakby wszystko dookoła niego przestało istnieć. Przecież Pan stworzył niezmierzone zastępy anielskie, dlaczego on musiał akurat trafić na jedną z najważniejszych w jego życiu osób?! Santiel spojrzał na coraz bledszą twarz swojego dalekiego kuzyna i zarazem najlepszego przyjaciela. Początkowo goszczące w zielonych oczach Amaniela zaskoczenie, zamieniło się miejscami z bezbrzeżną miłością i ulgą.

– Żyjesz – wyszeptał chłopak zachłystując się własną krwią. – Tak bardzo się cieszę.

– Amanielu….– jęknął Santiel ze łzami w oczach łapiąc przyjaciela w ramiona – Amanielu…

– Nie płacz, to nie czas na łzy. – Amaniel starał się uśmiechnąć. – Walcz i przetrwaj to piekło. Żyj za nas obu i czekaj na mnie. Pan kiedyś wybaczy mi moją głupotę i pozwoli nam się znów spotkać. A więc żyj. – Amaniel ponownie zakrztusił się własną krwią, która spłynęła mu strużką po brodzie. Z wysiłkiem podniósł głowę i spojrzał w stalowe oczy Santiela. – Dziękuję…

– Co? Za co? – odparł Santiel nie rozumiejąc.

– Za to, że Pan mimo mojego grzechu, mimo iż się zbuntowałem, pozwolił mi zobaczyć cię po raz ostatni. Pozwolił mi zginąć w ramionach najlepszego przyjaciela i brata.

Kiedy umilkł po jego policzku potoczyła się jedna, ostatnia łza. Kiedy Amaniel umarł, Santiel poczuł się jakby jego ciało i duszę rozrywano na strzępy, na miliony kawałeczków, których nikt już nigdy nie poskłada. Z jego gardła wyrwał się wrzask pełen bólu i złości, a zarazem bezbrzeżnej rozpaczy. Jego jaźń jakby się rozpłynęła, a poczucie żalu i straty wypełniło całe jego jestestwo. Mechanicznie wstał zabierając miecz i puginał i rzucił się przed siebie, na wrogów, na wszystkich, którzy byli winni śmierci Amaniela.

Santiel poruszał się szybko i sprawnie. Parował, kontrował i atakował. Odbijał sztychy srebrnych mieczy i zatapiał swoje dwa ostrza w miękkich i drgających w przedśmiertnych konwulsjach ciałach. Całkowicie zatracił się w bólu, a jego ciało instynktownie walczyło, nie tylko z ogromną siłą, ale i skutecznością. Był silny, zwinny, młody i doskonale wyszkolony. Mimo iż dopiero co wszedł w wiek dorosłości i skończył – a raczej miał skończyć za miesiąc – pięćdziesięcioletnią obowiązkową dla wszystkich aniołów służbę wojskową, to mimo wszystko wciąż był jeszcze dzieckiem. Dzieckiem, któremu wręczono miecz i zbroję. Dzieckiem, któremu kazano stanąć w szeregach i walczyć. Walczyć w wojnie, której nie rozumiał, która nie mieściła mu się w głowie i początkowo zdawała się jednym chorym żartem, ale z każdym kolejnym zabitym wrogiem stawała się coraz bardziej realna.

Wciąż zapamiętały w walce, ociekający krwią i potem parł do przodu. I choć ręce stawały się coraz bardziej ciężkie, a ruchy już nie tak szybkie, dalej niosły śmierć każdemu kto ośmielił się go zaatakować. Santiel wiedział, że nawet teraz, nieludzko zmęczony, jest silniejszy od większości przeciwników. W końcu nie był byle stróżem, tylko synem jednego z archaniołów i miał najlepszych nauczycieli w całym niebie. Choć nie poznał nigdy imienia swojego ojca, a jedyne co wiedział to to, że nie żyje, nie czuł się samotny. Miał wspaniałych opiekunów, którzy uczyli go, wychowywali i rozpieszczali. Michał, Lucyfer, Gabriel, Razjel, Uriel i Asmodeusz – jego jedyna rodzina, która była dla niego wszystkim, a która teraz walczyła przeciwko sobie.

