- Opowiadanie: Anonimowy bajkoholik - Nieznajomy

Nieznajomy

To moje pierwsze opowiadanie. Mam nadzieję usłyszeć słowa krytyki, które pozwolą poprawić mi to co poprawione zostać powinno. Bez zbędnych słów, życzę miłej lektury!

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Nieznajomy

– Szukam kogoś.

– Każdy z nas kogoś szuka. – odpowiedział mu Szukacz.

– Kobiety.

– Trzeba było mówić tak od razu. Teraz nasze poszukiwania zwęziły się mniej więcej do połowy populacji królestwa. Świetnie, świetnie! Po drugiej stronie ulicy jest świetny przybytek. I dziewczyny ładne i chorób nie noszą, więc nie marnuj mojego czasu…

– Czarodziejki. – odparł Nieznajomy.

Dzień był ciepły, chociaż pochmurny. Na zewnątrz karczmy padało, a słońce chowało swój blask przed światem za chmurami. W środku karczmy było ciepło.

A jednak w ciągu ułamka sekundy Szukaczowi zrobiło się zimno.

Nagle dostrzegł poważny wyraz twarzy nieznajomego, na który wcześniej nie zwrócił uwagi. Nagle zobaczył dziki i bez względny wzrok, który spoglądał na niego spod kaptura.

Miał ochotę uciec, wybiec z karczmy i biec przed siebie póki nie ugną się pod nim kolana. Wiedział że nie powinien sobie pozwalać na żarty albo oszustwa wobec tego nieznajomego.

Po krótkiej chwili ciszy Szukacz sięgnął w głąb koszuli, którą miał na sobie i wyciągnął naszyjnik. Nieznajomy dojrzał że na końcu naszyjnika znajduje się Fatum. Znak ochronny czarodziejek. Miał immunitet.

Medalion przedstawiał trzy okręgi zamknięte w sobie, a w środku nich znajdowało się dziewięć drobnych kulek połączonych z najmniejszym okręgiem cienką linią. W środku znajdowała się kula, która unosiła się wbrew prawom fizyki. Medalion był niewielki. Jego szczegóły robiły wrażenie. Nawet na nim.

Szukacz uniósł go w górę. Po chwili wypowiedział imiona dwojga bogów:

– Merkurior. Mermidor.

– Bez scen Szukacz. Wiem co oznacza ten medalion. – odrzekł Nieznajomy.

– Nie mogę doprowadzić cię do tej, której imienia nie znasz. Nieważne czy przyłożysz mi nóż do szyi i każesz działać. Mam immunitet. Nie muszę się bać takich jak ty. Takie są zasady.

Nieznajomy uśmiechnął się.

– Nie masz pojęcia z kim masz do czynienia. Zresztą nie ma to większego znaczenia. Jej imię to Aida.

– Kiedy chcesz wyruszyć?

– Dzisiaj. – odpowiedział nieznajomy.

– Hej, hej! Nie jestem w stanie wyruszać od razu. To tak nie działa. Potrzebuję zebrać informacje i odnowić kontakty. Co ty sobie wyobrażasz?

– Więc jutro. – mówiąc to, Nieznajomy zaczął szukać czegoś w kieszeni.

Szukacz dojrzał że jedna z jego rąk zamknięta była w żelaznym rękawie. Zgrabnym i przylegającym do powierzchni skóry. Nie pogrubiał mocno całej ręki i Szukacz był pewien, że nie krępował także jego ruchów.

– Muszę przejrzeć mapy, kupić wyżywienie i odpowiedni ekwipunek, sprawdzić szlaki i… – tak bardzo wczuł się w swój monolog, że nawet nie zauważył kiedy Nieznajomy wstał od stołu, a tym bardziej kiedy przed jego oczami, na stole, pojawił się gruby mieszek.

Nieznajomy powiedział na pożegnanie:

– Po jutrze, nieopodal północnej bramy. O brzasku. – mówiąc to Nieznajomy wyminął Szukacza i skierował się ku wyjściu z gospody. Szukacz został sam przy stoliku.

– Coś podać? – karczmarz nagle zainteresował się nim.

– P… Piwo. – dopiero teraz zorientował się że trzęsą mu się ręce. – Nie. Wódki.

Karczmarz odszedł od jego stolika.

– Kim on do cholery jest… I… I co się ze mną dzieje. – powiedział cicho sam do siebie.

Wziął dwa głębokie wdechy.

Po chwili, Karczmarz wrócił z jego zamówieniem. Szukacz wypił, zapłacił, schował mieszek, i wyszedł z karczmy.

Jeżeli chciał zdążyć na wyznaczony termin to musiał się poważnie pospieszyć i wziąć się w garść.

 

Nieznajomy skierował się ku bocznym ulicom. Deszcz skapywał po krawędziach jego płaszcza.

Skręcił pierwsza ulicą w lewo, później szedł długo prosto, później znów w lewo i znów prosto.

Całe spotkanie i tak poszło po jego myśli. Był prawie pewien że Szukacz będzie się bardziej stawiał i próbował przejmować kontrolę nad rozmową. Wiedział że tacy jak on zawsze ociągają się z wyruszeniem. A Nieznajomemu zależało na czasie. Był gotowy czekać kolejne cztery dni. Ale ani dnia więcej. A to że uda mu się wyruszyć znacznie szybciej… Cóż. Czasem szczęście jest po jego stronie. Potrzebował go, zwłaszcza teraz. Należało mu się po tym wszystkim czego doznał w ostatnim czasie. Miał dość i był już zmęczony życiem.

Ale obiecał sobie że nie spocznie póki nie dotrzyma obietnicy danej samemu sobie.

I wtedy zorientował się że ktoś go śledzi.

Cholera – pomyślał i przyspieszył kroku.

Ulica po skosie, przejście pod mostem, skręt w lewo, skręt w prawo, długo prosto i znów lewo.

I trafił w ślepy zaułek.

Nie znał miasta jeszcze tak dobrze jak powinien. Wiedział że powinien wykazać się profesjonalizmem i chodzić tak długo po mieście aż pozna każdą uliczkę. Wiedział że kiedyś od tego może zależeć jego życie.

Ale tym razem miał szczęście.

Napastnik wszedł w ślepą uliczkę chwilę po nim.

Jasna cholera, jak mogli mnie znaleźć tak szybko – zadręczał się w myślach.

Poprawił miecz znajdujący się na plecach, z przyzwyczajenia, a nie z realnej potrzeby ku temu.

I wtedy go dojrzał.

Obdarty mężczyzna z wyciągniętym nożem skierowanym w jego stronę. Ulżyło mu. To był zwykły pijaczyna.

Nieznajomy długo czekał na Szukacza w karczmie.

Pijak mógł zobaczyć go na samym początku, gdy wchodził i później po paru godzinach, gdy wychodził. Być może stwierdził, że będzie to okazja na łatwy zarobek.

Deszcz wciąż i wciąż skapywał z kaptura nieznajomego.

– Oddawaj mieszek jak chcesz stąd wyjść w jednym kawałku. – mocno dyszał, ale jednak nadążył za nim i w końcu go złapał.

Nieznajomy był pewny że gdyby nie ślepy zaułek to po kilku kolejnych skrętach zgubiłby go.

Ale tak się nie stało. Więc nie było sensu gdybać.

Nieznajomy zaczął powoli iść w stronę napastnika.

Szedł pewnym krokiem, a spod kaptura połyskiwały jego zielone oczy. Deszcz zaczął mocniej kropić.

Gdzieś daleko uderzył piorun.

– Hej! Co… Co ty robisz? Stój! – wypowiadając ostatnie słowo prawie krzyczał. Rabuś zamachnął się nożem z góry. Prawdopodobnie celował w klatkę piersiową lub szyję. Był nie doświadczony. Powinien dźgać, a nie ciąć. Chociaż tak naprawdę powinien szybko odskoczyć i zacząć uciekać, ale nie mógł wiedzieć z kim ma do czynienia.

Jego postawa ciała była naganna. Lewa noga wysunięta nieco za bardzo, ręka nie odpowiednio ustawiona, a kłykcie pobielały mu od siły z jaką zaciskał rękojeść noża.

Jednym szybkim ruchem Nieznajomy, dłonią w opancerzonym rękawie, chwycił ostrze. Jego wyraz twarzy pozostał obojętny, czego nie można było powiedzieć o napastniku.

Nieznajomy był od niego wyższy, chociaż nie należał do przesadnie wysokich.

Poczuł zapach alkoholu bijący od rabusia.

Mógł być niespełna świadomy tego co robił. Mógł potrzebować pieniędzy. Lub mógł po prostu chcieć się wyżyć na kimś. Nieważne.

Dla Nieznajomego nie miało to znaczenia. Nie mogło mieć.

Wolną ręką Pijaczyna spróbował uderzyć przeciwnika w twarz, ale gdy tylko się zamachnął poczuł tępy ból gdzieś w okolicach brody.

Zatoczył się do tyłu, a przed jego oczami pojawiły się mroczki.

Po chwili balansowania upadł i nie był w stanie się podnieść.

Nikt nie mógł tego zobaczyć, bo i nikogo już, poza rabusiem, w zaułku wtedy nie było.

Nieznajomy skierował się ku karczmie, której szyld głosił że jej nazwa to Noctum.

Dojście doń mogło zająć Nieznajomemu zaledwie kilka minut.

Zamiast tego zajęło kilkanaście.

Najpierw krążył ulicami w pobliżu, ale i także w oddali miejsca, gdzie najprawdopodobniej dalej leżał na wpół przytomny pijaczyna.

Był pewny, że jeśli ktoś go obserwuje, to w przyszłości skupi się na tej dzielnicy, a nie na tej do której właśnie się kierował.

Przeszedł krótkim przejściem pomiędzy domami i znalazł się na właściwej dzielnicy.

Z miejsca w którym się znajdował droga do karczmy była prosta, lecz on wolał ją znacznie skomplikować.

Nigdy by sobie nie wybaczył gdyby go odnaleźli.

Gdy wreszcie zobaczył szyld karczmy Noctum szybko zniknął w pobliskiej uliczce, wspiął się po kamiennej ścianie, tak jak to miał w zwyczaju i po wysokiej dachówce przeszedł pod samo okno dachowe, należące do jego pokoju i przez nie wszedł.

– Witaj Olgierdzie – powiedziała osoba znajdująca się w pokoju.

– Jakiś pijak śledził mnie, a później zaatakował w zaułku. Cholerny głupiec. Napędził mi stracha, byłem prawie pewien że to ktoś z Zakonu.

– Dziś nie wymienimy uprzejmości? – zapytał bez tony oburzenia w głosie drugi mężczyzna.

– Witaj Kronikarzu – odpowiedział Olgierd. – A jak minął Twój dzień?

– W porządku, dobrze że pytasz. Cały dzień siedziałem i przeglądałem księgi, ale nie udało mi się znaleźć niczego ciekawego. Dłużej nie będę kazał ci czekać. No już – ponaglił go – opowiadaj co ustaliłeś.

Tak więc Olgierd opowiedział o tym jak przebiegło spotkanie z Szukaczem oraz kiedy wyruszą na poszukiwanie Czarodziejki.

Kronikarz, pomimo że taką już miał pracę, bardzo lubił słuchać historii Olgierda. Twierdził że dzięki temu siedzenie dzień w dzień w zamkniętym pokoju staje się nie aż tak dużym wyzwaniem.

Dało się przyzwyczaić do dziennego stresu związanego z tym że są poszukiwani. Dało się przyzwyczaić do tego że Zakon źle im życzył. Dało się przyzwyczaić do tego że musieli się ukrywać i odzwyczaić od królewskiego życia.

Ale do nudy przyzwyczaić się nie dało.

Pokój w którym, byli był nie wielki, woleli wydawać jak najmniej pieniędzy jak tylko było to możliwe oraz zwracać na siebie jak najmniejszą uwagę. Cztery ściany, dwa łóżka, stołek i coś przypominające biurko oraz oczywiście okno dachowe. Podsumowując, pokój, biorąc pod uwagę aktualny stan rzeczy, był idealny dla nich dwojga.

Krzesło było zajęte przez Kronikarza, więc Olgierd oparł się o ramę łóżka i wpatrywał się w ruchliwe ulice. Widok z okna był niczego sobie. Rozległe ulice, nieliczne zakłady rzemieślnicze, wiele barów i targ, a daleko za murami miasta lasy i góry chociaż tych drugich Olgierd prawie nie dostrzegał.

– Więc wyruszacie za dwa dni. Szczerze mówiąc obstawiałem co najmniej trzy od dziś. Musiałeś nieźle podziałać na Szukacza. Ten drań od dawnych czasów zawsze próbował zagarnąć jak najwięcej czasu dla siebie. A przecież nie do tego został stworzony. Magiczne twory!

Bez Kronikarza Książę nigdy nie dał by sobie rady w sytuacji w jakiej się znalazł.

Olgierd nie znał Szukacza zanim Kronikarz nie wspomniał mu o nim krótko po ucieczce z królestwa.

Zapisujący od dawien dawna był nadwornym kronikarzem rodu Olgierda. Właściwie był odkąd Książę tylko pamiętał. Był z nim w dobrych relacjach od najmłodszych lat i to nie tylko dlatego że byli skazani na spędzanie ze sobą czasu. Młody Olgierd lubił przychodzić do krypt kronikarza i przeglądać zapisane księgi. Zarówno te zapisane przez niego jak i te mające innych autorów. Kronikarz był jego nauczycielem, nie tym związanym z fechtunkiem, rzecz jasna. Opowiadał młodemu Księciu o historii, o alchemii, o perswazji, o logice i o wielu innych ważnych naukach, rzeczach i umiejętnościach.

Wiedza to potęga – mawiał, gdy nieco znudzony Olgierd narzekał na przerabiany materiał – jej nadmiar nigdy ci nie zaszkodzi młody księciu.

Po tych słowach Olgierd zawsze czuł się zmotywowany do dalszej pracy.

Obydwoje mieli teraz wrażenie jakby tamte chwile miały miejsce przynajmniej wiek temu.

Olgierd cenił Kronikarza także jako swojego przyjaciela.

– Czasem tak się dzieje że stworzenia takie jak on nie tylko z wyglądu przypominają ludzi. – mówiąc to Olgierd uśmiechnął się smutno. – Nie wierze w to że sprawy potoczyły się aż tak źle. Tyle złego w tak krótkim czasie. Zmowa matki z Imperium, śmierć ojca, porwanie mojej siostry, a do tego jeszcze wszystkie tajemnice i obowiązki ojca, które spoczęły na mnie…

– Nie jesteśmy w stanie zapobiec temu co już się wydarzyło. Musimy patrzeć przed siebie i robić wszystko żeby na koniec móc być zadowolonym z efektu i podjętych decyzji. – odpowiedział Zapisujący, nieco odbiegając od tego o co chodziło Olgierdowi.

– Tak – odpowiedział bez większego przekonania – Masz rację.

– Co zrobisz gdy już ją odnajdziesz?

– Nie jestem głupcem, nie zapytam czy byłaby może skłonna mi pomóc z dobrego serca, zaoferuję jej współpracę i powiem o płynących z niej korzyści dla niej. Pokażę mój oręż i opowiem kawał interesującej historii. Na pewno uwierzy, tylko pytanie po której stronie stanie.

– Miejmy nadzieję że po właściwej. Twój oręż dawniej nazywano Imperios. To słowo oznacza nad ludzką potęgę. Istnieją podania na jego temat, ale wszystkie urywają się w pewnym momencie. Przepaść czasowa dzieląca je od momentu samych narodzin Twojego ojca jest wielka. Wiele kultów wyznawało przyjście Czarnego Pana, którego byliby armią. Podobno sam oręż ma duży wpływ na swojego właściciela. Ale to tylko nie potwierdzone pogłoski.

– Ojciec nigdy nie zdawał się być skryty. Nie mam pojęcia jakim cudem był w stanie ukryć przed wszystkimi swoją przeszłość, chociaż nawet teraz nie wiem jaka dokładnie ona była. A co do mojego miecza… Poczułem się znacznie inaczej, gdy ojciec podarował mi go na łożu śmierci. To co poczułem jest nie do opisania. Gdy ojciec wywarł na mnie przysięgę poczułem chłód na ciele i miałem wrażenie że poza tym pokojem nic więcej nie istniało. Każde wypowiedziane słowo przysięgi jakby wiązało się z moim sercem. To trudne do opisania.

– Z jej pomocą być może uda ci się odnaleźć artefakty o których opowiedział ci ojciec, a i być może uda ci się odnaleźć Przyrzeczonych. Zresztą sam ocenisz czym warto, a czym nie warto dzielić się z nią. Decyzja będzie należeć do ciebie, ale pamiętaj że odnalezienie innej Czarodziejki będzie prawie niemożliwe.

– Będę o tym pamiętał w chwili podejmowania decyzji.

Olgierd wbił wzrok przed siebie. Rozmyślał nad czymś przez dobre parę minut, aż wreszcie Kronikarz wyrwał go z transu słowami:

– Wierzę że dokonasz właściwej decyzji.

Olgierd szybko otrząsnął się i odpowiedział:

– Też mam taką nadzieję.

Po tym dialogu, bez słowa, Olgierd położył się na swojej pryczy, rozebrał do samej koszuli i spodni, i zasnął.

 

Dwa dni później o brzasku Olgierd czekał koło północnej bramy. Był oparty plecami o mur, ręce miał skrzyżowane na piersi, a twarz zakrywał kaptur z czarnego płaszcza. Minęło może kilka minut zanim zobaczył chudą i niskiego wzrostu postać Szukacza. Miał na sobie długie spodnie, do prawie połowy rozpiętą koszulę, a okryty był całkiem eleganckim płaszczem. Na plecach miał duży plecak. Ciemne kolory dominowały na jego ubiorze. Wyglądał prawie jak prawdziwy człowiek. Prawie.

– Jesteś o czasie – powiedział Olgierd gdy Szukacz był już na tyle blisko że mógł go usłyszeć.

– Nigdy się nie spóźniam na wyznaczone spotkanie. Czy to wyznaczone przeze mnie czy przez kogoś innego…

– To się u was ceni. Lubicie się posprzeczać i stawiać na swoim, ale jeśli ktoś wie jak z wami rozmawiać to nie macie dużego pola do popisu. – mówiąc to Olgierd odbił się od muru i podszedł do Szukacza. – Na czym stoimy?

– Cóż nie pozostawiłeś mi wiele czasu na rozeznanie się i na wybranie najlepszych możliwych tras, ale…

– Przestań – ukrócił monolog Szukacza i machnął ręką we władczy sposób. Niektórych nawyków trudno się od uczyć. – Przejdź do konkretów.

– Niech będzie – odparł niemalże bez emocji Szukacz. – Czeka nas długa droga. Najpierw pójdziemy wzdłuż rzeki Myrawy, później odbijemy na Otwarte Pola i dojdziemy nimi do Puszczy. Zapakowałem sporo prowiantu i wody, chociaż na początku łatwo będzie nam ją uzupełniać. Podróż powinna zająć około ośmiu dni, pod warunkiem że nie natrafimy na duże przeszkody i utrudnienia. – ostatnie słowo wypowiedział tak wolno jak tylko było to możliwe.

– Co rozumiesz przez utrudnienia?

– Czasy mamy nieciekawe. Nie daleko miast kręci się sporo bandytów. Gwardia zajęta jest walką z uzurpatorem. Dezerterzy potworzyli obozowiska nieopodal Puszczy. No i oczywiście smoki. – ostatnie słowo wypowiedział prawie że obojętnie.

– Oczywiście. Ostatnimi czasy przywykłem do nieznacznych utrudnień, więc jakoś mnie to nie dziwi. Jednak mimo tego wolałbym przetrwać podróż i dotrzeć do Czarodziejki w jednym kawałku.

– Przewidziałem to. – na jego twarz wpełzł okazały uśmiech.

Widząc że Szukacz wolał dłuższą chwilę po prostu stać i uśmiechać się głupio zamiast rozwinąć swoją wypowiedz, Olgierd zapytał:

– Mógłbyś powiedzieć coś więcej?

– Łowcy Smoków dzisiaj opuszczają miasto. Przez większą część drogi będą mogli nam towarzyszyć. Lub my im. Jak kto woli. Dopiero nieopodal Puszczy odbiją w swoją stronę, ku Jalios.

Łowcy smoków. – pomyślał Olgierd. – Zapatrzeni w siebie i liczący na poklask głupcy, trudzący się uganianiem za ogromnymi latającymi kreaturami. Świetnie. W najbliższym okresie usłyszę nie jedną „chwalebną” historię i opowieść na temat ich ostatnich dokonań i tego jaki to Bóg jest litościwy i wspaniałomyślny pozostawiając ich przy życiu i pozwalając wykonywać to co najlepiej umieją. Cóż, mam przynajmniej nadzieję że jest to lepsza opcja od śmierci.

– Niech więc będzie. – odpowiedział wreszcie Książę.

– No to wystarczy wkraść się w ich łaski. Są w karczmie za rogiem. Piją i korzystają z dobrodziejstw miasta ostatni raz przed ich długą podróżą do Zachodnich Królestw. Z tego co słyszałem nie powinni mieć nic przeciwko skromnemu towarzystwu dwóch, potrzebujących ich dżentelmenów. – znów pojawił się na jego ustach ten drwiący uśmieszek.

Teraz jeszcze do tego będę musiał się płaszczyć i zachowywać przy nich jak dworzanin albo szlachcic – pomyślał Olgierd – Świetnie. Po prostu kurwa świetnie.

 

– Dwa piwa i dwa kubki wódki. – Książę zagadnął do siedzącego za barem karczmarza. Tamten po chwili mierzenia Olgierda wzrokiem leniwie zaczął przygotowywać zamówienie.

– Biesiadują w rogu sali. Po naszej lewej. – powiedział Szukacz.

– Nie wyglądają na typową bandę łowców. Siedzą wyłącznie w swoim towarzystwie, a i do tego wyglądają na osoby zmęczone życiem i wszystkim co je otacza. Dziwne. Zapowiada się dość nietypowo.

– Cholera. Przypominają bardziej zbójów niż Powołanych. Wielu łowców w życiu widziałem i żaden z nich nie siedział by tak ponuro w barze przed wyruszeniem w podróż. Nie zważając na nic.

Barman podał dwa piwa i dwa duże kieliszki gorzały na stół przy którym usiedli. Zwyczaj mawiał że wypadało rozpocząć rozmowę z Łowcami Smoków od wzniesienia toastu ku chwale ich rzemiosła, więc bez zbędnego siedzenia, gdy tylko barman odszedł, Szukacz i Olgierd skierowali się ku stolikowi znajdującym się w rogu sali.

– Za Powołanych. – wypowiedział Szukacz, a Olgierd mu zawtórował, gdy tylko dosiedli się do piątki rosłych mężczyzn. Widząc że przywódca tamtych skinął wolno głową, kontynuował – Razem z druhem szukamy towarzyszy którzy w najbliższym czasie wyruszają w drogę i podróżować będą przez Otwarte Pole.

Nastała chwila ciszy. Olgierd dopiero teraz zauważył że cała piątka wcale nie była rosła, a jedynie jej część. Największy wydawał się być ich przywódca. Miał na sobie czarną zbroję bez hełmu. Siedział lekko zgarbiony i podpierał się rękami. Zimne niebieskie oczy i łysa głowa zdobiły jego twarz. Wyłącznie on wydawał się zainteresowany naszą dwójką. Pozostała czwórka grała w karty.

– Kim jesteście? – Zapytał przywódca.

– Kupcy – skłamał Szukacz – Zwą mnie John, a razem ze mną jest Samuel. Mój współpracownik.

Olgierd zmusił się do uśmiechu. Najszczerszego na jaki było go tylko stać.

– I powiadacie że dokąd zmierzacie?

– Ku Puszczy.

– Po co?

Olgierd od razu zrozumiał co miał na myśli Łowca. Po co dwóch kupców miałoby kierować się do Puszczy. Poza lasami i czającym się nie bezpieczeństwem nie było tam nic. Zaklął w duchu.

– Ku interesom rzecz jasna. Mamy do załatwienia swoje sprawy tam. Chcielibyśmy zachować szczegóły dla siebie – kłamstwo po najmniejszej linii oporu. Głupiec, wpakuje nas w jeszcze większe kłopoty.

– Coś nie do końca pasuje mi w tym co mówisz. Nie wiem czy chcemy ryzykować poderżnięciem gardeł we śnie. Żyjemy w nie ciekawych czasach. Wiele się ostatnio wydarzyło. A do tego on mi się nie podoba – mówiąc to wskazał na Olgierda.

Szukaczowi opadł uśmiech z twarzy.

– Rzecz jasna. Oczywiście rozumiem to. Ale jak moglibyśmy udowodnić że wszystko z nami w porządku? Jesteśmy prawymi obywatelami, którzy chcieliby bezpiecznie dotrzeć do celu swojej podróży.

Na to pytanie przywódca roześmiał się.

– Podjąłem decyzje. Nie zaryzykujemy podróży z wami, a jeśli za nami pójdziecie mimo to, to was zabijemy. – odparł przywódca Łowców.

– To się jeszcze okaże – wtrącił się Olgierd.

– Jak na kupca coś bardzo pyskaty jesteś.

Olgierd zbył tą uwagę milczeniem. Wiedział że i tak są na przegranej pozycji.

– A teraz odejdźcie w pokoju. Jeśli przykujecie sobą uwagę jakiegoś smoka to się jeszcze zobaczymy.

Olgierda ogarnął szał. Od dłuższego momentu miał już dosyć słuchania Powołanego, ale teraz było już tego wszystkiego zbyt wiele.

Książę pochwycił dwoma rękami stół i cisnął go w bok.

Wtedy okazało się też że stół przy którym siedzieli był podwójny.

Olgierd odwrócił się ku wyjściu z karczmy, postąpił krok i zamarł. Wtedy ich dostrzegł.

Dwóch ubranych w białe szaty mężczyzn z zaciągniętymi na głowy kapturami. Na widok Olgierda zdjęli kaptury z głów, a oczom Księcia i wszystkich przyglądających się im, ukazały się wzory, którymi naznaczone były ich twarze. Ciągnęły się we wszystkie możliwe strony i zajmowały ponad połowę twarzy.

– Olgierdzie von Nivelles. Za zbrodnie przeciwko nowemu władcy i skrywanie tajemnic przed Zakonem, i ku chwale porządku kraju zostałeś wezwany przed oblicze Zakonu. Jeśli będziesz się stawiał mamy prawo sprowadzić cię siłą.

Olgierd stał w miejscu. Kilka metrów przed sobą miał dwóch wojowników Zakonu. Walka nie miała większego sensu. W pomieszczeniu nie było dużo miejsca. Książę nie wiedział także czym może dysponować wysokiej rangi wojownik Zakonu. A takimi, wnosząc po kolorze szat, na pewno byli.

Żywcem mnie nie wezmą – pomyślał w duchu – albo wyrąbię sobie drogę do ucieczki albo padnę trupem w tym zatęchłym barze. Śmierć godna Księcia. Zdecydowanie. Szukacz już i tak pewnie się ulotnił.

Wyciągnął rękę przed siebie, na wysokość brody. Ciemna mgła zaczęła spowijać jego dłoń i już zaledwie ułamek sekundy dzielił go od przyzwania swojego ostrza, jeśli umrzeć to przynajmniej tak żeby krążyły o tobie jakieś konkretne legendy, gdy nagle całą karczmę wypełnił donośny głos:

– To nie będzie konieczne. Na mocy nadanej mi przez arcykapłanów zakonu ogłaszam że ten człowiek jest mi potrzebny. Wyruszam z nim do Jalios, aby załatwić własne sprawy, a później zaprowadzić go przed oblicze Imperatora. Najszybciej jak tylko będzie to możliwe, rzecz jasna.

Olgierd przechylił głowę za siebie, chociaż dobrze wiedział do kogo należy ten głos.

– Możecie odprowadzić nas do północnej bramy, ponieważ tam właśnie zmierzamy – mówiąc to przywódca Powołanych szedł w stronę Olgierda, a zanim szła cała jego grupa. A na jej końcu Szukacz.

Olgierd zorientował się że dalej trzyma rękę w dziwnej pozycji, więc natychmiast opuścił ją wzdłuż ciała chociaż wciąż był zszokowany zaistniała sytuacją.

Gdy tamci minęli go, zrozumiał że powinien pójść za nimi, ale zamiast tego podszedł do baru i z kieszeni wyciągnął dwa zielone klejnoty, i pozostawił je na ladzie, po czym wreszcie skierował się do wyjścia.

Dopiero teraz spostrzegł że dwaj mężczyźni w białych szatach odsunęli się na bok i stali prosto z głowami uniesionymi do góry, a ich ręce opadały wzdłuż tułowia.

Przed wyjściem Olgierd spojrzał przelotnie im w oczy. Pozbawione wyrazu i obojętnie wpatrzone przed siebie, ale był pewien że w środku buchają żywym ogniem.

 

– Zwą mnie Trojden. – rzekł przywódca Łowców Smoków, gdy byli już kilka mil za murami miasta i podążali wzdłuż rzeki Myrawy. Były to pierwsze słowa kogokolwiek odkąd opuścili mury miasta. Olgierd przyzwyczajał się już do panującej ciszy i była ona mu tak naprawdę na rękę. Nie musiał kłamać, chociaż teraz i tak nie było już sensu; nie musiał opowiadać swojej historii ludziom których nawet nie lubił i nie musiał po raz kolejny wracać myślami do przeszłości.

Dzień był pochmurny. Słońce wyłaniające się od czasu do czasu zza chmur powodowało że momentami było zimno. Niedaleko dało się jeszcze dostrzec pola uprawne i wsie. Olgierd razem z Trojdenem szli z przodu mając kilkanaście stóp za sobą resztę grupy.

Dzień powoli dobiegał końca.

– Olgierd – odpowiedział patrząc Trojdenowi w oczy i podał mu rękę do uścisku. – Ten trzymający się z tyłu to Szukacz. Magiczny stwór stworzony na kształt człowieka przez Czarodziejki w celu takim jakiego zapragną.

– Ciekawa rzecz. Słyszałem o podobnych stworach, ale nigdy żadnego nie widziałem.

– Być może widziałeś, ale nawet o tym nie wiedziałeś.

– Hah! Rzeczywiście jest taka możliwość. Ten z tyłu, z białą brodą to Mendog jest naszym magiem. Koło niego podąża Witenis, nasz łucznik a pozostali dwaj to bracia. Butygejd i Butywid. Są topornikami i są cholernie podobni do siebie i szczerze ci powiem że sam ich nie rozróżniam.

Na twarzy Olgierda pojawił się uśmiech. Naturalny, sam z siebie. Na krótką chwilę, ale jednak.

– Nie spodziewałbym się – kontynuował Trojden – że kiedykolwiek dane mi będzie podróżować z księciem. Co za zaszczyt.

Teraz się zaczną pytania. – myślał – Cholera, a było tak pięknie.

Ale żadne pytania nie padły. A przynajmniej do momentu rozbicia obozu.

 

Słońce schowało się za górami, a na ziemię padł cień. Jedyną rzeczą, która dawała światło był tej nocy księżyc i ognisko nieopodal rzeki. Zgromadzeni wokół byli jedynymi ludźmi w okolicy.

Za ich plecami rozbity był jeden namiot, który mógł pomieścić trzy osoby. I po chwili wspólnego siedzenia przy ogniu i jedzenia został nimi wypełniony.

Przy ognisku pozostały cztery osoby.

Pierwszy z nich miał nieco dłuższe włosy i łuk w zasięgu ręki. Leżał na ubitej ziemi nieopodal ogniska.

Drugi nie miał żadnej broni, ale za to miał immunitet. Właśnie zasypiał pod osłoną korony drzewa.

Trzeci z nich miał łysą głowę, a resztę ciała zdobiła piękna czarna zbroja. Ten zmierzał, aby dosiąść się do samotnego ostatniego siedzącego przy ogniu.

Czwarty odłożył właśnie miecz i zdjął kaptur. Jego włosy były koloru brązoworudego, zaczesane na prawą stronę czaszki. Boki miał wygolone.

– Całkiem tu ciepło. Dobrze że noce nie są teraz takie chłodne. – zagadnął Trojden, dosiadając się do Olgierda.

– Pytaj, jeżeli coś cię trapi lub ciekawi Paladynie. – bezpośrednio powiedział Książę.

Trojden zawahał się.

– Nie zauważyłeś jeszcze że nie jesteśmy jak większość Powołanych? Nie modlimy się przed posiłkiem, ani walką. Nie wstajemy w środku nocy i nie medytujemy. Mamy w dupie co inni o nas myślą i sami nie wielbimy się wzajemnie.

– Coś w tym jest. Zachowujecie się dosyć nie typowo jak na Powołanych.

– Sami gardzimy innymi, którzy popadają w samo zachwyt i tą niezdrową wiarę że sami jesteśmy niczym i wyłącznie dzięki łasce Boga powodzi nam się dobrze. – mówiąc to wyciągnął piersiówkę i pociągnął z niej długiego łyka, po czym podał ją Olgierdowi, a ten postąpił podobnie.

Książę pochylił się do przodu, siedział na pniu drzewa, po chwili powiedział:

– Jesteście jednymi z nielicznych, jeśli nie jedynymi, którzy buntują się przeciwko zasadą jakie was obowiązują. Co się stało że obraliście taką drogę?

– Ludzie, Zakon, my sami… To długa opowieść, nie będę cię dziś zamęczał szczegółami. Jesteśmy swojego rodzaju małym batalionem, więc wykorzystujemy to. Pieprzymy zasady jakie obowiązują resztę Powołanych wtedy kiedy tylko jest to możliwe, a przy tym zachowujemy nietykalność i jedne z najwyższych pozycji w Zakonie. Dla przykładu ci dwaj którzy chcieli cię pojmać nie mieli prawa kwestionować jakiegokolwiek zdania wypowiedzianego przeze mnie. Karą za niesubordynację byłaby dla nich śmierć. Pewnie powiadomią o tej sytuacji swoich przełożonych, ale nic więcej zrobić nie mogą. Jesteśmy ponad prawem obowiązującym zwykłych ludzi i większość kapłanów, a nie liczni są ci przed którymi odpowiadamy. Co także nie znaczy że jesteśmy nietykalni i że możemy sobie pozwolić na dosłownie wszystko. Gdybyśmy jednak przesadzili to szybko by się nas pozbyli. Jesteśmy jak batalion, ale pomimo tego nie poradzilibyśmy sobie z jednym najwyższej rangi członkiem zakonu. – kończąc wywód wyciągnął rękę w stronę Olgierda, po piersiówkę, ten podał mu ją, a łowca znów pozwolił sobie na długi łyk. – A co do ciebie. Jeżeli nie chcesz to nie musisz mi o niczym opowiadać. Można by rzec, do niedawna, że byliśmy niemalże równi pozycją. Dziwne mamy czasy że kościół i władcy muszą dzielić się władzą po równo.

– To prawda. – odpowiedział wpatrzony w ognisko Olgierd. – Żyjemy w dziwnych czasach. Kilka tygodni wcześniej byłem królewskim dziedzicem. Jedynym spadkobiercą. Dziś mój ojciec nie żyje, matka sprzymierzyła się z imperatorem, a siostra została uprowadzona i najprawdopodobniej jest gdzieś przetrzymywana, mimo woli. Jeśli w ogóle żyje. Królestwo, którego miałem być obrońcą i władcą, do czego przygotowywałem się całe życie, upadło i nie wiem, czy ma jakiekolwiek szanse, żeby powstać. – prychnął te słowa – Zakon sprzymierzył się z Imperatorem, tylko dlatego że okazał się silniejszy i bardziej im pochlebny od nas. A teraz chcą dopaść mnie. Żeby dokończyć dzieła zniszczenia i położyć kres mojemu rodowi i państwu, które stworzyliśmy.

– Ciągnie się za tobą smutna historia księciu. Wiele musiałeś wycierpieć. Współczuję ci.

– Nie potrzebuję twojego współczucia. – Powiedział zimno Olgierd.

W obozowisku nastała cisza, przerywana jedynie trzaskaniem drewna w ognisku. Niebo zdobiły gwiazdy i połówka księżyca.

– Co zamierzasz zrobić teraz? Ukrywać się i liczyć ze uda ci się zaszyć na jakiejś farmie do końca swoich dni? Zapijesz się w jakiejś karczmie na śmierć lub może skończysz z poderżniętym gardłem w łóżku z nieznajomą?

– Ojciec, przed śmiercią, podarował mi miecz, który miał za zadanie chronić przed wszystkimi i wszystkim. To ostrze to miecz stworzony z cienia. Wywarł na mnie przysięgę i poczułem że związałem się z ostrzem. Mogę je przywołać, kiedy tylko zechcę, a gdziekolwiek by ono nie było to przybędzie na moje wezwanie i pojawi się w mojej dłoni.

– Widziałem jak zacząłeś je przywoływać. Wtedy, w karczmie. Myślałem że wszystkie opowieści jakie o nim krążą to zwykłe bajki opowiadane w karczmach dla osłody życia. A tu proszę. Jego właściciel siedzi obok mnie i pije ze mną z jednego gąsiorka. – westchnął – Życie lubi płatać nam figle i zadziwiać nas na każdym kroku. Gdy zobaczyłem jak Biali na ciebie patrzeli, tam w karczmie, to od razu wiedziałem że warto będzie wziąć was pod nasze skromne skrzydła. Hah! Stary głupiec już ze mnie, dalej kocham ryzyko. Z dwóch powodów zostałem Powołanym. Pierwszy to pomoc bezbronnym ludziom, a drugi to miłość do ryzyka i wiecznie odczuwanej adrenaliny. Niezwykłe połączenie, jak dla mnie.

– Było ciężko? Stać się tym kim dziś jesteś, ile pracy musiałeś w to włożyć? – zapytał z zaciekawieniem Olgierd.

– Od zawsze tym kimś byłem, a to co musiałem zrobić i poświęcić, aby zostać Łowcą Smoków, jest moje i tylko moje. Niektóre historie byłyby godne pochwalenia, ale znaczna większość to złe uczynki. Dlatego nigdy jeszcze nie opowiedziałem nikomu tej historii. Ani dobrych jej aspektów, ani tych złych. Bo dla mnie żaden z tych dobrych czynów, nie przeważy szali jakiegokolwiek złego uczynku jakiego się dopuściłem. W imię Zakonu. W imię Powołanych. I dla siebie samego…

– Trojden, jesteś dobrym człowiekiem.

– To także jeden z powodów, przez który musimy łamać reguły gry.

Tej nocy nie padło ani jedno słowo więcej.

 

Trzy kolejne dni minęły nie bardziej, ani nie mniej spokojnie niż ten pierwszy. Cisza dominowała wszystko inne. No może poza ilością przebytych mil.

Droga była przyjemna i pokonywali ją z łatwością, ale bynajmniej nie bez wysiłku.

Obraz, do jeszcze nie dawna dalekich gór, powoli się przybliżał.

I chociaż dalej były one bardzo daleko, to ich widok radował oczy wszystkich podróżników.

Były to najwyższe góry w całej krainie. A do tego ciągnęły się przez setki mil, zupełnie odcinając świat, który był za nimi od świata Olgierda.

Nikt nigdy ich nie pokonał, albo przynajmniej nikt się nie chwalił tym co zobaczył po drugiej stronie. Jeżeli w ogóle coś zobaczył.

– Jak myślisz, co się może za nimi znajdować? – zapytał Trojden przerywając ciszę, w której Olgierd zaczynał się powoli zakochiwać.

– Wszystko co tylko możemy sobie wyobrazić. Lub nic. Zupełnie nic.

– Ciekawa teoria.

– Nie miała być ciekawa, po prostu po co się nad tym zastanawiać? Pokonanie pasma jest niemożliwe od setek lat. Być może nigdy się nie dowiemy jakie tajemnice skrywają góry za swoimi plecami.

O zachodzie słońca znów rozbili obóz i pogrążyli się w rozmowie. Olgierd szczerze polubił Trojdena. Mocno przeczył jego założeniom wobec wizerunku Powołanych. Był jego zupełnym przeciwieństwem.

Tego wieczoru wkroczyli na umowną granicę Otwartych pól i tam też, zachowując sporą odległość od rzeki, rozbili obóz.

Ostatnie konflikty i spory doprowadziły do wielu podziałów ziem. Sytuacja zależała dosłownie od chwili. A przynajmniej było tak, gdy Książę miał dzienną styczność z polityką.

Ale te czasy już minęły. Z czego, owego wieczoru, Olgierd zdał sobie wreszcie sprawę.

Zbyt wiele, wolno wlekącego się czasu, skłaniało go do najprzeróżniejszych przemyśleń. Jego myśli wędrowały rozmaitymi ścieżkami, bez konkretnego celu.

 

Następnego poranka powietrze miało zupełnie inny zapach niż dotychczas.

Ale Olgierd nie był tym, który zauważył to jako pierwszy.

– Smoook!

Olgierd wyrwał się z objęć snu, ale był nieco zaspany i nie rozróżnił do kogo należał głos ostrzegający przed niebezpieczeństwem.

Szybkim ruchem podniósł się z ziemi i doskoczył do miejsca gdzie zeszłej nocy zostawił swój oręż.

Przewiesił go przez plecy i dopiero wtedy rozeznał się w sytuacji.

Obóz stał niemalże pusty. Nie licząc Szukacza przewracającego się na drugi bok, był tak naprawdę sam.

I wtedy go dostrzegł. Majestatyczna istota unosiła się kilkanaście metrów nad ziemią. Miała cztery łapy. Dwie przednie krótsze niż dwie z tyłu. Bestia pokryta była brązowymi, przeplatającymi się z pojedynczymi czerwonawymi, łuskami. Długi ogon, zakończony podobnie jak strzała. Wysoki musiał być na przynajmniej osiem metrów, a szeroki na kolejne trzy.

Dziki wrzask obił się o uszy Księcia, a ten ruszył w jego kierunku.

Tym razem był pewien że głos nie należał do żadnego z Łowców.

Przebiegł krótki odcinek po czym wspiął się na niewielką górkę, która do tej pory przysłaniała mu widok na sytuację.

To co zobaczył nie zdziwiło go. Smoki kochały Otwarte Pole i często coś je tutaj ciągnęło. Być może otwarta przestrzeń. Bo tej było mnóstwo.

W promieniu kilkunastu mil nie było nic poza nie kończącą się, momentami bardziej momentami mniej trawiastą, z pojedynczymi drzewami, raz brązową a raz szarą, ziemią.

A gdzieś tam na jego środku trwała walko o życie.

Bez większego namysłu Olgierd ruszył przed siebie. Wiedział że Łowcy już tam dotarli.

Podczas biegu myślał o tym co widział. Pięciu mężczyzn broniących dwóch kobiet i czterech innych, nie znanych, mu mężczyzn.

Smoka musiało coś do nich zwabić, ale w tym momencie już nie miało większego znaczenia co.

Grad celnych strzał, co chwilę wyłaniających się z innego miejsca, wbijał się w pancerz smoka, ale sama kreatura pozostawała niewzruszona.

Dopiero później Olgierd zrozumiał że łucznik nie miał na celu go zranić, tylko zwabić lub odwrócić uwagę.

Książę wbiegł na pole bitwy. Widział Trojdena czającego się w krzakach, czekającego na odpowiedni moment. Widział Maga chroniącego wozów, innymi słowy, dobytku oraz jego właścicieli. I widział także braci, toporników, biegających daleko od wozów, próbujących także zwrócić uwagę smoka na siebie.

Z tej perspektywy wyglądało to nieco komicznie. Zwłaszcza dlatego że smok zdawał się bez sensownie krążyć wysoko nad ich głowami, jakby napawając się tym że jest w centrum uwagi i nie mając zbytniej ochoty żeby zlecieć niżej.

Smoki od zawsze były inteligentnymi stworzeniami.

Adrenalina i stres szybko rzuciły się na Olgierda, przywołał miecz do prawej ręki. Wolał zrobić to teraz, gdy nikt za bardzo mu się nie przyglądał. Połać czarnej mgły oplotła jego dłoń, a gdy pojawiła się w niej klinga ostrza, mgła jakby wyparowała.

Wtedy właśnie smok zwrócił na niego uwagę, a Olgierd zdał sobie sprawę że jego opancerzenie pozostawiało wiele do życzenia.

Smok skierował pysk w jego stronę, zawrócił w powietrzu i poszybował w stronę Olgierda. Wylądował z hukiem za jego plecami, a pęd uderzenia o ziemię odepchnął Księcia, niemalże przewracając go.

Wszystko to trwało zaledwie parę sekund.

Smok wpatrywał się w niego jak w obrazek, a Olgierd sparaliżowany ze strachu był zdolny jedynie do bezmyślnego patrzenia w oczy smoka. Oczy głębokie, białe z czarno złotymi obwódkami w środku. Oczy w których łatwo można było się zatracić.

Po Otwartych Polach poniósł się głuchy huk.

I wtedy Książę zobaczył że Łowcy zaatakowali Smoka z dwóch stron. A za swoimi plecami usłyszał świst strzały, która wbiła się w oko bestii.

Smok wydał z siebie przerażający wrzask, Olgierd wątpił że kiedykolwiek usłyszy coś podobnego, tak samo jak wątpił w to że uda mu się o nim zapomnieć.

Bestia zwinnym ruchem ogona i obrotem ciała odepchnęła od siebie atakujących Powołanych i wzbiła się w górę.

Ale nie wzbijając się wysoko uderzyła w coś niewidzialnego, zachwiała się w powietrzu i upadła. W tym samym momencie Olgierd, leżący teraz na ziemi, spostrzegł że mag runął na ziemię, tak jakby ktoś go popchnął z wielką siłą, ale wokół niego nikogo nie dostrzegł.

Zderzenie smoka z niewidzialną barierą musiało być jego sprawką.

Łowcy znów natarli.

Olgierd dostrzegł synergię płynącą z ich połączenia; topornicy atakowali potwora z boków podczas, gdy Trojden skupiał na sobie uwagę atakując go od strony pyska, mag uniemożliwiał mu, w granicach swoich możliwości, ucieczkę i chronił postronnych, a łucznik próbował zdekoncentrować lub oślepić bestię.

Książę podniósł się z ziemi i przelotnie spojrzał na niebo na którym dostrzegł czarny kształt lecący w ich kierunku.

Ogromny i uskrzydlony.

Olgierd wytrzeszczył oczy i zawołał:

– Nadlatuje kolejny!

Zachowanie Łowców diametralnie się zmieniło. Bez słowa rozkazu każdy z nich wiedział co muszą teraz zrobić. Nawet Olgierd domyślił się co oznacza przybycie drugiego smoka.

Łucznik zaczął strzelać intensywniej, a topornicy razem z Trojdenem powoli wycofywali się ze swoich pozycji.

Gdy drugi smok był już niebezpiecznie blisko miejsca (do jeszcze niedawna) zagorzałej walki Łowcy i Olgierd odeszli najdalej jak tylko się dało i modlili się żeby bestie dały im spokój.

Ogromny czarny smok wylądował przed brązowym. Był od niego o półtorej raza większy.

Mniejszy z nich był wyczerpany, leżał teraz bez sił z przynajmniej dwoma tuzinami wbitych w niego strzał.

Czarny, powolnymi ruchami, pocierał swoją głową o głowę tego drugiego i wydawał przy tym dziwny dźwięk.

Strach, bezradność i adrenalina w połączeniu wypełniały teraz ciała wszystkich przyglądających się sytuacji.

– To nie są bez rozumne stwory pragnące zabijać jedynie dla zabawy. Tak najczęściej mówią o nich, ale jestem teraz pewny że dalece się to mija z prawdą. – oznajmił Olgierd.

– Prawda jest taka że sami zbyt wiele o nich nie wiemy. Wmawia się nam że od setek lat było pełno ich na ziemi, a i że od jeszcze dłuższego czasu ludzie je zabijali by chronić się przed gniewem bogów i samych smoków. A sytuacje, taka jak ta, zdarzają się zbyt rzadko by ktokolwiek mógł o nich opowiedzieć innym. Poza tym nawet gdyby zdarzały się częściej to kto miałby to zrobić? Znaczna większość Powołanych liczy się jedynie z chwałą i uwielbieniem tłumu. Co dobrego mogłoby im przynieść rozpowiadanie takich historii. Nie. Stereotyp musi być podtrzymywany, Łowcy Smoków nie mogą być w stosunku do nich empatyczni. Cóż gdyby nie to że ten drugi jest taki wielki, sami rzucilibyśmy się do zabicia ich obojga. Pomimo że ewidentnie widać że coś je łączy.

Trojden skończył mówić i wtedy po raz pierwszy odezwał się mag Mendog:

– W arkanach są książki, które przybliżają postać smoków. Traktuje się je jako herezje, rzecz jasna, a one same nie odpowiadają jednoznacznie na większość zadawanych pytań. Jeśli już jakieś w ogóle się pojawiają.

– Nie do nas należy zgłębianie wiedzy na ich temat i tak już musi pozostać.

Łucznik, Witenis, pojawił się chwilę, a reszta wciąż przyglądała się tym dwóm smokom zamiast wrócić do obozu i wyruszyć w dalszą wyprawę.

– Panie – za plecami Mendoga ktoś stał – Chcielibyśmy podziękować za ratunek na szlaku. Ta bestia runęła na nas z jasnego nieba, a my prości ludzie nie mieliśmy pojęcia jak obronić się lub uciec przed nią. Gdyby nie wy gryźlibyśmy teraz piach.

Mężczyzna ubrany był w prosty strój. Z wyglądu przypominał biednego kupca, lecz zdaniem Olgierda był na niego nieco zbyt szeroki w barach, a także sposób w jaki się wysławiał wydawał mu się odbiegać od natury kupców. Ale jakie to mogło mieć dla nich znaczenie? Książę szybko pozbył się błędnej myśli i uśmiechnął się, choć to nie jemu przypadały oczywiście zasługi za ratunek.

Mendog chwilę rozmawiał z kupcem, podczas gdy reszta nie wydawała się skłonna do prowadzenia z nim konwersacji, chociaż nie dawali tego po sobie poznać.

Wreszcie dwa smoki podniosły się i razem wzbiły w niebo. Okrążyły się wzajemnie kilka razy, chwilę szybowały blisko siebie zataczając okręgi na niebie nieco poniżej chmur, aż wreszcie odleciały w stronę gór.

– Proszę, spędźcie dzisiejszy wieczór z nami i dajcie się nam ugościć. Tylko tyle możemy dla was zrobić.

I tak też się stało. A to co działo się tego wieczoru nie miało już większego znaczenia, bo nie należało już do tej historii.

W dużym skrócie pili, jedli, nawet tańczyli i rozmawiali ze sobą póki księżyc nie unosił się wysoko nad ich głowami. Przy cieple ogniska i dobrym towarzystwie, jakim okazali się kupcy, czas szybko im minął i nie uznali tego dnia podróży za stracony.

Nie miało znaczenia, że gdy wreszcie wrócili do swojego obozowiska, w większości na wpół przytomni, Szukacz znów (a może dalej?) spał w najlepsze i nie miał pojęcia o otaczającym go świecie. Trojden z Olgierdem naigrywali się z niego na tyle głośno że wszyscy w obozie usłyszeli ich i wtedy pierwszy raz Książę zobaczył uśmiech na twarzy wszystkich Powołanych, a może tylko mu się wydawało na skutek upojenia?

Ale to nie było takie ważne. Położyli się i szybko zasnęli.

Nieważne, że w nocy, domniemani kupcy, zakradli się i spróbowali poderżnąć im we śnie gardła i gdyby nie to, że pęcherz Witenisa nie dawał mu spokoju, pewnie by im się udało.

Takie nastały czasy.

Jeden z nich trzymał nóż przy szyi Trojdena, ale chwilę później leżał już bez ducha z innym nożem wbitym we własną szyję. Tej nocy Olgierd uratował życie Trojdena po raz pierwszy.

Nie miało znaczenia w jak brutalny sposób obeszli się z nimi i to że po wszystkim nie pochowali ich ciał, więc nie wspomnę o tym.

Ta część opowieści mogłaby zepsuć jej pozytywny wydźwięk i dlatego nie opowiem o niej.

 

Następnego dnia wyruszyli później niż dotychczas. Słońce prawie dotarło do zenitu, gdy ich kroki wypełniły pustą przestrzeń Otwartych Pól. Tym razem nie natknęli się na przypadkowe kłopoty, więc dzień minął im szybko i produktywnie. Szukacz, pomimo nocnej rzezi, o nic nie pytał, więc i o niczym mu nie opowiedzieli. W takich właśnie małych kwestiach różnił się od ludzi i po tym można było poznać że do prawdziwego człowieka mu i innym Szukaczom jeszcze daleko.

Kolejnego dnia, nad ranem, rozstali się.

– Tutaj nasza wspólna przygoda się kończy – powiedział Trojden spoglądając na Olgierda. – Umililiście nam podróż i oczywiście towarzystwo księcia było dla nas wielkim zaszczytem! – zażartował po czym wykonał najznamienitszy ukłon na jaki było go stać.

Czyli teraz jedynie w takich okolicznościach będę sobie przypominał o tym kim naprawdę jestem. Cóż, niech tak będzie.

Olgierd wyciągnął rękę przed siebie w stronę przywódcy Powołanych, a ten zrobił krok do przodu, objął go i zamknął w żelaznym uścisku, na który Olgierd, na tyle na ile pozwalały mu siły, odpowiedział ze szczerym uśmiechem i rozbawieniem na twarzy.

– Mam nadzieję że kiedyś się jeszcze spotkamy. Pieprzyć to czy w lepszych, czy w gorszych czasach.

– Do zobaczenia Trojdenie i szczęścia na szlaku, Czarny Łowco.

– Szczęścia i powodzenia tobie Olgierdzie. Do zobaczenia.

Olgierd wymienił uściski dłoni z pozostałymi, podczas gdy Szukacz siedział gdzieś na pagórku i czekał na niego. Chyba źle znosi pożegnania – pomyślał Książę, zmierzając wreszcie w jego stronę. – A może po prostu ich nie rozumie?

 

Dzień był pochmurny. Wiatr sporadycznie powiewał.

Cisza trwała pomiędzy nimi odkąd kilka godzin wcześniej pożegnali się (właściwie to jedynie Olgierd) z Powołanymi.

Wreszcie ich oczom, gdy wyminęli któryś z kolei pagórek przysłaniający widok, ukazała się Puszcza.

– Jak daleko stąd jest Czarodziejka? – spytał Olgierd.

– To nie nasze tereny. Będziemy musieli poruszać się powoli. – odrzekł Szukacz.

– Nie odpowiedziałeś na moje pytanie.

– Nie wiem. Utraciłem więź.

Jasna cholera. – zaklął w myślach Olgierd. – Dlaczego teraz? Bez połączenia jego umysłu z mocą Czarodziejki nie będzie mógł jej odnaleźć. Tylko dlaczego je zerwała? A może coś innego je blokuje?

– Więc co zrobimy? – zapytał Olgierd.

– Musimy czekać lub, być może, pójście w głąb pomoże. W pewnym momencie rozpoznam drogę lub więź może się odnowi. – odrzekł Szukacz.

– Obyś się nie mylił.

 

Niebo pokryły gęste chmury, krótko po nadejściu nocy.

Deszcz zaczął lać się z nieba.

– Źle to wygląda. – powiedział Książę.

– Tak widocznie miało być. – odrzekł Szukacz.

Chwilę później grzmot przeszył połać nieba.

Wtedy, po raz pierwszy, postanowili użyć podręcznego namiotu, który Szukacz taszczył na plecach od początku wyprawy.

Męczyli się z nim dobre paręnaście minut zanim, pośród grzmotów, deszczu i wiatru, wreszcie udało im się go postawić.

Przemoczeni i zmęczeni udali się spać z nadzieją że jutrzejszy dzień minie im lepiej.

Lecz kolejnego dnia nic na to nie wskazywało.

Byli zmarznięci i przemoczeni, a pod siłą wiatru co po niektóre mniejsze drzewa uginały się.

Ale nie mieli czasu się nad tym zastanawiać, ponieważ z rana Szukacz na nowo poczuł więź.

Roznieciło to nikły ogień w duszy Olgierda. Ogień wierzący w powodzenie wyprawy. Gdyby był większy być może nawet byłby zdolny rozgrzać go od środka. Ale nie był, więc Olgierd trząsł się z zimna.

Z namiotu spróbowali zrobić coś na wzór parasolki i w miarę im to wyszło. Trzymali go nad głowami, a woda spadająca z nieba nie mogła ich dosięgnąć.

– Potrafisz określić jak daleko jeszcze? – zapytał Książę.

– To już… nie tak… daleko – powiedział z trudnością Szukacz. – Stąd wystarczy iść ciągle prosto. Idź przodem. Do… do… dogonię cię nocą, a teraz zostaw mnie tutaj… Mmm… muszę chwilę odpocząć.

Wyglądał źle. Bardzo źle. Olgierd wątpił że przeżyje jeśli pozwoli mu zostać. Nie w tym zimnie i bez jedzenia. Nie jedli nic od rana, a przemoczeni i zmarznięci byli od wczoraj. Nigdzie również nie dostrzegał jaskini lub czegokolwiek gdzie mogliby przenocować i rozpalić ogień. Poza tym sam powoli zaczynał czuć się dość dziwnie.

Możliwe że dzielił ich dzień drogi od Czarodziejki, a możliwe że więcej. Nie było pewne czy przeżyją więcej niż dwa.

– Wstawaj – rzekł Olgierd. – Nie po to cię wynająłem żebyś teraz mnie zostawiał. No dalej!

Szukacz leżał na ziemi i Olgierdowi wydawało się że stracił przytomność.

Świetnie kurwa. Po prostu kurwa świetnie.

Pochwycił Szukacza i przełożył go sobie przez plecy.

Wiedział że będzie teraz znacznie szybciejsię męczył. Wiedział że jego szansa na przeżycie będzie maleć z każdą minutą.

Ale nie mógł go zostawić. W uszach pobrzmiewały mu słowa Kronikarza: „Liczy się także jak ten cel osiągnąłeś. Cel nie uświęca środków. Nawet w twoim przypadku księciu.”

Więc szedł, stawiając krok za krokiem, na przekór pogodzie.

Zapadła już noc, gdy zobaczył w pobliżu jaskinię. Idąc do niej potknął się kilka razy i niemal nie upadł. Był wykończony i co najmniej przemoczony oraz zmarznięty.

Deszcz wciąż padał.

Ile jeszcze wytrzymam nim padnę? – pytał sam siebie w duchu.

Wkroczył do ciemnej jaskini.

Był pewien że pomieszał kierunki. Szukacz powiedział, że wystarczy iść przed siebie, ale Olgierd przynajmniej kilka razy musiał zboczyć z trasy ze względu na miejsca, przez które nie był w stanie przejść z Szukaczem na plecach.

I wtedy naszła go smutna, ale prawdziwa myśl.

Odnalazł schronienie, ale co z tego? Nie był w stanie rozpalić ogniska, wciąż nie miał nic do jedzenia, a szansa na upolowanie czegoś graniczyła z cudem.

A do tego czuł ze nie ma już na nic sił. Upadł na twardy grunt. Ciało Szukacza ześlizgnęło się z niego i teraz leżało przed nim.

Spróbował się podnieść, wstał na klęczki, potem podniósł się na nogi. Udało mu się.

Zataczając się w przód, podniósł Szukacza i trzymał go teraz na rękach.

Ruszył przed siebie, w głąb. Nie wiedział po co to robi, ale coś ciągnęło ku głębi.

Przeszedł tak kilkanaście kroków. Powoli, ale jednak. Przed sobą widział wyłącznie ciemność.

Poczuł że nie ma już sił i osunął się na kolana, tylko po to żeby zaraz paść na bok i stracić przytomność.

Lecz zanim to się stało, zrozumiał że to jego koniec. Że w taki sposób kończy się jego historia.

Zanim stracił przytomność zdążył jeszcze usłyszeć niosący się po jaskini dźwięk kroków.

Wydawało mu się, czy też nie; nie miało to już w tym momencie dla niego jakiegokolwiek znaczenia.

 

Obudził się w łóżku.

Pokój był duży, znajdowało się w nim kilka szafek, łóżko (w którym spał) i kominek.

Żyję, ale gdzie ja do cholery jestem? – pomyślał.

Zdjął z siebie koce. Był ubrany jedynie w luźną koszulę i pantalony.

Nie wiele pamiętał z poprzednich dni.

Wstał. Świat nieco zawirował mu przed oczyma. Podparł się ręką o ścianę i ruszył w stronę drzwi.

Po cichu otworzył je, a jego oczom ukazał się nie codzienny widok. Ogromne pomieszczenie, rozległe i wielkie niczym mały krater.

Czyżby jednak to nie była kraina żywych? A może po prostu śnił?

Wysokie ściany ozdobione były setkami przeróżnych futer i obrazów. Podłoga wyglądała na prostą i dwu kolorową, ale Olgierd był pewien że układa się w jakiś wzór, z sufitu, bardzo wysoko nad Księciem, zwisały stalaktyty, a na ich czubkach świeciło się coś co dawało oświetlenie.

Przy ścianach, daleko od Olgierda, stały liczne stoły, ale nie był w stanie rozpoznać (i szczerze wątpił w to) czy służyły wyłącznie do jedzenia.

A na samym środku gigantycznego pomieszczenia mieściła się ogromna skalna „wanna”.

Tak jakby kamienie wyrosły w idealnym, wysokim okręgu.

Z góry, gdzieś wysoko nad skalnym kręgiem, nieustannie nierównym strumieniem lała się woda, przypominało to mały wodospad.

Woda wypełniała kamienny krąg i delikatnie opadała na nagą kobietę stojącą pośrodku.

Była odwrócona plecami do Olgierda i chyba nie zdawała sobie sprawy z jego obecności. Woda zakrywała ją do pasa.

Wtedy zrozumiał że cichy dźwięk, który słyszał od dłuższej chwili, to jej śpiew.

Uśmiechnął się i ruszył w jej stronę.

– Witaj Aido – powiedział i podparł się rękami o krawędzie kamiennego kręgu, który teraz był mu do pępka. Z daleka nie dostrzegł podestu, na którym właśnie stał, ale był rad że jednak był tutaj.

Jednak Czarodziejka nie odwróciła się. Wykonała jakiś gest rękami i nagle z wody zaczęła wydobywać się para. Bardzo gęsta para.

Olgierd westchnął, założył ręce na klatce piersiowej i usiadł na krawędzi kręgu.

Gdy mgła opadła Czarodziejka stała naprzeciwko niego. Ubrana.

– Ktoś tu lubi nadużywać gościnności, Olgierdzie. – rzekła Aida.

Była ubrana w wysokie buty, a reszta jej stroju uchodziła przynajmniej za wyjściowy, czy też elegancki.

– Wybacz, byłem nieco oszołomiony po tym jak prawie umarłem z wyziębienia. Nic nie pamiętam od tamtego momentu. Co się stało?

– Cóż. Nie jest to porywająca historia, więc skrócę ją. Uratowałam was z racji na to że Szukacz to mój prywatny stwór, a ciebie z racji tego że niegrzecznie jest pozwolić komuś umrzeć na własnej wycieraczce. – odpowiedziała Czarodziejka, po czym gestem nakazała Olgierdowi iść za sobą i powędrowała w stronę przeciwną niż ta z której przyszedł wcześniej Książę.

– Jak trzyma się Szukacz? – zapytał, gdy cisza niemiłosiernie wkradła się pomiędzy nich.

– Zrobiłam co mogłam, ale nie będę zanudzać cię szczegółami, których i tak byś nie zrozumiał. Żyje, chociaż będzie musiał poleżeć jeszcze kilka dni. Dwaj głupcy, próbujący dotrzeć do mnie pomimo ulewy. Wierzę że sprawa, którą do mnie masz była warta zaryzykowania własnego życia.

Szła przodem, szybkim krokiem.

– Ale później o tym pomówimy. Tam są twoje rzeczy i bala w której powinieneś się wykąpać. – mówiąc to wskazała mu drzwi naprzeciwko nich.

– Mhmmm. – odpowiedział z uśmiechem na twarzy Książę.

Aida westchnęła i pokręciła głową.

– No dalej, rusz się i więcej nie posyłaj mi tego rodzaju spojrzeń. Ja w przeciwieństwem do ciebie wiem że podglądanie jest niegrzeczne.

Po kilkunastu minutach, w ciągu których Olgierd umył się, a przy okazji wygrzał w ciepłej wodzie i ubrał, na stoliku przed drzwiami czekał na niego posiłek na srebrnym talerzu, z karteczką na której widniały dwa wyrazy: „Zjedź Mnie!”.

Po wykonaniu polecenia, opuścił pokój.

Dostrzegł Aide, krótko po tym jak skierował się w stronę stołów wypełnionych różnymi wywarami, odczynnikami i składnikami.

Stała gdzieś pośrodku nich. Nad nią wisiał gigantyczny obraz przedstawiający scenę historycznej bitwy dawnych imperiów zatytułowany: „Walka Zła ze Złem”.

– No, od razu lepiej wyglądasz – rzuciła przez ramię i pociągnęła teatralnie nosem – i do tego lepiej pachniesz!

Podszedł do stołu, przy którym pracowała i stanął obok niej.

Jej dłonie poruszały się szybko, na zmianę podnosząc różne flakoniki i słoiki, i trzęsąc nimi, po czym dodawała po kropli z nich, do małej fiolki.

– Daj mi chwilę, muszę się skupić.

Więc stał tak patrząc na jej zgrabne, szybkie i dokładne ruchy dłoni. Myślał o tym jak przedstawić jej swój problem. Jak poprosić o pomoc, a co ważniejsze co zrobić, żeby jej mu nie odmówiła.

Ich relacja była dość nietypowa. Kiedyś w przeszłości spotkali się, lecz stali po przeciwnych stronach konfliktu. On ścigał ją, aby odebrać jej pierścień i zabić, lecz koniec końców uratował ją z płonącego stosu. Ona spróbowała go zabić. Po dwakroć. Najpierw krótko po ratunku z opresji i później, w nocy, gdy po tym jak oddali się sobie w przypływie emocji, on zasnął jak dziecko, na co ona tylko czekała.

Ostatecznie to Olgierd odjechał z pierścieniem, a ona; z życiem.

Wtedy też poznali się, ale nie było to ich jedyne spotkanie.

– Skończyłam – rzekła Aida, a w ręce trzymała mały flakonik z trzy kolorową substancją.

– Czy to lekarstwo dla Szukacza? – zapytał książę.

– Nie, to dla mnie. Na cerę.

– O – rzekł wbrew sobie Książę.

– Chodź, porozmawiamy w odpowiednim do tego pokoju.

 

Sala, do której przeszli, wydawała się Olgierdowi nie taka duża, chociaż możliwe że nie potrafił tego poprawnie określić, ze względu na to gdzie przed chwilą się znajdowali.

Siedzieli po dwóch stronach niewielkiego stołu. Na stole wyryta była mapa geograficzna Znanego Świata. Ciekawe miejsce do odbycia rozmowy. – pomyślał Olgierd.

– Więc, z jakiego powodu zadałeś sobie tyle trudu, żeby do mnie dotrzeć? – zapytała Aida, rozsiadając się wygodnie na krześle. Nogi miała przerzucone jedna przez drugą, a ręce złożone na nich. Brązowe włosy opadały jej na ramiona.

– Ostatnio wiele się wydarzyło na dworze, tak jak i w moim życiu. Z resztą pewnie dobrze o tym wiesz.

Skinęła głową. I powiedziała:

– Słyszałam jak się sprawy mają.

– Więc nie będę zamęczał cię szczegółami. – mówiąc to zdjął z pleców miecz, razem z pochwą. – Dostałem go od ojca, na łożu jego śmierci, to Ostrze Cienia.

– Wiem, co to jest. Złożyłeś przysięgę? Nie, to głupie pytanie, gdybyś nie złożył to nie miałbyś go przy sobie. Czuję że jest w nim zawarta duża moc, ale wiele na jego temat nie jestem w stanie ci powiedzieć. Legendy, legendy i legendy. Nie wiadomo, które są prawdziwe, a które wymyślone. Oczywiście celowo jego historia jest tak zatarta.

– Co masz na myśli?

– Kiedyś istniała organizacja, sekta, której członkowie zwali się Przyrzeczonymi. – Olgierd poczuł że jego serce zaczęło wybijać szybszy rytm. – Zajmowali się oni zamazywaniem historii jego, i jemu podobnych artefaktów. Tak samo jak pierścienia, który kiedyś znalazłam, a ty mi go odebrałeś.

Skinął głową.

– Mój ojciec należał do Przyrzeczonych.

– To by tłumaczyło dlaczego miał ten miecz, ale nie odpowiada to na pytanie skąd? Nie jest możliwe, że sami mu go podarowali.

– Cóż, tego i wielu innych rzeczy muszę się dowiedzieć.

– Zostaw to Olgierdzie. Zachowaj ten miecz, bo to świetny oręż, który będzie ci oddany, ale za nic w świecie nie baw się w szukanie Przyrzeczonych. Uciekaj lepiej na koniec świata, daleko za najwyższe góry i tam zostań. Z dala od wpływów Imperatora, być może, będziesz mógł tam wieść spokojnie życie.

– Muszę dowiedzieć się prawdy.

– Prawda jest taka, że gówno wiesz! Prędzej umrzesz niż czegokolwiek się o nich dowiesz, a jeżeli jakimś cudem udało by ci się ich znaleźć to co dalej? Jakim to planem dysponuje nasz wielki książę!?

W tym momencie Olgierd uświadomił sobie że nie ma pojęcia co sensownego mógłby jej odpowiedzieć.

– Potrzebuje twojej pomocy Aido. – rzekł, bez większego zastanowienia.

Gwałtownie wstała, uderzając rękami o stół.

– Głupcze! Jak śmiesz przychodzić tutaj i proponować mi samobójczą misję! W imię czego miałabym zaryzykować utratę tego wszystkiego co osiągnęłam? Zmień swoje plany Olgierdzie.

– Aida, ale ja nie mam już innego wyboru. Zakon na mnie poluje. O przejęciu tronu mogę jedynie śnić, a do pomocy nie mam nikogo prócz ciebie i nadwornego skryby. Jestem bez silny. Współpracuj ze mną, a któregoś dnia Ci się to opłaci. To mogę ci obiecać.

– Mówisz tak, ale wcale w to nie wierzysz.

Uderzył pięścią w stół i rzekł:

– Cholera z tobą Czarodziejko. W takim razie jakoś poradzę sobie sam.

– Nie oszukuj się. Jesteś teraz nikim. Bez wpływów, z dala od ludzi którzy są ci oddani i bez jakiegokolwiek planu działania, czy chociaż skrawka przydatnej informacji. Sam dobrze wiesz, co dzieje się z takimi ludźmi.

– Ale tak być nie musi. Zjednocz się ze mną i razem odnajdźmy ich.

– Tylko po co? Co ci da odnalezienie tych ludzi?

W środku Olgierda toczyła się teraz nie mała wojna. W duchu, tak jak wcześniej wspomniała Czarodziejka, wierzył że jest szansa na to że odzyska królestwo, lecz mózg przeczył temu. Może mógłby się z nimi dogadać? Może z ich pomocą zgładziłby Imperatora od środka? Ale nawet jeżeli to się nie uda to męczyły go pytania; dlaczego jego ojciec pozostawał w bliskich relacjach z takimi ludźmi. Miał ostrze. To na pewno coś znaczyło. Może nie powitają go jako bohatera i nowego władcę, ale na pewno nie zabiją przy pierwszym spotkaniu. Będą wiedzieć kim jest. Nie miał innego wyjścia.

– Muszę się dowiedzieć co łączyło ich i mojego ojca. Dla siebie samego, poza tym to jedyny sposób by dotrzymać obietnicy złożonej ojcu. Oddam im miecz, a oni może podzielą się ze mną informacjami. – rzekł Książę.

Nie było to dalekie od prawdy. Lepiej było nie łamać raz danego słowa, przy łożu śmierci. Obejmowały go śluby i dopiero gdy się z nich zwolni, będzie wolnym człowiekiem. A wtedy, kto wie? Być może zrobi tak jak radziła mu Aida. Wyjedzie i da o sobie zapomnieć całemu światu, a sam osiądzie i dożyje ostatnich swoich dni wiodąc spokojne życie.

– Przyrzeknij, że nie wykorzystasz ich do odzyskania tronu.

Ona coś wie. Musiała wcześniej kłamać. Wie dużo więcej ode mnie na ich temat. – pomyślał Książę, ale postanowił zachować tę myśl dla siebie.

– Przyrzekam, że gdy dowiem się tego po co przybędę odejdę w swoją stronę i uznam się za pokonanego. – To ostatnie słowo prawie nie przeszło mu przez gardło, miał swoje ambicje i honor, ale Aida na szczęście tego nie zauważyła. Albo przynajmniej nie dała tego po sobie poznać. W co ona może ze mną grać? – pomyślał.

– Dobrze. – Czarodziejka opadła na krzesło i zakryła twarz rękami. – A teraz wynocha. Daj mi pomyśleć w samotności.

 

Wyszedł bez słowa i przez dłuższą chwile krążył bezmyślnie po pomieszczeniu przypominającym mały krater po meteorze.

Nie przeszedł jednak wiele i spostrzegł lekko uchylone drzwi. Podszedł do nich i przekroczył próg.

Stąpał najciszej jak umiał. Zobaczył że w pokoju jest kilka łóżek, zakrytych kotarami. Były w dość sporej odległości od siebie.

Ktoś kaszlnął.

Olgierd poszedł za dźwiękiem i odsunął kotarę, zza której dobiegł wcześniej odgłos kaszlenia.

Szukacz. Był przykryty prześcieradłem ze skóry. Ciężko oddychał.

– Wody.

Powiedział cicho, Olgierd prawie go nie usłyszał.

Z boku stał stolik, a na nim leżały dwie szklanki przezroczystego płynu. Miał nadzieję że poda mu właściwą. Wolał nie ryzykować i nie wąchać żadnej z nich. Słyszał, że niektóre lekarstwa wytworzone przez Czarodziejki, mogły wywołać na zdrowych osobach dokładnie odwrotny efekt niż na chorych. Nawet poprzez sam zapach.

Podał mu szklankę z lewej, ale zauważył że ten jest zbyt słaby żeby samodzielnie móc się napić, więc podniósł mu głowę i napoił.

– Dziękuję Pani. Jesteś dla mnie taka dobra. Pomimo że cię zawiodłem.

Olgierd odłożył szklankę i postanowił podjąć temat.

– Jak do tego doszło? – zapytał, nawet nie siląc się na zmianę tonu głosu.

– Wkroczyliśmy do lasu. – kaszlnął – Wiedziałem gdzie pójść, aby wywieść go w pole. Byliśmy daleko od ciebie Pani. Pośród drzew i ulewy.

– Co było dalej?

– Opadłem jako pierwszy z sił, a on mnie próbował uratować. Głupiec. Nie rozumiem tylko jak trafił na właściwą ścieżkę i jakim cudem starczyło mu sił witalnych na przebycie takiej drogi będąc zmarzniętym i przemokniętym do suchej nitki, przez tak długi czas. Wybacz mi Pani. Wiem jak bardzo chciałaś uniknąć tego spotkania.

Chyba miałem duże szczęście. Los jest dla mnie łaskawy. – pomyślał.

– A czy wiesz dlaczego?

– Tak Pani. Ten człowiek, to chodzące niebezpieczeństwo. Mermidor trzyma nad nim pieczę i nie pozwoli mu łatwo umrzeć, a Merkurior obawia się go. Mówiłaś Pani, że Druidzi pokazali ci, na mocy starych zasad, dziewięć możliwych wersji jego przyszłości.

– Czy pamiętasz co ci powiedziałam o wizjach?

– Śmierć, śmierć i śmierć. Zło, zło i zło. Przyrzeczeni. Imperios w jego rękach, a pod nim setki trupów. Koniec Merkuriora lub Mermidora. Śmierć boga dobra lub zła, czyli zaburzenie równowagi pomiędzy dobrem, a złem. Nasz koniec. Ale była jedna wersja, która różniła się od pozostałych. Tak rzekłaś Pani.

– Czym wyróżniała się na tle tamtych?

– Wszystkim Pani, tak rzekłaś. A on. On leżał nieżywy, lecz ty Pani, leżałaś obok niego. Martwa.

 

Chwilę później, siedział na krześle i wpatrywał się w olbrzymi obraz. Ten przedstawiał żołnierza, który odebrał sobie życie, za pomocą własnego miecza. Przedziurawił się i klęczał z głową uniesioną ku niebu. Na jego twarzy widać było to co dostrzega się w wyrazie twarzy wojowników, którzy wiedzą że podołali nie lada wyzwaniu. Nieopodal stali zwykli ludzie, farmerzy, a w ich oczach widać wdzięczność i podziw dla niego.

Obraz wydawał się dziwny Olgierdowi, lecz cały czas wpatrywał się w niego szukając głębi. Nie miał pojęcia jaki mógł być jego tytuł, chociaż powoli sam zaczynał nadawać mu tytuły, wedle własnego uznania.

Już prawie zasnął na krześle, gdy obok siebie usłyszał stukot szurania po podłodze.

Poderwał głowę i zobaczył że Czarodziejka przysunęła krzesło i usiadła obok niego. Także wpatrywała się w obraz. Olgierd wiedział że kochała dzieła malarskie.

Nie chciał przerywać trwającej ciszy. Lubił ciszę i spokój, więc tak siedzieli obok siebie, na dwóch krzesłach i wpatrywali się w ten sam obraz.

– Dobrze. – Aida przemówiła jako pierwsza – Dobrze. Pomogę ci. Razem dowiemy się o nich czego tylko się da i doprowadzimy do spotkania i zadamy im pytania, jako ich przyjaciele. A później… Zrobimy to co zrobić będzie trzeba. Ale nie ma co się nad tym teraz zastanawiać.

Olgierd pokiwał głową z poważnym wyrazem twarzy.

Czarodziejka wstała, a on uczynił to samo.

Wyciągnęła prawą dłoń przed siebie, a w lewej trzymała nóż. Zrobiła płytkie nacięcie wzdłuż dłoni, po wewnętrznej jej stronie i podała nóż Olgierdowi, a ten uczynił to samo.

– Za nasze przymierze – powiedziała i uścisnęła jego dłoń, po czym przysunęła się, tak blisko że czuł ciepło jej twarzy, i pocałowała go. A on odwzajemnił jej gest. 

Koniec

Komentarze

To bardzo długie opowiadanie, Anonimie. Przy bardzo pobieżnym przebiegnięciu się przez tekst rzuciły mi się w oczy bardzo zła interpunkcja, często błędny zapis dialogów, nieporadności językowe (ot, choćby na samym końcu “stukot szurania” – albo jedno, albo drugie, to różne dźwięki). Poza tym do średniowiecznych realiów nie pasują słowa takie jak “barman” czy “sekundy”.

Ogólnie tekst nie wydaje się szczególnie oryginalny, raczej dość sztampowa fantasy.

 

No i jeszcze jedno: sądząc z zakończenia, jest to dopiero początek większej całości, w związku z czym powinien być raczej oznaczony jako “Fragment”.

Wiedział że nie powinien sobie pozwalać na żarty albo oszustwa wobec tego nieznajomego.

Przed że powinien być przecinek. Zawsze! Przejrzyj cały tekst pod tym kątem.

 

sięgnął w głąb koszuli

Eee, to znaczy gdzie?

 

Po jutrze

Pojutrze.

 

– Coś podać? – karczmarz nagle zainteresował się nim.

Zły zapis dialogów, powinno być: – Coś podać? – Karczmarz…

A że błędów w zapisie dialogów jest sporo, tu masz poradnik w tej kwestii:

https://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/12794

Poza tym stylistycznie też nie gra, może: Karczmarz nagle się nim zainteresował.

 

Cholera – pomyślał i przyspieszył kroku.

Niepoprawny zapis myśli. Można tak: “Cholera” – pomyślał…

albo tak: Cholera – pomyślał

Poradnik: https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/monolog-wewnetrzny;10328.html

 

Był nie doświadczony

Był niedoświadczony

 

ręka nie odpowiednio ustawiona

nieodpowiednio

Poradnik: https://sjp.pwn.pl/zasady/Pisownia-laczna-partykuly-nie;629513.html

 

Mógł być niespełna świadomy tego co robił.

Co to znaczy?

 

tak jak to miał w zwyczaju i po wysokiej dachówce przeszedł pod samo okno dachowe, należące do jego pokoju i przez nie wszedł.

Dachówka to płytka pokrywająca dach, jak może być wysoka?

 

Dało się przyzwyczaić do…

No, ja cię proszę!

 

Bez Kronikarza Książę nigdy nie dał by sobie rady w sytuacji w jakiej się znalazł.

Najpierw był Nieznajomy, potem Olgierd, a wreszcie Książe i wszystko z dużej litery, baz próby jakiegoś wprowadzenia. Niedobrze, oj niedobrze.

 

Młody Olgierd lubił przychodzić do krypt kronikarza i przeglądać zapisane księgi.

Krypta to: «sklepione podziemie kościoła przeznaczone do składania relikwii i chowania zmarłych»

 

To słowo oznacza nad ludzką potęgę.

 

nadludzką

 

Przeczytałam połowę. Wykonanie jest fatalne, błąd na błędzie, błędem poganiany. I są to często błędy, które wychwyci nawet word. Stylistycznie jest jeszcze gorzej. Opko jest potwornie przegadane. Naprawdę nie musisz opisywać każdej czynności bohatera. Sorry, ale nie dobrnę do końca. :(

– Szukam kogoś.

– Każdy z nas kogoś szuka. – odpowiedział mu Szukacz.

Porobiło mnie od ilości szukania w tym fragmencie. 

 

– Kim on do cholery jest… I… I co się ze mną dzieje. – powiedział cicho sam do siebie.

Postacie gadające same do siebie nawet w kreskówkach nie są cool, a co dopiero w tekście literackim.

 

Zimne niebieskie oczy i łysa głowa zdobiły jego twarz.

Jak łysa głowa może zdobić twarz? 

 

Też tylko przejrzałam ten tekst, bo całość jest bardzo długa, a niestety niezbyt ciekawa. Tekst jest napisany bardzo prostym językiem, a i tak występują w nim błędy i drobne głupotki. Narracja też pozostawia wiele do życzenia, jest dość infantylna i sprawa, że losy bohaterów mnie nie obchodzą. Same postacie też są dosyć nudne, żaden mnie nie zainteresował. Jak wspomniano wyżej jest to historia dość sztampowa i niestety nudna. 

 

– Każdy z nas kogoś szuka. – od­po­wie­dział mu Szu­kacz. –> Zbędna kropka po wypowiedzi. Ten błąd pojawia się wielokrotnie. Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać dialogi: http://www.forum.artefakty.pl/page/zapis-dialogow

 

Teraz nasze po­szu­ki­wa­nia zwę­zi­ły się… –> Raczej: Teraz nasze po­szu­ki­wa­nia zawę­zi­ły się

 

Świet­nie, świet­nie! Po dru­giej stro­nie ulicy jest świet­ny przy­by­tek. –> Czy to celowe powtórzenie?

 

I dziew­czy­ny ładne i cho­rób nie noszą… –> Można chorobę roznosić, ale nie można jej nosić.

 

Na ze­wnątrz karcz­my pa­da­ło…–> Zbędne dopowiedzenie – pada zawsze na zewnątrz budynku, chyba że ma on dziurawy dach.

 

Nagle do­strzegł po­waż­ny wyraz twa­rzy nie­zna­jo­me­go, na który wcze­śniej nie zwró­cił uwagi. Nagle zo­ba­czył dziki… –> Powtórzenie.

 

a słoń­ce cho­wa­ło swój blask przed świa­tem za chmu­ra­mi. –> Po co powtarzasz informację podaną na początku poprzedniego zdania?

 

zo­ba­czył dziki i bez względ­ny wzrok, który spo­glą­dał na niego spod kap­tu­ra.–> …zo­ba­czył jego dziki i bezwzględ­ny wzrok.

Wzrok nie spogląda, spogląda ten, kto patrzy.

 

Miał ocho­tę uciec, wy­biec z karcz­my i biec przed sie­bie… –> Powtórzenie. Zbędne dopowiedzenie – czy mógł biec za siebie?

 

wy­cią­gnął na­szyj­nik. Nie­zna­jo­my doj­rzał że na końcu na­szyj­ni­ka… –> Powtórzenie.

 

Me­da­lion przed­sta­wiał trzy okrę­gi za­mknię­te w sobie… –> Czy dobrze rozumiem, że to były introwertyczne okręgi?

 

w środ­ku nich znaj­do­wa­ło się dzie­więć drob­nych kulek po­łą­czo­nych z naj­mniej­szym okrę­giem cien­ką linią. W środ­ku znaj­do­wa­ła się kula, która uno­si­ła się… –> Powtórzenie. Lekka siękoza.

 

Szu­kacz uniósł go w górę. –> Masło maślane – czy można coś unieść w dół?

 

Po chwi­li wy­po­wie­dział imio­na dwoj­ga bogów:

– Mer­ku­rior. Mer­mi­dor. –> Po chwi­li wy­po­wie­dział imio­na dwóch bogów:

Dwojga/ dwoje, gdybyś pisał o bogu i bogini.

 

Nie muszę się bać ta­kich jak ty. Takie są za­sa­dy. –> Powtórzenie.

 

Nie masz po­ję­cia z kim masz do czy­nie­nia. Zresz­tą nie ma to… –> Powtórzenia.

 

Nie po­gru­biał mocno całej ręki i Szu­kacz był pe­wien, że nie krę­po­wał także jego ru­chów. –> Piszesz o ręce, a ta jest rodzaju żeńskiego, więc: …że nie krę­po­wał także jej ru­chów.

 

– Muszę przej­rzeć mapy, kupić wy­ży­wie­nie i od­po­wied­ni ekwi­pu­nek, spraw­dzić szla­ki i… – tak bar­dzo wczuł się w swój mo­no­log… –> Jedno zdanie to jeszcze nie monolog.

 

Szu­kacz zo­stał sam przy sto­li­ku. –> W karczmach nie było stolików – były tam duże, ciężkie stoły.

 

P… Piwo. – do­pie­ro teraz zo­rien­to­wał się że trzę­są mu się ręce. –> – P-piwo. – Do­pie­ro teraz zo­rien­to­wał się że trzę­są mu się ręce.

Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać jąkanie: https://poradnia-jezykowa.uni.lodz.pl/faq/zapis-jakania-sie/

 

Karcz­marz od­szedł od jego sto­li­ka. –> Karcz­marz od­szedł od jego sto­łu.

 

to mu­siał się po­waż­nie po­spie­szyć… –> Na czym polega powaga pospieszenia się?

 

Deszcz ska­py­wał po kra­wę­dziach jego płasz­cza. –> Tylko po krawędziach? A resztę płaszcza deszcz omijał?

 

Cho­le­ra – po­my­ślał i przy­spie­szył kroku. –> Nie ma błędu w tym zapisie, ale może przyda Ci się wiedza, jak jeszcze można zapisywać myśli: http://www.jezykowedylematy.pl/2014/08/jak-zapisac-mysli-bohaterow/

 

skręt w prawo, długo pro­sto i znów lewo. –> …skręt w prawo, długo pro­sto i znów w lewo.

 

Nie znał mia­sta jesz­cze tak do­brze jak po­wi­nien. Wie­dział że po­wi­nien wy­ka­zać się pro­fe­sjo­na­li­zmem i cho­dzić tak długo po mie­ściepozna każdą ulicz­kę. Wie­dział… –> Powtórzenia.

 

Nie­zna­jo­my długo cze­kał na Szu­ka­cza w karcz­mie. Pijak mógł zo­ba­czyć go na samym po­cząt­ku, gdy wcho­dził i póź­niej po paru go­dzi­nach, gdy wy­cho­dził. Być może stwier­dził, że bę­dzie to oka­zja na łatwy za­ro­bek. –> Pokaż mi pijaka, który będzie czekał kilka godzin na niepewny zarobek.

 

a spod kap­tu­ra po­ły­ski­wa­ły jego zie­lo­ne oczy. –> Zbędny zaimek – czy pod kapturem mogły być cudze oczy?

 

Deszcz za­czął moc­niej kro­pić. –> Skoro wcześniej deszcz padał, to co to znaczy, żer teraz wzmógł kropienie?

 

Po­wi­nien dźgać, a nie ciąć. Cho­ciaż tak na­praw­dę po­wi­nien szyb­ko… –> Powtórzenie.

 

Mógł być nie­speł­na świa­do­my tego co robił. Mógł po­trze­bo­wać pie­nię­dzy. Lub mógł… –> Powtórzenia.

 

Wolną ręką Pi­ja­czy­na spró­bo­wał ude­rzyć… –> Dlaczego wielka litera?

 

Prze­szedł krót­kim przej­ściem po­mię­dzy do­ma­mi… –> Brzmi to fatalnie.

 

za­py­tał bez tony obu­rze­nia w gło­sie drugi męż­czy­zna. –> Czy mam rozumieć, że zazwyczaj oburzenie drugiego mężczyzny ważyło więcej niż tonę?

 

– A jak minął Twój dzień? –> – A jak minął twój dzień?

Zaimki piszemy wielką literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie.

 

Kro­ni­karz, po­mi­mo że taką już miał pracę, bar­dzo lubił słu­chać hi­sto­rii Ol­gier­da. –> Nie rozumiem – jaka jest zależność między pracą Kronikarza, a historiami Olgierda?

 

Dało się przy­zwy­cza­ić do dzien­ne­go stre­su… –> Słowo stres nie ma racji bytu w tym opowiadaniu.

 

Dało się przy­zwy­cza­ić do dzien­ne­go stre­su zwią­za­ne­go z tym że są po­szu­ki­wa­ni. Dało się przy­zwy­cza­ić do tego że Zakon źle im ży­czył. Dało się przy­zwy­cza­ić do tego że mu­sie­li się ukry­wać i od­zwy­cza­ić od kró­lew­skie­go życia.

Ale do nudy przy­zwy­cza­ić się nie dało. –> Brzmi to nie najlepiej.

 

Pokój w któ­rym, byli był nie wiel­ki… –> Pokój, w któ­rym się znajdowali, był niewiel­ki

 

wo­le­li wy­da­wać jak naj­mniej pie­nię­dzy jak tylko było to moż­li­we oraz zwra­cać na sie­bie jak naj­mniej­szą uwagę. –> Bardzo koślawe zdanie. Powtórzenia.

Proponuję: …chcieli, o ile to możliwe, wydawać jak najmniej i nie zwracać na siebie uwagi.

 

pokój, bio­rąc pod uwagę ak­tu­al­ny stan rze­czy, był ide­al­ny dla nich dwoj­ga. –> Piszesz o dwóch mężczyznach, więc: …był ide­al­ny dla nich dwóch.

Dla dwojga, w przypadku mężczyzny i kobiety.

 

od daw­nych cza­sów za­wsze pró­bo­wał za­gar­nąć jak naj­wię­cej czasu… –> Powtórzenie.

 

Bez Kro­ni­ka­rza Ksią­żę nigdy… –> Kim jest Książę, który pojawił się znienacka?

 

od da­wien dawna był na­dwor­nym kro­ni­ka­rzem rodu Ol­gier­da. Wła­ści­wie był odkąd Ksią­żę tylko pa­mię­tał. Był z nim w do­brych re­la­cjach od naj­młod­szych lat i to nie tylko dla­te­go że byli ska­za­ni… –> Byłoza.

 

Oby­dwo­je mieli teraz wra­że­nie… –> Oby­dwaj mieli teraz wra­że­nie

 

– Nie wie­rze w to… –> Literówka.

 

za­ofe­ru­ję jej współ­pra­cę i po­wiem o pły­ną­cych z niej ko­rzy­ści dla niej. –> Nadmiar zaimków.

za­ofe­ru­ję współ­pra­cę i po­wiem o pły­ną­cych z niej ko­rzy­ściach.

 

od mo­men­tu sa­mych na­ro­dzin Two­je­go ojca… –> …od mo­men­tu sa­mych na­ro­dzin two­je­go ojca

 

Ale to tylko nie po­twier­dzo­ne po­gło­ski. –> Ale to tylko niepo­twier­dzo­ne po­gło­ski.

 

– Oj­ciec nigdy nie zda­wał się być skry­ty. Nie mam po­ję­cia jakim cudem był w sta­nie ukryć przed wszyst­ki­mi swoją prze­szłość, cho­ciaż nawet teraz nie wiem jaka do­kład­nie ona była. –> Lekka byłoza. Powtórzenia.

 

Gdy oj­ciec wy­warł na mnie przy­się­gę… –> Gdy oj­ciec wymógł na mnie przy­się­gę

 

– Wie­rzę że do­ko­nasz wła­ści­wej de­cy­zji. –> – Wie­rzę że podejmiesz właściwą decyzję.

 

Ol­gierd po­ło­żył się na swo­jej pry­czy, ro­ze­brał do samej ko­szu­li i spodni, i za­snął. –> Czy dobrze rozumiem, że Olgierd, będąc już w łóżku, rozbierał się na leżąco?

 

No cóż, przeczytałam niemal jedną czwartą opowiadania i nie znalazłam nic, co zaciekawiłoby mnie choćby w minimalnym stopniu. Nie mając gwarancji, że w dalszym ciągu zmieni się cokolwiek, kończę lekturę i obawiam się, że już do niej nie wrócę.

Do nie najlepszego odbioru walnie przyczyniło się fatalne wykonania – masa wszelkich błędów i usterek doskonale utrudnia lekturę i w żaden sposób nie zachęca do jej kontynuacji.

Tekst długi, najeżony błędami, a do tego popełniający moim zdaniem główny grzech wielu pierwszoosobowych narratorów – przegadanie. Wbrew pozorom im mniej w zdaniu, tym wyjdzie ono klarowniejsze, zrozumiałe i “niemęczące” dla czytelnika.

Opowiadania wymaga więc sporego doszlifowania. Chwytaj więc przydatne linki:

Dialogi – mini poradnik Nazgula: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/12794

Dialogi – klasyczny poradnik Mortycjana: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/2112

Podstawowe porady portalowe Selene: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

Coś o betowaniu autorstwa PsychoFisha: Betuj bliźniego swego jak siebie samego

Temat, gdzie można pytać się o problemy językowe:

http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/19850

Temat, gdzie można szukać specjalistów do “riserczu” na wybrany temat:

http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/17133 

Poradnik łowców komentarzy autorstwa Finkli, czyli co robić, by być komentowanym i przez to zbierać duży większy “feedback”: http://www.fantastyka.pl/publicystyka/pokaz/66842676 

Poradnik Issandera, jak dostać się do Biblioteki ;)

https://www.fantastyka.pl/publicystyka/pokaz/66842782 

Powodzenia!

Długi, niezbyt dobrze napisany fragment.

Nowa Fantastyka