Dziadek i Kocur.
Kocur wyprężył grzbiet.
Jeśli ktokolwiek kiedykolwiek wyobrażał sobie, jak powinien wyglądać Kocur to zapewne miał w głowie taki oto obraz: Wąskie hipnotyzujące oczy, puszysty długi ogon, czarna, połyskująca, gęsta sierść.
Swobodnym, sprężystym krokiem Kocur ruszył wybrukowaną przed laty Mińską. Powoli, badawczo, dostojnie.
Kocur mojego Dziadka.
To musiał być rok 1991. Warszawa w epoce ustrojowych przemian i moje dzieciństwo pod skrzydłami Dziadka spędzone. Dziadek miał na Pradze garaż, w którym zawsze pachniało benzyną. I ten benzynowy zapach wrył mi się w pamięć o Dziadku. Dziadek i jego kapota, Dziadek i jego robocze rękawice, Dziadek i jego spodnie. Dziadek zapachem benzyny przesiąknięty.
W głowie zawsze gdy Dziadek to i ten zapach, który nauczyłem się kochać tą samą miłością którą pokochałem Dziadkowe majsterkowanie przy niesprawnym taunusie. A taunus Dziadka to był prawdziwy skarb. Stary ford, którego skórzane fotele na zawsze nauczyły mnie tego, jak powinna pachnieć tapicerka w starym aucie. Samochód, który podobnie jak Dziadka wszelkie skarby, pojawił się po prostu pewnego dnia na podwórzu. Auto przez Dziadka zdobyte, wygrane, kupione, pożyczone, znalezione, wykombinowane, ściągnięte lub Dziadkowi po prostu przez kogoś oddane lub zwrócone. Podobnie było ze zdobytymi przez Dziadka rowerami, których zjeździłem tuziny. Podobnie również z telewizorami z każdej możliwej epoki, które Dziadka salonik wypełniały od podłogi aż do sufitu. Telewizory jak elektrostatyczny ołtarz rozświetlonych kineskopów.
Było w dziadkowym mieszkaniu coś niewiarygodnie przygodowego. Każdego dnia odkrywałem tam nowe zakamarki i nowe szafki wypełnione po brzegi mechanicznymi i elektronicznymi podzespołami nieznanego przeznaczenia. Usilnie próbowałem je ze sobą łączyć, sklejać czy podłączać do prostokątnych, popularnych wówczas, bateryjek.
Tak samo jak salonik pokochałem też cały dziadkowy garaż wypełniony śrubokrętami, sznurkami, gwoździami, młotkami, pojemnikami, butelkami z płynami różnej konsystencji, barwy i przeznaczenia. Garaż jak warsztat współczesnego alchemika i moje zabarwione sepią, pachnące smarem i benzyną wspomnienia o Dziadku i jego garażu.
Był więc w garażu niesprawny taunus. Beżowe monstrum z fordowskim silnikiem, chromowanymi klamkami i wielkim bagażnikiem.
W lipcowe, ciepłe popołudnie tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego pierwszego roku pojawił się Kocur.
Po prostu przyszedł. Wskoczył na maskę taunusa, usiadł i badawczo obserwował jak z Dziadkiem krzątam się po garażu. Musiałem akurat coś wymiatać gdy spod szafki wyskoczyła mysz. Kocur doskoczył do niej jednym ruchem, przygniótł mysi korpus ciężką łapą, chwycił w zęby i skrył się w rogu garażu. Mysz zniknęła w Kocurowej paszczy. Po zakończonym posiłku Kocur wskoczył z powrotem na maskę i skierował wzrok na Dziadka, wyraźnie z siebie zadowolony. A Dziadek samym tylko skinieniem głowy zawarł z Kocurem umowę o okresowe dostarczanie wody i strawy w zamian za usuwanie szkodników.
Jako dzieciak byłem Kocurowym pojawieniem się zafascynowany. Bo kot to kot. Kota można głaskać albo rzucać mu jakąś zabawkę. Kocur mruczy i ma hipnotyzujące, kalejdoskopowe oczy.
Co prawda z tym Kocurem było nieco inaczej. Raczej schodził mi z drogi, choć nie było to uciekanie. Po prostu starał się za wszelką cenę ograniczyć dziecięce próby głaskania go. Przychodził do nas i obserwował, a ja obawiałem się trochę Kocura i jego ostrych szponów.
Któregoś dnia, a dni o tej porze roku były długie, Dziadek jak zwykle walczył z zapłonem taunusa który ze względów niewiadomych odmawiał posłuszeństwa. Dziadek cały zapłonowy aparat dziesiątki już razy dokręcał, skręcał, lutował, poprawiał, smarował, uszczelniał, uderzał i stukał. Wypowiadał przy tym tajemne dla mnie wówczas inkantacje, których zabraniał mi jako młodemu adeptowi sztuki samochodowej powtarzać. Jedynie delikatnym ruchem ust, wypowiadałem wtedy te sekretne kurwy, jebańce, chuje i skurwysyny latarką oświetlając Dziadkowi silnik samochodu.
Kocur obserwował nas badawczymi ślepiami. Niespiesznie wędrował po półkach, zgrabnie omijając każdą przeszkodę. Przyglądał nam się z wyraźnym zainteresowaniem. W końcu usiadł w rogu stołu i patrzył – to na Dziadka, to na aparat zapłonowy.
Dziadek skupiony na pracy ignorował Kocura. Aparat złożony po raz sześćset dwudziesty trzeci, Dziadkowymi dłońmi umieszczony został pod maską auta. Dalej Dziadka wyczekujące spojrzenie gdy wsunął do stacyjki kluczyk, jego przymknięcie oczu, jego kolejne magiczne zaklęcie puszczone już od niechcenia i próba zakręcenia silnikiem. Rozrusznik zawył a silnik jedynie zakaszlał i zgasł.
Dziadek oparł zmęczone dłonie o kierownicę i zwiesił głowę.
Kocur zeskoczył z szafki na dach aunusa. Znacząc poduszkami kocich łap na zakurzonym dachu podejrzanie geometryczny run zajrzał do środka. Jego wzrok spotkał się z wzrokiem Dziadka. Dziadek zamarł. Jego źrenice wyraźnie rozszerzyły się a rysy twarzy złagodniały. Kocur i Dziadek trwali krótką chwilę w niemej, choć ewidentnie dwustronnej konwersacji, po czym Dziadek odwróciwszy się do mnie z łagodnym uśmiechem rzekł:
– Zostań tu.
Kocur zgrabnym ruchem wskoczył przez okno do auta i zajął miejsce na fotelu obok Dziadka. Dziadek zamknął drzwi kierowcy i przekręcił kluczyk w stacyjce.
Snopy świateł z przednich lamp rozdarły przestrzeń. Harmonijna praca zaworów obudziła taunusa do życia. Dziadek uśmiechnął się i powolutku wytoczył auto z garażu. Skręcił w prawo i skrzypiąc zawieszeniem objechał całe osiedlowe garażowisko. Gdy wrócił od strony lewej, był w wyraźnie dobrym humorze. Otworzył drzwi. Kocur wyskoczył, spojrzał na mnie i wrócił do garażu.
Z taunusowego bagażnika Dziadek wyciągnął stary koc na kocie legowisko. I od tamtej pory byli z Kocurem nierozłączni. Jesienią, gdy noce stały się chłodne, a dni wyraźnie krótsze, Kocur wprowadził się do naszego mieszkania. Dziadek wielokrotnie powtarzał, jak to dobrze że jest Kocur, co i rusz wychwalając jego zalety. A to Kocur zasnął mu na kolanach mrucząc, a to Kocur złapał danego dnia aż trzy myszy, a to Kocur ogrzał Dziadkowi zmęczone stopy.
Którejś nocy obudziłem się, najpewniej skutkiem złego snu i zobaczyłem, że w kuchni Dziadkowego mieszkania wciąż pali się światło. Wyszedłem na korytarz i usłyszałem niezrozumiały Dziadkowy szept. Przez przeszklone mleczną szybą drzwi widziałem wyraźnie Dziadkową sylwetkę. Stałem nasłuchując Dziadkowego szeptu, lecz słowa przez niego wypowiadane były zbyt ciche aby cokolwiek zrozumieć.
Uchyliłem drzwi i zobaczyłem jak Dziadek pochyla się nad siedzącym na krześle Kocurem tłumacząc mu coś z wyraźnym ożywieniem. Kocur natomiast patrzył na Dziadka z zaciekawieniem i mógłbym dziś przysiąc, uśmiechem.
Nagle jednak Kocur odwrócił wzrok. Spojrzał na mnie złowrogo a Dziadek na ten sygnał zamilkł. Wystraszony pobiegłem z powrotem do łóżka i ukryłem się pod kołdrą. Po kilku chwilach drzwi mojej sypialni otworzyły się i obaj nocni dyskutanci weszli do środka.
W blasku wpadającego do mojego pokoju światła księżyca rysy Dziadka wyostrzyły się. Kocur natomiast wskoczył na łózko i usiadł w jego nogach, patrząc mi uważnie w oczy błyszczącymi w ciemności ślepiami.
– O tym, co widziałeś, nigdy nikomu nie mów, dobrze? – Kiwnąłem tylko głową, choć nie byłem wówczas pewien, czy słowa te były wypowiedziane do mnie przez Dziadka, czy też przez Kocura.
W tamte wakacje sąsiedzi zaczęli Dziadka unikać. Wcześniej, zanim przybył Kocur mieszkanie Dziadka było miejscem towarzyskich spotkań, które każdego piątku kończyły się w sposób typowy dla ludzi dorosłych. Nie były to wielogodzinne libacje, raczej formy wspólnego spędzania czasu przy kieliszku wódki, przepełnione dyskusjami nad ostatnim ocalałymi fasadami poprzedniego ustroju. Lepszego lub gorszego – to już zależało od ilości i mocy spożytych wówczas trunków. Teraz natomiast z jakiegoś niezrozumiałego dla mnie powodu sąsiedzi Dziadka unikali, mieszkanie wydawało się puste i chłodne, dnie coraz krótsze a noce coraz ciemniejsze.
Z czasem zachowanie Dziadka zaczęło stawać się także i dla mnie coraz mniej zrozumiałe. Pewnego mroźnego, zimowego dnia po powrocie ze szkoły ujrzałem rozwieszone w każdym pokoju lepy na muchy. Było to o tyle dziwne, że zimą obecność much w mieszkaniu jest zjawiskiem raczej rzadko spotykanym.
Muchy zaczęły Dziadkowi wyjątkowo mocno przeszkadzać. Siadały na potrawach skubiąc cukier albo na ramieniu powodując fizyczny dyskomfort dotyku muchowych łapek. Muchy brzęczały przeszkadzając Dziadkowi w koncentracji nad krzyżówką. Muchy krążyły i obijały się o klosze lamp. Muchy tworzyły swoim lotem dziwne, geometryczne wzory. Muchy nieestetyczne. Muchy które roznosiły choroby. Muchy stały się dla Dziadka całym złem tego świata. Muchy których sam nigdy nie dostrzegałem zrzucając to w dziecięcej głowie na skuteczność Dziadkowych zabiegów.
Karuzela Dziadkowych wariactw rozkręcała się w najlepsze.
Wiosną, gdy zrobiło się nieco cieplej, Dziadek powrócił do prac w garażu. Tym razem jednak nie interesowały go układy elektryczne taunusa. Samochód opuścił garaż i stał pod gołym niebem, ponieważ musiał ustąpić miejsca znoszonym przez Dziadka, nie wiadomo skąd, kolekcjom prętów, łączników, elektrycznych podzespołów, starych silników elektrycznych, odkurzaczy, obręczy kół, zdekompletowanych rowerów, łańcuchów, części samochodowych, rur i rurek. Całość kolekcji dopełniona zaś była zwojami elastycznych taśm, drucików w gumowym oplocie i sznurków każdego możliwego rodzaju i koloru.
Wszystko to Dziadek łączył ze sobą, rozwiercał, skręcał, spawał, doklejał – niekiedy do późnych godzin nocnych. I wszystko pod czujnym, zadowolonym okiem Kocura.
Powstałą w ten sposób maszynerię Dziadek, ku mojej własnej rozpaczy, wystawił z garażu na widok publiczny. Sąsiedzi wyraźnie szydzili z Dziadka i podśmiewając się z niego dopytywali czy maszyna ta to aparat do sterowania pogodą, czy też może najzwyczajniejszy w świecie wehikuł czasu. Każde z takich pytań spotykało się ze zdecydowanym protestem Dziadka, który utrzymywał, że maszyna ta rozwiąże raz na zawsze problem owadów w naszej kamienicy. Much, których nigdy ani ja ani nikt inny nie widział w takiej ilości, aby uważać je za jakikolwiek problem.
Pewnego majowego popołudnia Dziadek zrzucił przez okno długi, elektryczny przewód, który kazał mi dociągnąć do zbudowanej przez siebie dwumetrowej maszyny, ustawionej na samym środku podwórza naszej kamienicy. Szybkim krokiem zszedł po schodach, wyraźnie zaaferowany i podbiegł do maszyny, przy której czekałem już z przewodem.
Sąsiedzi wychylili się z okien i z wyraźnym rozbawieniem przyglądali się tej dziwnej scenerii.
Dziadek chwycił końcówkę przewodu, spojrzał na stojącego obok Kocura i zdecydowanym ruchem wetknął ją w wiszące z przodu tej dziwacznej konstrukcji gniazdko. Elektryczny łuk poraził Dziadka, który upadł na ziemię. Maszyna zaś rozbłysła, wydając z siebie przerażający zgrzyt i po wywołaniu zwarcia, które wysadziło korki w całej kamienicy, umilkła.
Dziś, gdy Dziadek już nie żyje, wolę myśleć że maszyna zadziałała. Że po jej podłączeniu do prądu jej czarodziejska siła ściągnęła każdą muchę, uwięziła ją, zabiła lub teleportowała do innego wymiaru. Maszyna do dziś stoi w rumowisku za garażami, jak pomnik chwilowego szaleństwa starszego człowieka.
Chwilowego, bowiem po przeprowadzeniu próby z maszyną stała się rzecz jeszcze bardziej zaskakująca.
Kocur zniknął. W tamto popołudnie gdy Dziadek leżał nieprzytomny na ziemi Kocur rzucił mu zadowolone, ciepłe spojrzenie swoich jaskrawych ślepi, przeszedł przez bramę, skręcił na ulicę i zniknął.
Następnego dnia Dziadek zwinął przewód i uprzątnął maszynę z podwórza. Stał się dziwnie milczący, ale również spokojny i wyraźnie zadowolony. Taunus natomiast znowu odmówił posłuszeństwa – z pomocą sąsiada Dziadek wepchnął go z powrotem do dopiero co uprzątniętego garażu.
I tak, w kolejne lato wszystko wróciło do normy.
Kolejne elementy silnika i układu zapłonowego co i rusz lądowały na warsztatowym stole. W moich rękach znów zagościła latarka a dłonie Dziadka na powrót walczyły z nieożywioną materią taunusa.
Któregoś dnia wieczorem Dziadek spojrzał marszcząc brwi.
– Nie pamiętasz co się stało z Warginem? – spytał.
– Z kim Dziadku? – Byłem wyraźnie zdziwiony, nie kojarząc nikogo o tak dziwacznym imieniu.
– No tym Kocurem co u nas mieszkał w zeszłym roku. Zresztą, nieważne. – Dziadek dopalił papierosa, zgasił go w popielniczce i zagłębił się w lekturze niedoczytanej od rana gazety.
Odwróciłem się i skierowałem do saloniku Dziadka – tego z ołtarzem telewizorów, które patrzyły na przeciwległą ścianę, zabudowaną półkami książek. Podsunąłem sobie krzesło, wspiąłem się na nie i sięgnąłem po encyklopedię. To Dziadek wyrobił we mnie ten odruch.
– Jeśli czegoś nie rozumiesz, zawsze próbuj zgłębić to siłą własnego umysłu! – zwykł mawiać.
Przekartkowałem encyklopedię szukając literki W. Błądząc palcem po kartce odnalazłem słowo „Wargin”. Zamarłem.