Jego ponure rozmyślania przerwał jakiś szmer, powoli przeradzający się w okrzyki niedowierzania, ekscytacji, a może czegoś jeszcze. Na niebie w jaskrawych promieniach słońca zawisły dwa archanioły, leniwie poruszając skrzydłami. Obaj byli przystojni i nieludzko zmęczeni. Michał i Lucyfer, dwaj bracia zmuszeni walczyć przeciwko sobie. Zlani potem i krwią, z mieczami w dłoniach. Przez chwilę o czymś rozmawiali, by w następnej sekundzie natrzeć na siebie niczym dwa żywioły. Poruszali się tak szybko, że nawet Santiel nie był w stanie zobaczyć wszystkich ich ruchów. Stał jak skamieniały przypatrując się ich zaciekłej walce, w której z każdą chwilą widać było coraz więcej brutalnej siły niż finezji. Chłopak doskonale wiedział jak potężni są ci aniołowie, w końcu sami uczyli go szermierki, ale dopiero teraz widząc ich walczących ze sobą, zdał sobie sprawę jak bardzo są groźni i jak musieli się ograniczać szkoląc go. Dookoła niego powoli znów zaczęły rozbrzmiewać odgłosy walki, ale Santiel jakby tego nie zauważał, wciąż wpatrując się w walczących wysoko na niebie wujków. Kiedy nagle w jednej chwili zdarzyło się kilka rzeczy na raz. Santiel ze zdziwieniem zauważył, że odwrócony akurat w jego stronę Lucyfer spojrzał na jeden ułamek sekundy na niego i przebity w tym samym momencie mieczem Michała, zbladł śmiertelnie.

– SANTIEL!!! – rozległ się przeraźliwy i wibrujący w uszach krzyk Lucyfera. – Nie….! – zacharczał starając się wyciągnąć jedną ręką przebijające go ostrze.

Michał gwałtownie odwrócił się od przeciwnika, a jego wzrok skierował się w stronę, gdzie wskazywała wyciągnięta dłoń Lucyfera. Na jego przystojnej twarzy pojawiła się maska grozy i z całą prędkością rzucił się w dół ku swojemu wychowankowi, szaleńczo machając wszystkimi skrzydłami. Był jednak za daleko.

Santiel ocknął się ze stuporu dopiero kiedy usłyszał ryk wściekłości i poczuł upadające na niego ciało, które powoli osunęło się na ziemię. Gwałtownie odskoczył w tył, powodując tym samym, że opierające się o jego nogi ciało opadło na ziemię. Podniósł nieznacznie głowę i spojrzał na czarnowłosego anioła, który brał właśnie kolejny zamach, tym razem celując w samego Santiela. Młody anioł sprawnie zablokował atak lewą ręką, a prawą wbił ostrze w gardło bruneta. Przez ułamek sekundy wpatrywał się przeciwnikowi w oczy, po czym szarpnął gwałtownie mieczem praktycznie odcinając mu głowę. Santiel spojrzał na ciało leżące u jego stóp i jego serce po raz kolejny tego dnia rozpadło się na milion krwawych kawałeczków, choć Santiel myślał, że to już jest niemożliwe. Upadł na kolana odrzucając miecz i ze ściśniętym gardłem wziął w ramiona srebrnowłosego anioła z wielką ziejącą dziurą w brzuchu. Chłopak patrzył na bladą twarz najbardziej zaufanego sługi Lucyfera – Mikeniasza – anioła, który był jego strażnikiem, opiekunem, przyjacielem i nauczycielem. To on się nim zajmował, kiedy archaniołowie wypełniali swoje obowiązki, to on trenował z nim szermierkę, kiedy Michał nie mógł sobie na to pozwolić, to on uczył go wiedzy zarówno podstawowej jak i tajemnej, kiedy Razjela, czy Uriela nie było w pobliżu. Patrzył na umierającego opiekuna, który zasłonił go własnym ciałem przed atakiem nieznanego bruneta, a z jego oczu płynęły palące niczym lawa łzy, a z każdą nową kroplą przypominał sobie chwile spędzoną z Mikeniaszem. Kiedy ganiał jego i Amaniela, gdy wykradali gruszki z ogrodu i kiedy krył ich przed archaniołami, gdy coś przeskrobali. Przypomniał sobie każdą kołysankę i historię, którą od niego usłyszał i każdą sprośną piosenkę, którą wraz z archaniołami śpiewał, gdy siedzieli przy winie i myśleli, że śpi.

– Santielu – wyszeptał umierający anioł, przerywając bezgłośny szloch wychowanka. – Spójrz na mnie i posłuchaj. To bardzo ważne – Mikeniasz na chwilę przerwał starając się nabrać powietrza. – Lucyfera zdradzono i wrobiono w ten cały bunt. Nie wiem jak i komu się to udało, ale Luc nigdy by sam z siebie nie stanął przeciw braciom i Bogu. Pamiętaj, że co by się nie działo oni są twoją rodziną i nigdy cię nie opuszczą. Nie wiem co będzie dalej, ale oni zawsze będą z tobą, bo kochają cię najbardziej na świecie. Tak jak ja.

