- Opowiadanie: wojtas10 - Diler czasu

Diler czasu

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Diler czasu

Budzik zadzwonił, jak zwykle, o wpół do siódmej i Marek poczuł, jak Gośka wstaje z łóżka. Zawsze tak reagowała, jakby dźwięk alarmu powodował zmianę wewnętrznego przełącznika z położenia „off” na „on”. Niczym komandos budzący się od razu w gotowości bojowej. Szarżowała prosto do łazienki, chwytając po drodze przygotowane poprzedniego dnia ubranie i nie oglądając się na nieruchome ciało poległego towarzysza.

Marek z trudem przewrócił się na wznak. Wytężył całą siłę woli, by rozchylić posklejane od snu powieki. Świadomość niechętnie wypływała na powierzchnię, odpalając opornie kolejne systemy. Marek wziął głęboki oddech, zbierając siły i zaczął odliczać w myślach. Raz, dwa, trzy… Szarpnął się rozpaczliwie, pokonując bezwład tułowia i podparł na łokciach, tytanicznym wysiłkiem utrzymując głowę w górze. Czuł, że długo tak nie wytrzyma, przedramiona drżały, gotowe załamać się lada chwila, ciepła pościel była jak pajęczyna, oblepiająca i krępująca ruchy. Dalej, ponaglił się w myślach, zrób to szybko, zerwij kołdrę jak plaster.

Rudy kształt spadł mu na pierś z siłą młota pneumatycznego i Marek z jękiem opadł na materac. Zasłonił rękami głowę przed wszędobylskim językiem. Reszka była bliżej nieokreśloną krzyżówką jamnika ze sznaucerem, ale o tej porze zdawała się przygniatającym go bernardynem, pod którego ciężarem mógł tylko skulić się bezradnie w pozycji embrionalnej. Ten pies przypominał huragan. Należało go po prostu przetrwać.

– Wciąż się wylegujesz! – parsknęła z wyrzutem Gośka, przypinając kolczyki. – Reszka, chodź! Wyjdę z nią, ściągnij dzieci z łóżek.

Marek mruknął coś w odpowiedzi. Gdy tylko za żoną zamknęły się drzwi, poczuł ogarniającą go niemoc. Walczył z napływającą sennością, ale organizm był silniejszy…

 

Ocknął się z ukłuciem paniki. Cholera, pięć po siódmej, Gośka zaraz wróci. Wyskoczył z łóżka, wciąż oczadziały od snu i zataczając się, ruszył do dzieci. Andrzej był już na nogach i zdążył rozsypać lego po całej podłodze.

– Ubieraj się. – rzucił Marek w przelocie, podążając do pokoju córki. – Julka, wstajemy!

– Nie chcęęę… – wymamrotała dziewczynka.

– No już, już, dawaj. – Marek potrząsał nią energicznie, próbując ściągnąć okrycie. – Szybko, bo się spóźnimy.

– Nie chcę iść do szkoły, nienawidzę jej! – Mimo, że Julka miała dopiero dziesięć lat, trzymała kołdrę z niewspółmierną do wieku siłą.

– Julcia, proszę cię, wstawaj. Spóźnimy się. Spóźnimy się, no… – Powtarzany jak mantra argument nie robił na małej wrażenia, więc Marek szarpnął pościel ze złością. – Wstawaj, ale już! Nie mam czasu się z tobą szamotać!

Córka wierzgnęła wściekle, zsuwając się przy okazji z łóżka. Uznawszy, że już wstała, zajrzał do Andrzeja. Syn nie zmienił pozycji, składając w skupieniu jakiegoś ludzika.

– Miałeś się ubierać!

– Aha, już.

Dźwięk domofonu, oznajmiający otwarcie drzwi na klatkę, zelektryzował Marka. Pognał do kuchni, wstawił wodę i zaczął kroić chleb. Wsypał do kubka dwie łyżeczki kawy, prawdziwej, nie tej paskudnej rozpuszczałki, którą piła Gośka.

– Jeszcze się nie ubrałeś? – Żona stanęła w drzwiach. Jej głos podniósł się niebezpiecznie. – A oni? Wstali?

– Eeee, tak. – Marek w pośpiechu kładł wędlinę. – Ubraliście się już? Chodźcie jeść!

– Czy ciebie o nic nie można poprosić? – krzyknęła ze złością Gośka z głębi mieszkania. – Przecież tu wszystko w proszku!

Marek pobiegł znowu do dzieci. Andrzej nie drgnął nawet o włos, podczas gdy Julka z powrotem zawinęła się w kołdrę.

– Bierz jego – warknęła Gośka. – I sam się wreszcie ogarnij.

Marek szarpnięciem postawił syna na nogi.

– Andrzej, zostaw te klocki! – Wcisnął synowi w rękę przygotowane ubranie. – Ubierz się i chodź na śniadanie.

Biorąc prysznic, słyszał krzyki kłócących się żony i córki. Po chwili Julka zaczęła dobijać się do drzwi łazienki.

– Tato, szybciej, muszę siku!

Wytarł się pośpiesznie i klnąc pod nosem, wciągnął spodnie. Czajnik w kuchni był pusty, Gośka właśnie dopijała kawę. Gdyby mogła, jadłaby ją łyżeczkami i popijała wrzątkiem, aby szybciej. Marek wstawił ponownie wodę i sięgnął po patelnię.

– Tylko nie smaż żadnej jajecznicy, nie zdążysz – fuknęła żona. – Ty dziś ich odprowadzasz.

– Dopiero dwadzieścia pięć po… – zaprotestował słabo.

– Coś ty robił cały ten czas?

– Andrzej, ubrałeś się? – krzyknął zamiast odpowiedzi.

– Muszę znaleźć głowę Batmana!

– Chryste! – Gośka potknęła się o Reszkę. – Sio! Na miejsce!

Marek zalał kawę, zamieszał, odstawił do zaparzenia. Dzieci wreszcie pojawiły się w kuchni.

– Jedzcie i gazu do szkoły.

– Tato, mogę sok?

– Ej, ja chcę bez masła.

– Marek, gdzie jest praca Julki na plastykę? – Gośka przeglądała plecak córki. – Miałeś wczoraj dopilnować, żeby się spakowała.

– Julka, gdzie twoja praca?

– Nie wiem. – Dziewczynka wzruszyła obojętnie ramionami.

– Kur… – Kolejny bieg do pokoju córki. Gośka już przewracała wszystko na biurku.

– Przecież cię prosiłam, byłam wczoraj na zebraniu, nie mogłam tego dopilnować sama – gderała, nie przestając szukać. Skąd ona bierze na to energię, pomyślał Marek, wysysa ją ze mnie tym zrzędzeniem, czy jak? On sam czuł się jak po szychcie w kopalni, mimo że wstał pół godziny temu.

– Jest! – Los wreszcie się do niego uśmiechnął, rysunek leżał na podłodze, przywalony stertą zabawek.

– Dzieci, myć zęby, wychodzimy!

Drzwi trzasnęły przed nosem popiskującej Reszki. Nietknięta kawa stygła na stole.

 

Autobus dryfował powoli poprzez korek jak ospały wieloryb w ławicy metalowych szprotek. Za każdym razem gdy pobliskie światła zapalały się na zielono przez falę aut przebiegało drżenie, po czym wąż pojazdów podpełzał leniwie do przodu, by po chwili zamrzeć do następnej zmiany. Marek patrzył ponuro przez szybę na widoczny za skrzyżowaniem przystanek. Odległość wynosiła góra trzysta metrów, ale sądząc po dotychczasowym tempie, autobus będzie pokonywał ten odcinek przez co najmniej dziesięć minut. Nie ma szans, żebym się nie spóźnił do roboty, pomyślał Marek, obrzucając zniechęconym spojrzeniem dymiące spalinami pojazdy. Co za idioci pchają się samochodami w samo serce Mordoru? On sam nigdy nie jeździł autem do centrum. Korek spowalniał wszystkich tak samo, a dzięki podróży komunikacją miejską oszczędzał czas i nerwy poświęcone na znalezienie miejsca do parkowania.

W pracy pierwsze kroki skierował do kuchni. Zaglądając do szafki zaklął bezsilnie. Znowu jakaś menda podbierała mu kawę, mimo że podpisał swoją torebkę. Na szczęście zostało jeszcze trochę.

– Siema, idziesz na zebranie? – zagadnął go Grzesiek.

– Jakie znowu zebranie?

– Nadzwyczajne. Szef właśnie zarządził. Będzie nas motywował do niespóźniania się i kończenia projektów na czas. – Grzesiek uniósł wymownie brew i spytał niewinnym tonem. – Na kiedy masz deadline?

– Na dziś, wiesz przecież – Marek potarł zmęczonym gestem twarz. – Już prawie skończyłem, ale jak mi tu wyskakują z nagła z jakimś durnym zebraniem, to nie zdążę. Zamiast zabierać nam czas bzdetami, daliby lepiej w spokoju popraco… – Donośne chrząknięcie przerwało mu w pół słowa. W drzwiach kuchni stał dyrektor działu sprzedaży.

– Panowie, zapraszam do konferencyjnej – powiedział lodowatym tonem. Marek spojrzał żałośnie na świeżo zaparzoną kawę i ruszył z miną skazańca na zebranie.

 

 

Kolejny dzień przepadł nie wiadomo kiedy, myślał Marek, spacerując wieczorem z Reszką. Zebranie trwało prawie do pierwszej. Specjalnie zaproszony zewnętrzny ekspert przedstawiał prezentację na temat automotywacji. Zamiast trwonić forsę na takie bzdury, firma powinna nam dać podwyżki. Czemu nikt nie rozumie, że najlepszą motywacją jest wypłata? Potem powrotny korek, zakupy (dwukrotnie musiał stać w kolejce, bo zapomniał mleka), kurs z Andrzejem na judo, lekcje z dziećmi, kolacja, zaganianie do kąpieli. Kiedy wróci, Gośka będzie już spała, ewentualnie obejrzą pół odcinka serialu na Netfliksie. Gdzieś kiedyś wyczytał, że po dziesięciu latach małżeństwa ludzie stają się bardziej współlokatorami niż partnerami. Rozbawiło go to wtedy, ale teraz musiał z goryczą przyznać, że to prawda.

– Reszka, do nogi! – Zajęty myślami nie zauważył, że pies gdzieś zniknął. – Gdzieś ty znowu polazła?

Usłyszał pojedyncze szczeknięcie gdzieś po prawej, zza trawnika porośniętego bujnie krzewami. Po drugiej stronie znajdował się mini kompleks przemysłowy. Suczka siedziała przed wejściem do jednego ze sklepów. O ile Marek pamiętał, kiedyś mieścił się tam punkt naprawy AGD, ale dawno go zamknięto. Teraz ciepłe światło wylewało się przez witrynę na placyk przy kompleksie. Przed otwartymi drzwiami siedział na sfatygowanym krześle starszy mężczyzna, z fajką w ręku. Napis na okiennym szkle głosił: „Zegarmistrz”.

– Reszka, chodź tu. – Suczka obróciła tylko głowę, ale nie ruszyła się z miejsca. Marek, chcąc nie chcąc, podszedł bliżej.

– Przepraszam – zwrócił się do człowieka z fajką. – Na ogół jest posłuszna. Nie przeszkodziła chyba panu?

– Nie, skąd. – Mężczyzna wstał z krzesła i wskazał drzwi. – Zapraszam.

– Nie, ja nie… – speszył się Marek. – Ja tylko po psa…

– Pies zaczeka – odparł tamten, a coś w jego głosie nie pozostawiało wątpliwości, że Reszka będzie siedziała na placyku, ile tylko będzie trzeba. – Proszę.

Marek, sam nie wiedząc jak, znalazł się we wnętrzu sklepu. Pomieszczenie było całkiem puste, żadnej lady czy kasy. Jedynie na ścianach wisiały dziesiątki zegarów, same staromodne modele z kukułką.

– Ładne, ale ja nie potrzebuję zegara.

– Przecież to nie po zegar tu przyszedłeś.

– Aha… – Marek poczuł się nieswojo. “Co ja tu właściwie robię”, pomyślał. “Po cholerę tu wlazłem?”

– Wie pan co, to chyba jakaś pomyłka – powiedział. – Sam nie wiem jak się tu znalazłem.

– Jeśli tu jesteś, to nie ma mowy o pomyłce.

To chyba jakiś wariat, uświadomił sobie Marek z dreszczem niepokoju. Późny wieczór, a u niego otwarte. Kto chodzi do zegarmistrza o tej porze?

– Potrzebujesz czasu, inaczej byś do mnie nie trafił. – Gospodarz zdjął jeden z czasomierzy ze ściany.

– Nie, mówiłem, że nie chcę zegara.

– Nie zegara. Czasu – powtórzył mężczyzna cierpliwie. – Więcej czasu.

– Czas można sobie co najwyżej lepiej organizować. – Gośka powtarzała mu to codziennie. – Wszyscy mamy dwadzieścia cztery godziny na dobę.

– Nie wszyscy – zegarmistrz wyciągnął urządzenie w jego stronę. – Daj rękę.

Tak, facet był zdecydowanie nienormalny. Wariat albo uduchowiony guru jakiejś sekty. W najlepszym razie naciągacz prowadzący kursy zarządzania własnym życiem. Wbrew sobie Marek wyciągnął jednak dłoń w stronę dziwnego nieznajomego.

Drzwiczki zegara otworzyły się i kukułka wyskoczyła, rozciągając za sobą sprężynę niczym bungee. Marek poczuł ukłucie jak przy pobraniu krwi, gdy mechaniczny ptaszek dziobnął go w nadgarstek.

Świat zgasł.

 

Gośkę obudził zapach kawy. Spojrzała na zegarek. Siódma. Zerwała się jak oparzona.

– Marek, zaspaliśmy! Budzik nie zadzwonił!

– Nie, w porządku. Przestawiłem go.

– Co? – Gośka wpadła do kuchni. Mąż, ogolony i ubrany, smażył jajka.

– Żebyś pospała dłużej. Dzieci, śniadanie gotowe!

Julka i Andrzej, również gotowi do wyjścia pojawili się w drzwiach.

– Ale dobra bułka, tato. Taka chrupiąca!

