W późny piątkowy wieczór prezes Słowiański był ostatnią osobą, która pozostała w firmie, nie licząc pani Helenki, sprzątaczki, która pracowicie pucowała korytarz. Zawsze wychodził ostatni i napawało go to dumą. Tym razem jednak chętnie urwałby się wcześniej, ale nie mógł. Nie życzył sobie, aby pracownicy ujrzeli go w takim stanie. Kuśtykał w stronę windy.
– Dwudziesty pierwszy wiek, a ja, cholera jasna, cierpię na podagrę – mamrotał pod nosem.
Poprzedniego dnia nie potrafił się oprzeć śledzikowi w śmietanie, który zaserwowała mu teściowa i w nocy spuchł mu paluch. Męczył się przez cały dzień, starając się nie dać po sobie poznać, że nęka go ból. Nie odważył się zdjąć butów, nawet w swoim gabinecie, w obawie, że któryś z prawników przyłapie go w tej chwili słabości. Jeszcze tylko trochę i będzie w domu. I wreszcie pozbędzie się tego cholernego obuwia. Wpatrzony w drzwi windy nie zauważył wiadra, w którym sprzątaczka płukała mopy. Walnął w nie obrzękłym palcem. Ból uderzył go jak prawy sierpowy boksera wagi ciężkiej.
– Kurwa mać! – wrzasnął.
Zatoczył się pod ścianę. Na szczęście stał tam rząd krzeseł i Słowiański klapnął tyłkiem na stołek, zamiast na podłogę.
– Panie prezesie, panie prezesie, co się stało?
Zmaterializowała się przed nim starsza kobieta, trzymająca kij z dyndającym mopem. Prezes jęczał i próbował drżącymi rękami rozwiązać sznurówki trzewika.
– To wszystko przez panią – wysapał. – I to cholerne wiadro. Zwolnię panią!
– Przepraszam, przepraszam, pomogę panu prezesowi – zaoferowała przerażona Helenka.
Chęci może miała i dobre, ale tylko uraziła pulsującą bólem część ciała.
– Aaaaa! – rozdarł się Słowiański. – Kurwa!
– Jezusie, Jezusiczku, Jezusie, ja przepraszam, ja nie chciałam – zawodziła sprzątaczka.
– Cicho, niechże się pani uciszy! – krzyknął, bo lamenty kobiety zaczęły mu doskwierać niemal tak, jak paluch, i upuścił na podłogę but, który udało mu się wreszcie zzuć.
W tym momencie przygasły lampy oświetlające korytarz, a na jego końcu zaczęło się formować coś dziwnego. Oniemiali prezes i sprzątaczka spoglądali na zbliżające się do nich małe tornado.
– Zdrowaś Mario, łaskiś pełna… – jęczała Helenka.
Tornado dotarło do nich i zmieniło nagle w grupkę brodatych facetów z mieczami i rogatymi hełmami na głowach, którym towarzyszyła kobieta w hełmie, dla odmiany, skrzydlatym.
– Pan z Tobą, błogosławionaś… – szeptała sprzątaczka.
– O żeż, w mordę – wydukał wstrząśnięty Słowiański.
Słyszał już o wikingach, którzy pojawiali się znienacka i spuszczali ludziom manto. Ale nie wierzył w te bajki. W niemym zdumieniu stwierdził, że musi zmienić zdanie.
Przybysze rozglądali się lekko zdezorientowani.
– No, i gdzie ten rwetes? – zapytał jeden z wojowników.
– Znowu fałszywy alarm – powiedział z westchnieniem inny. – Ta kurwa to chyba nie był najlepszy pomysł – dodał.
Wikingowie spoglądali wrogo to na prezesa, to na szepczącą modlitwę kobietę.
– Czy wy, kurwa, musicie tak kląć? – zapytała wściekła Hlokk, którą wezwanie oderwało od kolacji.
– Co się stało tym razem? – zainteresował się rosły wojownik, poprawiając hełm.
– W-wiadro – wyjąkał w odpowiedzi Słowiański.
Hlokk zerknęła na stojący na środku korytarza kubeł, śmiertelnika trzymającego się za stopę i nie uszedł też jej uwadze napęczniały paluch. Złożyła wszystko do kupy i zrozumiała, co zaszło.
– Dobra, chłopaki, zbieramy się – zarządziła.
Zawahała się i na twarz wypełzł jej wredny uśmieszek. Pstryknęła palcami i wymamrotała jakieś zaklęcie. Zaraz później całe komando zniknęło.
Prezes przełknął ślinę. Nie zdążył już jednak odetchnąć z ulgą.
– Będziesz mnie tu, piździelcu, od kurew wyzywał! – Usłyszał.
W pierwszej chwili pomyślał, że to sprzątaczce odbiło, ale kobieta stała nieruchomo, wciąż mrucząc modlitwę. Za to wiadro podskakiwało bojowo.
– Ja ci, kurwa, pokażę kurwę! – zawołało i wylądowało na głowie Słowiańskiego. Dnem do góry. Brudna woda spłynęła po garniturze prezesa, a mop zawisł mu na ramieniu.
– Teraz i w godzinę śmierci naszej. Amen – wydukała sprzątaczka i przeżegnała się zamaszyście.