- Opowiadanie: Anonimowy bajkoholik - Krew nie woda?

Krew nie woda?

Syn. Ojciec. Dziadek. Rodzinne dzieje. I szczypta refleksji.

Volo ergo sum. 

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Biblioteka:

regulatorzy, mr.maras

Oceny

Krew nie woda?

Na schodach rozległy się złowieszcze kroki. W onieśmielającej ciszy pustego mieszkania dało się je słyszeć aż nader wyraźnie. Tito wtulił się w miękkie oparcie fotela. Nie miał pojęcia, czego się spodziewać. Sapanie przybierało na sile. Skulił się i nasłuchiwał. Zimny pot wystąpił mu na czoło, a nogi odmówiły posłuszeństwa. Po drugiej stronie drzwi, w nieprzeniknionej ciemności, koścista dłoń zbliżyła się do klamki. Długie, czarne, ostre jak mizerykordia pazury zetknęły się z powierzchnią drewna i przesunęły po niej, wydając nieprzyjemny dla ucha dźwięk. Tito zadrżał. Po chwili usłyszał gwałtowne skrzypnięcie, które wdarło się w przepełnioną milczeniem przestrzeń jak strzyga wdziera się do izby skąpanej w nocnym mroku. Wstrzymał oddech…

Lekko zgarbiona postać wtargnęła do salonu, emanując wściekłością. Ich oczy spotkały się. Tito nie wytrzymał spojrzenia, szybko skierował wzrok na lśniące łuski pokrywające ramiona, a następnie na pokaźny, mocny ogon wystający zza pleców i wykonujący powolne, miarowe, ostrzegawcze drgania. Ze ściśniętego gardła zdołał wydobyć tylko jedno, piskliwe słowo:

– Babciu…

Krucha i niska, bo zaledwie dwumetrowa staruszka milczała jeszcze przez chwilę, po czym westchnęła ciężko. Już miał odetchnąć z ulgą, gdy lodowaty ton dobiegł jego uszu.

– Ja ci dam babciu, ty… ty chuliganie! Swawolniku! Ty ancymonie jeden!

Postąpiła kilka kroków naprzód i wyczerpana opadła na fotel.

– Wykończysz mnie kiedyś, utrapieńcu… – wyszeptała, próbując uspokoić oddech.

Niepożądana kombinacja podeszłego wieku, żwawego marszu i gwałtownych emocji zaowocowała jeszcze kilkoma głośnymi sapnięciami, a Amitiuszowi zdało się naraz, że łuski na jej policzkach subtelnie zmieniają odcień, blednąc i ciemniejąc na przemian.

Jedno jest pewne. Nikt nie lubi wywiadówek.

 

***

 

Wysłuchawszy karnie sarkania umiejętnie przeplatanego całą litanią fantazyjnych synonimów słowa „basałyk”, jeszcze niżej spuściłem głowę. Motto tego przykrego wieczoru brzmiało: „Nie tak cię wychowaliśmy”.

Czy mam coś na swoje usprawiedliwienie? Nie.

Chyba nie…

Miewacie czasem tryliard żałosnych wytłumaczeń swojego postępku, wszystkie równie kompromitujące i niegodne werbalizacji? A żenująca, oślizgła, skrywana w najbardziej plugawym zakamarku mojego umysłu prawda była taka, że po dwudziestu pięciu latach spędzonych w szkole elementarnej zwyczajnie się nudziłem. Na Bezkresną Nicość, to prawdziwy cud, że jeszcze całkowicie nie zbzikoidiowaciałem! A że czasem zdarzały się drobne ekscesy… Przede mną jeszcze pięć klas, musiałem jakoś ubarwiać sobie tę szarą, obmierzłą rzeczywistość elementarówki. Czas biegł z zawrotną prędkością leniwca, pogrążonego w głębokim śnie. A tymczasem ja, niczym ten butny Achilles, próbowałem dogonić i dopaść przeklętego żółwia swojej motywacji.

Wszystko zmieniło się, gdy próg naszej szkoły przestąpił Nowy. Niezdarny mizantrop, którego zachowanie niepozbawione było szczypty wyniosłości, szybko zyskał niechlubne miano wyrzutka i outsidera.

 

***

 

Nowy zbliżył się do solidnych, dębowych drzwi broniących dostępu do sali. Dostrzegł misternie rzeźbioną antabę. „Cudeńko” – zdążył pomyśleć. Nerwowo przestąpił z nogi na nogę i wziął głęboki oddech. Zakołatał.

– Wejść! – rozległ się donośny głos panny Lavinii.

Wszyscy podnieśli głowy, by otaksować wzrokiem tajemniczego przybysza. Każde, nawet najmniejsze zakłócenie przebiegu lekcji z przedmiotu o tak wymownej nazwie jak „fizykochemia teoretyczna z elementami mechaniki nadkwantowej i kombinatoryki” (nawiasem mówiąc, tę ostatnią uczniowie wdrażali w życie aż nader zaciekle), witane było żywym entuzjazmem, westchnieniami ulgi, a co wrażliwszym zdarzało się nawet uronić łezkę wzruszenia.

Nowy przywitał się zdawkowo. Zewsząd zaatakowały go natrętne spojrzenia. Ciekawskie. Oszołomione. Pełne odrazy?

Ale był na to przygotowany. Z godnością uniósł podbródek i ruszył w stronę ławki, symulując opanowanie. Wtem – łup! I trzask! Ręcznie malowana filiżanka panny Lavinii poległa, zaskoczona brutalnym starciem z podłogą. Pokonana, ozdabiała teraz terytorium wroga setką połyskujących fragmentów.

– Ja najmocniej prze… – zaczął zakłopotany, odwracając się raptownie w stronę biurka i dostrzegając kątem oka purpurowe lico oraz złowrogo ciemniejące łuski pani bakałarz, gdy nagle – pac!

– Au! – zawył Ezekiel z pierwszej ławki. – Złamałeś mi nos, padalcu!

I rozpętała się wojna. W klasie zapanował rozgardiasz, a każdy, komu choć trochę zależało na zachowaniu integralności wszystkich elementów swojego młodzieńczego ciała (wszak życie długie; nigdy nie wiadomo, które z nich mogą okazać się jeszcze niepomiernie przydatne), w popłochu rzucał się do ucieczki, byle dalej od Nowego. Wyrwana z zamyślenia Kirilla nie zdążyła w porę odskoczyć, a ten zgubny brak refleksu przypłaciła utratą dwóch kłów z prawego górnego łuku. Przypomniawszy sobie niedawną kosztowną wizytę u dentysty, bez chwili wahania natarła na intruza, gotowa własnym szponem wyryć mu na czole wszystkie złote zasady higieny jamy ustnej, których tak gorliwie przestrzegała przez ostatnie pół roku.

Tę uroczą scenkę rodzajową obserwowała grupa wyrostków z ostatnich rzędów. Bezpieczna odległość od centrum wydarzeń gwarantowała czerpanie maksymalnej przyjemności z zaistniałej anarchii. Wyciągnęli kanapki, usiedli wygodniej i, chichocząc, z nieskrywanym obrzydzeniem odepchnęli od siebie plugawe zbiory zadań.

Wiele osób poniosło tego dnia straty. Największą – sam Nowy. Jako że wielkie skórzaste skrzydła o barwie ciemnego antracytu nigdy nie dodawały mu gracji, to już dawno pojął, że wszelkie składy porcelany winien omijać bardzo szerokim łukiem. Jednak nawet tak banalne codzienne sytuacje wciąż nastręczały mu trudności. Wystarczyła jedna niewinna chwila zapomnienia. Zachodził w głowę, dlaczego Potężny Ojciec Natura obarczył go tym brzemieniem, tą parą całkowicie bezużytecznych płatów cielska, których widok wywoływał powszechną repulsję, skazując na żywot pariasa.

Po trudach dnia pierwszego na nowo przylgnęło do niego tak dobrze mu znane przezwisko. Oplotło go niczym kokon. Runął na twarde bambusowe łóżko i powędrował do swojej arkadii, jedynego beztroskiego miejsca, ukochanej enklawy. Spał niespokojnym snem Mutanta.

 

***

 

Ostrożnie niczym niewprawny saper na polu minowym, zrelacjonowałem babci krótkie, acz intensywne dzieje Nowego w naszej elementarówce. Wprawdzie równie pocieszne pochody nie zdarzały się już tak często, a Nowy robił wszystko, by przestać być kojarzonym jako maszyna siejąca powszechne zniszczenie, lecz jednego nie mógł zmienić. Jego dziwaczna fizjonomia nie dawała nam spokoju, nie pasowała do naszych wyobrażeń i naszego świata. Nie mogliśmy stać bezczynnie, ale teraz, zgromiony pełnym potępienia wzrokiem, zrozumiałem, że chyba trochę się zagalopowaliśmy. Chyba…

Sam już nie wiem. Nagle ogarnął mnie przypływ irytacji. Obezwładnił mnie, ale nie poddałem się, walczyłem, jak zawsze. Bo fakt, może i narozrabiałem, ale czy ta cała afera była w ogóle potrzebna? Czy Mutant naprawdę był wart kolejnych zmarszczek na szlachetnym obliczu mojej opiekunki? Świat zwariował szybciej ode mnie!

Wdech i wydech. Opanowałem się.

Babcia rozpoczęła od całkiem standardowej reprymendy. Cierpliwie tłumaczyła, jak paskudną postawę prezentuję i jak bardzo się za mnie wstydzi. Potem padło zdanie, które wprawiło mnie w lekki niepokój.

– Chyba pora, bym wytłumaczyła ci parę rzeczy…

 

***

 

Od pierwszych miesięcy w elementarówce urządzałem sobie wyprawy do tutejszej libroteki. Jednak nie kierowałem swoich kroków ku nęcącym półkom z nowościami, stanowiskom dla młodocianych i niestrudzonych literatów ani nawet tym pionierskim, wiecznie obleganym książkomatom. Wdrapywałem się na najwyższe piętro i dzielnie przedzierałem na sam koniec gigantycznej sali. Powietrze zawsze było przepojone wonią kurzu. Nieraz kichałem gwałtownie, opluwając się śliną z drobinkami sadzy, by wreszcie dotrzeć do ziemi obiecanej. Rzeźbione regały niemal uginały się pod ciężarem niezliczonych książek z Ery Predrakonickiej. To tutaj, znużony szkolną rutyną, poznawałem herosów z tych zamierzchłych czasów owianych nimbem tajemnicy. Herakles, Sherlock Holmes, Oppenheimer, Robinson Crusoe, Francis Galton czy Che Guevara. Chciałem być tacy jak oni.

I to właśnie z jednej z takich książek dowiedziałem się, że w życiu każdego człowieka (więc, jak mniemam, drakonity również) nadchodzi moment na Poważną Rozmowę. Jako że rodzice już dawno wypisali się z mojej codzienności, kłopotliwy obowiązek spoczął na wątłych barkach babci, która właśnie w tej chwili zdecydowała się zakasać rękawy i przystąpić do żmudnej batalii o moje uświadomienie. Gdyby nie szkolne wybryki, moment Poważnej Rozmowy pewnie jeszcze długo by nie nadszedł, ale nagrabiłem sobie i teraz, zacisnąwszy zęby, postanowiłem dzielnie wypić piwo, którego bezmyślnie nawarzyłem. 

– Musimy porozmawiać o lataniu.

Obrzuciłem twarz babci świdrującym spojrzeniem. Na jej łagodnej, pooranej zmarszczkami fizys nie dostrzegłem niczego, co mogłoby zdradzać humorystyczne zapędy. Twarde, trochę wyblakłe łuski w kolorze grynszpanu pokrywały jej wysmukłe policzki i skronie, formując fantazyjny wzór okalający szlachetną twarz. Na wpół okiełznane ogniste jęzory swawolące w kominku uśmiechały się figlarnie do zielononiebieskich płytek, które skwapliwie odpowiadały im hipnotyzującą grą świateł. Jednak ani jeden skurcz mięśni mimicznych nie wskazywał na to, bym właśnie stanął w obliczu wyśmienitego żartu.

– Co masz na myśli, babciu? – Nawet nie zauważyłem, kiedy z moich ust wyrwało się to banalne pytanie.

Spojrzałem nieśmiało na jej zastygłą w skupieniu twarz, odnalazłem pełne powagi wejrzenie. Czułem, że właśnie w tej chwili zostałem świadkiem czegoś, co można by określić „wewnętrzną walką”. Siedziała w ciszy, wpatrzona w sobie tylko widoczny punkt w przestrzeni, tak drobna i rachityczna, że, będąc źródłem jej zgryzoty, poczułem się jak najnikczemniejszy łotr w całej galaktyce. Filigranowa sylwetka zdawała się tonąć w welurowej otchłani fotela. Miałem przemożną chęć zanurkować w tę otchłań, podążyć jej na ratunek, wyciągnąć na brzeg rzeczywistości. Ale przecież to ja sam byłem tym niszczycielskim żywiołem bezlitośnie wciągającym ją w zdradliwą głębinę.

Szukała odpowiednich słów. Biła się z myślami jak gladiator usiłujący desperacko zbrukać arenę Koloseum krwią rozjuszonego zwierza. Wreszcie zebrała się w sobie. Była zdeterminowana.

– Pora, byś poznał historię taką, jaką była ona naprawdę. Twojemu ojcu chciałam oszczędzić tej wiedzy, teraz żałuję. Nie chcę powtórzyć tego błędu. Opowiem ci o drakonickich skrzydłach. Takich, jakie ma twój kolega, którego tak dręczysz. I jakie miał twój dziadek. Tak, tak, dobrze słyszysz. Ale… – zawahała się – nigdy, przenigdy nikomu tego nie powtarzaj. Nikomu. Rozumiesz, Amitito?

Świat zawirował mi przed oczyma. Tajemnica? PRAWDZIWA historia? Skrzydła? Mój dziadek miał skrzydła?! Głośno przełknąłem ślinę. Serce biło mi jak oszalałe, a ja, zaaferowany, nawet nie próbowałem zwolnić jego rytmu. Zresztą nigdy nie ćwiczyłem zbyt pilnie na zajęciach z samokontroli. Do perfekcji opanowałem jeno przyspieszanie perystaltyki jelit i funkcji wątroby – przydatna umiejętność łasucha-hobbysty. Ba, zdarzało mi się dawać z tego korki!

– Rozumiem, babciu – skłamałem pragmatycznie.

Głód wiedzy był tak wielki, że niemal burczało mi w głowie. Zawahałem się chwilę.

Nie wytrzymałem.

– Właściwie to uczyliśmy się o tym trochę w dwudziestej trzeciej klasie na, tej no… biohistorioewolucjologii. Pan Darwix już nam wyjaśnił, że skrzydła to znak rozpoznawczy gatunków z niższych szczebli drabiny ewolucyjnej, efekt jakiejś tam mutacji. Przez bezsensowną umiejętność latania mają przerośnięty móżdżek i wykształcają mniejszy mózg. I – dodałem śmielej, zaskoczony dopiero co odkrytymi zasobami swojej pamięci – zgodnie z zasadą Monroe-Kelliego cierpią na podwyższone ciśnienie w czaszce, co uniemożliwia prawidłowe fałdowanie kory. Są, ten no, jak to się mówi… – Gorączkowo szukałem sensownego i poprawnego politycznie określenia. – Ociężali umysłowo.

Staruszka poruszyła się niespokojnie w fotelu. Jej twarz wprost kipiała z bezsilnej wściekłości.

– Już nakładli ci do głowy tych parszywych łgarstw! Pseudonaukowy bełkot! Propaganda pod płaszczykiem edukacji!

Ziggy, nasz poczciwy szczurolot spał snem sprawiedliwego na poduszce przed kominkiem. Wyrwany hałasem z objęć Morfeusza, otworzył leniwie jedno ślepie i bezbłędnie rozpoznał nerwową atmosferę. Poczuł się pilnie potrzebny. Niepostrzeżenie wzbił się w powietrze i już po sekundzie wgramolił się niezdarnie na babcine kolana. Zwinął się w kłębek i, emitując promieniowanie nadczerwone, wytworzył wokół siebie bladoróżową poświatę. Zamruczał cicho, poruszył długimi wibrysami. Błogie ukojenie spłynęło na nią jak kojący balsam. Otuliwszy się grubą pierzyną spokoju, uniosła dłoń i z wdzięcznością podrapała Ziggiego za uchem.

– Androny pleciesz, mały. W tych teoriach nie ma ani krztyny prawdy – zaczęła, opanowując te zbyteczne, destruktywne emocje. Jej głos znów przywodził mu na myśl złocisty miód dodawany zachłannie całymi łyżkami do ciepłego, gęstego kakao. – Faktycznie, współcześni drakonici nie posiadają skrzydeł lub mają jedynie krótkie wyrostki jak ja. Narządy szczątkowe, tak to się fachowo nazywa?

– Tak – potwierdziłem skwapliwie.

Tematy naukowe nigdy nie były jej mocną stroną, a wszelka niewiedza tylko bardziej ją krępowała. Dlatego z ulgą opuściła wrogie wody ewolucjonizmu, kierując się na bezpieczny stały ląd historii.

– Musisz wiedzieć, że przez pierwsze pięć wieków Ery Drakonickiej każdy drakonita miał skrzydła, podobnie jak obecnie każdy z nas ma ręce, nogi czy ogon. To było coś oczywistego. Twoi przodkowie latali, Amitito, latali jak marzenie. – Zrobiła efektowną pauzę i uśmiechnęła się do swoich myśli.

Czułem, że zapowiada się dłuższe słuchowisko. Usadowiłem się wygodniej i spojrzałem na nią wyczekująco. Puściwszy wodze fantazji, wyobraziłem sobie babcię jako mityczną Mojrę, Kloto, siadającą przy kołowrotku wspomnień i snującą leniwie barwną nić osobliwej opowieści.

– Wszystko zmieniło się w pięćset dwudziestym szóstym roku Ery Drakonickiej – podjęła. – Nastąpił Wielki Przewrót.

O Wielkim Przewrocie uczyliśmy się na historii istotnej. Nikt nie mógł zaliczyć przedmiotu bez znajomości tej kluczowej daty: piętnasty marca pięćset dwudziestego szóstego roku Ery Drakonickiej. Wciąż nie pojmowałem jednak, jaki to ma związek z lataniem.

– Nowa władza okazała się nader nieprzychylna starym zwyczajom. Zabroniono nam latać, Amito.

Nie wiedziałem, jak to rozumieć. Jak można zabronić komuś latać?

– Jak to?! – prawie krzyknąłem jak rasowy narwaniec, dając wyraz młodzieńczej żywiołowości. – Gdybym JA umiał latać, to nigdy bym nie przestał! Nie byłoby siły, która mogłaby mnie powstrzymać! Latałbym do upadłego!

Babcia uśmiechnęła się pobłażliwie.

– Początkowo – ciągnęła, ignorując moje eksklamacje – nie było źle. Prawie nic się nie zmieniło. Zwykli drakonici optymistycznie spoglądali w przyszłość. Jednak świadomi obywatele patrzyli rządzącym na ręce. Przeczuwali, że sielanka prędko się skończy. Mógłbyś zaparzyć mi herbatę, Amitito? Niebieską. Stoi na górnej półce.

Wyrwany z zasłuchania, trochę niechętnie ruszyłem do kuchni. Pragnąłem poznać ciąg dalszy, chociaż wciąż powątpiewałem w autentyczność tych rewelacji, podejrzewając, że może to być li tylko bajęda, jaką bez skrupułów raczy się naiwnego podrostka. Szybkimi, chaotycznymi ruchami napełniłem filiżankę rozsądną ilością liści „Blue Seagull”. Swój pękaty kubas poczęstowałem kilkoma łyżeczkami brązowego proszku. Nachyliłem się nad włączonym czajnikiem, raz za razem wypuszczając z nozdrzy kłęby gorącej pary w złudnej nadziei na przyspieszenie procesu.

Po chwili wróciłem do salonu z filiżanką herbaty i kubkiem gorącej czekolady. Pod pachą dzierżyłem paczkę karobowych ciasteczek jaglanych. Ahoj, przygodo!

– Na czym to ja… A, tak, sielanka… – Sięgnęła po ciastko i schrupała je w milczeniu. Okruszki spadły na dywan. Ziggy zrozumiał sugestię i ochoczo zdusił bałagan w zarodku. – Kilka lat po Wielkim Przewrocie, już w pięćset trzydziestym piątym roku wprowadzono pierwsze mandaty za latanie. Początkowo, według relacji naszych ówcześnie żyjących przodków, całkiem rozsądne. Ot, władze postanowiły usystematyzować niepisane dotąd przepisy regulujące ruch powietrzny, a mandaty miały pomóc w egzekwowaniu zasad. Wydano trzydziestostronicowy kodeks lotniczy. I nie byłoby w tym nic złego, wierz mi, gdyby ten kodeks nie zaczął się rozrastać do jakichś gargantuicznych rozmiarów. Po niespełna roku miał już pięćset stron!

– Pięćset? – musiałem dopytać, nie dowierzając własnym uszom.

– Dobrze słyszysz, mały, pięćset stron. I to wcale nie był koniec. Doszło do tego, że zwykły lot do spożywczego kończył się co najmniej dziesięcioma mandatami. Jakbyś nie leciał, zawsze było za nisko, za wysoko, za szybko, za wolno, zbyt prosto lub za bardzo slalomem. Rozumiesz, co mam na myśli?

– Tak… – zacząłem niepewnie. – Chyba tak. „Dajcie mi człowieka, a paragraf się znajdzie”.

– Co takiego? – zdziwiła się babcia.

– Nic, nic. Tak mi się przypomniało. Nieważne, kontynuuj.

Zdecydowanie zbyt często zaglądam na ostatnie piętro.

– W każdym razie, rosła liczba kuriozalnych przepisów i równolegle rosła wysokość mandatów. Ubożsi drakonici rezygnowali z przelotów, gdy zaczynało im brakować na przysłowiową gryczaną z omastą. Ale we wszystkich środowiskach, wśród młodszych, starszych, biedniejszych i zamożnych, panowały irredentystyczne nastroje.

W tym momencie dostrzegła moją konfuzję, więc szybko dodała:

– No, buntować się chcieli, mały. Chcieli zrzucić z siebie to jarzmo tyranii. Musisz zrozumieć jedną, absolutnie fundamentalną prawdę, Amitito. Dla naszych przodków lot był nieodłączną częścią jestestwa. To było coś, co ich definiowało. Może nawet kształtowało mentalność. „Volo ergo sum”. – Zrobiła przerwę, by zwilżyć usta niebieskim naparem.

Czekałem w napięciu, obserwując, jak filiżanka powoli wraca na spodek.

– W końcu nawet najbogatszych nie było stać na lekceważenie przepisów. Po dwóch latach pokojowych protestów i kolejnych upokorzeń, wielu widziało tylko jedno rozwiązanie. I tak w pięćset trzydziestym siódmym roku Ery Drakonickiej w jednej z najwspanialszych ówczesnych metropolii, Raw-Xe-Xhi, doszło do buntu.

– Zaraz, zaraz – wtrąciłem trochę zbyt arogancko. – Ani słowa nie słyszałem o czymś takim. A Raw-Xe-Xhi to zapadła dziura. Nawet szczur wstydziłby się przyznać, że pochodzi z Raw-Xe-Xhi.

Prychnęła ironicznym śmiechem. Poczułem się głupio i pożałowałem, że w porę nie ugryzłem się w język.

– Ty jeszcze o wielu rzeczach nie słyszałeś, mały. I owszem, Raw-Xe-Xhi to zapadła dziura. Obecnie. Ale przed rebelią, ta dziura była zachwycającym miastem i destynacją najznamienitszych dostojników. Resztę sam sobie dopowiedz. Musisz się jeszcze wiele nauczyć, Amitito – dodała łagodniej.

Ciszę zakłócał tylko świst wiatru i nieregularne pochrapywanie Ziggiego.

– Nie powiodła się, prawda? Ta… rebelia?

– A jak myślisz? Oczywiście, że nie. A przynajmniej nie po naszej stronie barykady. Bunt, jak to zwykle pod rządami tyranów bywa, został krwawo stłumiony już po kilku dniach. A po roku wprowadzono całkowity zakaz latania. Dobitnie zademonstrowano wówczas, że prawdziwe represje dopiero się zaczną. To było w pięćset trzydziestym ósmym.

– No dobrze. Ale załóżmy, że ktoś się uparł i mimo wszystko spróbował. Co takiego mogli mu zrobić? Karali grzywną? Wsadzali do więzienia?

– Nie, mój drogi. Nie, nie. To byłby najłagodniejszy wymiar kary. Pytasz, co takiego mogli mu zrobić. Bardzo wiele. Otóż, takiej osobie, jak ci to powiedzieć… Oni amputowali jej skrzydła.

Poczułem jak dreszcz przeszedł mi po plecach. Już samo słowo „amputacja” wydało mi się niepomiernie obrzydliwe.

– Tylko niech nie zwiedzie cię nazwa. To było równoznaczne z wyrokiem śmierci. Jeno kilka osób w historii przeżyło ten „zabieg”. Ale większość z nich i tak odeszła po paru dniach lub tygodniach na skutek toczącej ich ciało gangreny. Widzisz, skrzydła były nieodłącznym elementem drakonickiego organizmu. Ingerencja w doskonałą harmonię musiała kończyć się śmiercią. I chyba nie muszę dodawać, że sterylność dla nikogo tam nie była priorytetem.

Ich złączone w rozmowie umysły odskoczyły od siebie, by jak dwa rącze jelenie targane instynktem rzucić się w las refleksji, niedomówień i niewypowiadanych pytań, każdy w innym kierunku. Po obłąkańczej galopadzie powróciły, wychodząc sobie na spotkanie.

– No i tak to było, takie były czasy. Nastąpił okres ucisku i desperackich prób powstania. Pasmo druzgocących klęsk, jedna większa od drugiej, a żaden bunt nie przyniósł niczego dobrego, jeno pożogę i jeszcze więcej ofiar. I wtedy do gry wkroczył twój dziadek. Tak, tak – powiedziała, ściszając głos. – On też miał w tym wszystkim swój udział.

Zawsze mówiła o dziadku niechętnie i lakonicznie. Gdy zadawałem pytania – a zadawałem ich coraz więcej – zwykła zbywać mnie odpowiedzią, że „był szlachetny, a walczył za wolność, równość i braterstwo. Poległ na placu boju. Pokochałbyś go, Amitito”. Całe życie dziadka streszczone w trzech zwięzłych zdaniach. Same banały i czcze frazesy, ale pozostawało wierzyć na słowo. Aż do tej pory. Stanąłem przed bramą prawdy.

– Ta wiedza może kiedyś wyrządzić ci więcej szkody niż pożytku, Amitito, ale nie chcę cię dłużej oszukiwać. Nie po twoich niedawnych wybrykach. Co to by była za ironia losu, gdybyś upodobnił się do tych, z którymi całe życie walczył twój dziadek? Nie tak cię wychowaliśmy, Amitito.

Często powtarzała ten zwrot i zwykle nie mogłem odmówić jej słuszności. Jednak zawsze nurtowało mnie, dlaczego używa liczby mnogiej? Odkąd sięgam pamięcią, byliśmy tylko we dwoje. „Wychowaliśmy?” Jacy my?

Ale nie odważyłem się zapytać.

– Twój dziadek od maleńkości wykazywał niezdrowe zainteresowanie tym, co było kiedyś. – Ociągając się, zaczęła rozświetlać mrok mojej nieświadomości. – Był dociekliwym dzieciakiem. A przy tym dość wrażliwym i zwyczajnie… dobrym. Tak, to chyba odpowiednie słowo. Ale, jak to zwykle bywa, mariaż zakazanej wiedzy z niepohamowanymi idealistycznymi zapędami okazał się groźny. Tym bardziej, że twój dziadek nigdy z tego nie wyrósł i z rezolutnego dzieciaka stał się charyzmatycznym młodym aktywistą. Jako nonkonformista i zaangażowany społecznik nigdy niegodzący się na półśrodki, szybko obrał bardzo niebezpieczną ścieżkę. Jeśli ktoś był stworzony do przyziemnego życia, dosłownie i w przenośni, to na pewno nie on. W połowie studiów, wspólnie z grupą znajomych o podobnych aspiracjach, zaczął organizować ruch oporu. Tak, Amito, taki najprawdziwszy ruch oporu, zupełnie jak na filmach. Ze swoją błyskotliwością i zgromadzoną wiedzą okazał się umiejętnym organizatorem. Było ich coraz więcej, wkrótce i ja wstąpiłam w szeregi konspiracji. Wiesz, to wszystko stało się naszą obsesją, budziliśmy się i zasypialiśmy, myśląc o kolejnych akcjach. Nieraz musiałam przypominać twojemu dziadkowi, by coś zjadł, bo zwyczajnie zapominał o tak prozaicznej czynności, gdy jego umysł ściśle wypełniały zarysy nowych misji.

Słuchałem jak zaczarowany. Czy czuliście kiedyś, jak przepełnia was tęsknota i miłość do kogoś, kogo nigdy nie poznaliście? Jakieś dziwne przywiązanie do osoby, której w życiu nie widzieliście na oczy? Nie potrafię inaczej opisać tego, co łączyło mnie z dziadkiem. Nawet wcześniej, gdy moja wiedza o nim ograniczała się do trzech zdań, darzyłem go największą rewerencją, na jaką było mnie stać. I pewnie brzmię teraz patetycznie i pretensjonalnie, ale musicie mi wybaczyć, bo gdy wspominam dziadka, zawsze brakuje mi właściwych słów.

– Twój dziadek miał wiele pomysłów – kontynuowała. Miałem dziwne wrażenie, że jej obecność ogranicza się w tym momencie jedynie do stricte fizycznego aspektu. – Kolportowaliśmy ulotki, stworzyliśmy szereg rozmaitych publikacji, książek i broszur przeznaczonych dla drakonitów w różnym wieku. Dziadek wierzył w pracę u podstaw, toteż wiele materiałów kierowaliśmy do najmłodszych. Barwne książeczki miały przybliżyć im technikę lotu i zapełnić wymazane przez władze karty historii. Część ilustracji tworzył własnoręcznie, w środku nocy, przy nikłym świetle wysłużonej lampy naftowej. No i organizowaliśmy tajne komplety, co wymagało wprawdzie ogromnej ostrożności i olbrzymiego nakładu pracy, ale dawało efekty, tak myślę. Początkowo działaliśmy w Podziemiu, potem także w Nadziemiu. I wierz mi lub nie, ale byliśmy naprawdę szczęśliwi, czerpaliśmy z życia pełnymi garściami, niemal czuliśmy w ustach smak wolności. Z czasem ukształtowała się pewna hierarchia i to na naszej piątce spoczął największy ciężar odpowiedzialności. Ależ jaki słodki był to ciężar! Ezra, Ashraf, Jutias i ja byliśmy najbliższymi kamratami i najbardziej zaufanymi powiernikami twojego dziadka. Uczestniczyliśmy w planowaniu każdej akcji.

Usłyszałem dźwięk kropli deszczu uderzających o szybę w samobójczym zrywie.

– Ezra, jako jego wieloletni najlepszy przyjaciel, jeszcze z czasów wczesnego dziecięctwa, angażował się najbardziej z nas wszystkich i to do niego zwykle należało ostatnie słowo. Śmiało nazwałabym go filantropem. Był dobry, bitny i pioruńsko inteligentny. Chociaż potem, gdy został ojcem dwójki uroczych dzieci, stał się trochę zanadto asekurancki. Czasami studził nasz zapał i krytykował co ryzykowniejsze akcje, jednak rozumiałam jego obawy i troskę. Nadal ofiarnie się angażował. Ashraf był jego przeciwieństwem, urodzonym ryzykantem. Rzuć najbardziej wariacki zamysł, jaki przychodzi ci do głowy, a Ashraf od razu zacznie szykować jeszcze bardziej zwariowany i brawurowy plan realizacji. A potem przejdzie do czynów.

Ulewa za oknem przybierała na sile.

– No i wszystko szło po naszej myśli, jednak twój dziadek był nieposkromiony. Niepohamowana ambicja kazała mu zrobić kolejny krok. Nic nie mogło go powstrzymać. Twój dziadek, Amitito, stanął na czele Skrzydlatej Rewolucji, zwanej Ostatnią. Największej rewolty w dziejach.

Skrzydlata Rewolucja?! O nie, tego na pewno nie było na historii istotnej. Dobra, przyznaję bez bicia, że zwykłem wykorzystywać te zajęcia na nadrabianie drzemkowych zaległości (i pilnie się do tego przykładałem, Absolut mi świadkiem!), ale hasło „Skrzydlata Rewolucja” bez cienia wątpliwości wyrwałoby z najgłębszych czeluści zapomnienia i mnie, i mojego ławkowego współspacza.

– W trzy tysiące dwieście osiemdziesiątym roku Ery Drakonickiej został dowódcą powstania – podjęła. – Widziałam, że na początku był pełen obaw, czuł presję pokładanej w nim ufności, doskonale zdawał sobie sprawę, że w jego rękach spoczął właśnie los tysięcy istnień, ale przede wszystkim napędzała go euforyczna nadzieja. Wierzył w zwycięstwo, jestem pewna. Wszyscy wierzyliśmy. I jeżeli czegoś w życiu żałuję, to właśnie tego, że nie stanęłam wówczas u jego boku.

– Dlaczego? Co się stało?

– Zabronił mi. Powiedzmy, że… stan zdrowia stanowił istotne przeciwwskazanie. Ale gdybym zignorowała ryzyko, może wszystko potoczyłoby się inaczej. – W jej głosie pobrzmiewała gorzka nostalgia. – Ale nie ma co gdybać. Początek był obiecujący, efekty przekraczały nasze najśmielsze oczekiwania. Wpadaliśmy w ekstazę na wieść o kolejnych triumfach. Część naszych działań miała charakter wojny partyzanckiej, ale stoczyliśmy też kilka krótkich bitew w otwartym polu. Szala zwycięstwa przechylała się na naszą stronę. Ale – głos zaczął jej się łamać – już trzydziestego trzeciego dnia wszystko miało się zmienić. Twój dziadek został na noc w jednej z naszych siedzib, uparł się, że musi dopracować jeszcze kilka szczegółów. Wtedy przyszli po niego. Może usnął akurat ze zmęczenia, a może po prostu stracił czujność, zastanawiając się gorączkowo nad jakimś zagadnieniem. Tego już się nie dowiemy… Ale stało się jasne, że w naszych szeregach jest zdrajca. Nikt z zewnątrz nie mógł wiedzieć, gdzie będzie przebywał tej feralnej nocy. 

Chwila przytłaczającego, ciężkiego jak ołów milczenia.

– Kto to był…? – spytałem cicho, prawie szeptem.

– Nie wiem. Sama chciałabym poznać odpowiedź, dopaść tego drania, pomścić pamięć twojego dziadka. Naprawdę nie wiem… Ale myślę, że to był Jutias. Chyba byłby do tego zdolny, od początku miałam go za dwulicowego, nadętego chłopczyka, który zamarzył sobie o wielkich bitwach i wiecznej chwale. Ostrzegałam pozostałych, ale reszta lekceważyła moje przeczucia, a nie mogłam pozwolić, by jakieś prywatne animozje stanęły nam na drodze do celu. Niestety, dowodów nie mam. Ale to prawie na pewno był Jutias. Musiał stchórzyć, widząc, że to już nie zabawa, nie jakieś studenckie wygłupy. Tym bardziej, że po pojmaniu Salvadora wszelki słuch po nim zaginął.

 

***

 

– Kto mnie wydał? – zadał to pytanie tylko raz.

Nie było w nim ślepej nienawiści, jedynie paląca potrzeba poznania prawdy. Całe życie dążył do Gnozy, a miał umierać w niewiedzy – czyż mogła być większa kara?

Nigdy nie poznał odpowiedzi.

Stał skuty na środku komisariatu. Wyprostowany, z dumnie wypiętą piersią i szeroko rozłożonymi, naprężonymi skrzydłami w kolorze burgunda przypominał raczej herosa niż skazańca. Dwuipółmetrowy rebeliant w kwiecie wieku przyciągał ciekawskie spojrzenia. Gruby warkocz, zwyczajowy atrybut wojownika wywodzący się jeszcze z epoki przed Wielkim Przewrotem, spoczywał na jego mocnych plecach. Z kamienną twarzą usilnie starał się zapanować nad swoim organizmem.

Naddrakonickim wysiłkiem zwiększył przepływ krwi przez naczynia włosowate. Blade oblicze zdradziłoby lęk. O trzeciej czterdzieści siedem na środku obskurnego komisariatu Salvador był emanacją dostojeństwa. Marmurowy posąg ku czci uciemiężonych.

Jestem pewien, że gdyby w tym momencie choćby musnąć ten imponujący monument, rozsypałby się w proch.

Po pięciu minutach zjawiło się po niego trzech mundurowych. I tak światło egzystencji Salvadora zaczęło gasnąć. Już niemal dało się słyszeć szum ostatnich drobinek piasku przesypujących się nieuchronnie w jego pękniętej klepsydrze.

Rozpoczęły się trzy tygodnie tortur. Policjanci wymieniali się, robili przerwy, by potem znów wrócić do tego zawszonego zdrajcy, przez którego musieli ubrudzić ręce. Trzeciego dnia wyrwali mu warkocz. A raczej wyrywali, powoli, wraz ze skórą. Gdy mdlał, przerywali i cucili go, oblewając lodowatą, śmierdzącą wodą i czekając aż odzyska pełnię świadomości, by nie ominęła go ani jedna chwila z tego wyśmienitego spektaklu. Drażniła ich jego bierność, wyzucie z emocji i ta cisza, której nie mogli znieść. Pragnęli usłyszeć jego krzyki, wydobyć z jego wnętrzności zwierzęcy skowyt bólu. Tymczasem sami czuli się jak zwierzęta, nędzni padlinożercy zbierający ochłapy w postaci tłumionych grymasów i napiętych do granic możliwości mięśni.

Minęło siedem dni. Po wyczerpującej sesji dwójka mundurowych udała się na przerwę, by zaczerpnąć świeżego powietrza. Zasłużyli na odpoczynek. Ciężka robota, ale – jak to mówią – żadna praca nie hańbi. Starszy z nich spojrzał na rozgwieżdżone niebo i w zamyśleniu wyjął z kieszeni pudełko snusu. Mechanicznie umieścił odrobinę za górną wargą. Młodszy spoglądał z wyraźnym absmakiem na kropelki krwi pokrywające rękawy starannie wyprasowanego munduru.

– Znowu trza będzie dać do pralni – mruknął do siebie z niezadowoleniem.

– Skurwysyn długo nie pociągnie – odezwał się nagle starszy. – Mówię ci. Gra przekonująco, ale każdego można złamać. Jeszcze kilka dni i będzie sypał aż miło.

Młodszy zarechotał, spluwając na rękaw i podejmując bezowocną próbę starcia zeń rdzawych kropek.

– Ja plwam na drania – oznajmił filozoficznie. – Niech sobie będzie zdrajcą, szumowiną czy innym ścierwem. Ale przez łajzę dostajemy nadgodziny!

Starszy ze zrozumieniem poklepał go po plecach.

 

***

 

Brutalne przesłuchania trwały jeszcze dwa tygodnie. Na ciele Salvadora próżno było szukać nienaruszonego miejsca. Niegdysiejszy smagły młodzian przypominał zwierzęce truchło skąpane w kałuży krwi.

Policjanci czuli się zmaltretowani i kompletnie wycieńczeni. Warunki ich służby były skandalicznie niehumanitarne: praktycznie nienormowany czas pracy, zatęchłe powietrze na komisariacie, zdecydowanie za niska pensja, a do tego stałe narażenie na kontuzje czy zakażenie DIV lub HCV. I ten stres! Młodszy wiedział, że jeśli tym razem nawali, to nici z awansu. Z czego spłaci kredyt? Nie potrafił już zasnąć bez kozłka lekarskiego, a w nocnych koszmarach diaboliczny komornik gonił go przez całe miasto.

Po trzech tygodniach starań przykładnych stróżów prawa stało się jasne, że Salvador nigdy nie zadenuncjuje kamratów.

Wyrok: amputacja.

 

***

 

Salvador nie był w stanie iść o własnych siłach, toteż dwóch strażników musiało prowadzić go na szafot. Z trudem otworzył opuchnięte, sklejone jakąś lepką wydzieliną powieki. Spojrzał w górę niewidzącymi oczyma, ale dostrzegł jedynie rozmyte kontury bliżej nieokreślonej czarnej postaci. „Czyżby Śmierć zjawiła się po mnie osobiście?” – próbował się uśmiechnąć (zabawne, jak różne bywają reakcje skazańców w obliczu nieuchronnego końca), ale zmiażdżone wargi, odzyskawszy niepodległość, zdawały się już nie należeć do niego, a twarz wykrzywił tylko kolejny grymas bólu.

Wtem usłyszał świst i niewyraźne nienawistne okrzyki. Jakiś cuchnący przedmiot z impetem trafił jednego ze strażników.

Salvador wiedział, że rozumieją. Tłum był po jego stronie.

Czekający w pogotowiu oddział mundurowych natarł na zebranych, by zdusić w zarodku to niebezpieczne poruszenie, niepokojące poczucie solidarności i rodzące się właśnie uwielbienie dla wymizerowanej, skatowanej istoty.

Salvador został wprowadzony na podwyższenie. Miał dać swój ostatni występ.

Kat poruszył się niespokojnie. Ostry kamień przeciął powietrze, trafiając go wprost w zmarszczone czoło. Rozsierdzony spojrzał na widownię, lecz nie dostrzegł winowajcy. Nie mógł dostrzec, bo mały Fidel był zbyt niski, by wypłynąć na powierzchnię wzburzonego tłumu gapiów.

Kat otarł z czoła strużkę krwi i przybrał pozycję. Strażnicy niecierpliwie ustawili Salvadora tyłem do gilotyny.

Chyba usłyszał dźwięk opadającego ostrza, tuż za plecami. Trudno powiedzieć, jego zmysły były znacznie nadwątlone. Zapadła ciemność.

 

***

 

– Babciu, czy dziadek był męczennikiem?

– Oj nie, mały, nie… On nigdy by tak o sobie nie powiedział. Był… takim nowoczesnym rycerzem, a do tego niepoprawnym…

– Optymistą – wtrąciłem odruchowo.

– A, tak. – Pogrążyła się w zadumie. – Chciałam powiedzieć: „idealistą”, ale w sumie masz rację, mały.

 

***

 

Wśród strażników jeszcze długo krążyły rozmaite pogłoski o tej przedziwnej egzekucji. Wielu silnych, zdrowych drakonitów poniosło śmierć na tym szafocie. Można śmiało powiedzieć, że przeżycie było wręcz impertynenckim pogwałceniem praw Natury. Więc jakim cudem on jeszcze oddycha? Ten wyniszczony wrak, cień zaledwie? Jakież to nieczyste moce wciąż tłoczą krew w tym zgruchotanym ciele?

Maro nieczysta, a kysz!

 

***

 

– To był ewenement na skalę światową. Nikt wcześniej nie przeżył amputacji, a i potem były to odosobnione przypadki skrupulatnie dokumentowane przez medyków. Do tej pory zastanawiam się, jak to możliwe – westchnęła.

Babcia usilnie starała się sprawiać wrażenie opanowanej, więc i ja starałem się sprawiać wrażenie, że to jej opanowanie dostrzegam.

– Ale wiesz, wydaje mi się, że to nie było żadne wyróżnienie, żadne bzdurne błogosławieństwo, jak sugerowali mi potem dawni kamraci. – Jej głos zadrżał lekko. Pieczołowicie wystudiowane opanowanie znikało. – Dostał kilka dni… w jakiejś parszywej norze… – Głos staruszki łamał się coraz bardziej. – Sam, rozumiesz? Zupełnie sam…

Wątła postać wstała z fotela i chwiejnym krokiem podeszła do okna. Nie widziałem jej twarzy. Prawdopodobnie płakała. Zdawało mi się, że dostrzegam, jak jej szczupłymi ramionami wstrząsają dreszcze.

 

***

 

Dreszcze wstrząsały ciałem Salvadora.

Leżał na zimnej, kamiennej podłodze. Jego cela była ciemna i wilgotna. Ożywione tym miłym towarzystwem osobniki z gatunku Cimex lectularius urządziły sobie wariackie wyścigi w ssaniu krwi. Rozsądek podpowiadał im, że trzeba się spieszyć, bo ich nowy przyjaciel zdaje się mieć bardzo ograniczone zasoby juchy.

Spróbował się poruszyć. Nieopatrzone kikuty poszorowały po kamieniach. Salvador zemdlał.

Dobrze, że nie przewidziano dlań żadnych racji żywnościowych. Nie przełknąłby ani kęsa. Właściwie, technicznie rzecz biorąc, sam stał się pożywieniem.

Fetor zgnilizny wypełniał celę. Cuchnąca ropa przyciągała muchy.

Dobrze, że było ciemno. Nie widział jak jego burgundowe łuski i smagła skóra przybierają obrzydliwą, czarnobrązową barwę.

Oczyma imaginacji dostrzegł swoich bliskich. Dręczyły go niespokojne, deliryczne wizje. Oblewał się potem, by za chwilę drżeć z zimna.

W krótkich przebłyskach świadomości rozmyślał nad swoją egzystencją. Jako żarliwy panteista nie mógł się modlić. Głęboko wierzył, że modlitwa do Absolutu pozbawiona jest najmniejszego sensu. Wszechświat nie dbał o jego prywatne problemy. Od dzieciństwa kochał Wielką Materię. a panteistyczna koncepcja kusiła go i fascynowała, ale oczekiwać jakiejkolwiek wzajemności? To przecież byłoby śmieszne. Niedorzeczne. Naiwny fantasta śniący o miłości Wszechświata.

W swoim krótkim życiu Salvador tak naprawdę nie myślał o Śmierci. „Myśli o Śmierci są dla umierających” – zwykł mawiać z uśmiechem, gdy ktoś zastanawiał się głośno nad preferowaną drogą opuszczenia ziemskiego padołu. Jednakowoż było w tym trochę hipokryzji, bo on sam doskonale wiedział, jak pragnąłby odejść i tylko dwa sposoby uznawał za słynną „godną Śmierć” – w walce lub w fotelu. Wśród rodziny, przy akompaniamencie skwierczących w ogniu kominka polan.

Nagle dotarło do niego z całą mocą, jak bardzo nie chce umierać w TEN sposób, w tym odrażającym miejscu. Tylko czy ktokolwiek mógłby pragnąć TAKIEJ Śmierci?

Właściwie to w historii Ery Drakonickiej znany był jeden taki przypadek. Był to Ibn van Ibsen, jedno z alter ego cierpiącego na zaburzenie dysocjacyjne tożsamości psychopaty ulokowanego w rigzkim szpitalu psychiatrycznym blisko dwieście pięćdziesiąt lat temu.

Raz jeszcze spróbował zmienić pozycję. Mimowolnie wydał z siebie stłumiony jęk i odpłynął w Niebyt.

Tym razem nie było powrotu.

 

***

 

Ezra dowiedział się pierwszy.

Zwyczaj nakazywał, by to właśnie on, jako najlepszy przyjaciel Salvadora, został heroldem złej nowiny.

Bez chwili zwłoki osiodłał konia i narzucił zgrzebny płaszcz, by wyruszyć na najtrudniejszą misję swojego życia.

Wierzchowiec pogalopował w mrok.

 

***

 

Była czwarta po południu. Słońce muskało zdradliwie bezbronne źdźbła traw, kusząc błogim ciepłem. Już za kilka dni miało wypalić je do gołej ziemi.

Tętent kopyt. Ponury jeździec cwałował szerokim traktem, by za moment zboczyć z niego w jakąś niepozorną, nieuczęszczaną dróżkę. Przedzierał się przez gęsty bór, mijając strzeliste świerki i modrzewie, które zdawały się drwić z jego żałoby. Balansował na krawędzi szaleństwa.

Las stawał się coraz rzadszy, aż wreszcie wynurzyła się z niego polana. Na niej, kilkanaście metrów przed jeźdźcem, zamajaczyła drewniana chatynka. Bez trudu zauważył znajomą smukłą postać spoczywającą na progu. Czyżby go wyczekiwała? Przecież nie mogła wiedzieć. Nie miała prawa.

Czarna opończa powiewała na wietrze.

Młoda drakonitka dostrzegła przybysza. Natychmiast poderwała się na nogi i pobiegła mu na powitanie. Biła od niej witalność, a lekki wiatr igrał niewinnie z kręconymi, sterczącymi włosami.

– Ezra! – z jej piersi wydarł się entuzjastyczny okrzyk.

Jeździec wiedział, że wybrał się na trudną misję. Jednak dopiero teraz zrozumiał, z czym naprawdę będzie musiał się zmierzyć.

Walczył całe życie. Do końca swych dni miał stoczyć jeszcze wiele zaciętych bojów, zaciągnąć się do niejednej armii, bić się pod różnymi sztandarami. Ale to właśnie tutaj, na tej bukolicznej polance, czekało na niego największe wyzwanie. I największa klęska.

Ezra zsiadł z konia. Od dziewczyny dzieliła go trzymetrowa przepaść, której nie śmiał przekroczyć. Spojrzał w jej przepełnione nadzieją oczy. Były jak dwa ogromne brylanty szlifowane ręką najzręczniejszego z jubilerów.

Nie potrafił wydobyć z siebie głosu. Nie mógł, nie był w stanie. A może nie chciał? Patrzyli na siebie w milczeniu przez jedną krótką chwilę, po której wszystko stało się jasne.

Słowa okazały się zbędne.

Upadła na kolana. Jej wątłym ciałem targnął spazm rozpaczy tak silny, pierwotny i niepohamowany, że dotarł aż do jej trzewi, żłobiąc w przedniej ścianie serca trwałą bliznę. Nie mogła złapać tchu.

W absolutnej ciszy strużki łez płynęły po grynszpanowych łuskach.

Ezra patrzył na tę filigranową postać, drżącą, bezsilną, z nieobecnym wyrazem zaszklonych oczu. Wydało mu się, że jest lalką, figurką precyzyjnie wyrzeźbioną z alabastru przez natchnionego artystę, który nadał jej realizm, o jakim nie może marzyć żadna żywa istota.

Nie postąpił naprzód. Stał w miejscu. Ze zdumieniem zrozumiał, że nie czuje litości, ale respekt. Milczał, bojąc się zbrukać niewłaściwym słowem nieskalane sanktuarium jej cierpienia. Sprawiali wrażenie, jakby to milczenie miało pozostać z nimi na zawsze.

Ezra został na noc. Niewiele rozmawiali.

Wyruszył z samego rana w chłodny, szary świt. Ostatni raz omiótł wzrokiem bezbarwny krajobraz na tle bladosinego nieba. Zdawało mu się, że wszystko jest martwe, a najbardziej on sam, żałosne nadgniłe truchło na cmentarzysku Wszechświata.

Odjechał bez pożegnania, nie patrząc za siebie. Ponaglany kolanami wierzchowiec nabierał prędkości, a czarna opończa łopotała na wietrze.

Poranną ciszę przerywał tętent kopyt i dobywający się z sakwy głośny brzęk judaszowych srebrników.

Nigdy więcej się nie widzieli.

A kilka miesięcy później na świat przyszedł Arael.

 

***

 

Tito niepewnie podszedł do okna. Stanął obok babci. Nie patrzył na nią. Końce ich ogonów splotły się w tradycyjnych drakonickim geście pocieszenia.

Gdyby Tito zebrał się na odwagę i spojrzał jej w twarz, to zobaczyłby, że w absolutnej ciszy strużki łez płynęły po grynszpanowych łuskach.

 

***

 

Musicie wiedzieć, że drakonici, choć pozbawieni skrzydeł, mieli w zanadrzu coś jeszcze. Każdy z nich dysponował Mocą. Odkrywał ją zazwyczaj w dzieciństwie, lecz był to proces o tyle żmudny, że taki sztubak nie miał bladego pojęcia, co tak naprawdę próbuje z siebie wydobyć. Dopóki nie poznałeś swojej Mocy, pozostawała dla ciebie wielką niewiadomą, niecierpliwie oczekiwaną niespodzianką, która mogła okazać się równie dobrze godnym pozazdroszczenia darem, jak i nędzną błahostką przywodzącą na myśl jarmarczne sztuczki, do której z zażenowaniem będziesz przyznawał się w towarzystwie. Ten bogaty, różnorodny repertuar Mocy od wieków inspirował mniej lub bardziej trzeźwych myślicieli do zagmatwanych deliberacji. Niektórzy wierzyli, że jakość Mocy miała coś wspólnego z moralnością, przyzwoitością, karmą i tym podobnymi bzdetami. Dyrdymały. Powiem wam jedno: w kwestii Mocy nie ma sprawiedliwości na tym świecie.

Należałoby atoli nadmienić, że Moc zawsze miała charakter pozytywny. Nawet najbardziej zatwardziałe drakonickie łachudry mogły poszczycić się jakąś dobroczynną siłą. Powszechnie znana jest anegdotyczna opowiastka, jakoby pod srogim spojrzeniem Xaina, wielokrotnego mordercy, miały rozkwitać kwiaty i zielenić się łąki.

Trudno stwierdzić, ile w tym prawdy, ale gdyby Ojciec Natura obdarzył mnie taką Mocą, to pewnie też zszedłbym na drogę zbrodni.

Tymczasem Tito i jego babcia, odbywszy wyczerpującą Poważną Rozmowę, grzali się w cieple kominka, pałaszując karobowe pyszności.

– Babciu, odwiedzimy dziś tatę? – wypalił nagle Amitiusz, nie odrywając wzroku od talerza.

Moc jego babci bynajmniej nie przypominała banalnej umiejętności Xaina. Uzyskując odpowiednio wysoki poziom koncentracji, mogła obserwować aktualne poczynania dowolnej żyjącej osoby na planecie. Dysponowała więc czymś w rodzaju unowocześnionego, podrasowanego modelu szklanej kuli. Tito uwielbiał ich rytuał, gdy późnym popołudniem siadywali w salonie, a oczy babci przyjmowały nieobecny wyraz, generując błyski pseudoświatła. Temperatura w pomieszczeniu spadała o dwanaście stopni (sam kiedyś zmierzyłem). Na służącej za ekran ścianie widział swojego ojca. Przez piętnaście minut miał wrażenie, że spędza z nim czas i uczestniczy w dalekich wojażach. Rozdzielczość pozostawiała wprawdzie wiele do życzenia, ale to nie przeszkadzało Amitiuszowi zatracać się w złudnej realności.

– Nie dzisiaj, mały – szepnęła staruszka. – Nie dzisiaj…

 

***

 

Tej nocy nie mogłem zasnąć. Dużo myślałem.

 

***

 

Ogólnie rzecz biorąc, Arael miał wiele zalet. Był krzepki i lubił podróżować. Dbał o zdrowie, zawsze starał się jak mógł o właściwe nawodnienie. Nader uczynny, nigdy nie wahał się pomóc, gdy jakaś drakonitka, młoda i upojona (szampańską zabawą) zaczynała mieć trudności natury lokomotorycznej i potrzebowała asysty w drodze powrotnej. Ba, jego ofiarność sięgała tak daleko, że, nie bacząc na trud własny, był gotów zostać w jej domu do rana, pilnując, coby się niebodze żadna krzywda nie przydarzyła.

Ale, ale! Nie myślcie, że był z niego znowuż taki anioł. Miał swoje słabostki (lecz któż takowych nie ma?). Trzeba przyznać, że lubował się w towarzystwie pań podejrzanej konduity. Całe szczęście, że był samotnikiem, bo Absolut jeden wie, jakich koleżków by sobie sprawił.

Ulice Betey-Locci nawet o tej porze tętniły życiem. W różnych jego przejawach (dodał narrator, wzdrygnąwszy się na widok tłustego szczura, który właśnie wbiegł pod nogi Araela).

Arael poczuł pragnienie. Zboczył więc w dobrze mu znaną ciemną uliczkę. Nie obawiał się drabów mogących w każdej chwili zmaterializować się w gęstym mroku i to bynajmniej nie dlatego, że sam był jednym z nich. Już parę lat temu osiągnął biegłość w starodrakonickiej sztuce walki Wung Arg Loo (zdecydowanie częściej używano skrótu WAL). Chociaż, gdyby miał być szczery, to jego ulubionymi zagraniami pozostawały stary dobry prawy sierpowy i kopniak z półobrotu. Zawsze na miejscu, zawsze adekwatne do sytuacji.

Po pięciu minutach był już w szynku. Trudno nazwać Araela melomanem, ale bliżej nieokreślona kocia muzyka już na wstępie zgwałciła jego uszy. Podszedł do szynkwasu i bezpardonowo usadził się naprzeciw wycierającego kufle karczmarza. Zamówił „to, co zwykle”.

Ukradkiem rozejrzał się po obskurnej izbie. Czekał. 

A gdy do karczmy wszedł pierwszy skrzydlaty jegomość, Arael już wiedział, że tego wieczoru poleje się krew.

 

***

 

Rankiem Tito ruszył do szkoły, rzucając na boki nerwowe spojrzenia. Do rozpoczęcia zajęć zostało jeszcze kilka minut. Na końcu holu przyuważył Nowego. Podszedł bliżej.

– Czołem!

Odpowiedziała mu wroga, pełna niechęci cisza.

– Angus, słuchaj – zaczął, nie dając się zbić z tropu. Nowy podniósł wzrok i spojrzał na niego spode łba, podejrzliwie. Po raz pierwszy w tej szkole ktoś zwrócił się do niego po imieniu. Już niemal zapomniał, że jakiekolwiek ma. – Musimy poważnie porozmawiać.

Nadszedł czas, by przejąć schedę po przodku. Krew nie woda.

Nieprawdaż?

 

***

 

– …nie zasłużyłeś – usłyszał jeszcze.

Leżał bezwładnie. Wkrótce wydał ostatnie tchnienie.

 

***

 

Angusa odnaleziono kilka dni później. W przydrożnym rowie.

Koniec

Komentarze

Spodobało mi się opowiadanie o drakonitach i ich przeszłości, ale szkoda, że czasy współczesne zostały tylko lekko muśnięte, ledwie wspomniane. Szkoda też, że wątek rewolucjonistów skończył się na śmierci przywódcy, bo nie ukrywam, że pozostała ciekawość dalszych losów pozostałych buntowników. Nie ukrywam też, że brakło mi opisania ich działalności – owszem, spiskowali i wiem dlaczego, ale nie wiem, na czym to spiskowanie polegało.  

Brakło mi też jakiejkolwiek wzmianki o rodzicach Amitiusza – skoro wychowywała go babcia, a chłopiec nie znał matki ni ojca, musiało wydarzyć się coś, co spowodowało taki stan rzeczy. W tej sytuacji nie bardzo rozumiem, czemu służy akapit poświęcony Araelowi.

Dramatyczne zakończenie, moim zdaniem, nastąpiło zbyt szybko.

Wykonanie pozostawia nieco do życzenia. Mam nadzieję, że poprawisz usterki, bo chciałabym móc kliknąć Bibliotekę.

 

że po 25 la­tach spę­dzo­nych w szko­le… ―> …że po dwudziestu pięciu la­tach spę­dzo­nych w szko­le

Liczebniki zapisujemy słownie. Ten błąd pojawia się w opowiadaniu wielokrotnie.

 

Przede mną jesz­cze 5 klas, mu­sia­łeś jakoś ubar­wiać sobie… ―> Piszesz w pierwszej osobie, więc: Przede mną jesz­cze pięć klas, mu­sia­łem jakoś ubar­wiać sobie

 

Czas biegł z za­wrot­ną pręd­ko­ścią le­niw­ca. Po­grą­żo­ne­go w głę­bo­kim śnie. ―> Raczej: Czas biegł z za­wrot­ną pręd­ko­ścią le­niw­ca, po­grą­żo­ne­go w głę­bo­kim śnie.

 

ostat­nia ucznio­wie wdra­ża­li w życie… ―> Literówka.

 

Te uro­czą scen­kę ro­dza­jo­wą… ―> Literówka.

 

Bez­piecz­na od­le­głość od epi­cen­trum wy­da­rzeń… ―> Bez­piecz­na od­le­głość od cen­trum wy­da­rzeń

Za SJP PWN: epicentrum «miejsce na powierzchni Ziemi leżące bezpośrednio nad ogniskiem trzęsienia ziemi»

 

– Co masz na myśli, bab­ciu? – nawet nie za­uwa­ży­łem, kiedy z moich ust wy­rwa­ło się to ba­nal­ne py­ta­nie. ―> – Co masz na myśli, bab­ciu? – Nawet nie za­uwa­ży­łem, kiedy z moich ust wy­rwa­ło się to ba­nal­ne py­ta­nie.

Tu znajdziesz wskazówki, jak poprawnie zapisywać dialogi: http://www.forum.artefakty.pl/page/zapis-dialogow

 

Spoj­rza­łem nie­śmia­ło na jej pełną sku­pie­nia twarz, od­na­la­złem pełne po­wa­gi wej­rze­nie. ―> Czy to celowe powtórzenie?

 

Mia­łem prze­moż­ną chęć za­nur­ko­wać w tej ot­chła­ni… ―> Mia­łem prze­moż­ną chęć za­nur­ko­wać w tę ot­chła­ń

 

– Wła­ści­wie to uczy­li­śmy się o tym tro­chę w 23. kla­sie… ―> – Wła­ści­wie to uczy­li­śmy się o tym tro­chę w dwudziestej trzeciej kla­sie

Liczebniki zapisujemy słownie, zwłaszcza w dialogach.

 

– Wszyst­ko zmie­ni­ło się w 526 r. e.d. ―> Liczebniki w dialogach zapisujemy słownie, nie używamy skrótów.

 

Wy­da­no 30-stro­ni­co­wy ko­deks lot­ni­czy. ―> Wy­da­no trzydziestostronicowy ko­deks lot­ni­czy.

 

gdyby ten ko­deks nie za­czął się roz­ra­stać do ja­kichś gar­gan­tu­icz­nych roz­mia­rów. ―> Kodeks może być obszerny, ale nie będzie rubaszny i żarłoczny.

Za SJP PWN: gargantuiczny «rubaszny, nadnaturalnie wielki i niezwykle żarłoczny»

 

500? – mu­sia­łem do­py­tać, nie­do­wie­rza­jąc wła­snym uszom. ―> Pięćset? – mu­sia­łem do­py­tać, nie ­do­wie­rza­jąc wła­snym uszom.

 

„Wy­cho­wa­li­śmy”? ―> „Wy­cho­wa­li­śmy?”

 

bo gdy wspo­minam o dziad­ku… ―> …bo gdy wspo­minam dziad­ka

 

jej obec­ność w tym po­ko­ju ogra­ni­cza się w tym mo­men­cie… ―> Nie brzmi to najlepiej.

 

Młod­szy spo­glą­dał z wy­raź­nym ab­sma­kiem na kro­pel­ki krwi po­kry­wa­ją­ce rę­ka­wy sta­ran­nie wy­pra­so­wa­ne­go mun­du­ru. Znowu trza bę­dzie dać do pral­ni – mruk­nął do sie­bie z nie­za­do­wo­le­niem. ―> Skoro to wypowiedź, a nie myśl, winno być:

Młod­szy spo­glą­dał z wy­raź­nym ab­sma­kiem na kro­pel­ki krwi po­kry­wa­ją­ce rę­ka­wy sta­ran­nie wy­pra­so­wa­ne­go mun­du­ru.

Znowu trza bę­dzie dać do pral­ni – mruk­nął do sie­bie z nie­za­do­wo­le­niem.

 

mi­ja­jąc roz­ło­ży­ste świer­ki i mo­drze­wie… ―> Nie wydaje mi się, aby o świerkach czy modrzewiach można powiedzieć, że są drzewami rozłożystymi.

Proponuję: …mi­ja­jąc wysokie/ strzeliste świer­ki i mo­drze­wie

 

z nie­obec­nym wy­ra­zem szkli­stych oczu. ―> Coś szkliste jest jasne i przejrzyste, a mnie się zdaje, że piszesz o łzach powodujących zaszklenie się oczu, więc raczej: …z nie­obec­nym wy­ra­zem zaszklonych/ szklących się oczu.

 

Od­je­chał bez po­że­gna­nia, nie oglą­da­jąc się za sie­bie. ―> Masło maślane – czy mógł oglądać się przed siebie?

Proponuję: Od­je­chał bez po­że­gna­nia, nie patrząc za sie­bie. Lub: Od­je­chał bez po­że­gna­nia, nie oglą­da­jąc się.

 

od wie­ków in­spi­ro­wał mniej lub bar­dziej trzeź­wych my­śli­cie­li do za­gma­twa­nych kon­cy­pa­cji. ―> Wiem, co znaczy koncypować, ale czym jest koncypacja?

 

– … nie za­słu­ży­łeś – usły­szał jesz­cze. ―> Zbędna spacja po wielokropku.

Regulatorzy, po pierwsze ogromnie dziękuję za przeczytanie mojego opowiadania! Szczególnie biorąc pod uwagę jego długość. 

Po drugie – oj. Widząc mnogość niedociągnięć, zawstydzony anonim nie wie, gdzie oczy podziać. Opowiadanie zostało przeze mnie przeczytane kilka razy, naprawdę nie mam pojęcia, jakim cudem tyle błędów zostało pominiętych.

Po trzecie – poprawki właśnie zostały naniesione. Koncypacje (ach, anonim tutaj nieźle się zagalopował, najwyraźniej bardzo doskwierał mu brak tego rzeczownika) zamieniono na deliberacje. Jednak wciąż się waham przy “gargantuicznych rozmiarach”. Anonim, zafascynowany uroczym przymiotnikiem, szperał trochę i ostatecznie zasugerował się tymi przykładami: https://sjp.pwn.pl/doroszewski/gargantuiczny;5429527.html (szczególnie ten ostatni, gdzie wyraźnie brakuje żarłoczności i rubaszności, zostaje jedynie wielkość). 

I wreszcie po czwarte – widzę, że wielu rzeczy brakowało. I w sumie wcale się nie dziwię. Pewne luki wynikają z tego, że początkowo miał to być tylko fragment, rozbudowywany w przyszłości o kolejne przygody drakonitów, m.in. Ashrafa, Jutiasa, Ezry i właśnie Araela. Jednak potem anonim zrozumiał, że z różnych powodów nie będzie kontynuował opowieści i zdecydował się na krótszą formę. Anonim bał się nadmiernie rozbudowywać wątek spiskowania w obawie przed zanudzeniem czytelnika na śmierć (tekst i tak już, niestety, wyszedł długi). Z podobnych powodów niektóre sprawy zostały streszczone lub pominięte – silny, prawie paniczny lęk przed dłużyznami ;) Czasami trudno zachować równowagę. Już i tak mam wrażenie, że opowieść babci wyszła mi zanadto rozwlekła.

W opowiadaniu postać Araela, ojca Amitiusza, miała silnie kontrastować z Salvadorem, uwypuklić różnice między przodkami małego Tito. Pokazać, że mimo bliskiego pokrewieństwa, praktycznie nic ich nie łączy. To do Araela tak naprawdę odnosiły się słowa babci: ”Co to by była za ironia losu, gdybyś upodobnił się do tych, z którymi całe życie walczył twój dziadek?”. Arael nie znał swojego taty, wychowywał się w innych czasach (nasilone represje po rewolucji), prawdopodobnie został silnie zindoktrynowany. Niestety, w niczym nie przypominał swojego szlachetnego ojca. Fragment pojawił się w nawiązaniu do wzmianki o mocy, jaką ma babcia.

W pierwotnej wersji mama Amitiusza zmarła, a po jej śmierci Arael, nie chcąc brać na siebie odpowiedzialności, powierzył syna swojej matce i wyjechał. Chłopiec był wtedy zbyt mały, nie zapamiętać matkę. Ojca “znał” tylko z wizji babci. Nie zaszkodziłoby o tym wspomnieć.

Regulatorzy, napisałaś, że “wykonanie pozostawia nieco do życzenia” – czy miałaś na myśli “tylko” wypunktowane błędy, czy także sam styl? Jeżeli to drugie, to chętnie usłyszę słowa krytyki ;) 

Anonimowi bardzo zależało na tym, by bohaterowie nie byli zbyt “papierowi” i aby zwyczajnie tego biednego czytelnika nie zanudzić ;)

Mam też nadzieję, że samo zakończenie nie wyszło sztuczne – staram się podkreślać niepokojące poglądy Tita, jego brak empatii wobec Nowego i to, że już wcześniej sprawiał problemy (chociaż babcia, jak to babcia, chciała widzieć w nim ukochanego wnuczka). 

 

Cieszę się, Anonimie, że mogłam pomóc i że uznałeś uwagi za przydatne. ;)

 

Jed­nak wciąż się waham przy “gar­gan­tu­icz­nych roz­mia­rach”.

Jeśli masz na myśli gargantuiczne rozmiary, zostaw je. W końcu kodeks rozrósł się niepomiernie i był bardzo opasły.

 

…widzę, że wielu rze­czy bra­ko­wa­ło. I w sumie wcale się nie dzi­wię.

I ja teraz też to rozumiem. Bo skoro opowieść była planowana na znacznie dłuższą, a potem postanowiłeś ja zreorganizować i opublikować okrojoną wersję, to powyłaziły różne braki. Może dla Ciebie mniej zauważalne, bo całą historię masz w głowie, ale mnie zdecydowanie czegoś brakowało.

Proponuję jednak, abyś poczekał na opinię innych czytelników, dowiedz się jak oni odbiorą opowiadanie.

 

Re­gu­la­to­rzy, na­pi­sa­łaś, że “wy­ko­na­nie po­zo­sta­wia nieco do ży­cze­nia” – czy mia­łaś na myśli “tylko” wy­punk­to­wa­ne błędy, czy także sam styl? Je­że­li to dru­gie, to chęt­nie usły­szę słowa kry­ty­ki ;) 

Anonimie, owszem, miałam na myśli wymienione błędy i usterki, ale poza tym, o czym nie wspomniałam w pierwszy komentarzu, przydałoby się, abyś przyjrzał się interpunkcji, bo, niestety, doskonała nie jest.

Co do stylu – nie umiem nic powiedzieć. Trudno ocenić styl kogoś, po lekturze jednego opowiadania, które nawet w Twojej opinii nie jest doskonałe.

 

Ano­ni­mo­wi bar­dzo za­le­ża­ło na tym, by bo­ha­te­ro­wie nie byli zbyt “pa­pie­ro­wi” i aby zwy­czaj­nie tego bied­ne­go czy­tel­ni­ka nie za­nu­dzić ;)

Mnie nie zanudziłeś, ale nie zaszkodziłoby, abyś w postaci tchnął nieco więcej życia. Jednak tu też radzę poczekać na opinie innych czytelników.

 

Mam też na­dzie­ję, że samo za­koń­cze­nie nie wy­szło sztucz­ne…

Owszem, moim zdaniem takie trochę wyszło – ledwie sugeruje zmianę przekonań młodego bohatera i jest zbyt nagłe, wręcz urwane.

 

Mam wrażenie, Anonimie, że może Cię zainteresować ten wątek: http://www.fantastyka.pl/loza/17

Dziękuję za przyznany punkt, dalsze uwagi i link – z pewnością mi się przyda! :) 

Bardzo proszę, Anonimie. ;)

Jak widać, kliknąłem bibliotekę, ale przyznam, że tylko i wyłącznie ze względu na sprawność językową i warsztatową. Oraz niegłupi pomysł, pod warunkiem, że go dobrze zrozumiałem.

Historia jest mało zabawna (mimo, że chyba o żart z czytelnika tu chodzi), rzekłbym nawet bardzo smutna, a osadzenie jej w świecie ludzi-smoków i humorystyczny wstęp o powrocie babci z wywiadówki, zmylił mnie na początku i serio myślałem, żeby to kolejny tekst na konkurs Finkli. Opowiadanie zawiera jednak również fragmenty okrutne, nawiązujące wprost do Nowego Testamentu i to w całkiem poważnych kwestiach. Tutaj już zabawnie nie jest.

Natomiast kompozycyjnie, konstrukcyjne i narracyjnie opowiadanie jest moim zdaniem zepsute. Po co te zmiany punktu widzenia? Po co zamiany narratora i pierwszoosobowe wstawki, po co zmiany narracji, w jakiej bohaterowie przedstawiają wydarzenia? Czemu to służy? Ja się w tym gubiłem i poważnie męczyłem w trakcie lektury.

Podobnie męczący okazał się z czasem styl i język tych narracji. Jest bogaty, zawiły, pełen porównań i przenośni. Ale co za dużo to niezdrowo. Kolorystyczne, barwne i wyszukane (często przesadzone i jakby dodane na siłę) opisy każdej niemal czynności wykonywanej przez bohaterów naprawdę nużą i spowalniają fabułę, która do wartkich przecież nie należy.

Spora część istotnych wydarzeń dzieje się w opowieściach babci, dlatego niezrozumiałe wydaje mi się wskakiwanie w czas rzeczywisty tychże wydarzeń na małe, nieznaczące chwile. Wywołuje to jedynie chaos i szarpie akcję. Czytelnik potrzebuje chwili, by zorientować się, kto opowiada, kiedy i gdzie się znajduje.

Sam pomysł. Hmm. Ja to odebrałem jako próbę żartu z czytelnika, oszukania go, zaskoczenia puentą finalnie ukrytą w niedopowiedzeniu. Myślimy, że dziadkiem Tito jest bohater, idealista, męczennik, i zgodnie z zamysłem Autora odczytujemy wymowny tytuł w taki sposób, że w finale spodziewamy się podobnej podstawy u Tito. Oczekujemy, że stanie w obronie Nowego. Jednak gdy okazuje się, że dziadkiem jest smoczy Judasz, nasz bohater, zgodnie z zasadą przedstawianą w tytule, gnębi i zdradza Nowego.

Nie wnikam kto umiera na końcu w scenie "obok" Nowego/Angusa? Chyba zamęczonych dziadek Tito, ale przyznam, że już nieco znużony językowymi popisami i zagubiony w niejasno prowadzonej fabule straciłem skupienie i koncentrację.

Na koniec pytanie o świat. Czy dla takiego "żartu" i historii konieczne było tworzenie tak skomplikowanego świata ludzi smoków/drakonitów? Jak się mają te ich wszystkie ludzkie cechy, a nawet jazda konno, herbatki itd. wobec wspominanej, odległej przeszłości tego świata? I to zdaje się całkiem człowieczej, z całkiem ludzkim postaciami historycznymi? Czy drakonici to następcy ludzkości? A może zmutowani ludzie? 

Jednak nadal szwankuje mi światotwórstwo. Jak się ma np. ta jazda konna do "rozdzielczości obrazu"? Jaki to świat? Jaka epoka? WTF?

Ten miks czasów, światów, elementów, kultur, techniki z różnych epok, odniesień historycznych, wydaje się aż nazbyt karkołomny i niespójny. A mam wrażenie, że jest on stworzony wyłącznie dla dodania elementu fantastycznego i… skrzydeł, które oprawcy mogliby wyrywać bohaterom. Cała reszta, razem z lataniem to tylko przenośnia i historię można spokojnie konwertować na zwykłych ludzi.

Także kompozycyjnie widzę tu jeden poważny zgrzyt. Nagle i bez zapowiedzi wrzucasz pod koniec jakieś extra moce drakonitów, babcia z Tito zagląda dzięki takiej mocy do syna a jego ojca, a ja, przyznam szczerze, spodziewałem się w tamtej chwili, że okaże się, iż drakonici, niczym jakieś żaby, potrafią zmienić płeć i to babcia jest… dziadkiem. Sam przyznasz, Anonimie, że nieźle byłem zagubiony!

Czy zatem żart się udał? Chyba nie. Za dużo tu wysilonych opisów i wątków jak na jeden przewrotny dowcip o paskudnej spuściźnie Judasza, która determinuje go (chociaż nie wiem czemu, Tito nie myśli samodzielnie?) do podłego zachowania w finale.

Jeśli zrozumiałem intencje Autora.

Jak jednak widać dałem klika. Bo widać warsztat (wsparty trochę łapanką Reg), widać niezłe pióro, widać inteligencję Autora (nie tylko w wyjściowym pomyśle). Niestety, tekst ciągną w dół ciężki styl oraz przeładowana i przekombinowana fabuła do paru z narracją.

Edit. Zmieniłem nieco komentarz, bom myślał w swej głupocie, że czytam tekst na konkurs humorystyczny.

Hmmm. Jest interesujący świat, jakaś rasa, ni to smocza, ni to ludzka. To na plus.

Ale. Widać również fragmentaryczność tekstu. Postacie wyskakują ni stąd, ni zowąd, te supermoce też do niczego niepotrzebne. Może te wątki miały okazać się przydatne później.

Zakaz latania. Wygląda na typowy element dystopii i totalitaryzmu. Ale czy to miałoby szansę przejść? Jeśli skrzydła stanowią normalną część organizmu, to dlaczego ograniczać jej używanie? To trochę tak, jakby nasi politycy próbowali zakazać używania lewej ręki. Nie sądzę, żeby projekt tak głupi miał jakieś szanse.

Zmiany narratora wydawały mi się dziwne. Raz pierwszoosobowy, czasami trzecioosobowy. Dlaczego tak?

Aha, jeszcze skrzydła. Raptem dwa pokolenia temu skrzydła były czymś normalnym, a teraz już stanowią ewenement?

I w sumie nie wiadomo, czyim dzieckiem jest Tito. Jak długo trwa ciąża tego gatunku? Ja nie mam pojęcia.

Dobrze mi się czytało :)

Nowa Fantastyka