Santiel nie znalazł żadnych słów, choć tak wiele chciał powiedzieć, przekazać swojemu opiekunowi. Zamiast tego przytulił do siebie jego martwe już ciało, kołysząc go jak małe dziecko. Nie zwracał uwagi co się dzieje dookoła niego, nie obchodziło go to. Nie liczyły się żadne krzyki, ani coraz rzadsze wybuchy. Dopiero kiedy poczuł ciepłą dłoń na swoim ramieniu podniósł głowę i rozejrzał się dookoła. Wokół niego, choć jeszcze przed chwilą ze sobą walczyli, stali ramię w ramię, Michał z Gabrielem, Lucyfer z Asmodeuszem i Uriel z Razjelem. W ich oczach było widać cierpienie, wyczerpanie i smutek, ale zarazem jakąś niewypowiedzianą ulgę.

– Wojna się skończyła Santielu – powiedział Michał wciąż trzymając rękę na jego ramieniu. – Wracajmy do domu.

– Do domu? – powiedział chłopak nie bardzo rozumiejąc co się wokół niego dzieje. – Jakiego domu?

– Jedynego jaki nam pozostał – odparł Gabriel ze słyszalnym zmęczeniem w głosie.

– Żegnajcie – powiedział Asmodeusz przerywając przedłużającą się ciszę i otarł z czoła spływającą strużkę krwi.

– Do zobaczenia – wyszeptał Santiel.

Na te słowa przez twarz Lucyfera przebiegł skurcz bólu. Niosący Światło szybko się jednak opanował i ciepło uśmiechnął, jednak nic nie powiedział. 

– Tak.. do zobaczenia – powiedział Razlej, Pan Tajemnic. – Do zobaczenia.

 

Koniec

Komentarze

Yuuki, jaką mogę mieć gwarancję, że tego opowiadania nie usuniesz, tak jak usunęłaś wszystkie wcześniej tu opublikowane?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Witam, 

obiecuję, że go nie usunę. Naprawdę dobrze mi się go pisało i sama jestem z niego dość zadowolona. Ten tekst w przeciwieństwie do poprzednich przeleżał miesiąc i po dobrych kilku poprawkach i czytaniach, uznałam, że jednak nie jest tak beznadziejny jak poprzednie i mogę się nim podzielić.

Fajnie, że jesteś zadowolona z tego opowiadania, to zawsze zwiększa ilość szczęścia we wszechświecie, ale to jest zaledwie scenka, na dodatek w sztafażu ostatnio zgranym do bólu, czyli aniołów/demonów/upadłych aniołów i walk między nimi. Plus ewidentny wątek romansowy, nic nowego pod słońcem. Z pomysłu na zakończenie mogłaś wycisnąć więcej.

Z ewentualną łapanką poczekam na rozwój wypadków w kwestii obietnicy nieusunięcia tego tekstu. Na pewno rzucają się w oczy poważne problemy z interpunkcją, któroza oraz te zdania:

 

Szczęk żelaza wybudził go z omdlenia. Z każdą chwilą coraz wyraźniej słyszał ogłuszający huk bitwy, która rozgrywała się dookoła. Przeraźliwe kwiki rannych koni przyprawiały młodzieńca o ciarki na plecach

Nie ma, oczywiście, nic złego w pozostawianiu bohatera/punktu widzenia przez czas jakiś nienazwanym i nieoczywistym, ale lepiej w takim przypadku uczynić go podmiotem, a nie dopełnieniem, zwłaszcza w pierwszym zdaniu. Już szyk przestawny byłby lepszy: “Z omdlenia wybudził go szczęk żelaza” – bo to zwraca uwagę na bohatera, a nie szczęk żelaza, niemniej nadal pozostaje wrażenie, że to następnie szczęk żelaza słyszał huk bitwy – bo on jest podmiotem w tym zdaniu. Znacznie lepiej byłoby “Obudził się z omdlenia na szczęk żelaza”.

 

Gwałtownie odskoczył w tył, spojrzał na czarnowłosego anioła, który brał właśnie kolejny zamach, tym razem celując w samego Santiela i sprawnie blokując atak lewą ręką, prawą wbił ostrze w jego gardło, po czym szarpnął mieczem praktycznie odcinając mu głowę.

A tu interpunkcja oraz nadmiar zmieniających się podmiotów sprawiły, że nie wiadomo, co kto zrobił.

 

Na te słowa przez twarz Lucyfera przebiegł skurcz bólu, ale szybko się opanował i ciepło uśmiechnął, jednak nic nie powiedział.

To skurcz bólu się opanował, uśmiechnął i milczał?

http://altronapoleone.home.blog

Drakaina ma rację ― to nie jest opowiadanie, a zaledwie scenka przedstawiająca fragment bitwy miedzy aniołami wszelkiej maści, w dodatku scenka napisana, delikatnie mówiąc, nie najlepiej i niewiele wnosząca do tego, co już o rzeczonych aniołach napisano i powiedziano.

 

San­tiel uniósł się z tru­dem na czwo­ra­ka… ―> San­tiel uniósł się z tru­dem na czwo­ra­ki… Lub: San­tiel stanął z tru­dem na czwo­ra­ka…

 

i po­wo­li sta­nął wy­pro­sto­wa­ny. ―> Raczej: …i po­wo­li wy­pro­sto­wa­ł się.

 

mie­czem wska­zy­wał pę­dzą­cym tro­nom… –> Co to są pędzące trony?

 

– Ama­nie­lu….– jęk­nął San­tiel… ―> Zbędna kropka po wielokropku. Brak spacji po wielokropku. Wielokropek ma zawsze trzy kropki!

 

– Co? Za co? – od­parł San­tiel nie ro­zu­mie­jąc. ―> – Co? Za co? – zapytał San­tiel, nie ro­zu­mie­jąc.

 

Kiedy umilkł po jego po­licz­ku po­to­czy­ła się jedna, ostat­nia łza. Kiedy Ama­niel umarł, San­tiel po­czuł się jakby jego ciało i duszę roz­ry­wa­no na strzę­py, na mi­lio­ny ka­wa­łecz­ków, któ­rych nikt już nigdy nie po­skła­da. Z jego gar­dła wy­rwał się wrzask pełen bólu i zło­ści, a za­ra­zem bez­brzeż­nej roz­pa­czy. Jego jaźń jakby się roz­pły­nę­ła, a po­czu­cie żalu i stra­ty wy­peł­ni­ło całe jego je­ste­stwo. ―> Czy wszystkie zaimki są konieczne?

 

I choć ręce sta­wa­ły się coraz bar­dziej cięż­kie… ―> I choć ręce sta­wa­ły się coraz cięższe

 

uczy­li go szer­mier­ki, ale do­pie­ro teraz wi­dząc ich wal­czą­cych ze sobą, zdał sobie spra­wę jak bar­dzo są groź­ni i jak mu­sie­li się ogra­ni­czać szko­ląc go. Do­oko­ła niego po­wo­li… ―> Czy wszystkie zaimki są konieczne?

 

– Nie….! – za­char­czał sta­ra­jąc się… ―> – Nie! – za­char­czał, sta­ra­jąc się

Po wielokropku nie stawia się kropki. Przed wykrzyknikiem nie stawia się kropki.

 

a jego wzrok skie­ro­wał się w stro­nę, gdzie wska­zy­wa­ła wy­cią­gnię­ta dłoń Lu­cy­fe­ra. ―> …a jego wzrok skie­ro­wał się w stro­nę, którą wska­zy­wa­ła wy­cią­gnię­ta dłoń Lu­cy­fe­ra.

 

onitwoją ro­dzi­ną i nigdy cię nie opusz­czą. Nie wiem co bę­dzie dalej, ale oni za­wsze będą z tobą, bo ko­cha­ją cię naj­bar­dziej na świe­cie. Tak jak ja. ―> Kolejny przykład nadmiaru zaimków.

 

pod­niósł głowę i ro­zej­rzał się do­oko­ła. Wokół niego… ―> Nie brzmi to najlepiej.

 

– Tak.. do zo­ba­cze­nia – po­wie­dział Ra­zlej… ―> Wielokropkowi brakuje jednej kropki.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

W sumie nie ma tragedii :-) 

Istotnie, jest to scenka wyrwana z kontekstu, ale po pierwsze kontekst ten jest jakoś tam zaznaczony – wiemy, że istnieje jakaś grubsza historia, którą można byłoby pociągnąć, a po drugie – jako ćwiczenie, wprawka, tekst robi swoją robotę. 

Oczywiście, ćwiczyć trzeba. Co prawda nastrój pola bitwy oddany jest całkiem dobrze. Raz szeroka perspektywa przedstawiająca totalny chaos i rozpierduchę, raz zbliżenie na kameralne starcie i pojedynczy dramat. Dobre. Czasami jednak za bardzo komplikujesz sceny akcji. Na dokładny opis tego co się dzieje podczas pojedynku może sobie pozwolić, taki na przykład, Sapkowski. Może napisać kto kiedy i jak zrobił zamach, gdzie trafił, ile wykonał piruetów i tak dalej. A samo starcie wciąż będzie dynamiczne i zapierające dech. Natomiast ktoś o, delikatnie mówiąc, mniejszym doświadczeniu i "ograniu" czegoś takiego robić nie powinien. Na przykład:

 

Santiel ocknął się ze stuporu dopiero kiedy usłyszał ryk wściekłości i poczuł upadające na niego ciało, które powoli osunęło się na ziemię. Gwałtownie odskoczył w tył, powodując tym samym, że opierające się o jego nogi ciało opadło na ziemię. Podniósł nieznacznie głowę i spojrzał na czarnowłosego anioła, który brał właśnie kolejny zamach, tym razem celując w samego Santiela. Młody anioł sprawnie zablokował atak lewą ręką, a prawą wbił ostrze w gardło bruneta. Przez ułamek sekundy wpatrywał się przeciwnikowi w oczy, po czym szarpnął gwałtownie mieczem praktycznie odcinając mu głowę.

Nie umiem sobie tego wyobrazić. Pojęcia nie mam co się właściwie stało, czyje ciało upadło na Santiela, żywe czy martwe, w jaki sposób opierało się o jego nogi, a może to był jego czarnowłosy przeciwnik? Choć chyba nie, potem jest napisane, że przeciwnik tym razem  celował w Santiela, więc wcześniej padł ktoś inny… Potem zablokował atak ręką (czy to istotne, prasa czy lewą?)… Ale jak, nieuzbrojoną ręką?… 

Takie rozkminy to zabójstwo dla sceny akcji – zupełnie odbierają całą moc. Jeśli nie jest się wprawionym szermierzem pióra, trzeba postawić na minimalizm:

 

Wciąż zapamiętały w walce, ociekający krwią i potem parł do przodu. I choć ręce stawały się coraz bardziej ciężkie, a ruchy już nie tak szybkie, dalej niosły śmierć każdemu kto ośmielił się go zaatakować.

Tak lepiej. Wiadomo o co chodzi, są emocje i nie ma zbędnych szczegółów, w których można się zaplątać. 

Technicznie jest tak sobie, ale są to typowe niedociągnięcia kogoś, kto jest na początku pisarskiej drogi. Czyli przede wszystkim powtórzenia oraz masa nadmiernych zaimków, do tego kiepsko zapisane dialogi, zwłaszcza w momentach, gdy są złożone. Nie jest to nic, czego nie da się wyleczyć następnymi kilkoma (kilkunastoma) napisanymi opowiadaniami i kolejnymi kilkudziesięcioma przeczytanymi książkami. Szczególnie, że masz całkiem solidne podstawy :-) 

Jeszcze słówko o treści: gdyby zmienić szczegóły, imiona i dekoracje, Anioły można byłoby zastąpić kimkolwiek kub czymkolwiek innym. Z jednej strony to dobrze – jeśli tekst to tylko ćwiczenie, a cała ta anielska otoczka to tylko sztafaż mający dodać scenie kolorku, to wszystko cacy. Ale jeśli wiążesz jakieś plany z ciagnieciem tego świata i tej historii, to się dwa razy zastanów. Wszelkiego rodzaju angel fantasy i angelomachie mają już niemal kabaretowy status słynnej Pierwszej Sceny, gdy drużyna spotyka się w karczmie… ;-) 

Pozdrawiam! 

 

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

No, scenka wyrwana z kontekstu. Sprawdza się jako ćwiczenie, gorzej jako samodzielne opowiadanie. Zwłaszcza dla kogoś, kto nie przepada za scenami walki.

Mimo iż dopiero co wszedł w wiek dorosłości i skończył – a raczej miał skończyć za miesiąc – pięćdziesięcioletnią obowiązkową dla wszystkich aniołów służbę wojskową,

Z tego zdania wynika, że biorą do wojska dzieci – bohater chodzi w kamaszach prawie pół wieku, a dopiero co stał się dorosły. Chyba że to pół wieku dla aniołów to takie mgnienie oka, że się nie liczy.

Babska logika rządzi!

Nie porwało, ale nie czytało się bardzo źle ;)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka