Gdzieś w Bieszczadach
Kobietę słyszał już z odległości stu metrów i z irytacją zastanawiał się, dlaczego wszystkie baby, które znajdą się w zasięgu jego słuchu, muszą dysponować wysokimi piskliwymi głosami.
Łup, łup, łup, ktoś załomotał do drzwi jego chaty. Widar najchętniej zignorowałby natrętów, ale z doświadczenia wiedział, że nie przestaną się tłuc, dopóki ich nie wpuści.
– W-wejść! – zawołał.
Wysoki, szpakowaty mężczyzna i drobna kobieta w szpilkach przekroczyli próg domostwa. Widar spojrzał z niedowierzeniem. Szpilki?! W górach!
– Wiedzim Vikander i wiedźma Madzenta, z polecenia Ministerstwa Magii, Religii i Innych Spraw Nadprzyrodzonych.
Arogancja w głosie mężczyzny nieznacznie podniosła Widarowi ciśnienie. Jednocześnie słowo wiedzim jakoś nieprzyjemnie zazgrzytało mu w uchu. Nie pasowało do liściastoszeleszczącego języka, brzmiało, jakby ktoś przejechał paznokciem po szkle. Aż się wzdrygnął.
– W-wiedzim – powtórzył z odrazą.
– No tak, nazwę, która sama się nasuwa, blokują nam prawa autorskie. Właśnie ruszył proces – odpowiedział automatycznie Vikander.
Zaraz jednak pomyślał, że nie powinien się tłumaczyć byle jąkale. Chrząknął niezadowolony.
– O m-ministerstwie też p-pierwsze słyszę – dodał bóg.
– No, wiesz, stary, jak w Harrym Potterze, wszystko tajne, objawiamy się tylko każdemu nowemu premierowi – wyjaśniła kobieta i zaniosła się piskliwym chichotem.
Ciśnienie Widara znowu podskoczyło, czuł coraz większy dopływ adrenaliny, ale informacje przyniesione przez posłańców były tak absurdalne, że wciąż nie potrafił się porządnie wkurzyć.
– Ministerstwo jest niezadowolone z pańskiej akcji uciszania ludzi. Decyzją ministerstwa pańska bezprawna operacja zostaje przerwana w trybie natychmiastowym, a pan zesłany do Workuty – perorował przybysz.
– Słowem masz przechlapane, stary. Ale to i tak lepiej niż walkirie, bo one idą do piachu – zapiszczała z uciechą Madzenta.
Widar wbił zdumione spojrzenie w dwójkę śmiertelników. Z jego ciałem działo się coś dziwnego, acz przyjemnego, drżał, a jednocześnie miał wrażenie, że jest lekki jak motylek. Poczuł, że musi wziąć głęboki oddech, zrobił to i… Nagle wbuchnął gromkim śmiechem. Śmiał się po raz pierwszy w swym ponad tysiącletnim życiu. A kiedy zaczął, nie potrafił przestać. Rechotał, kwiczał, chichotał, rżał, po twarzy płynęły mu łzy, posmarkał się, walił pięściami w podłokietniki fotela, na którym siedział. Rozbolał go brzuch (choć był to ból przyjemny), więc zgiął się wpół. Myślał, że zaraz pęknie, spadł z siedzenia i turlał się po podłodze. Wciąż nie do końca rozumiał, co się z nim dzieje.
Okoliczna przyroda, nieprzyzwyczajona do takich ekscesów, zamarła w zdumieniu. Zaciekawione jaskółki i kosy podlatywały do okna, żeby zobaczyć, co się dzieje, zbudzona sowa pohukiwała w takt widarowego rechotu, wiatr wtórował jej gwiżdżąc w dachówkach, dołączył do nich dzik, rytmicznie pochrząkując. Ptaki na chwilę zamilkły, wsłuchując się w tę melodię, a potem dołączyły do chóru.
Wiedzim i wiedźma lekko zdumieni przyglądali się tarzającemu po podłodze bóstwu. Zwykle ich pojawienie się powodowało u delikwentów wybuch paniki, łzy żalu i skruchy oraz błagania o litość. Ale coś takiego?! Niby łzy były, ale raczej nie z rozpaczy. Zniesmaczona Madzenta postanowiła zakończyć tę szopkę i wysłać bóstwo do nieco zmrożonego świętego gaju w Workucie. Już otwierała usta, by wypowiedzieć zaklęcie, gdy Widar – nie przestając chichotać – machnął ręką i Madzenta poczuła, że ma sklejone usta. Dla wiecznie nawijającej kobiety była to tortura nie do zniesienia. Vikander przezornie milczał. Rozumiał, że coś jest mocno nie tak i rozważał arcyważną kwestię: czy Auradione go podpuściła, czy też sama miała niepełne informacje.
Widar uspokoił się dopiero, gdy dopadła go czkawka. Otarł ostatnie łzy z oczu, wydmuchał nos i zasiadł na powrót w fotelu. Czuł się cudownie, jak nigdy dotąd. Lekki, szczęśliwy i pewny siebie.
– To co wam, hip, o mnie, hip, powiedzieli? – zapytał, walcząc z czkawką.
Madzenta bardzo chciała się odezwać, ale wciąż miała zapieczętowane usta.
– Bóg ciszy. Stworzyli go i kazali mu milczeć – zacytował niepewnie Vikander, rysując w powietrzu cudzysłów.
– Zemsty – skorygował spokojnie Widar.
Oczy wiedźmy rozszerzyły się ze strachu.
– O, kurwa – szepnął nabożnie Vikander.
– Ale wiecie co, pójdę dobrowolnie na wygnanie, jeśli uda wam się pozabijać walkirie.
– Ależ nie ma takiej potrzeby. Zapewne nastąpiła jakaś pomyłka. No, rozumie pan, ta cholerna biurokracja – Vikander powoli wycofywał się w stronę drzwi. – Madzento, moja droga, wychodzimy – zawołał do kobiety, która stała jak słup soli.
Widar podniósł się z fotela i podszedł do niego.
– Nalegam. Przecież nie mogę pozwolić, żeby przełożeni was ukarali – powiedział z naciskiem, trochę zdziwiony własną elokwencją.
Złapał wiedzima za ramię, obrócił i kopniakiem wysłał w podróż, na skróty przez inny wymiar. To samo spotkało Madzentę.
Walhalla
Wiadomość od Widara dotarła dosłownie ułamek sekundy przed urzędasami. Gudr właśnie ją odczytywała, gdy wrota sali biesiadnej rozwarły się gwałtownie i dwójka ludzi wślizgnęła się na tyłkach do środka. Wyhamowali przed walkirią.
– Uwagaaa! – ryknęła Gudr, przekrzykując hałasujących wojowników. – Tych dwoje przybyło, by nas zabić!
Na sali zapanowała cisza.
„Kurwa, była mowa o walkiriach w bieli, a nie o pieprzonych wikingach” – pomyślał Vikander, gramoląc się z podłogi.
Brodaci mężczyźni zbliżali się do niego z mieczami w dłoniach. Wiedział, że ma przesrane, ale postanowił, że drogo sprzeda swoje życie. Chwycił leżący na stole rożen i strząsnął z niego ostatniego kurczaka. Oręż ten nie nadawał się do niczego innego poza puntami, stanął więc w posta breve, gardzie sugerowanej przez mistrza Fiore i czekał. Wikingowie ruszyli z wrzaskiem. Vikander wbił szpikulec w brzuch pierwszego, zdążył go nawet wyjąć, ale nic więcej zdziałać nie zdołał, bo rzucony przez jednego z wojowników topór wbił mu się w czaszkę. Wikingowie wrócili do picia, trochę zawiedzeni, że już po wszystkim. Tylko właściciel topora przez chwilę szarpał za trzonek, próbując wydobyć broń.
– Twardy miał łeb, skurczybyk – skwitował, gdy mu się wreszcie udało.
– A co z nią? – zapytała Hlokk, wskazując na Madzentę.
Wiedźma siedziała na podłodze, zbyt ciasna spódniczka podjechała jej do góry, odsłaniając majteczki w kropeczki. Patrzyła ze zgrozą i łzami w oczach na martwego Vikandera.
– Dobrze by było dowiedzieć się, o co właściwie chodzi – zauważyła Gudr.
– No – zgodziła się Olrun. – Gadaj! – ryknęła na więźnia.
Dopiero po dłuższej chwili, gdy Madzenta straciła już sporo włosów, walkirie zorientowały się, że kobieta ma zapieczętowane usta. Zdjęły czar.
– Iiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiii! – rozdarła się piskliwie Madzenta.
Niczego, poza wibrującym wrzaskiem, nie udało się z niej wyciągnąć. W końcu zmęczone wojowniczki, odesłały ją do domu.
Kiedy jazgoczące babsko znikło, walkirie podeszły do Vikandera, któraś kopnęła go w bok. Wiedzim jęknął, podniósł się do pozycji siedzącej i rozejrzał zdumiony.
– To ja nie umarłem? – zapytał, macając się po głowie. Rany nie było.
– Hmm, właściwie to tak, ale padłeś w walce, więc… Witaj w Walhalli – odparła Olrun.
Vikander westchnął i pomyślał, że w gruncie rzeczy nie jest źle. Mógł trafić gorzej, na przykład do chrześcijańskiego piekła.
– Hlokk ma najmniej ludzi, więc będziesz w jej drużynie – zarządziła Gudr.
– Potrafisz chyba zrobić komuś z dupy jesień średniowiecza? – zakpiła nowa szefowa wiedzima.
Warszawa
Telefon na biurku Auradione rozdzwonił się wściekle.
– Tak – rzuciła beztrosko do słuchawki.
Twarz posępniała jej z każdym słowem rozmówcy, zmarszczyła brwi i klęła cicho.
– No dobrze – powiedziała na koniec. – Przyprowadźcie ją tu. Tylko sprawdźcie, czy nie ma broni i załóżcie jej jakąś magiczną blokadę. Ma całkiem spore umiejętności, szczególnie, gdy się wkurzy – rozkazała i rozłączyła się.
Kilka minut później dwóch rosłych ochroniarzy wprowadziło do gabinetu Madzentę. Wiedźma wyglądała okropnie: ktoś wyrwał jej kilka garści włosów, miała śliwę pod okiem, poszarpane i brudne ciuchy i złamany obcas.
– Ty suko! Ty pieprzona dziwko! Zabiłaś go! – wrzeszczała, usiłując się wyrwać strażnikom.
Auradione podeszła do barku, wyjęła butelkę piołunówki, sięgnęła po kieliszek, zawahała się i wzięła szklankę do whisky.
– Masz, pij. – Podała Madzencie alkohol.
Ochroniarz uwolnił rękę wiedźmy, a ta porwała szklankę i wypiła duszkiem zawartość. Skrzywiła się, zakaszlała i wyciągnęła naczynie po dolewkę.
– Posadźcie ją – nakazała Auradione, gdy Madzenta wyżłopała trzeciego drinka – i możecie iść.
– Ale… – próbował protestować ochroniarz.
– Poradzę sobie. – Zbyła go machnięciem ręki.
Alkohol podziałał, zamiast się wkurzać, wiedźma beczała.
– Zabiłaś go, a ja go ko-chlip-chałam – łkała.
– Posłuchaj, zlecenie przyszło z samej cholernej góry, od ludzkiego premiera, który poprosił naszego ministra o pomoc. Dostałam na biurko teczkę sprawy i przekazałam wam wszystko, co w niej było.
– Nie sprawdziłaś, a wiesz, że minister to debil – mruknęła żałośnie Madzenta.
– Ano nie sprawdziłam, mój błąd. Ale do głowy mi nie przyszło, że ten idiota wpakuje nas w takie gówno – przyznała zawstydzona Auradione. – Szkoda chłopa, fajny był – dodała.
Przez chwile obie milczały.
– Co się teraz stanie? – spytała wiedźma.
– Będziemy zwlekać, aż wszystko przyschnie i zostanie zapomniane. Wygląda na to, że za ciency jesteśmy, żeby coś zrobić – odparła Auradione i wzruszyła ramionami. – A ciebie trzeba doprowadzić do porządku. Potem pójdziemy się napić, zafundujemy sobie słodkie drinki z parasolkami – dodała.
Trzy godziny później obie kobiety opuściły ministerstwo, do najlepszej w stolicy knajpki miały zaledwie trzysta metrów i postanowiły zrezygnować z auta. Madzenta nieźle się prezentowała w nowych ciuchach, zakupionych na koszt ministerstwa. Siniaka i ubytki w owłosieniu zamaskowała czarem. Nie uszły nawet stu kroków, gdy na pobliskim przystanku autobusowym zaczęła się jakaś awantura. Zirytowana staruszka wygrażała laską młodzieńcowi, który zbyt głośno słuchał muzyki metalowej, a dzieciak kpił z niej w najlepsze. Babcia klapnęła w końcu na ławeczkę i – nim ktoś zdążył się zorientować, co robi – chyżo zdjęła but, cisnęła nim w chłopaka i nieco niepewnie wyskrzeczała:
– Cicho, kurwa.
– O, nie – wystękała Madzenta.
W tej samej chwili niebo pociemniało, uformowało się na nim niewielkie tornado, które ruszyło w stronę przystanku. Na miejscu zmieniło się w gromadę facetów w rogatych hełmach pod dowództwem walkirii. Smartfon chłopaka wylądował na bruku i rozsypał się w drobny mak, dzieciak jęcząc, usiłował się zasłonić przed razami płazem miecza, a babcia zaśmiewała się z satysfakcją.
Jeden z wojowników wyróżniał się brakiem brody.
– O żeż, kurwa. To Vikander – wyszeptała Auradione.
Wiedzim też je dostrzegł, uśmiechnął się głupkowato i rozłożył ręce. Ta pantomima nie uszła uwagi Hlokk. Walkiria odwróciła się, zlustrowała je wzrokiem i najwyraźniej rozpoznała Madzentę, bo ruszyła w ich kierunku z obnażonym mieczem w dłoni. Kobiety nie były ciekawe, co ma im do powiedzenia. Rzuciły się do panicznej ucieczki, przeklinając w myślach idiotę, który wymyślił szpilki. Gonił je mściwy śmiech walkirii.