– Jak wyszedłem rano z psem, akurat zdążyłem na otwarcie sklepu.

Gośka patrzyła zdumiona.

– Kim jesteś i co zrobiłeś z moim mężem?

 

Dwa miesiące później

 

Marek stał na parkingu pod firmą, popijając kawę z termokubka. Odkąd poznał tajemniczego zegarmistrza, jego życie zmieniło się nie do poznania. Skończyły się spóźnienia, wieczne zabieganie, brak energii. Wstawał skoro świt i rzucał się w wir obowiązków, zawsze optymalnie wpasowując czekające zadania w plan dnia. Koledzy z firmy, przemęczeni, senni zombie, jakim i on niedawno był, patrzyli na niego z zazdrością. Praca, z którą nigdy nie mógł zdążyć, zajmowała mu teraz parę godzin. Po prostu wchodził w tryb koncentracji i stukał w klawiaturę, póki nie skończył.

Niestety, stan ten nie trwał wiecznie. Wieczorne wizyty u zegarmistrza stawały się coraz częstsze, w miarę jak ukłucia kukułki działały coraz słabiej, choć nie kosztowały przez to wcale mniej. Domowy budżet kulał, ale Marek pracował w dziale sprzedaży i na co dzień musiał wykazywać się kreatywnością. Od słowa do słowa, doszedł z zegarmistrzem do porozumienia.

Pomiędzy samochodami pojawił się Grzesiek.

– Siema – podał Markowi zwitek banknotów, a ten otworzył bagażnik pełen zegarów. Kolega już podwijał rękaw.

– Stać, policja! – Pomiędzy samochodami pojawiły się uzbrojone sylwetki. Marek błyskawicznie sięgnął do kieszeni, wyciągając czarną kukułkę o skoncentrowanym działaniu. Zegarmistrz ostrzegał go, by użył jej tylko w ostateczności. Mężczyzna wbił dziób ptaszka w udo i poczuł, jak świat wokoło gęstnieje, niczym oblany syropem. Przemknął obok spowolnionych nagle gliniarzy, którzy obracali się za nim z prędkością płetwonurków, usta otwarte w krzyku, ruchy na zwolnionym przewijaniu. Ominął ostatni rząd samochodów i skręcił w stronę wyjścia z parkingu. Zobaczył wjeżdżające volvo, przerażone spojrzenie kierowcy, ręce wbite w kierownicę. Chciał zawrócić, stanąć, ale maska auta rosła błyskawicznie w oczach, w oczach, w oczy…

 

Zegary w zakładzie weszły w tryb awaryjny, kręcąc wskazówkami to w jednym, to w drugim kierunku. Właściciel z westchnieniem złożył czytaną gazetę. Spojrzał na wskaźnik energii. Za mało. Gdyby Marek pohandlował jeszcze z miesiąc, ukradzionego czasu starczyłoby na podróż do domu, a tak… Wszystko trzeba zaczynać od nowa.

Krajobraz za oknami sklepu zmienił się. Teraz widniały na nim średniowieczne kamienice i brukowany plac. Zegarmistrz uśmiechnął się. Zawsze lubił starówkę we Wrocławiu.

Wystawił na zewnątrz krzesło i usiadł. Po chwili dobiegł go stukot obcasów. Z prawej sunęła młoda kobieta, w jednej ręce taszcząc sporą teczkę, a drugą przykładając do ucha telefon.

– Zaraz będę, za minutkę… halo? Halo!… Pieprzona bateria – zaklęła ze złością, po czym speszona zakryła usta, widząc wzrok mężczyzny.

– Przepraszam pana, telefon siadł… Pan chyba tu od niedawna? Nie kojarzę sklepu.

– Od niedawna – zegarmistrz wstał i otworzył drzwi. – Zapraszam.

 

– Co ty mi tu pieprzysz, kolego? – starszy aspirant Kosiński zerwał się zza stołu, górując nad siedzącym po drugiej stronie Markiem. – Myślisz, że będę tu siedział i słuchał tych bredni? Jakie zakrzywianie czasu? Sprawdziliśmy, punkt, który nam wskazałeś, to nieczynny od miesięcy warsztat AGD. Nikt nie widział tam żadnego zakładu zegarmistrza. Kto dostarczał ci dragi? Nazwisko?

– Kiedy ja nie kłamię – jęknął Marek. – To nie były dragi, tylko…

– Tylko co?

– Sam nie wiem…

– A ja wiem. Mnie to wygląda na jakąś zmutowaną amfę. Uczucie spowolnienia czasu, zmniejszona potrzeba snu, euforia, pobudzenie psychomotoryczne… – Przy ostatnich słowach Kosiński zawahał się lekko. To co widział podczas aresztowania nie wpisywało się w żaden znany mu naukowy schemat. Prędzej w fantastykę spod znaku Matriksa. Podejrzany Marek Nowicki, lat trzydzieści osiem, podczas próby ucieczki niemal rozmył się w powietrzu, zaprzeczając wszelkim znanym prawom fizyki. Niczym Flash przemknął obok próbujących go zatrzymać policjantów, a następnie nieprawdopodobnym skrętem całego ciała wyminął wjeżdżające na parking volvo i znikł. Gdyby nie drugi aresztowany, Grzegorz Janiak, policja nigdy nie wpadłaby na jego trop.

– Krzysiek, chodź na chwilę. – Drzwi do pokoju przesłuchań otworzyły się, ukazując oblicze komisarza Krawczyka. Kosiński łypnął jeszcze raz spode łba w kierunku Marka, po czym wyszedł na korytarz.

– Są wyniki z laboratorium – powiedział komisarz. – Facet jest czysty, we krwi nic nie stwierdzono, tak samo jak u tego drugiego.

– A strzykawka? Przecież widzieliśmy, jak dziabnął się w nogę. A Janiak nie zdążył sobie zaaplikować.

– To nie strzykawka, tylko kukułka. Z zegara – wyjaśnił Krawczyk, widząc zdziwione spojrzenie podkomendnego. – Zbadaliśmy ją dokładnie, ani śladu jakichkolwiek substancji.

– Bagażnik?

– Czysty. Są tam tylko zegary. W żadnym nie ma dragów. Sprawdziliśmy całe auto z psami. Przeszukałem też naszą bazę danych. Żaden ze znanych dilerów nie używa pseudonimu „zegarmistrz”.

– To co robimy?

– Jak to co? Nic. – Komisarz rozłożył ręce. – Nic nie mamy. Tylko zgłoszenie od ochrony budynku o podejrzanej aktywności na parkingu. Za mało. Możemy co najwyżej oskarżyć Nowickiego i Janiaka o utrudnianie pracy policji tymi ich bajeczkami, ale wtedy utoniemy w papierologii, a i tak nic im nie zrobimy. Nie warto.

– Racja – Kosiński wzdrygnął się na samą myśl o biurokratycznych procedurach.

– A propos papierologii. – Krawczyk pstryknął palcami. – Nadgoń wreszcie raporty za zeszły tydzień, nic do systemu nie wprowadzone. Włącznie z dzisiejszą… akcją.

– Dobra, dobra, zaraz, przecież nie miałem kiedy.

– Żadne zaraz, za godzinę jedziemy mecz obstawiać.

– Jak to mecz? A prewencja?

– Trzy czwarte wzięło L4 w ramach protestu. Nie martw się, policzymy sobie nadgodziny.

– Jakie znowu nadgodziny? Córkę miałem zawieźć do dentysty. Stara mnie zabije, jak znowu nawalę.

– Nic ci nie poradzę, rozkazy z góry. – Komisarz wzruszył ramionami, odchodząc. – Ogarnij te raporty.

Kosiński został sam. Przez chwilę gładził się po ciemieniu, rozmyślając nad czymś. W końcu westchnął, ni to ze zniecierpliwieniem ni to z rezygnacją i wszedł z powrotem do pokoju przesłuchań. Siedzący wciąż na krześle Marek uniósł głowę. Aspirant usiadł na swoim miejscu.

– Więc mówi pan, że za pomocą tych zegarów można zyskać więcej czasu – zagaił nadspodziewanie uprzejmie. – Proszę opowiedzieć mi wszystko jeszcze raz. Dokładnie.

Koniec

Komentarze

W opowiadaniu pojawiło się kilka ciekawych opisów. Podobała mi się żona-komandos na samym początku (może dlatego, że znam to z autopsji) oraz autobus-wieloryb, ładna metafora. Pomysł sam w sobie wydaje się ciekawy – szkoda, że samemu zegarmistrzowi poświęcono tak mało miejsca, może warto byłoby uszczknąć coś z bardzo szczegółowo przedstawionego początku?

Niestety nie wiem, gdzie tu fun :(

Drugi akapit przeczytany. Rzeczywistość skrzeczy, śmiać się nie ma z czego. Tekst jak z polskiego kabaretu. Trzeci akapit – ani ciut lepiej. Szósty akapit zdecydowanie śmieszny.

A potem było już naprawdę świetnie, chociaż nadal nieśmiesznie.

Nie wróżę powodzenia w konkursie, ale bibliotekę wróżę niechybnie.

Wstęp rozleniwia i wprowadza bardzo niefantastyczne klimaty, jako czytelnik czekam na to coś. No i jest, moim zdaniem świetny pomysł z rozciąganiem czasu. Potem akcja skręca w stronę kryminału, całkiem zresztą udanego, a na koniec mamy lekki, niezbyt nachalny, ale dobry twist.

Podobało się bardzo, chciałby tylko trochę bardziej rozwinięty wątek zegarmistrza i jego motywacji.

 

PS. Klimat porannego wstawania i rozciągania czasu przypomina mi szorcika, którego popełniłem kilka miesięcy temu.

Jeśli komuś się wydaje, że mnie tu nie ma, to spieszę powiadomić, że mu się wydaje.

Fajne. Wprowadziłeś element fantastyczny do naszego świata. Odtąd będę rozglądać się za Zegarmistrzem, oj przydałby się i on, i jego kukułka!

Spodobało mi się też sposób opisu życia rodziny i bohatera, przez naturalność. Cóż, bliskie doświadczenia.

Metafory fajne i pasują jak diabli. Lubię takie opowiadania:)

I jeszcze jedno, czy śmieszne? Tak, dla mnie jest zabawne.

Jednej rzeczy nie zrozumiałam – czy był crash, to przejście zdaje mi się nieczytelne.

Klikam i pzd:) a

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Zabawne było, uśmiechnęłam się parę razy, szczególnie przy opisie poranka. ;) Kupowanie czasu to motyw nienowy, ale ciekawie go rozwinąłeś. Podobała mi się policyjna akcja. Końcowy twist też dobry. Dołączam do przedpiśców w kwestii rozwinięcia postaci zegarmistrza. Chciałabym poznać odpowiedzi na parę pytań, a przede wszystkim dowiedzieć się, gdzie tak bardzo stara się dotrzeć.

 

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Ogólnie fajne yes

 

Początek faktycznie usypia (poza sceną podnoszenia się z łóżka, która była super), pewnie przez to, że to takie codzienne… ;)

 

Opisy sympatyczne, szczególnie to mi przypadło do gustu: Autobus dryfował powoli poprzez korek jak ospały wieloryb w ławicy metalowych szprotek.

 

PS

Czy to nie jest zbyt naiwne pytanie? ;)

Co za idioci pchają się samochodami w samo serce Mordoru?

Dziękuję wszystkim za przeczytanie, komentarze no i, oczywiście, Asylum, za punkt. Zegarmistrz miał być tajemniczy, ale, jak widzę, wyszedł tajemniczy aż za bardzo. Cieszę się, że ogólnie się podobało, choć zdaję sobie sprawę, że mój rodzaj funu może się niektórym wydać mało funowy. 

Crasha nie było, Marek wywinął się spod samochodu w ostatniej chwili.

 

Pozdrawiam.

poczuł jak Gośka wstaje

Poczuł, jak. "Jak zwykle" też bym oddzieliła, bo na moje oko to wtrącenie.

 Świadomość niechętnie wypływała na powierzchnię, odpalając opornie kolejne systemy.

Dwie różne metafory.

 oblepiająca i krępująca ruchy

Oblepiająca ruchy?

 spadł (…) i Marek z jękiem opadł

To można uznać za powtórzenie.

 Zasłonił rękami głowę przed wszędobylskim językiem.

Hmm. Szyk dziwny, i ten język…

przygniatającym go

To bym wyrzuciła, psuje rytm.

 ściągnąć z niej okrycie.

"Z niej" chyba możesz wyrzucić.

 Mimo, że Julka miała dopiero dziesięć lat, trzymała kołdrę z niewspółmierną do wieku siłą.

Bo gdyby nie miała dziesięciu lat, niewspółmierna do wieku siła byłaby normalna?

Syn nie zmienił pozycji, składając w skupieniu jakiegoś ludzika.

Hmm.

 Jej głos podniósł się niebezpiecznie.

Głos może być podniesiony, ale czy sam może się podnieść?

 Biorąc prysznic słyszał

Biorąc prysznic, słyszał.

 zaczęła dobijać się do drzwi

Zaczęła się dobijać.

 klnąc pod nosem naciągnął spodnie

Klnąc pod nosem, wciągnął spodnie.

zamiast odpowiedzi

Hmm.

 gderała nie przestając

Gderała, nie przestając.

 Autobus dryfował powoli poprzez korek jak ospały wieloryb w ławicy metalowych szprotek.

"Poprzez korek" nie jest poprawne, wywaliłabym. Reszta – heart

 zniechęconym spojrzeniem

Antropomorfizujesz.

 nie spóźniania się

Łącznie.

 niewinnym tonem

Znów antropomorfizujesz.

jak mi tu wyskakują (…) to nie zdążę

Jak mi tu wyskakują (…), to nie zdążę.

 bzdetami daliby

Bzdetami, daliby.

 przedstawiał prezentację

Dziwnie to brzmi.

 będzie siedziała na placyku ile tylko będzie trzeba

Będzie siedziała na placyku, ile tylko będzie trzeba.

stukał w klawiaturę póki

Stukał w klawiaturę, póki.

 w miarę jak ukłucia kukułki działały coraz słabiej

"W miarę, jak" dotyczy jakiejś zmiany, np."w miarę, jak słabło działanie narkotyku".

poczuł jak świat wokoło gęstnieje jak oblany syropem

Przecinki przed "jak". Czy coś oblanego syropem gęstnieje? Hmm?

 przerażone spojrzenie kierowcy

Antropomorfizujesz.

 To co widział podczas aresztowania nie wpisywało się

To, co widział podczas aresztowania, nie wpisywało się.

 naukowy schemat

A co to takiego?

 widzieliśmy jak

Widzieliśmy, jak.

 Stara mnie zabije jak

Stara mnie zabije, jak.

 

Dobre. Doobre! Trochę krótkie… ale dobre. Tylko co w tym komediowego? Poza tym, że nikt nie umarł?

 Czy to nie jest zbyt naiwne pytanie? ;)

Co za idioci pchają się samochodami w samo serce Mordoru?

Pytanie retoryczne, jak dla mnie w porządku.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Tarnino, dzięki za łapankę, poprawiny po wynikach, ma się rozumieć.

fizyku, dzięki za punkt.

Najlepsze: “Reszka była bliżej nieokreśloną krzyżówką jamnika ze sznaucerem, ale o tej porze zdawała się przygniatającym go bernardynem, pod którego ciężarem mógł tylko skulić się bezradnie w pozycji embrionalnej.”

 Taki tam mam sentyment do bernardynów ;)

 

Niestety nie widzę tu niczego zabawnego. Początek nudny i przegadany. O najciekawszej postaci, czyli o Zegarmistrzu wiadomo tyle co nic, a to właśnie on pobudził moją ciekawość. Dobry pomysł z rozciągnięciem czasu. Myślę, że coś jeszcze dałoby się z tego wycisnąć. 

 

Pomysł wcale fajny. Nieważne, nowy czy nie, ważne, że potrafi zaciekawić. Nie zagrało mi natomiast rozłożenie akcentów w tym tekście. To znaczy, stosunkowo mało jest o samym kupowaniu czasu. Wprowadzenie wydaje się nieco przydługie. Ja wiem, że ta scenka stanowi w opowiadaniu pewien element humorystyczny (raz z lepszym, raz z gorszym skutkiem), tyle że najciekawszy jest jednak sam fundament tekstu. W tym przypadku – handlowanie czasem. I to na nim głównie chciałbym się skupić. Co nie zmienia faktu, że opowiadanie czyta się fajnie i nie mam mu jakoś wiele do zarzucenia. Zwyczajnie ten rozdział akcentów nie pozwala Twojemu pomysłowi zrobić takiego wrażenia, jak powinien.

Samozwańczy Lotny Dyżurny-Partyzant; Nieoficjalny członek stowarzyszenia Malkontentów i Hipochondryków

Dołączam do grona zadowolonych czytelników, bo opowiadanie jest całkiem fajne, choć nie ukrywam, że brakło mi humoru. Żałuję też, że nie dowiedziałam się, jak to wszystko działało i dlaczego stary zegarmistrz wspomniał o kradzieży czasu…

Chciałabym kliknąć Bibliotekę, ale na razie usterki mnie powstrzymują.

 

Ock­nął się z ukłu­ciem pa­ni­ki. ―> Czy tu aby nie miało być: Ock­nął się z uczuciem pa­ni­ki.

 

– Ubie­raj się.– rzu­cił Marek w prze­lo­cie… ―> Brak spacji po kropce.

 

Marek po­trzą­sał nią ener­gicz­nie, pró­bu­jąc ścią­gnąć z niej okry­cie. ―> Czy oba zaimki są konieczne?

 

Marek po­biegł z po­wro­tem do dzie­ci. An­drzej nie drgnął nawet o włos, pod­czas gdy Julka z po­wro­tem za­wi­nę­ła się w koł­drę. ―> Czy to celowe powtórzenie?

 

Za­glą­da­jąc do szaf­ki za­klął bez­sil­nie.. ―> Jeśli zdanie miała kończyć kropka, jest o jedną kropkę za dużo, a jeśli wielokropek, brakuje jednej kropki.

 

Sucz­ka ob­ró­ci­ła tylko głowę, ale nie ru­szy­ła się z miej­sca. Marek, chcąc nie chcąc, ru­szył w jej kie­run­ku. ―> Powtórzenie.

 

– Nie, skąd – męż­czy­zna wstał z krze­sła i wska­zał cy­bu­chem na drzwi. ―> – Nie, skąd.Męż­czy­zna wstał z krze­sła i wska­zał drzwi.

Obawiam się, że mężczyzna nie mógł wskazać drzwi cybuchem, albowiem cybuch jest częścią łączącą główkę fajki z ustnikiem.

Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać dialogi: http://www.forum.artefakty.pl/page/zapis-dialogow

 

– Aha… – Marek poczuł się nieswojo. Co ja tu właściwie robię, pomyślał. Po cholerę tu wlazłem? ―> Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać myśli: http://www.jezykowedylematy.pl/2014/08/jak-zapisac-mysli-bohaterow/

 

– Wie pan co, to chyba jakaś pomyłka – powiedział na głos. ―> Czy istniała możliwość, by Marek mówił, nie używając głosu?

 

i po­czuł jak świat wo­ko­ło gęst­nie­je jak ob­la­ny sy­ro­pem. ―> Nie brzmi to najlepiej.

Może: …i po­czuł, że świat wo­ko­ło gęst­nie­je jak tężejąca galaretka.

 

nie­praw­do­po­dob­nym skrę­tem ca­łe­go ciała wy­mi­nął wjeż­dża­ją­ce na par­king audi i znikł. ―> Wcześniej napisałeś: Zobaczył wjeżdżające volvo, przerażone spojrzenie kierowcy, ręce wbite w kierownicę. ―> Czy tam były dwa samochody?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dzięki za kolejne odwiedziny i opinie. Poprawki naniosę, zgodnie z regulaminem, po wynikach. Coś mi się faktycznie poplątało z tym volvo i audi.

Z łaciny “audi” – słuchaj, “volvo” – wracam.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Pomysł nieoryginalny, ale nieźle podany, tylko jakoś tak mi zakończenie średnio podeszło – jakby było doczepione na siłę, kiedy kończył się limit.

Z fabuły mniej pasowały mi sceny realistyczne, domowe, bardziej – te fantastyczne.

Konkursowo – nie widzę tu wielkiego funu, to raczej przyzwoite zwyczajne opowiadanie.

 

Dialogi miejscami błędnie zapisane.

http://altronapoleone.home.blog

Współczuję Markowi. Ja akurat nigdy nie miałam takich problemów. :)

Dobre opowiadanie. Może nie jakoś specjalnie śmieszne, ale dobre.

No i zawarłeś najważniejszą prawdę w tym jednym zdaniu:

Czemu nikt nie rozumie, że najlepszą motywacją jest wypłata?

To mnie rozbawiło. :D

"Fajne, a nawet jakby nie było fajne to i tak poszedłbym nominować, bo Drakaina powiedziała, że fajne". - MaSkrol

Fajne :)

Przynoszę radość :)

Bardzo realistycznie napisana scena porannych przygotowań, szczególnie zachowanie synka, który układa klocki lego akurat wtedy, kiedy trzeba wychodzić. Opis psa budzącego pana też trafiony.

Poza tym, tekst jest spójną, ciekawą historią, którą dobrze się czyta. Było kilka śmiesznych momentów, czasem czarny humor, jak w opisie Mordoru. Ode mnie klik.

 

Dzięki wszystkim za odwiedziny, a AQQ i ANDO za kliki. Opowiadanie humorystyczne to dla mnie nowość, celowałem raczej w ironiczne skrzywienie warg niż gromkie salwy śmiechu. Cieszę się, że ogólnie się podoba, nawet jeśli niektórym brakuje “funu”.

 

 

Pozdrawiam.

Przede wszystkim spodobał mi się początek :) Przy opisie poranka, a zwłaszcza żony, parę razy się uśmiechnęłam. Pomysł z zegarmistrzem, może nie jakiś wyjątkowo oryginalny, ale dobrze zgrywa się z resztą tekstu. Ode mnie kliczek :)

Piękne dzięki :)

Przeczytawszy.

Finkla

lozanf@fantastyka.pl

Na pewno jedne z tych lepszych opowiadań. Pomysł oryginalny, wykonanie dobre. Z humorem trochę gorzej, ale nawet biorąc to pod uwagę, tekst plasuje się w topce rankingu. Opis poranka – złoto.

Naprawdę dobre opowiadanie, aż to powtórzę. Z przyjemnością przeczytałbym dalsze perypetie Zegarmistrza i jego klientów.

No dobra, humoru nie znalazłam. Całkiem normalne opowiadanie, ciekawe, ale nieśmieszne.

Fantastyka bardzo wyraźna. Pewnie wszyscy już zdążyli Cię poprosić o namiary na dilera.

Fabuła interesująca – byłam ciekawa, co zdarzy się za chwilę, i twisty mnie zaskakiwały.

Bohaterowie fajni, zróżnicowani. Wprawdzie pewnie dałoby się ich przedstawić lepiej, ale nie będę się czepiać.

Oryginalność. Jakaś jest, ale motyw brakującego wiecznie czasu i zaradzenia mu nie jest nowy. Nawet zwykle wiąże się to z zegarami, naturalne w końcu skojarzenie.

Mam wrażenie, że struktura tekstu została zachwiana – początek bardzo rozbudowany, dostajemy szczegółowy opis poranka, a potem zaczynasz gnać na łeb, na szyję. Dziwne, bo przecież czasu robi się więcej. ;-)

Warsztat. Na początku widziałam jakiś zgubiony przecinek, a potem akcja mnie pochłonęła.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka