- Opowiadanie: ninedin - Dwa księżyce

Dwa księżyce

Od ja­kie­goś czasu ukła­dam sobie mały cykl urban fan­ta­sy o Kra­ko­wie i kra­kow­skim ze­spo­le ku­ra­to­rów zaj­mu­ją­cych się opie­ką spo­łecz­ną nad wszel­kie­go ro­dza­ju du­cha­mi, zja­wa­mi i upio­ra­mi. Jedno z opo­wia­dań z tego cyklu zna­la­zło się wśród fi­na­li­stów ścież­ki B kon­kur­su “W głębi  snów”. Z kolei pierw­sza, bar­dzo różna od obec­nej wer­sja “Dwóch księ­ży­ców” była na­pi­sa­na na Fan­ta­zma­to­wy kon­kurs “Po­mie­ścia” (któ­re­go słusz­nie nie wy­gra­ła).
Kiedy jesz­cze mia­łam pry­wat­ne­go bloga z pi­sa­ni­ną, za­wsze wrzu­ca­łam coś w swoje uro­dzi­ny i imie­ni­ny – za­mie­rzam tutaj kon­ty­nu­ować ten zwy­czaj :)

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Dwa księżyce

 

Pe­tent przy­szedł póź­nym po­po­łu­dniem, tuż przed za­mknię­ciem biura. Kinga Du­chac­ka zdą­ży­ła już wy­łą­czyć kom­pu­ter, pod­lać fi­ku­sa reszt­ką wody z czaj­ni­ka i zo­sta­wić na ta­bli­cy wia­do­mość dla pana Mirka, który jak zwy­kle miał dziś nocny dyżur. Wła­śnie się­ga­ła po kurt­kę – li­piec był chłod­ny i nad Kra­ko­wem nie­ustan­nie wi­sia­ły desz­czo­we chmu­ry – kiedy do biura zde­cy­do­wa­nym kro­kiem wszedł męż­czy­zna w ele­ganc­kim płasz­czu.

– Pani jest ku­ra­to­rem do spraw On­to­lo­gicz­nych Mniej­szo­ści? – za­py­tał  tonem czło­wie­ka przy­wy­kłe­go do wy­da­wa­nia po­le­ceń.

Kinga ski­nę­ła głową i już miała po­wie­dzieć, że nie­ste­ty pra­cu­ją do pią­tej, a jest pięć po, ale zdą­ży­ła otwo­rzyć usta, pe­tent oświad­czył:

– To do­brze, bo mam spra­wę. Wi­śniew­ski, Karol. Chyba pani jesz­cze nie wy­cho­dzi?

Kinga z wes­tchnie­niem od­wie­si­ła kurt­kę i usia­dła.

– Ow­szem, wy­cho­dzi­łam. Ale skoro już pan jest, może pan zgło­sić pro­blem – po­wie­dzia­ła. – Oba­wiam się jed­nak, że zanim zro­bi­my wy­wiad i wstęp­ne roz­po­zna­nie, to bę­dzie wie­czór. Naj­praw­do­po­dob­niej samą spra­wą zaj­mie­my się do­pie­ro jutro. A o co do­kład­nie cho­dzi?

– Wam­pir za­gnieź­dził się nam w sta­wie ogro­do­wym – od­parł pe­tent ze śmier­tel­ną po­wa­gą.

 

***

 

– Wam­pi­ry bar­dzo rzad­ko sie­dzą pod wodą – wy­ja­śni­ła Kinga na­stęp­ne­go dnia. Ona i wczo­raj­szy gość, wła­ści­ciel za­wam­pi­rzo­ne­go stawu, po­szli obej­rzeć po­dej­rza­ne miej­sce.

Ku­ra­tor­ka czuła się nie­swo­jo: Wi­śniew­ski ewi­dent­nie spo­dzie­wał się po niej na­tych­mia­sto­we­go wy­ja­śnie­nia, a ona go nie miała. Opo­wieść o wam­pi­rze w oczku wod­nym nie zga­dza­ła się wie­dzą, ja­kiej na­by­ła w ciągu dwu­na­stu lat pracy.

– Pły­ną­ca woda w wielu tra­dy­cjach ucho­dzi za wy­jąt­ko­wo nie­bez­piecz­ną dla wam­pi­ra, nie­moż­li­wą do prze­kro­cze­nia i tak dalej – kon­ty­nu­owa­ła, po­wta­rza­jąc znane z ma­te­ria­łów szko­le­nio­wych fakty. – Sta­wek w ogro­dzie to tro­chę co in­ne­go, oczy­wi­ście, ale ge­ne­ral­nie nie po­dej­rze­wa­ła­bym aku­rat tego ro­dza­ju isto­ty o ukry­wa­nie się w zbior­ni­ku wod­nym.

– Sama pani zo­ba­czy – po­wie­dział Wi­śniew­ski i po­pro­wa­dził ją po sta­ran­nie wy­pie­lę­gno­wa­nych ścież­kach, wśród klom­bów z ro­śli­na­mi, w kie­run­ku staw­ku. Teren ogro­du ob­fi­to­wał w małe oczka wodne, ale to kon­kret­ne od­róż­nia­ło się od resz­ty: nie rosły na nim ne­nu­fa­ry, nie było mo­stecz­ków ani ma­low­ni­czo po­chy­la­ją­cych się nad wodą drze­wek. Z wody wy­ła­nia­ły się za to smu­kłe, nagie ło­dy­gi, ozdo­bio­ne gdzie­nie­gdzie dzwon­ka­mi bia­łych kwia­tów.

– To tu – po­wie­dział Wi­śniew­ski. – Widzi pani te kwiat­ki? Żona chcia­ła ściąć kilka do ozdo­by… – urwał. Mil­czał przez mo­ment z od­wró­co­ną głową. Od­kaszl­nął i zanim Kinga zdą­ży­ła za­py­tać, kon­ty­nu­ował:

– W każ­dym razie, Magda po­szła po kwia­ty. Ja byłem w pracy. W prze­rwie pa­trzę na te­le­fon, a tam kil­ka­na­ście nie­ode­bra­nych po­łą­czeń. Od­dzwo­ni­łem: ode­bra­ła go­spo­sia, pro­si­ła, żebym jak naj­szyb­ciej przy­je­chał, bo żona w złym sta­nie. Magda… ona ma pewne pro­ble­my ze sobą, ro­zu­mie pani. Jest pod dobrą opie­ką, ale cza­sa­mi zda­rza­ją się jej takie na­pa­dy smut­ku, pła­czu… – chrząk­nął. – Nie za­wsze spo­wo­do­wa­ne czymś dla kogoś z ze­wnątrz zro­zu­mia­łym. Co mia­łem zro­bić: przy­je­cha­łem. Go­spo­sia zdą­ży­ła już na szczę­ście za­dzwo­nić po pie­lę­gniar­kę. Naj­kró­cej mó­wiąc, oka­za­ło się, że Magda ze­rwa­ła kwia­ty i na­tych­miast po­czu­ła, że, jak się wy­ra­zi­ła, krew jej ciek­nie po rę­kach. Po­sze­dłem z nią po­roz­ma­wiać: nie mogła się uspo­ko­ić i ko­niecz­nie chcia­ła mi po­ka­zać, co się z tymi kwia­ta­mi dzie­je. Po­sła­ła mnie nad staw, ka­za­ła ściąć kilka. Po­sze­dłem, prze­ko­na­ny, że je­dy­ne, na co się na­tknę, to błoto.

– I co? – za­py­ta­ła Kinga.

– I krew mi się po­la­ła po rę­kach, jak tylko ze­rwa­łem pierw­szą ro­śli­nę – po­wie­dział Wi­śniew­ski głu­cho.

 

***

 

– To jakiś ab­surd. Wi­śniew­ski ma swoje po­dej­rze­nia, ale szan­sa, że gdzieś pod staw­kiem spo­czy­wa pra­daw­ny wam­pir, z któ­re­go ciała wy­ra­sta­ją te ro­śli­ny, jest ze­ro­wa – pod­su­mo­wa­ła Kinga. Sie­dzie­li w biu­rze: ona w fo­te­lu, a jej współ­pra­cow­nik, dy­żu­ru­ją­cy wy­łącz­nie no­ca­mi pan Mirek, przy biur­ku, ze sto­si­kiem ksią­żek pod ręką.

Pan Mirek po­ki­wał głową.

– Skąd w ogóle taki po­mysł? – za­py­tał.

– Po­dej­rze­wam, że o on­to­lo­gicz­nych mniej­szo­ściach wie tyle, co z se­ria­li – wes­tchnę­ła Kinga. – Facet jest ewi­dent­nie za­moż­ny i naj­chęt­niej nie wy­cho­dził­by z pracy. Wy­star­czy, że nikt z OM u niego nie pra­cu­je… sam pan wie, z edu­ka­cją bywa róż­nie. Ską­d­inąd: jak pan sądzi, co tam w ogóle może być?

– Nie mam po­ję­cia. A w ogóle nie uważa pani, sze­fo­wo, że to ra­czej spra­wa dla po­li­cji? – Pan Mirek pod­niósł wzrok znad ko­lej­nej cegły o folk­lo­rze. W jego wiel­kich dło­niach nawet po­tęż­ne to­misz­cza wy­glą­da­ły jak małe ksią­żecz­ki.

– Dla po­li­cji? – Kinga od­ru­cho­wo po­pra­wi­ła zwią­za­ne w kucyk włosy w mysim ko­lo­rze. – Przez tę krew? Zresz­tą, może i racja, my się zaj­mu­je­my re­la­cja­mi mię­dzy na­szy­mi OM a spo­łecz­no­ścią ludz­ką, a nie roz­wią­zy­wa­niem za­ga­dek…

Za­mil­kła, przy­po­mi­na­jąc sobie nie­daw­ną kłót­nię z po­li­cją o prze­kro­cze­nie upraw­nień i zde­cy­do­wa­ne po­ucze­nia, ja­kich udzie­li­ło jej wtedy sze­fo­stwo.

– Jutro za­dzwo­nię do pod­ko­mi­sa­rza Kraw­czy­ka, niech mi powie, jak po­li­cja może nam w tym pomóc, albo my im – po­wie­dzia­ła po chwi­li. – A pan, gdyby nie było nic lep­sze­go do ro­bo­ty, może po­grze­bał­by po książ­kach za in­for­ma­cją o ro­śli­nie, która krwa­wi?

 

***

 

Wprost z bu­dyn­ku Kinga we­szła w morze mgły. Gęste opary kłę­bi­ły się na uli­cach, wy­peł­nia­ły prze­strzeń. La­tar­nie ulicz­ne z tru­dem roz­pra­sza­ły mrok: ich świa­tło kła­dło się si­ny­mi pla­ma­mi na płyt­kach chod­ni­ka. Choć był li­piec, Kinga czuła, jak wil­got­ne po­wie­trze prze­ni­ka ją do szpi­ku kości, kiedy cze­ka­ła na tram­waj.

Gdy tylko do­tar­ła do domu, do­rzu­ci­ła dżin­sy i bluzę do ro­sną­ce­go w ła­zien­ce sto­si­ka rze­czy do upra­nia. Spoj­rza­ła na zegar: zbli­ża­ła się je­de­na­sta. Nie miała szans zdą­żyć jesz­cze dziś z po­rząd­ka­mi, ale trud­no, może w week­end się uda. Po­szła pod prysz­nic z moc­nym po­sta­no­wie­niem, że po ką­pie­li jesz­cze po­pra­cu­je, ale nie­wie­le z tego wy­ni­kło: dzwo­nek te­le­fo­nu wy­rwał ją z drzem­ki nad naj­now­szym ra­por­tem wo­je­wódz­kie­go ku­ra­to­ra do spraw OM.

Kinga nie roz­po­zna­ła nu­me­ru, ale wie­dzia­ła, że o tej porze na jej służ­bo­wą ko­mór­kę ra­czej nikt nie bę­dzie dzwo­nił bez po­wo­du. Pełna złych prze­czuć ode­bra­ła.

– Pani Du­chac­ka? Ko­or­dy­na­tor­ka ku­ra­to­rów OM dla Sta­re­go Mia­sta, Pod­gó­rza i Grze­gó­rzek? – za­py­tał męski głos. – Za chwi­lę przy­je­dzie po panią sa­mo­chód. Jest pani wzy­wa­na na spo­tka­nie szta­bu.

– Ja­kie­go… – Kinga kaszl­nę­ła, usi­łu­jąc strzą­snąć z sie­bie reszt­ki snu. – Ja­kie­go szta­bu?

– Kry­zy­so­we­go. Spe­cjal­ne­go. U pre­zy­den­ta – wy­ja­śnił roz­mów­ca. – Ro­zu­miem, że miesz­ka pani pod ad­re­sem, który mamy w ak­tach?

 

***

 

Świa­tło z okien ma­gi­stra­tu z tru­dem prze­bi­ja­ło się przez gęst­nie­ją­cą mgłę, kiedy kie­row­ca wy­sa­dził Kingę na par­kin­gu obok ko­ścio­ła fran­cisz­ka­nów. Kuląc się w wil­got­nym po­wie­trzu, szyb­kim kro­kiem prze­mie­rzy­ła kil­ka­na­ście me­trów dzie­lą­cych ją od wej­ścia do bu­dyn­ku.

– Ku­ra­tor Du­chac­ka? – za­py­tał młody czło­wiek, kiedy tylko we­szła do środ­ka. – Pro­si­my do ga­bi­ne­tu pani wi­ce­pre­zy­dent.

Kinga po­dzię­ko­wa­ła ski­nie­niem głowy i ru­szy­ła na pię­tro. Zde­cy­do­wa­nie od­wró­ci­ła wzrok od swo­je­go od­bi­cia w mi­ja­nym lu­strze: wie­dzia­ła, że w po­rwa­nych po­spiesz­nie ze sto­si­ku w ła­zien­ce dżin­sach i nie­wy­pra­so­wa­nej blu­zie nie wy­glą­da od­po­wied­nio po­waż­nie na urzę­do­we spo­tka­nie, a ze­bra­ne nie­dba­le w kucyk włosy na pewno nie po­ma­ga­ją. Po­cie­sza­ła się, że o pół­no­cy i na zwo­ła­nym z za­sko­cze­nia po­sie­dze­niu ma szan­sę nie być je­dy­ną mało ele­ganc­ką osobą.

Je­że­li li­czy­ła na to, że jedną z nich bę­dzie wi­ce­pre­zy­dent mia­sta, Ja­dwi­ga Król – zwana za ple­ca­mi Kró­lo­wą Ja­dwi­gą – to się my­li­ła: pani pre­zy­dent wy­glą­da­ła, jakby wła­śnie wy­szła z ofi­cjal­ne­go spo­tka­nia.

 

Ga­bi­net wi­ce­pre­zy­dent wy­peł­nił się ludź­mi. Du­chac­ka roz­po­zna­ła część z nich: ko­or­dy­na­to­rów po­zo­sta­łych dziel­nic, pod­ko­mi­sa­rza Ba­chle­dę z po­li­cji, Martę Tran z biura le­ka­rza wo­je­wódz­kie­go. Na­strój w po­miesz­cze­niu był ner­wo­wy, pełen ocze­ki­wa­nia. Kinga nie miała wąt­pli­wo­ści, że nie tylko ona nie wie, dla­cze­go ich tu we­zwa­no. W ciągu dwu­na­stu lat jej pracy w urzę­dzie ku­ra­to­ra tego ro­dza­ju alarm zda­rzył się dwa razy, ale wie­dzia­ła o tym tylko z biu­ro­wych plo­tek: była wtedy jesz­cze po­cząt­ku­ją­cą pra­cow­ni­cą niż­sze­go szcze­bla. Od kiedy trzy lata temu awan­so­wa­ła na ko­or­dy­na­tor­kę trzech dziel­nic, nie miała jesz­cze oka­zji uczest­ni­czyć w żad­nym kry­zy­so­wym po­sie­dze­niu. Na szczę­ście, po­my­śla­ła po­nu­ro. Zde­cy­do­wa­nie nie lu­bi­ła nie­spo­dzia­nek.

Za­sta­na­wia­ła się też, co na tym spo­tka­niu robi wy­stra­szo­ny na­sto­la­tek, sie­dzą­cy w kącie.

– Pro­szę pań­stwa – Kinga tak głę­bo­ko po­grą­ży­ła się w my­ślach, że nie za­uwa­ży­ła, kiedy wi­ce­pre­zy­dent za­ję­ła miej­sce u szczy­tu stołu. – Witam w tych nie­ocze­ki­wa­nych oko­licz­no­ściach. Za­pew­ne część z pań­stwa za­sta­na­wia się, po co was tu spro­wa­dzi­li­śmy.

Dwa­dzie­ścia kilka par oczu sku­pi­ło się na niej.

– Otóż dziś wie­czo­rem po­ja­wił się nagły pro­blem – wi­ce­pre­zy­dent Król wzię­ła głę­bo­ki od­dech, zanim do­koń­czy­ła:

– Zo­sta­li­śmy od­cię­ci. Z mia­sta nie da się wyjść ani wy­je­chać. A ta mgła…

A ta mgła jest żywa, po­my­śla­ła nagle Kinga, i coś pa­skud­ne­go w niej sie­dzi.

 

***

 

Nikt, jak się oka­za­ło, nie umiał wy­ja­śnić, co się stało i dla­cze­go nie­spo­dzie­wa­nie gra­ni­ce Kra­ko­wa za­mknę­ły się przed świa­tem. To wła­śnie opo­wie­dział we­zwa­ny na po­sie­dze­nie wy­stra­szo­ny na­sto­la­tek, który usi­ło­wał tego dnia wy­brać się na nocną ro­we­ro­wą wy­ciecz­kę poza gra­ni­ce mia­sta. Jego re­la­cję po­twier­dzi­li stra­ża­cy, któ­rym nie udało się do­je­chać do wy­pad­ku na Za­ko­pian­ce, tuż za gra­ni­cą mia­sta.

– Jak pań­stwo za­pew­ne wie­cie – pod­su­mo­wa­ła Król – pre­zy­dent po­je­chał wczo­raj do War­sza­wy i chwi­lo­wo, nie­ste­ty, nie może wró­cić, co po­zo­sta­wia mnie na czele sa­mo­rzą­du. Sy­tu­acja jest trud­na: w mie­ście już za­czy­na się pa­ni­ka, jako że pierw­sze przy­pad­ki nie­moż­no­ści prze­kro­cze­nia gra­ni­cy mia­sta za­ob­ser­wo­wa­no pod wie­czór. Na chwi­lę obec­ną nie mamy po­ję­cia, jaka może być przy­czy­na tego fe­no­me­nu. Mu­si­my pod­jąć in­ten­syw­ne dzia­ła­nia w celu jego wy­ja­śnie­nia, a jed­no­cze­śnie roz­po­cząć pracę nad przy­wró­ce­niem nor­mal­nej ko­mu­ni­ka­cji mię­dzy na­szym mia­stem a resz­tą kraju. Trze­ba też wziąć pod uwagę pro­ble­my spo­łecz­ne. Czy mogę pro­sić o za­bra­nie głosu panią ko­or­dy­na­tor wo­je­wódz­ką do spraw OM, Mał­go­rza­tę Mołek?

– Nie mam żad­nych wąt­pli­wo­ści – za­czę­ła Mołek – że wy­bu­chy nie­za­do­wo­le­nia spo­łecz­ne­go będą i że mają ogrom­ną szan­sę sku­pić się na on­to­lo­gicz­nych mniej­szo­ściach. Nie jest też jed­nak wy­klu­czo­ne, że ktoś ze śro­do­wi­ska OM stoi za całą tą spra­wą. Pro­po­nu­ję, żeby wszy­scy ko­or­dy­na­to­rzy jak naj­szyb­ciej wy­sła­li swo­ich pra­cow­ni­ków do pod­opiecz­nych i do lo­kal­nych in­sty­tu­cji sa­mo­rzą­do­wych śro­do­wisk OM. Pro­szę uczu­lić przed­sta­wi­cie­li mniej­szo­ści, że po­win­ni w obec­nej sy­tu­acji po pierw­sze za­dbać o wła­sne bez­pie­czeń­stwo. Po dru­gie, je­że­li mają ja­kie­kol­wiek in­for­ma­cje, mo­gą­ce rzu­cić świa­tło na bie­żą­ce wy­da­rze­nia, muszą je nam na­tych­miast prze­ka­zać. Im szyb­ciej za­dzia­ła­my, tym le­piej: pro­po­nu­ję kwa­drans prze­rwy w ob­ra­dach, żeby mogli pań­stwo w tym cza­sie ob­dzwo­nić lo­kal­nych ku­ra­to­rów i prze­ka­zać im nasze usta­le­nia…

Kinga bar­dzo sta­ra­ła się nie prze­wra­cać ocza­mi w cza­sie tej ty­ra­dy. Lu­bi­ła swoją sze­fo­wą, ale do­świad­cze­nie pod­po­wia­da­ło jej, że przez „za­dba­nie o wła­sne bez­pie­czeń­stwo” ro­zu­mie ona za­ba­ry­ka­do­wa­nie się w do­mach i uda­wa­nie, że się nie ist­nie­je. Dwa­na­ście lat do­świad­cze­nia w pracy naj­pierw z ro­dzi­ną wil­ko­ła­ków, a potem przede wszyst­kim z kra­kow­ski­mi wam­pi­ra­mi na­uczy­ło Kingę, że taka tak­ty­ka rzad­ko bywa sku­tecz­na. To, co dzia­ła­ło w przy­pad­ku du­chów, z któ­ry­mi naj­czę­ściej miała do czy­nie­nia jej sze­fo­wa, nie­ko­niecz­nie spraw­dza­ło w in­nych gru­pach. Już sobie wy­obra­ża­ła re­ak­cje co dum­niej­szych pod­opiecz­nych na in­for­ma­cję, że mają zo­stać w do­mach, cze­kać na roz­wią­za­nie spra­wy i jakby co, szyb­ciut­ko in­for­mo­wać urząd o wszel­kich po­dej­rza­nych za­cho­wa­niach we wła­snym śro­do­wi­sku!

Zgod­nie z po­le­ce­niem sze­fo­wej Kinga za­dzwo­ni­ła do pana Mirka i zo­sta­wi­ła mu dys­po­zy­cje na na­stęp­ny dzień. Po­dzię­ko­wa­ła w my­ślach lo­so­wi za fakt, że sze­fo­stwo, zgod­nie z jej re­ko­men­da­cją, parę lat temu jako pierw­sze w kraju za­trud­niło przed­sta­wi­cie­la mniej­szo­ści on­to­lo­gicz­nej w biu­rze ku­ra­to­ra do spraw OM. De­cy­zja była kon­tro­wer­syj­na, ale z punk­tu wi­dze­nia Kingi oka­za­ła się wy­so­ce tra­fio­na: pan Mirek, wam­pir z trzy­dzie­sto­let­nim sta­żem, wniósł do pracy nie tylko swoją wie­dzę o lo­kal­nym śro­do­wi­sku, ale i re­we­la­cyj­ne, z punk­tu wi­dze­nia Kingi, roz­wią­za­nie kwe­stii noc­nych dy­żu­rów w biu­rze.

– Myśli pani, że to ma coś wspól­ne­go z na­szy­mi krwa­wy­mi kwiat­ka­mi? – za­py­tał pan Mirek, kiedy już prze­ka­za­ła mu dys­po­zy­cje na na­stęp­ny dzień.

– Nie mam po­ję­cia – mruk­nę­ła Kinga. – Zaraz opo­wiem o tym sze­fo­wej, niech no tylko uda mi się ją do­paść choć na chwi­lę.

 

***

 

– Do­brze, że pani to zgło­si­ła – ski­nął głową in­spek­tor Ba­chle­da, kiedy Kinga, wy­sła­na do niego przez prze­ło­żo­ną, skoń­czy­ła opo­wia­dać o krwa­wią­cych kwia­tach. – W tej chwi­li po­trzeb­ne nam wszel­kie moż­li­we tropy, choć to aku­rat nie wy­glą­da szcze­gól­nie groź­nie. Pani ko­le­ga z Bro­no­wic do­niósł mi o wid­mo­wych po­sta­ciach oraz od­gło­sach walki i ko­bie­cych krzy­kach, do­cho­dzą­cych z tej mgły – na tym chwi­lo­wo się sku­pia­my. Pro­szę trzy­mać swo­ich pod­opiecz­nych we względ­nej izo­la­cji, do­brze?

– Panie in­spek­to­rze… – za­czę­ła Kinga, ale Ba­chle­da jej prze­rwał.

– Ge­ne­ral­nie, bę­dzie­my wdzięcz­ni, je­że­li uda się pani utrzy­mać spo­kój wśród spo­łecz­no­ści OM – dodał. – Pro­szę nie za­wra­cać sobie głowy tą spra­wą z krwią, my ją oczy­wi­ście przej­mie­my. Będę cze­kał na ra­por­ty w kwe­stii sy­tu­acji wśród mniej­szo­ści, do­brze?

– Oczy­wi­ście – ski­nę­ła głową Kinga. Wie­dzia­ła, że z dys­ku­sji z Ba­chle­dą nie wy­nik­nie nic do­bre­go, ale i tak była zła na sie­bie, że nie za­pro­te­sto­wa­ła ostrzej. Po­dej­rze­wa­ła, że próby utrzy­ma­nia pod­opiecz­nych w, jak to ujął in­spek­tor, względ­nej izo­la­cji, skoń­czą się nie­jed­ną awan­tu­rą.

 

***

 

Kiedy kie­row­ca, który miał od­wieźć ją do domu, ru­szył z par­kin­gu, Kinga pod­ję­ła spon­ta­nicz­ną de­cy­zję:

– Wie pan co? Za­miast do domu, pro­szę mnie za­wieźć do biura. Ulica Przy Ron­dzie.

Wy­sia­dła z tak­sów­ki w gęstą mgłę na par­kin­gu i spoj­rza­ła na ze­ga­rek. Trze­cia pięt­na­ście. Pan Mirek bę­dzie lekko za­sko­czo­ny.

Swo­je­go współ­pra­cow­ni­ka za­sta­ła w fo­te­lu, po­grą­żo­ne­go w lek­tu­rze ja­kie­goś folk­lo­ry­stycz­ne­go cza­so­pi­sma.

– Dobry wie­czór – po­wie­dzia­ła Kinga. – Coś cie­ka­we­go?

Pan Mirek, wbity w swój z lekka przy­cia­sny gar­ni­tu­rek z lat dzie­więć­dzie­sią­tych, w któ­rym z upo­rem przy­cho­dził do pracy, pod­niósł na nią wzrok.

– Tak po­dej­rze­wa­łem, że pani nie wy­sie­dzi w domu – po­ki­wał głową. – Na­sta­wi­łem eks­pres.

 Kinga się­gnę­ła po dzba­nek i na­la­ła kawy do obi­te­go ku­becz­ka.

– Szu­ka­łem tych krwa­wią­cych ro­ślin – po­wie­dział pan Mirek. – Je­dy­ne, co zna­la­złem w re­po­zy­to­riach, to man­dra­go­ra. Nazwa mi się gdzieś o uszy obiła, ale nie żebym wiele wie­dział na jej temat. Za­czą­łem czy­tać tro­chę wię­cej…

– Hmm – Kinga usia­dła w fo­te­lu na­prze­ciw­ko pana Mirka, obej­mu­jąc dłoń­mi kubek. – Żadne z nas nie jest et­no­gra­fem z wy­kształ­ce­nia. O man­dra­go­rze wiem tyle, że we­dług le­gend krwa­wi, kiedy wy­ry­wa się ją z ziemi i że ma mnó­stwo ma­gicz­nych za­sto­so­wań. Zaraz na­pi­szę maila do ku­ra­to­ra wo­je­wódz­kie­go, muszą tam mieć kogoś od wiedźm i cza­rów… No i to nasze ziel­sko nie wy­glą­da jak man­dra­go­ra.

– Ra­czej jak ja­kieś dzwo­necz­ki – po­twier­dził pan Mirek, wska­zu­jąc na le­żą­ce na biur­ku zdję­cia fa­tal­nych ro­ślin. – Sły­sza­ła pani o mor­der­czych dzwon­kach?

Kinga po­krę­ci­ła głową. Od­sta­wi­ła kubek i się­gnę­ła po lap­to­pa.

– A my wiemy w ogóle, co to za ro­śli­na? – spy­ta­ła. – Bo Wi­śniew­ski nie wie, ktoś z ro­dzi­ny im to po­dob­no przy­wiózł.

– Jesz­cze nie – pan Mirek się­gnął po atlas ro­ślin. – Ale się do­wie­my.

– To jak już piszę te maile – mruk­nę­ła – to po­pro­szę przy oka­zji o kon­sul­ta­cję z bo­ta­ni­kiem. Ro­ze­słał pan wia­do­mo­ści do na­szych ku­ra­to­rów? Tak? Świet­nie. Wobec tego ja rano po­ja­dę do Wi­śniew­skich i spró­bu­ję wy­cią­gnąć z nich wię­cej in­for­ma­cji, a wie­czo­rem zo­ba­czy­my, co dalej. Będę pod te­le­fo­nem.

Pan Mirek po­pa­trzył na nią ba­daw­czo.

– A nie po­win­na pani być tutaj? – za­py­tał. – Jakby, wie pani, coś się dzia­ło? Więk­szo­ści z na­szych nie spodo­ba się ten areszt do­mo­wy…

 – Prze­cież to wam­pi­ry. I tak nie za­re­agu­ją aż do wie­czo­ra – po­wie­dzia­ła trzeź­wo Kinga. – A wtedy już zdążę wró­cić. Dzi­siaj i tak było za późno, żeby wszyst­kich za­wia­da­miać; mo­gła­bym ob­je­chać moich wła­snych pod­opiecz­nych, ale nie ma szans, żebym wy­cią­gnę­ła z łóżka wszyst­kich pra­cow­ni­ków i po­sła­ła ich w teren o tej porze.

Pan Mirek po­ki­wał głową, ale Kinga wi­dzia­ła, że nie jest prze­ko­na­ny.

– Ko­niecz­nie chce tam pani iść – po­wie­dział z lekką na­ga­ną w gło­sie.

Kinga przy­tak­nę­ła.

– Chcę czy nie chcę, pew­nie jutro przyj­dzie ktoś od Ba­chle­dy i po­je­dzie­my razem – wy­ja­śni­ła, tłu­miąc zie­wa­nie. – Po­li­cja musi spraw­dzić, co tam się dzie­je.

– A teraz niech się pani zdrzem­nie – po­wie­dział pan Mirek zde­cy­do­wa­nym tonem. – I tak pani nie wy­pi­ła tej kawy. Pro­szę – podał jej koc, który trzy­ma­li w szaf­ce na takie oka­zje. – Obu­dzę panią o ósmej.

 

***

 

Na­stęp­ne­go po­ran­ka Kinga, cią­gle we wczo­raj­szych ciu­chach, spo­tka­ła się na par­kin­gu z do­sko­na­le sobie zna­nym pod­ko­mi­sa­rzem Kraw­czy­kiem, z któ­rym miała wy­brać się do willi Wi­śniew­skich.

Mia­sto dalej spo­wi­ja­ła gęsta, szara mgła. Kin­dze wy­da­wa­ło się, że teraz i ona sły­szy do­cho­dzą­ce z niej nie­sa­mo­wi­te od­gło­sy, jęki i szczęk broni. Im bar­dziej wpa­try­wa­ła się we mgłę, tym sil­niej­sze miała wra­że­nie, że ktoś stam­tąd, ze środ­ka tej mgły, spo­glą­da na nią wzro­kiem peł­nym sza­leń­stwa i lęku.

Kraw­czyk pro­wa­dził. Je­cha­li wolno – wi­docz­ność była fa­tal­na, a ruch jak zwy­kle spory. Choć nie, po­pra­wi­ła się Kinga. Na dro­dze tak, ale na chod­ni­kach – nie­ko­niecz­nie. Wi­dzia­ła zde­cy­do­wa­nie mniej osób, niż za­zwy­czaj o tej porze. Nic dziw­ne­go, po­my­śla­ła: jest so­bo­ta rano, ale mało kto ma ocho­tę spa­ce­ro­wać w tej mgle, wśród nie­po­ko­ją­cych, nie­zro­zu­mia­łych od­gło­sów.

Wi­śniew­ski – do któ­re­go Kinga za­dzwo­ni­ła wcze­śniej z in­for­ma­cją, że przy­jeż­dża­ją – cze­kał na nich przy bra­mie ogro­du. Wy­glą­dał na zde­ner­wo­wa­ne­go.

– Za­pra­szam, za­pra­szam – po­wie­dział, kiedy tylko Kinga z Kraw­czy­kiem wy­gra­mo­li­li się z auta. Ner­wo­wo za­ci­śnię­te dło­nie prze­czy­ły przy­ja­zne­mu to­no­wi. – Chcą pań­stwo kawy? Mamy czas, w fir­mie muszą sobie dziś po­ra­dzić beze mnie.

Nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, po­pro­wa­dził ich na taras. Usie­dli. Chwi­lę potem go­spo­dy­ni Wi­śniew­skich po­da­ła im napój.

Uwagi Kingi nie uszło, że ich go­spo­darz co chwi­lę ner­wo­wo za­glą­dał na ekran te­le­fo­nu.

– Jak pan myśli, długo to po­trwa? – za­py­tał w pew­nym mo­men­cie Kraw­czy­ka. – Ta blo­ka­da mia­sta?

– Za wcze­śnie, by co­kol­wiek po­wie­dzieć – od­po­wie­dział dy­plo­ma­tycz­nie po­li­cjant.

Wi­śniew­ski z wes­tchnie­niem odło­żył te­le­fon, po czym za­uwa­żył ba­daw­cze spoj­rze­nie Kingi.

– Moja żona jest poza Kra­ko­wem – wy­ja­śnił. – Po­je­cha­ła do… sa­na­to­rium, po­wiedz­my, wczo­raj przed po­łu­dniem. Już chyba coś się za­czy­na­ło dziać, bo kie­row­ca do mnie dzwo­nił, że sa­mo­chód od­ma­wia współ­pra­cy, były ja­kieś pro­ble­my przy wy­jeź­dzie z mia­sta. No, ale w końcu się wy­do­sta­li, a teraz nie mogę się do nich do­dzwo­nić, a, szcze­rze mó­wiąc, tro­chę mnie to stre­su­je. Pań­stwo na­praw­dę nie wie­cie, co się dzie­je? Bo mnie się wy­da­je, że nasz ogród musi mieć coś z tym wspól­ne­go.

– To nie­wy­klu­czo­ne – od­po­wie­dział Kraw­czyk, ale Kinga wi­dzia­ła, że nie jest prze­ko­na­ny.

– Do­brze – Wi­śniew­ski wstał ener­gicz­nie. – Chodź­my do tego prze­klę­te­go stawu.

 Mgła spo­wi­ja­ła ogród, tłu­mi­ła świa­tło, na­peł­nia­ła po­wie­trze pa­skud­ną, lo­do­wa­tą wil­go­cią. Kinga miała wra­że­nie, że gdzieś na gra­ni­cy sły­szal­no­ści do­cie­ra do niej wy­so­ki, roz­pacz­li­wy ko­bie­cy krzyk.

Z oto­czo­ne­go opa­ra­mi staw­ku ster­cza­ły po­je­dyn­cze, nagie zie­lo­ne pędy. Wy­ra­sta­ją­ce z nich kwia­ty wy­da­wa­ły się nie­na­tu­ral­nie białe, jak od­sło­nię­te stare kości. Kinga wzdry­gnę­ła się.

– Co to za ro­śli­na? – spy­tał Kraw­czyk.

– Nie wiem – Wi­śniew­ski wzru­szył ra­mio­na­mi. – Ela, nasza córka, przy­wio­zła to kilka lat temu z wy­jaz­du, chyba z Bia­ło­ru­si: garść na­sion, ja­kieś pod­więd­nię­te kłą­cza… Czę­sto się jej zda­rza­ło przy­wo­zić z wa­ka­cji ja­kieś ziel­ska, na­sio­na, ce­bul­ki. Te po­sa­dzi­ła i wy­ro­sły, ale nie kwi­tły. No, tkwi­ły tu te zie­lo­ne ba­dy­le, gołe takie, nie­ład­ne, ale że to było córki, to żona nie po­zwo­li­ła nawet ru­szyć. Do­pie­ro w tym roku po­ja­wi­ły się te kwia­ty, więc Magda chcia­ła tro­chę ściąć, zro­bić de­ko­ra­cję… – urwał. Ukrył twarz w dło­niach.

– Moja córka nie żyje – po­wie­dział w końcu. – Żona za­mie­rza­ła za­nieść jej na grób te kwiat­ki, jak wresz­cie za­kwi­tły.

 – Tak mi przy­kro – po­wie­dzia­ła cicho Kinga.

– Co się stało? – spy­tał w tej samej chwi­li Kraw­czyk.

– Wy­pa­dek – po­wie­dział Wi­śniew­ski sucho. – Dwa lata temu, wcze­sną wio­sną, po roz­to­pach. Córka bie­ga­ła nad rzeką, wcze­śnie rano. Świa­dek wi­dział wszyst­ko z da­le­ka, nie zdą­żył do­biec. Ela zo­sta­ła na­pad­nię­ta: facet pró­bo­wał jej wy­rwać telefon. Jak głu­pia szar­pa­ła się ze zło­dzie­jem, po­śli­zgnę­ła się, wpa­dła do Wisły. Spraw­ca sie­dzi. Jej nie zna­leź­li. Żona nigdy do końca nie wró­ci­ła do sie­bie po tym wszyst­kim. A teraz jesz­cze ta mgła, ta krew… Py­ta­łem panią o tego wam­pi­ra, ale cały czas za­sta­na­wia­łem się, czy to nie jakaś klą­twa, coś w tej ziemi, że te wszyst­kie nie­szczę­ścia… – urwał i znowu ukrył twarz w dło­niach.

– Nie ma cze­goś ta­kie­go – po­wie­dzia­ła zde­cy­do­wa­nym tonem Kinga, choć wcale nie była tak do końca prze­ko­na­na. – Pro­szę tak nie my­śleć. Co do tej pań­skiej ro­śli­ny: skon­tak­to­wa­łam się z bo­ta­ni­kiem, on nam na pewno wszyst­ko wy­ja­śni. Ja i moi współ­pra­cow­ni­cy po­dej­rze­wa­my, że może to coś w ro­dza­ju man­dra­go­ry, może nie ga­tun­ko­wo, ale pod wzglę­dem zna­cze­nia lub mitu. W każ­dym razie dziś po po­łu­dniu po­win­ni­śmy już coś wie­dzieć. A teraz pro­szę chwil­kę za­cze­kać, muszę wy­rwać jedną ro­śli­nę, żeby nasz fa­cho­wiec miał co badać.

Po­ło­ży­ła torbę na tra­wie i po­de­szła do brze­gu. Czy się jej zda­wa­ło, czy opary zgęst­nia­ły, a to coś, co pa­trzy­ło z mgły, po­de­szło bli­żej? Usi­łu­jąc za­cho­wać spo­kój, Kinga zła­pa­ła gład­ki zie­lo­ny pęd i mocno po­cią­gnę­ła. Przez chwi­lę wal­czy­ła z upar­cie trzy­ma­ją­cą się grun­tu ro­śli­ną, aż w końcu udało się jej wy­szar­pać ją z ziemi. W tej samej chwi­li po­czu­ła, jak po jej rę­kach spły­wa coś cie­płe­go i lep­kie­go. Nie mu­sia­ła pa­trzeć, by wie­dzieć, co to jest.

– Mam! – za­wo­ła­ła do swo­ich to­wa­rzy­szy; przez gęst­nie­ją­cą mgłę le­d­wie wi­dzia­ła ich syl­wet­ki, choć stali le­d­wie o kilka kro­ków od niej. Krew na dło­niach draż­ni­ła ją, pa­rzy­ła nagą skórę. Kinga schy­li­ła się, się­gnę­ła ku po­wierzch­ni wody, by opłu­kać ręce.

Staw – głę­bo­ki, taki głę­bo­ki, z ciem­ną wodą pełną gwiazd i dymu – zła­pał jej wzrok. Miała wra­że­nie, że pa­trzy w dawną, po­nu­rą ciem­ność, roz­świe­tlo­ną tylko czer­wo­nym bla­skiem uno­szą­ce­go się w wo­dzie ol­brzy­mie­go księ­ży­ca. Mru­gnę­ła, raz, potem drugi. Miała wra­że­nie, że z każdą chwi­lą widzi le­piej i że w księ­ży­co­wym świe­tle do­strze­ga cie­nie cze­goś na dnie: wieże, mury, mia­sto za­la­ne krwa­wym świa­tłem jak pło­mie­nia­mi po­ża­ru. Schy­li­ła się, żeby wi­dzieć le­piej. Jesz­cze trosz­kę, po­my­śla­ła, już zaraz pójdę, tylko spró­bu­ję się przy­pa­trzeć je­zio­ru…

Gwał­tow­ne szarp­nię­cie wy­rwa­ło ją z transu. Kinga otrzą­snę­ła się, ro­zej­rza­ła do­oko­ła. Stała prze­chy­lo­na nad staw­kiem – głę­bo­kim rap­tem na pół metra, nie­wiel­kim, kry­ją­cym w sobie naj­wy­żej ko­rze­nie tych dzi­wacz­nych ro­ślin, z któ­rych jedną cią­gle trzy­ma­ła w za­ci­śnię­tej, za­krwa­wio­nej dłoni. Nie wpa­dła do wody tylko dla­te­go, że Kraw­czyk zła­pał ją za ło­kieć.

– Wszyst­ko w po­rząd­ku? – spy­tał po­li­cjant. W jego gło­sie Kinga wy­raź­nie usły­sza­ła nie­po­kój.

– Tak, dzię­ku­ję – od­po­wie­dzia­ła tonem, który nawet jej samej nie wydał się prze­ko­nu­ją­cy. – Za­krę­ci­ło mi się w gło­wie, nic po­waż­ne­go.

Wi­śniew­ski stał ze schy­lo­ną głową. Kinga nagle na­bra­ła pew­no­ści, że kiedy ich go­spo­darz pa­trzy w wodę je­zior­ka, widzi to samo, co przed chwi­lą zo­ba­czy­ła ona.

 

***

 

– Chyba już wiemy, gdzie jest źró­dło pro­ble­mu – po­wie­dział przez te­le­fon Kraw­czyk ja­kieś dwie go­dzi­ny póź­niej. Kinga szy­ko­wa­ła się wła­śnie do wyj­ścia z domu; mu­sia­ła prze­cież, zgod­nie z po­le­ce­niem sze­fo­wej, ob­je­chać domy pod­opiecz­nych i po­in­for­mo­wać ich, że nie po­win­ni tych domów opusz­czać.

– Tak? – za­py­ta­ła, usi­łu­jąc za­brzmieć pro­fe­sjo­nal­nie i roz­sąd­nie. Nie chcia­ła się przy­znać, ale od tam­tej chwi­li na brze­gu staw­ku czuła się nie­swo­jo. Cią­gle jed­nak zo­sta­ło jej sporo pracy: po wi­zy­tach u pod­opiecz­nych cze­ka­ło ją jesz­cze spo­tka­nie z przy­sła­nym z Uni­wer­sy­te­tu Rol­ni­cze­go bo­ta­ni­kiem. Tym­cza­sem czuła się nie­pew­nie, jakby rze­czy­wi­stość wokół niej tra­ci­ła kon­tu­ry i roz­my­wa­ła się we wszech­obec­nej mgle. Gdy przy­my­ka­ła oczy, wi­dzia­ła ot­chłań i mia­sto, spo­wi­te ogni­stym bla­skiem, ukry­te na dnie.

– Do­sta­li­śmy za­wia­do­mie­nie od wa­sze­go ku­ra­to­ra z Woli Ju­stow­skiej – wy­ja­śnił Kraw­czyk. – Był na Pa­nień­skich Ska­łach. Tam się dzie­ją ja­kieś cuda, zie­mia pęka, sły­chać śpie­wy, mo­dli­twy, bicie dzwo­nów… Pani ko­le­ga po­dej­rze­wa, że tam gdzieś, może pod zie­mią jest jakaś grupa nie­zso­cja­li­zo­wa­nych upio­rów, du­chów, czy jak to tam kla­sy­fi­ku­je­cie, i że to ich spraw­ka. Takie isto­ty ponoć po­tra­fią mieć wy­jąt­ko­wo zna­czą­cy wpływ na oto­cze­nie …

– To praw­da, poza tym wszyst­ko to pa­su­je do le­gen­dy o Ska­łach – przy­zna­ła Kinga bez prze­ko­na­nia, po czym do­da­ła:

– A co z tym sta­wem u Wi­śniew­skich?

– Cóż, mamy wra­że­nie, że tu jest od­wrot­na re­la­cja – od­parł po­li­cjant. – Staw i jego krwa­wią­ce ro­śli­ny to sku­tek, nie przy­czy­na. Coś się za­czę­ło dziać tam w Ska­łach, z mgłą roz­peł­zło się po mie­ście i pro­mie­niu­je, wy­wo­łu­jąc dzi­wacz­ne zja­wi­ska.

Tylko dla­cze­go aku­rat tam, po­my­śla­ła Kinga. Dla­cze­go w tym ogro­dzie?

Nie po­wie­dzia­ła tego na głos – wo­la­ła naj­pierw prze­dys­ku­to­wać wąt­pli­wo­ści z wła­sny­mi współ­pra­cow­ni­ka­mi. Się­gnę­ła po torbę i wy­szła, igno­ru­jąc drę­czą­ce ją po­czu­cie, że kiedy z po­wro­tem za­nu­rzy się we mgłę, nie wyj­dzie z niej cała.

 

***

 

Od­wie­dzi­ny u pod­opiecz­nych prze­bie­gły, po więk­szej czę­ści, zgod­nie z prze­wi­dy­wa­nia­mi. Prawo ob­li­go­wa­ło każ­de­go przed­sta­wi­cie­la mniej­szo­ści on­to­lo­gicz­nych – pol­skie prze­pi­sy za­li­cza­ły do nich wszyst­kich eks­lu­dzi, któ­rzy w wy­ni­ku me­ta­mor­fo­zy na­bra­li nie­zna­nych ty­po­wym przed­sta­wi­cie­lom Homo sa­piens sa­piens mocy – do po­zo­sta­wa­nia w sta­łym kon­tak­cie z ku­ra­to­rem, peł­nią­cym funk­cje po­śred­ni­ka i me­dia­to­ra mię­dzy mniej­szo­ścia­mi a lo­kal­ną wła­dzą. Sama Kinga była od lat ku­ra­tor­ką dla kil­ku­na­stu wam­pi­rzych domów i paru przed­sta­wi­cie­li in­nych mniej­szo­ści w cen­trum Kra­ko­wa i do­brze wie­dzia­ła, co ją czeka. Pro­te­sty, które mu­sia­ła uspo­ko­ić. Opór. Nerwy, spo­wo­do­wa­ne za­rów­no dzi­wacz­ną mgłą, jak i za­cho­wa­niem ludz­kich są­sia­dów, spo­glą­da­ją­cych z ukosa.

Na ko­niec ku­ra­tor­ka zo­sta­wi­ła sobie wi­zy­tę u naj­daw­niej­szej z re­gu­lar­nych pod­opiecz­nych. Hra­bi­na (rze­ko­ma czy nie) Ki­ciń­ska ucho­dzi­ła za sym­pa­tycz­ną i lu­bia­ną w śro­do­wi­sku, re­ali­zo­wa­ła się głów­nie na polu wy­so­ce ama­tor­skiej po­ezji, a w wam­pi­rzą po­li­ty­kę ani in­try­gi się nie an­ga­żo­wa­ła. Kinga nie spo­dzie­wa­ła się z jej stro­ny żad­nych pro­te­stów prze­ciw­ko nowym re­gu­la­cjom.

Kiedy jed­nak za­mel­do­wa­ła się na Smo­czej, w domu jej eks­ce­len­cji i po­pro­si­ła o spo­tka­nie z ple­ni­po­ten­tem, z któ­rym za­zwy­czaj za­ła­twia­ła wszyst­kie spra­wy urzę­do­we, za­sta­ła chaos i źle ma­sko­wa­ną pa­ni­kę. Sie­dząc w sa­lo­nie, sły­sza­ła ner­wo­we kroki, po­krzy­ki­wa­nia, da­le­kie od­gło­sy kłót­ni. W na co dzień spo­koj­nym domu naj­wy­raź­niej coś dzia­ło się nie tak.

Kiedy po pół go­dzi­nie pan Zbi­gniew, ple­ni­po­tent hra­bi­ny, w krzy­wo za­wią­za­nej musz­ce i ewi­dent­nie wczo­raj­szej ko­szu­li, wresz­cie się po­ja­wił, Kinga bez­ce­re­mo­nial­nie za­py­ta­ła:

– Co się tu, do ja­snej Aniel­ki, dzie­je? I gdzie jest pani Ki­ciń­ska?

– Pani hra­bi­na jest nie­dy­spo­no­wa­na… – za­czął ple­ni­po­tent i prze­rwał, kiedy zo­ba­czył minę Kingi.

– Bła­gam – syk­nę­ła ku­ra­tor­ka. – Żad­nych wy­krę­tów. Nie dzi­siaj. O co cho­dzi i co się stało?

Pan Zbi­gniew spoj­rzał na nią bez­rad­nie.

– Nie mo­że­my sobie z nią po­ra­dzić – po­wie­dział cicho, a potem dodał, zre­zy­gno­wa­ny:

– Pro­szę ze mną, może pani coś z tego zro­zu­mie.

Kiedy chwi­lę póź­niej Kinga sta­nę­ła w drzwiach sy­pial­ni, zro­zu­mia­ła, co ple­ni­po­tent miał na myśli.

W po­miesz­cze­niu pa­no­wał pół­mrok, roz­świe­tlo­ny tylko bla­skiem ozdob­nej noc­nej lamp­ki z ko­lo­ro­wych szkie­łek. Pani Ki­ciń­ska le­ża­ła na wznak, przy­wią­za­na do łóżka so­lid­ny­mi sznu­ra­mi. Wszę­dzie do­oko­ła na pod­ło­dze le­ża­ły roz­sy­pa­ne płat­ki bia­łych róż – od­stra­szacz, o czym spe­cja­li­ści do­brze wie­dzie­li, znacz­nie sku­tecz­niej­szy od czosn­ku. Hra­bi­na wy­da­wa­ła się pół­przy­tom­na: jej gałki oczne po­ru­sza­ły się gwał­tow­nie pod za­mknię­ty­mi po­wie­ka­mi, a dło­nie roz­luź­nia­ły się i za­ci­ska­ły spa­zma­tycz­nie.

– Jest taka od wczo­raj – wy­ja­śnił pan Zbi­gniew. – Nie mamy po­ję­cia, co robić, teo­re­tycz­nie wam­pi­ry nie cho­ru­ją na go­rącz­kę i nie po­win­ny bre­dzić w ma­li­gnie…

– A ona bre­dzi? – spy­ta­ła Kinga.

– Niech pani po­słu­cha – ple­ni­po­tent wziął ją za ło­kieć i pod­pro­wa­dził do łóżka. Do­pie­ro wtedy Kinga usły­sza­ła ciche, po­wta­rza­ne w kółko słowa:

– Gwiaz­dy nad tobą… – szep­ta­ła hra­bi­na – I gwiaz­dy pod tobą… Gwiaz­dy nad tobą i gwiaz­dy pod tobą… Gwiaz­dy…

Kinga i pan Zbi­gniew po ci­chut­ku wy­co­fa­li się z po­ko­ju.

 

– Niech pan jej nie wy­pusz­cza z domu – po­wtó­rzy­ła jesz­cze Kinga przed wyj­ściem. – W ogóle naj­le­piej niech nikt nie wy­cho­dzi. Trzy­maj­cie ją w po­ko­ju, a ja jesz­cze dziś spró­bu­ję do­wie­dzieć się u ku­ra­tor­ki wo­je­wódz­kiej, czy mają po­ję­cie, co to za cho­ro­ba. Po­dej­rze­wam jed­nak… – prze­rwa­ła i spoj­rza­ła na pana Zbi­gnie­wa ba­daw­czo – że to ra­czej wpływ tej mgły. I nie – do­da­ła, uprze­dza­jąc nie­za­da­ne py­ta­nie – nie mam po­ję­cia, co się dzie­je i ile to po­trwa.

 

***

Kiedy Kinga wy­szła z domu na Smo­czej, mgła po­łknę­ła ją na­tych­miast. Ulice były ciche i nie­na­tu­ral­nie puste; tylko nie­licz­ne sa­mo­cho­dy prze­my­ka­ły po mie­ście, a od­gło­sy ich ruchu wy­da­wa­ły się stłu­mio­ne przez opary. Choć było wcze­sne po­po­łu­dnie, niebo wi­sia­ło nad mia­stem szare i bez­świetl­ne, jak o zmro­ku desz­czo­we­go dnia.

Ro­zej­rza­ła się do­oko­ła. Przed sobą miała Wisłę, z za­wie­szo­ną nad nią syl­wet­ką mostu Dęb­nic­kie­go nie­mal cał­ko­wi­cie ukry­tą we mgle. Za sobą – wą­skie ulicz­ki pro­wa­dzą­ce w stro­nę Wa­we­lu, pełne skłę­bio­nych opa­rów i szep­tów do­bie­ga­ją­cych nie wia­do­mo skąd.

Kinga wzdry­gnę­ła się i po­szła w stro­nę rzeki, nie oglą­da­jąc się za sie­bie.

Do Wisły miała rap­tem parę kro­ków, a bul­wa­ra­mi wzdłuż niej z ła­two­ścią mogła dojść do przy­stan­ku, by do­stać się tram­wa­jem do biura. Otwar­ta prze­strzeń, oświe­tlo­na – miej­my na­dzie­ję, po­my­śla­ła – przez la­tar­nie, wy­da­wał się mniej nie­po­ko­ją­ca, niż wą­skie drogi skry­te w cie­niu zam­ko­we­go wzgó­rza.

Woda, ciem­na i ole­ista, chlu­po­ta­ła o ka­mien­ne ob­ra­mo­wa­nie brze­gu. Nad nią le­ni­wie snuły się pasma mgieł. Kinga szła szyb­kim kro­kiem, sta­ra­jąc się nie zwra­cać uwagi na rzekę, do­pó­ki jej uwagi nie przy­kuł nagły błysk na po­wierzch­ni. Po­de­szła do murku i spoj­rza­ła w dół, ku Wiśle.

 

W wo­dzie pło­nął ogień.

Czer­wo­ne świa­tło księ­ży­ca i za­la­ne nim mia­sto. Nie, nie świa­tłem: po­ża­rem. Mia­sto pło­nę­ło. Kinga wi­dzia­ła na wła­sne oczy jego za­gła­dę: po­ża­ry po­chła­nia­ją­ce bu­dyn­ki, du­szą­cy dym na uli­cach, tłumy na­jeźdź­ców o wy­krzy­wio­nych wście­kło­ścią twa­rzach, wle­wa­ją­ce się do mia­sta. Star­ców. Dzie­ci. Ko­bie­ty w bia­łych sza­tach. Ogień i rzeź.

Jeden z na­past­ni­ków nagle za­mie­rzył się na nią mie­czem. Cof­nę­ła się. Ude­rzy­ła bo­le­śnie o ka­mien­ny murek i do­pie­ro to wy­trą­ci­ło ją z transu.

Igno­ru­jąc wil­goć i chłód, usia­dła na chod­ni­ku pod mur­kiem. Przez dłuż­szą chwi­lę cięż­ko od­dy­cha­ła. Potem wsta­ła i nie spo­glą­da­jąc w stro­nę wody, po­szła w kie­run­ku przy­stan­ku.

 

***

 

Przez całą drogę tram­wa­jem do biura Kinga za­sta­na­wia­ła się, co wła­ści­wie zo­ba­czy­ła na dnie Wisły. Im bar­dziej sta­ra­ła się po­ukła­dać ele­men­ty wizji – księ­życ, ogień, mia­sto, dziew­czy­ny w bia­łych su­kien­kach – tym bar­dziej po­gu­bio­na w tym wszyst­kim się czuła.

W biu­rze za­sta­ła dwoje ko­le­gów, któ­rzy wła­śnie wró­ci­li z ob­cho­dów swo­ich pod­opiecz­nych. Ich opo­wie­ści nie za­sko­czy­ły Kingi. Wszę­dzie było po­dob­nie: pro­te­sty, spory z ludz­ki­mi są­sia­da­mi, le­d­wie ma­sko­wa­ny strach przed tym, co cza­iło się we mgle. I brak ja­kich­kol­wiek od­po­wie­dzi.

– Nikt nic nie wie – pod­su­mo­wa­ła Kinga, wy­słu­chaw­szy ra­por­tów. – Albo nikt nic nie mówi.

Spoj­rza­ła na ze­ga­rek. Trze­cia pięt­na­ście. Za pół go­dzi­ny po­wi­nien zja­wić się umó­wio­ny bo­ta­nik. Kinga ode­sła­ła swo­ich pra­cow­ni­ków do domów („Tylko bądź­cie pod te­le­fo­na­mi”, za­po­wie­dzia­ła) i za­bra­ła się za po­rząd­ko­wa­nie no­ta­tek ze spra­wy ogro­du Wi­śniew­skich.

Za­ję­ła się pracą tak in­ten­syw­nie, że dźwięk te­le­fo­nu kom­plet­nie ją za­sko­czył. Się­gnę­ła po słu­chaw­kę.

– Du­chac­ka, biuro ku­ra­to­ra, słu­cham – po­wie­dzia­ła.

– Pani ku­ra­tor? – to był straż­nik z dołu. – Jakiś pan dok­tor do pani. Pan… – na chwi­lę za­pa­dła cisza – Dok­tor Voigt. Jakiś przy­rod­nik?

– Pro­szę go wpu­ścić – Kinga odło­ży­ła słu­chaw­kę i ob­rzu­ci­ła wzro­kiem swoje biur. Był w nim jak zwy­kle ba­ła­gan, ale trud­no, gość bę­dzie mu­siał jej wy­ba­czyć.

Dok­tor Voigt ba­ła­gan naj­wy­raź­niej za­uwa­żył, ale był uprzej­my nie sko­men­to­wać. Za­miast tego sta­ran­nie wy­gła­dził rę­ka­wicz­ki, zanim scho­wał je do kie­sze­ni płasz­cza, po czym usiadł na samej kra­wę­dzi krze­sła przy biur­ku i otwo­rzył ak­tów­kę. Wyjął z niej gruby se­gre­ga­tor i nie­wiel­ki przy­bor­nik.

– Pani ku­ra­tor – po­wie­dział bez wstę­pów. – Obej­rza­łem te zdję­cia, które mi pani prze­sła­ła. Nie były, szcze­rze mó­wiąc, naj­lep­sze, ale udało mi się dojść do pew­nych wnio­sków, które teraz chciał­bym po­twier­dzić ob­ser­wa­cją samej ro­śli­ny. Ma pani dla mnie eg­zem­plarz?

Kinga wska­za­ła na sto­lik, na któ­rym leżał wy­ję­ty przez nią przed chwi­lą z lo­dów­ki pla­sti­ko­wy po­jem­nik.

– Dzię­ku­ję – Voigt wstał i się­gnął po pu­deł­ko. Otwo­rzył je i przez chwi­lę przy­glą­dał się ro­śli­nie, ana­li­zu­jąc po kolei nie­mal po­zba­wio­ny liści pęd, białe, zwa­rzo­ne pa­nu­ją­cym w lo­dów­ce chło­dem kwia­ty, krót­kie i grube ko­rze­nie.

– Tak jak po­dej­rze­wa­łem – po­wie­dział w końcu. –Nie ma wąt­pli­wo­ści, co to jest; nie po­trze­bu­ję nawet moich spe­cja­li­stycz­nych przy­bo­rów. Lo­be­lia do­rt­man­na, pro­szę pani. Rzad­ka i w Pol­sce chro­nio­na – znad oku­la­rów rzu­cił Kin­dze pełne po­tę­pie­nia spoj­rze­nie.

– Ten eg­zem­plarz jest z ogro­du – wy­ja­śni­ła ku­ra­tor­ka, usi­łu­jąc nie zgrzy­tać zę­ba­mi.

Ta in­for­ma­cja wy­wo­ła­ła u Vo­ig­ta pewne za­in­te­re­so­wa­nie.

– Na­praw­dę? Ktoś w Kra­ko­wie ma ją w ogro­dzie? Ko­niecz­nie pro­szę prze­ka­zać, żeby w tym roku ze­brał na­sio­na! Ona jest, wie pani, se­mel­pa­rycz­na, a jak już mamy u sie­bie eg­zem­pla­rze, warto by je było za­cho­wać do dal­szej upra­wy. Ta ro­śli­na…

– Jest jaka? – prze­rwa­ła mu Kinga, a kiedy spoj­rzał na nią nic nie ro­zu­mie­ją­cym wzro­kiem, spre­cy­zo­wa­ła:

– Po­wie­dział pan, że trze­ba ze­brać na­sio­na, że to jest ro­śli­na… jak to było?

– Se­mel­pa­rycz­na – po­wtó­rzył Voigt po­wo­li i wy­raź­nie. – By­li­na, która za­mie­ra po wy­da­niu na­sion. Za­pew­ne jesz­cze nigdy nie kwi­tła. Je­sie­nią po­ja­wią się owoce w po­sta­ci to­re­bek, póź­niej za­czną pękać…

– Czy to ma jakąś pol­ską nazwę? – spy­ta­ła, prze­ry­wa­jąc bo­ta­ni­ko­wi. Za­czy­na­ła po­wo­li mieć dość jego bel­fer­skie­go tonu.

– Lo­be­lia je­zior­na – wy­ja­śnił Voigt. – Zda­rza się też nazwa stro­icz­ka. Ro­ślin z ro­dza­ju lo­be­lia jest bar­dzo dużo, nie­któ­re na pewno zna pani z ogród­ków, ale ta kon­kret­na jest rzad­ka.

– Wie pan co­kol­wiek o jej zna­cze­niu w le­gen­dach albo folk­lo­rze? – spy­ta­ła Kinga bez szcze­gól­nej na­dziei na po­zy­tyw­ną od­po­wiedź. Voigt po­krę­cił głową.

– Nie, nigdy mnie to nie in­te­re­so­wa­ło. Choć być może ja­kieś ma, ro­śli­ny ha­lu­cy­no­gen­ne czę­sto je mie­wa­ją – po­wie­dział. Kinga unio­sła brwi.

– Tak, Lo­be­lia do­rtm­man­na jest ha­lu­cy­no­gen­na – wy­ja­śnił bo­ta­nik. – Za­wie­ra lo­be­li­nę, która, po­łknię­ta, może po­wo­do­wać mdło­ści, wy­mio­ty, omamy słu­cho­we i wzro­ko­we, splą­ta­nie…

Mózg Kingi pra­co­wał na szyb­kich ob­ro­tach, usi­łu­jąc po­łą­czyć ze sobą wszyst­kie nowe in­for­ma­cje. Omamy. Ha­lu­cy­na­cje. Za­bu­rze­nia świa­do­mo­ści. Czy jest moż­li­we, żeby za całe dzi­wacz­ne wła­ści­wo­ści mgły spo­wi­ja­ją­cej Kra­ków od­po­wia­da­ły cho­ler­ne ha­lu­cy­no­gen­ne kwiat­ki w ogro­dzie Wi­śniew­skich, które w tym roku za­kwi­tły pierw­szy raz? Ale jak? Dla­cze­go? I co z du­cha­mi z Pa­nień­skich Skał?

 – Lo­be­lia do­rt­man­na rośnie głów­nie w chłod­niej­szych od na­sze­go kli­ma­tach, Pol­ska w ogóle jest gra­ni­cą jej za­się­gu na po­łu­dnie – kon­ty­nu­ował tym­cza­sem Voigt. – Znaj­dzie­my ją u nas na Po­mo­rzu, poza tym w Eu­ro­pie na Wy­spach Bry­tyj­skich, w Skan­dy­na­wii…

– A na Bia­ło­ru­si? – spy­ta­ła Kinga i wy­ja­śni­ła: – We­dług in­for­ma­cji wła­ści­cie­la po­se­sji to stam­tąd po­cho­dzi­ły ce­bul­ki.

– Ra­czej  kłą­cze – spre­cy­zo­wał Voigt. – Ta ro­śli­na ma kłą­cza. A co do tej Bia­ło­ru­si, muszę spraw­dzić, Ma tu pani kom­pu­ter z do­stę­pem do sieci?

Kinga, po raz ko­lej­ny usi­łu­jąc nie prze­wra­cać oczy­ma, wska­za­ła na biur­ko.

– Pro­szę ko­rzy­stać – po­wie­dzia­ła. 

Pod­czas gdy Voigt bie­dził się z za­lo­go­wa­niem (kom­pu­te­ry w biu­rze by­wa­ły na­ro­wi­ste, a bo­ta­nik naj­wy­raź­niej za­trzy­mał się gdzieś na eta­pie Win­dow­sa XP), Kinga wy­sła­ła ese­me­sa do pana Mirka, a sama za­ję­ła się czymś, co do­pie­ro teraz się jej przy­po­mnia­ło: sło­wa­mi hra­bi­ny.

Na­ba­zgra­ła je na szyb­ko jesz­cze na Smo­czej i przez chwi­lę ner­wo­wo szu­ka­ła kar­tecz­ki z no­tat­ką. W końcu zna­la­zła ją, upchnię­tą w kie­sze­ni. Włą­czy­ła wła­sny kom­pu­ter i wkle­pa­ła w wy­szu­ki­war­kę prze­pi­sa­ną z kar­tecz­ki for­mu­łę.

Chwi­lę póź­niej z nie­do­wie­rza­niem wpa­try­wa­ła się w wy­ni­ki wy­szu­ki­wa­nia.

– Pani ku­ra­tor? – po­wie­dział Voigt. – Zna­la­złem. Na Bia­ło­ru­si nasza lo­be­lia wy­stę­pu­je tylko w jed­nym je­zio­rze. Jest nim…

– Świ­teź – po­wie­dzia­ła Kinga. – Mam rację?

 

***

 

– Świ­teź? – po­wtó­rzy­ła z nie­do­wie­rza­niem wi­ce­pre­zy­dent. – Ta od Mic­kie­wi­cza?

– Ta sama – po­twier­dzi­ła Kinga

Po­sie­dze­nie szta­bu kry­zy­so­we­go zwo­ła­no na­tych­miast, kiedy tylko Kinga za­dzwo­ni­ła do ma­gi­stra­tu ze swo­imi re­we­la­cja­mi. Zaraz potem ona i Voigt wsie­dli do sa­mo­chodu i po­pę­dzi­li na po­spiesz­nie zwo­ła­ne spo­tka­nie.

– Jest pani pewna? – spy­ta­ła Król. Spoj­rza­ła na Kraw­czy­ka i Mołek. – A co z pań­stwa hi­po­te­zą w spra­wie Pa­nień­skich Skał i tam­tej­szych upio­rów?

Mołek wes­tchnę­ła.

– Nie ma sprzecz­no­ści. – po­wie­dzia­ła. – Wy­glą­da na to, że źle oce­ni­li­śmy, co jest przy­czy­ną, a co skut­kiem. Widzą pań­stwo, je­że­li razem z ma­gicz­nie ob­cią­żo­ny­mi kwia­ta­mi z tej Bia­ło­ru­si przy­wę­dro­wał jakiś typ du­chów czy zjaw, to one mają spore szan­se od­dzia­ły­wać na wszyst­ko do­oko­ła.

– Za­kła­dam, że zbież­ność mię­dzy po­cho­dze­niem kwia­tów z je­zio­ra Świ­teź a fak­tem, że jedna z ofiar spro­wa­dzo­ne­go przez mgłę splą­ta­nia po­wta­rza for­mu­łę z bal­la­dy Mic­kie­wi­cza, nie jest przy­pad­ko­wa – wy­ja­śni­ła Kinga. – O ile do­brze ro­zu­miem, o co cho­dzi w bal­la­dzie, te kwia­ty nie są po pro­stu ro­śli­na­mi z ga­tun­ku Lo­be­lia do­rt­man­na. Są… – wzię­ła głę­bo­ki wdech, zanim do­koń­czy­ła:

– Są przed­sta­wi­cie­la­mi mniej­szo­ści on­to­lo­gicz­nej. To są ko­bie­ty, dzie­ci i star­cy ze znisz­czo­ne­go mia­sta sprzed wielu wie­ków, któ­rych, że za­cy­tu­ję, Bóg prze­mie­nił w zioła. Krew, pły­ną­ca z wy­rwa­nych ro­ślin, moim zda­niem to po­twier­dza, bo udało mi się zna­leźć po­dob­ne fe­no­me­ny opi­sy­wa­ne już od cza­sów sta­ro­żyt­ne­go Rzymu.

Nad za­mie­sza­nie, jakie za­pa­no­wa­ło po tym oświad­cze­niu, wybił się głos Ja­dwi­gi Król:

– Pani ku­ra­tor? W jakim sen­sie po­zba­wio­ne świa­do­mo­ści ro­śli­ny mogą być OM? Nie prze­sa­dza pani?

– To jest me­ta­mor­fo­za – po­wie­dzia­ła Kinga z prze­ko­na­niem. – Taka sama, jak przy prze­mia­nie czło­wie­ka w wam­pi­ra czy w do­wol­ny ro­dzaj ducha. Nie je­stem pewna, czy tę po­prze­dzi­ła fi­zycz­na śmierć, ale nie każdą po­prze­dza. Osoba uką­szo­na przez wil­ko­ła­ka też prze­cież nie umie­ra, ale przy od­po­wied­nich wa­run­kach pod­le­ga prze­mia­nie i sama staje się wil­ko­ła­kiem. Nie widzę innej moż­li­wo­ści: te ro­śli­ny są OM.

– Każda z nich? – jęk­nę­ła Mołek.

– Nie­ko­niecz­nie – po­wie­dzia­ła Kinga. – Po­dej­rze­wam, że ra­czej wszyst­kie jako ca­łość, jako… zaraz, jak pan dok­tor Voigt to na­zwał? Ze­spół? W każ­dym razie, nie sądzę, żeby było prze­ło­że­nie typu „jeden kwiat – jedna osoba”. Mam ra­czej wra­że­nie, że ta kon­kret­na ro­śli­na z tego kon­kret­ne­go je­zio­ra, i tylko ta, żadna inna tego ga­tun­ku, nie jest tak na­praw­dę ro­śli­ną. Je­że­li się ją prze­sa­dzi albo roz­sie­je, jej nad­na­tu­ral­ny cha­rak­ter prze­no­si się razem z nią.

– Czyli Wi­śniew­ski po­sa­dził sobie duchy w ogro­dzie – pod­su­mo­wa­ła Mołek. Kinga ski­nę­ła głową.

– Pani ko­or­dy­na­tor? – Ba­chle­da spoj­rzał na Mołek. – Czy zu­ty­li­zo­wa­nie wszyst­kich tych ro­ślin mo­gło­by za­trzy­mać obec­ne wy­da­rze­nia?

Chyba pan zwa­rio­wał, chcia­ła krzyk­nąć Kinga, ale zanim zdą­ży­ła otwo­rzyć usta, Mołek po­wie­dzia­ła:

– Być może warto spró­bo­wać? Nie je­stem pewna, ale je­że­li to coś, co sie­dzi we mgle, jest jakoś po­wią­za­ne z tymi ro­śli­na­mi…

– Pani pre­zy­dent, panie in­spek­to­rze – prze­rwa­ła Kinga. – Je­że­li one są OM, to broni ich prawo. Serio, nie mo­że­my tego zro­bić.

Na­tych­miast wszy­scy za­czę­li prze­krzy­ki­wać się na­wza­jem i kłó­cić. Nad od­gło­sy awan­tu­ry prze­bił się w końcu głos Ja­dwi­gi Król.

– Spo­kój! Cisza, pro­szę pań­stwa! Zo­sta­wi­my usu­nię­cie wszyst­kich ro­ślin jako śro­dek osta­tecz­ny. Na razie spró­bu­je­my innej me­to­dy, którą pod­po­wia­da nam sam wieszcz.

 

***

 

– To się nie uda – mruk­nę­ła Kinga. – Nie ma szans.

Stała, razem z resz­tą pra­cow­ni­ków swo­je­go biura, na Mo­ście Dęb­nic­kim. Pod nimi, na brze­gu Wisły, pro­ce­sja zło­żo­na ze spo­rej grupy bi­sku­pów, księ­ży, pa­sto­rów, popów, ra­bi­nów i je­dy­ne­go obec­ne­go w Kra­ko­wie przed­sta­wi­cie­la pol­skie­go du­cho­wień­stwa mu­zuł­mań­skie­go. W uno­szą­cych się znad wody sza­rych opa­rach pra­wie nie było ich widać. Cza­sem tylko do­cho­dzi­ły spod mostu ury­wa­ne frag­men­ty śpie­wów i in­wo­ka­cji, lecz więk­szość z nich wsią­ka­ła bez echa we mgłę.

Po­nie­waż Mic­kie­wi­czow­skim bo­ha­te­rom grze­ba­nie w za­ka­za­nych za­gad­kach Świ­te­zi uszło na sucho, bo z Bo­giem za­czę­li, wi­ce­pre­zy­dent Król po­sta­no­wi­ła z Bo­giem za­koń­czyć cały pro­blem. Dla­te­go też ze­bra­ła nad rzeką du­chow­nych ze wszyst­kich więk­szych związ­ków wy­zna­nio­wych. Mieli oni od­pra­wiać eg­zor­cy­zmy i modły, jakie tylko uzna­ją za sto­sow­ne, by wy­gnać duchy. W cha­rak­te­rze zaś wier­nych ścią­gnię­to wszyst­kich pra­cow­ni­ków lo­kal­nej ad­mi­ni­stra­cji, nie­za­leż­nie od ich re­li­gij­nej afi­lia­cji czy jej braku. Kra­ko­wian ge­ne­ral­nie za­chę­ca­no, by zo­sta­li w domu; te su­ge­stie nie po­wstrzy­ma­ły jed­nak spo­rej grupy cie­kaw­skich, cza­ją­cych się teraz po obu stro­nach ba­rie­rek, któ­ry­mi za­mknię­to Most Dęb­nic­ki i frag­men­ty bul­wa­rów nad Wisłą.

Kinga roz­glą­da­ła się do­oko­ła, usi­łu­jąc roz­strzy­gnąć, czy mgła za­czę­ła rzed­nąć choć odro­bi­nę, kiedy od­gło­sy spod mostu nagle umil­kły. Nie wszy­scy na górze zo­rien­to­wa­li się, że coś się zmie­ni­ło, ale ku­ra­tor­ka po­czu­ła, jak ogar­nia ją lo­do­wa­te, fa­tal­ne prze­czu­cie. Pod­ję­ła de­cy­zję w ułam­ku se­kun­dy.

– Ucie­kaj­cie! – krzyk­nę­ła. – Ewa­ku­acja mostu, na­tych­miast!

Wła­śnie wtedy z mgły do­bie­gły pierw­sze krzy­ki.

Bie­gnąc ku ba­rier­kom, Kinga na mo­ment od­wró­ci­ła się ku rzece, aku­rat w porę, by zo­ba­czyć, jak z wód Wisły, wbrew wszel­kim pra­wom fi­zy­ki, wy­nu­rza się ol­brzy­mi, krwa­wy księ­życ.

 

Była już poza mo­stem, kiedy tuż przed nią wy­chy­nął upiór. Zo­ba­czy­ła jego wy­szcze­rzo­ne zęby i za­ci­śnię­ty w szkie­le­to­wej dłoni miecz. Już po mnie, po­my­śla­ła, zanim krzyk­nę­ła.

Upiór spoj­rzał na nią. Opu­ścił broń i bez­sze­lest­nie cof­nął się z po­wro­tem we mgłę.

 

***

 

– Nie zga­dzam się – po­wtó­rzy­ła Kinga, pa­trząc pro­sto w oczy Ja­dwi­gi Król. – Uwa­żam, że taka akcja przy­nie­sie wię­cej szko­dy niż po­żyt­ku. Tylko je roz­wście­czy­my. Za duże ry­zy­ko, moim zda­niem. Że już nie dodam, że to bez­praw­ne i nie­etycz­ne.

– Z całym sza­cun­kiem – prze­rwał jej wście­kły Ba­chle­da. – Za duże ry­zy­ko? Mamy wojnę na uli­cach mia­sta, coś wy­ła­zi z tej mgły i ata­ku­je ludzi. Pod tym cho­ler­nym mo­stem znik­nę­ło kil­ka­na­ście osób, nie wia­do­mo, co się z nimi stało, ale wszy­scy sły­sze­li­śmy krzy­ki. Na­praw­dę pani uważa, że wy­rwa­nie z ko­rze­nia­mi przy­czy­ny tego wszyst­kie­go to za duże ry­zy­ko?! Pani chyba zwa­rio­wa­ła.

– Pro­szę po­słu­chać – Kinga zi­gno­ro­wa­ła po­li­cjan­ta i zwró­ci­ła się wprost do wi­ce­pre­zy­dent. – Nie sądzę, żeby to była wina tych kwia­tów, czy ja­kich­kol­wiek istot, które są z nimi po­wią­za­ne. Zanim pani za­pro­te­stu­je, pro­szę po­my­śleć. One są ofia­ra­mi, praw­da? Ura­to­wa­ny­mi przez me­ta­mor­fo­zę. To nie one czają się we mgle, one są w wo­dzie, albo w oko­li­cy tych kwia­tów. To nie one za­bi­ja­ją.

– To kto, wobec tego? – syk­nął Ba­chle­da.

– A co sły­chać z mgły? – spy­ta­ła Kinga. – To, co jest w wier­szu. Jak to było? I zgiełk wal­czą­cych, i wrza­ski nie­wie­ście? Je­stem prze­ko­na­na, że to, co nam sieje zamęt na uli­cach, to nie są duchy ofiar z mia­sta. To są upio­ry na­jeźdź­ców. To, co mnie nie za­ata­ko­wa­ło, też, po­my­śla­ła, ale nie po­wie­dzia­ła tego gło­śno.

– Ze­rwa­li te ma­gicz­ne ro­śli­ny – Kinga kon­ty­nu­owa­ła, zer­ka­jąc na ekran te­le­fo­nu, gdzie miała otwar­ty tekst wier­sza – i na­tych­miast do­pa­dła ich cho­ro­ba i nagła śmierć. Nie wiem, może dok­tor Voigt ma rację i fakt, że ta ro­śli­na jest tru­ją­ca i ha­lu­cy­no­gen­na, ma z tym jakiś zwią­zek, ale w sumie to mniej istot­ne. Ważne jest, że po­wtó­rzę: to nie te duchy z ro­ślin ata­ku­ją ludzi. Nie mo­że­my, no serio, lu­dzie, nie mo­że­my spró­bo­wać ich za to zabić. Poza wszyst­kim sądzę, że to po pierw­sze nic nie da, po dru­gie – spro­wo­ku­je ze­mstę wobec nas. Wtedy bę­dzie­my mieć prze­ciw­ko sobie dwie siły i do­pie­ro bę­dzie prze…ki­cha­ne – do­koń­czy­ła, w ostat­niej chwi­li po­wstrzy­mu­jąc prze­kleń­stwo.

– Tak? – prych­nął Ba­chle­da. – A skąd oni się tu wzię­li? Ci na­jeźdź­cy? Sami przy­szli, czy może są jakoś sple­ce­ni z lo­sa­mi tych du­chów-kwia­tów? Nawet je­że­li ma pani rację – spoj­rzał na Kingę – nie­wie­le to zmie­nia. Cią­gle jest tak, że coś, co za­gra­ża mi­lio­no­wej me­tro­po­lii, jest nie­roz­dziel­nie po­łą­czo­ne z czymś po­ten­cjal­nie nie­win­nym, ale wa­run­ku­ją­cym ist­nie­nie tego szko­dli­we­go. Szcze­rze? Roz­wa­lił­bym jedno i dru­gie. Za duże ry­zy­ko dla lud­no­ści i mia­sta.

– Nie ro­zu­mie pan… – za­czę­ła Kinga, ale Ba­chle­da jej prze­rwał:

– To pani nie ro­zu­mie. Po tym wszyst­kim, co się stało nad rzeką…

– Pro­szę pań­stwa! – krzyk­nę­ła Król. – Dość tego. Panie in­spek­to­rze, macie być go­to­wi do wkro­cze­nia na po­se­sję i znisz­cze­nia sie­dli­ska tych ro­ślin. Pani ku­ra­tor, pro­szę wró­cić do biura i cze­kać na dal­sze dy­rek­ty­wy. In­spek­to­rze, ile czasu zaj­mie panu przy­go­to­wa­nie do tej ope­ra­cji?

Ba­chle­da spoj­rzał na ze­ga­rek.

– Dwie go­dzi­ny? – spy­tał. – Bio­rąc pod uwagę, że nie po­trze­bu­ję an­ty­ter­ro­ry­stów ani spe­cjal­ne­go sprzę­tu, za to przy­dał­by się eg­zor­cy­sta…

Kinga nawet nie pró­bo­wa­ła ukryć, że prze­wra­ca ocza­mi.

 

***

Kie­row­ca wiózł ją do biura przez wy­lud­nio­ne, to­ną­ce we mgle ulice. Czer­wo­ny blask dru­gie­go księ­ży­ca za­le­wał mia­sto. Nawet przez szum sil­ni­ka Kinga sły­sza­ła wid­mo­we krzy­ki i szczęk broni. Przez całą drogę mil­cza­ła, za­ci­ska­jąc pię­ści i mo­dląc się po cichu, żeby kie­row­ca je­chał szyb­ciej, szyb­ciej, szyb­ciej…

Wy­sia­dła pod sa­my­mi drzwia­mi i wbie­gła do bu­dyn­ku, wy­bie­ra­jąc jed­no­cze­śnie numer pana Mirka i dzię­ku­jąc wszyst­kim bó­stwom, że wła­dze zor­ga­ni­zo­wa­ły dla jej współ­pra­cow­ni­ka miesz­kan­ko w piw­ni­cach tego sa­me­go bu­dyn­ku.

– Panie Mirku! – krzyk­nę­ła, gdy tylko ode­brał. – Mogę do pana wpaść? Pilna spra­wa!

Kinga zda­wa­ła sobie oczy­wi­ście spra­wę, że wam­pir obu­dzo­ny w dzień nie bę­dzie do końca przy­tom­ny, ale była go­to­wa za­ry­zy­ko­wać: mu­sia­ła z kimś ob­ga­dać swoje po­dej­rze­nia i plan dal­sze­go dzia­ła­nia.

– Panie Mirku – po­wie­dzia­ła, kiedy tylko otwo­rzył jej drzwi. – Dzię­ku­ję. Muszę z kimś po­ga­dać.

– Pro­szę wejść – jej współ­pra­cow­nik, w dre­so­wych spodniach i spra­nej ko­szul­ce z orzeł­kiem wy­glą­dał zu­peł­nie ina­czej, niż na co dzień w pracy. Choć Kinga już kil­ka­krot­nie spo­tka­ła się z nim na sto­pie pry­wat­nej, za­wsze za­ska­ki­wa­ło ją to do­mo­we wcie­le­nie.

– Czego nam bra­ku­je? – spy­ta­ła. – Co jest nie tak z naszą oceną sy­tu­acji? Mamy kwia­ty, ma­gicz­ne, przy­wie­zio­ne przy­pad­kiem z Bia­ło­ru­si, za­sa­dzo­ne tutaj na pewno daw­niej niż dwa lata temu. Czemu dotąd nic się nie dzia­ło?

– Nie kwi­tły – od­po­wie­dział na­tych­miast pan Mirek. – Pierw­szy raz za­kwi­tły w tym roku, Voigt mówił, że te lo­be­lie są wie­lo­let­nie i kwit­ną raz w życiu.

– Okej – Kinga ski­nę­ła głową. – Za­kwi­tły, i to uak­tyw­ni­ło całą awan­tu­rę; to albo Wi­śniew­ska ści­na­ją­ca ro­śli­ny na grób córki. W każ­dym razie nasze duchy ro­ślin obu­dzi­ły się, a razem z nimi po­wsta­ły też upio­ry ich wro­gów, po czym za­mknę­ły się gra­ni­ce mia­sta. Ci, któ­rzy mieli bez­po­śred­ni kon­takt z ro­śli­na­mi – ewi­dent­nie Wi­śniew­ska, za­pew­ne jej mąż, ja – jako pierw­si za­czę­li wi­dzieć w wo­dzie i mgle po­sta­cie. Potem to się roz­prze­strze­ni­ło, za­czę­ły się ataki…

– Ale nie na panią – po­wie­dział pan Mirek. – Panią zo­sta­wi­ło w spo­ko­ju.

Kinga skrzy­wi­ła się. Od tej chwi­li na Wisłą miała wra­że­nie, że jesz­cze mo­ment i uda się jej zro­zu­mieć, co się wtedy stało i dla­cze­go.

– Do tego mamy Pa­nień­skie Skały – po­wie­dzia­ła. – Le­gen­da mówi, że w nich żyją duchy za­kon­nic, które w trzy­na­stym wieku ucie­ka­ły przed Ta­ta­ra­mi i zo­sta­ły przez Boga ukry­te w skale, by mogły unik­nąć gwał­tu i śmier­ci. Tu przy­naj­mniej po­do­bień­stwo jest oczy­wi­ste.

– Zna­la­złem  Ki­ciń­ską – wtrą­cił się pan Mirek. – Nie było łatwo, ale w końcu wy­cią­gną­łem to od na­szych. Chyba mamy punkt za­cze­pie­nia. Zo­sta­ła wam­pi­rzy­cą gdzieś w la­tach 50. XIX wieku, prze­mie­nio­na po tym, jak ją cięż­ko ra­nio­no pod­czas na­pa­du na powóz, któ­rym je­cha­ła. Oj­ciec, mi­styk i okul­ty­sta, mu­siał mieć ko­nek­sje w świe­cie OM.

– Hmmm… – po­wie­dzia­ła w za­my­śle­niu Kinga – ko­lej­na nie­win­na ofia­ra. Ale wie pan, osób, które ktoś na­padł czy za­ata­ko­wał, jest w mi­lio­no­wym mie­ście, nie­ste­ty, sporo; choć­by córka Wi­śniew­skich też by pa­so­wa­ła do tego wzor­ca. Chyba że…

– To są tylko osoby po me­ta­mor­fo­zie – mruk­nął pan Mirek.

– Tak wła­śnie po­dej­rze­wam – po­twier­dzi­ła Kinga. – W jakiś spo­sób to, co się tu dzie­je, do­ty­ka przede wszyst­kim dwóch ro­dza­jów osób: tych, któ­rzy mieli bez­po­śred­ni kon­takt z ro­śli­na­mi, jak ja, oraz osób, które me­ta­mor­fo­za – przej­ście na bycie OM – ura­to­wa­ła przed śmier­cią lub krzyw­dą z ręki na­past­ni­ka. Co nam to daje?

– Nie­wie­le – przy­znał pan Mirek.

Kinga po­krę­ci­ła głową. Cały czas miała wra­że­nie, że coś jej umyka – i że to ma coś wspól­ne­go z Wi­śniew­skim, jego żoną, jego ogro­dem, jego córką… Nie mogła uchwy­cić tej myśli, choć przez cały czas miała po­czu­cie, że ma ją tuż-tuż, na wy­cią­gnię­cie ręki.

Pod­da­ła się.

– Dobra, to od innej stro­ny – po­wie­dzia­ła. – Jak oni to roz­wią­zu­ją w wier­szu? Mic­kie­wicz, jak wiemy, był do­sko­na­le świa­do­my ist­nie­nia OM i cał­kiem sporo w swo­jej po­ezji za­ko­do­wał…

– Za­czę­li z Bo­giem – po­wie­dział pan Mirek.

– To już prze­ra­bia­li­śmy – mach­nę­ła ręką Kinga. – Co jesz­cze?

– Ini­cja­tor akcji był spo­krew­nio­ny z ofia­ra­mi – kon­ty­nu­ował pan Mirek, zer­ka­jąc do tek­stu.

– Prze­ki­cha­ne – wes­tchnę­ła Kinga. – Nie doj­dzie­my do po­kre­wieństw z cza­sów sta­ro­żyt­nej Litwy.

– No to by było na tyle – oświad­czył jej współ­pra­cow­nik. – Nad je­zio­rem dzie­ją się dzi­kie cuda, po­to­mek po­sta­na­wia zba­dać spra­wę, mó­wią­cy na­ma­wia go, żeby spro­wa­dzić księ­dza, szu­ka­ją, na po­wierzch­nię wy­pły­wa dziew­czy­na, żeby im opo­wie­dzieć, oka­zu­je się, że lo­be­lie to ko­bie­ty i że prze­śla­dow­cy po ze­rwa­niu kwia­tów po­umie­ra­li. Tyle.

Dziew­czy­na, po­my­śla­ła Kinga. Gdzieś w tym wszyst­kim była jakaś dziew­czy­na, która…

Kinga nagle sobie przy­po­mnia­ła. Moja córka nie żyje. Jak ona miała na imię? Ela. Córka Wi­śniew­skich. Ela, która uto­nę­ła.

Ela, która, zanim uto­nę­ła, ze­pchnię­ta przy­pad­kiem do rzeki przez zło­dzie­ja, wy­rwa­ła z je­zio­ra na Bia­ło­ru­si biały kwiat.

Kinga po­czu­ła, że, w jej gło­wie rodzi się sza­lo­ny plan.

 

***

 

– Moim zda­niem, z du­chow­ny­mi nie wy­szło, bo było za późno – tłu­ma­czy­ła Kinga przez te­le­fon swo­jej sze­fo­wej. – Nie za­czę­li z Bo­giem. Poza tym pró­bo­wa­li to eg­zor­cy­zmo­wać, co chyba nie było do­brym po­my­słem. Na­to­miast je­że­li bym spró­bo­wa­ła po­ga­dać…

– Po­ga­dać? – prych­nę­ła Mołek. – Pani chyba zwa­rio­wa­ła. Pro­szę w tej chwi­li wra­cać do biura, nie wy­cho­dzić – ataki tego cze­goś z mgły są coraz częst­sze! – i cze­kać na re­zul­ta­ty wła­ści­wej akcji. Po­li­cja po­win­na być u tego Wi­śniew­skie­go w ciągu mak­sy­mal­nie go­dzi­ny, a chyba wszy­scy się zgo­dzi­li­śmy, że skoro za­gro­że­nie przy­szło razem z tym ziel­skiem, to jego usu­nię­cie…

Kinga prze­rwa­ła po­łą­cze­nie

– Nie – mruk­nę­ła. – Nie wszy­scy się zgo­dzi­li­śmy.

Wy­bra­ła ko­lej­ny numer.

– Panie Ka­ro­lu? – po­wie­dzia­ła, kiedy Wi­śniew­ski ode­brał. – Po­li­cja do pana je­dzie. Chcą znisz­czyć te kwia­ty. Bła­gam, niech ich pan nie wpusz­cza. Pro­szę zro­bić awan­tu­rę, za­żą­dać na­ka­zu… co­kol­wiek, byle ich po­wstrzy­mać i dać mi czas. Je­że­li się panu nie uda, to się może źle skoń­czyć dla nas wszyst­kich.

– Tak – do­da­ła po chwi­li. – Tak, mam inny po­mysł.

 

Wisła w oko­li­cy ulicy Ty­niec­kiej roz­le­wa­ła się sze­ro­ko. Wokół rzeki kłę­bi­ła się mgła. Kinga za­par­ko­wa­ła przy dro­dze i z za­ci­śnię­ty­mi zę­ba­mi ru­szy­ła w kie­run­ku brze­gu.

Bała się. Nie przy­zna­ła się do tego panu Mir­ko­wi, ale czuła, jak zimne kro­ple potu spły­wa­ją jej po karku.

Po­de­szła do brze­gu, nie nie­po­ko­jo­na. Co­kol­wiek cza­iło się we mgle – a sły­sza­ła to coś wokół sie­bie, szep­czą­ce, krzy­czą­ce – nie pró­bo­wa­ło jej zła­pać. Miała na­dzie­ję, że do­brze zin­ter­pre­to­wa­ła po­wo­dy.

Uklę­kła nad wodą i spoj­rza­ła pro­sto w ciem­ną toń. Po niej, jak krew, roz­le­wa­ło się świa­tło czer­wo­ne­go księ­ży­ca.

– Hej! – za­wo­ła­ła, czu­jąc się głu­pio i nie­pew­nie. – Dziew­czy­ny? Lu­dzie? Muszę z wami po­roz­ma­wiać.

W głę­bi­nie, w krwa­wym bla­sku księ­ży­ca, trwa­ła wojna: Kinga pa­trzy­ła na ko­bie­ty po­ry­wa­ją­ce dzie­ci i uno­szą­ce broń, by je po­za­bi­jać, na upio­ry na­jeźdź­ców i ogar­nia­ją­ce mia­sto pło­mie­nie – to wszyst­ko, co wy­le­wa­ło się teraz z ma­gicz­nej mgły na ulice Kra­ko­wa.

– Lu­dzie! – za­wo­ła­ła Kinga, czu­jąc, jak za­ła­mu­je się jej głos. – To się już stało! To wszyst­ko! Dawno temu! Bóg was oca­lił, a wy­ście uni­ce­stwi­ły wro­gów! Nie mu­si­cie tego teraz po­wta­rzać na uli­cach, serio!

Co za idiot­ka ze mnie, po­my­śla­ła Kinga: roz­ma­wiać z du­cha­mi, prze­cież one mnie nawet nie sły­szą, po­grą­żo­ne w swo­jej krwa­wej baśni.

Wie­dzia­ła, co musi zro­bić i że nie ma wyj­ścia. Pod­nio­sła się, zdję­ła buty i we­szła do roz­świe­tlo­nej po­ża­rem wi­śla­nej wody. Po kost­ki. Po ko­la­na. Po szyję.

Na­bra­ła tchu i po­zwo­li­ła, by fale Wisły za­mknę­ły się z ci­chym plu­skiem nad jej głową.

 

Krok za kro­kiem Kinga scho­dzi­ła w głąb pło­ną­ce­go mia­sta du­chów. Tutaj ona sama czuła się jak zjawa: nie­wi­dzial­na dla mio­ta­ją­cych się w pa­ni­ce ko­biet Świ­te­zi, sa­mot­na w gi­ną­cym mie­ście pod upior­nym księ­ży­cem. Wi­dzia­ła przed sobą pożar i znisz­cze­nie, za sobą – kiedy się oglą­da­ła – pust­kę i ciem­ność. Nie wi­dzia­ła za to drogi po­wrot­nej. Ze wszel­kich sił od­py­cha­ła od sie­bie myśl o tym, że nie znaj­dzie tego, czego szuka, że nie wróci, że bę­dzie do końca świa­ta snuła się, nie­wi­dzia­na i obca, po wiecz­nie pło­ną­cym mie­ście na dnie rzeki.

 

I wtedy jej wzrok nagle spo­tkał się ze spoj­rze­niem mło­dej ko­bie­ty. Przez chwi­lę pa­trzy­ły sobie w oczy, a potem do Kingi do­tar­ło, że – w od­róż­nie­niu od po­zo­sta­łych  – ta dziew­czy­na nie miała na sobie bia­łych szat, a spodnie do bie­ga­nia i krót­ką, ró­żo­wą kur­tecz­kę.

W tej samej chwi­li uświa­do­mi­ła sobie, kto to musi być.

– Ela? – za­py­ta­ła Kinga. Dziew­czy­na jed­nym płyn­nym ru­chem unio­sła się z głę­bin i pod­pły­nę­ła ku niej – Ela Wi­śniew­ska? Ty mnie… wi­dzisz?

– Je­steś z nimi – po­wie­dzia­ła dziew­czy­na. W jej gło­sie Kinga usły­sza­ła ból i gniew. – Z nimi.

– Nie, nie – Kinga za­ma­cha­ła rę­ka­mi. Widok mło­dej Wi­śniew­skiej – spor­to­wy strój, wy­sta­ją­ce z kie­sze­ni słu­chaw­ki, dłu­gie jasne włosy, uno­szą­ce się w wo­dzie wokół bla­dej, ob­la­nej czer­wo­nym bla­skiem twa­rzy – w dzi­wacz­ny spo­sób ją prze­ra­ził. Uspo­kój się, po­wie­dzia­ła sobie w my­ślach. To nic strasz­ne­go, tylko to­pie­li­ca, OM jak inne. Rób, co masz zro­bić.

– Tak – po­wie­dzia­ła. – Tak, je­stem z nimi. Jak oni. My też ze­rwa­li­śmy wasze kwia­ty: jeden ja, inne – twoi ro­dzi­ce. I mó­dl­my się, żeby twój oj­ciec był sku­tecz­ny i żeby ten bał­wan Ba­chle­da nie zdą­żył wy­rwać ich wię­cej, po­my­śla­ła.

To­pie­li­ca wpa­try­wa­ła się w nią oczy­ma, które nie mru­ga­ły.

– Ale – kon­ty­nu­owa­ła Kinga, czu­jąc, jak za­sy­cha jej w gar­dle – to nie było… ce­lo­we. Myśmy nie wie­dzie­li, co żyje w tych kwia­tach, co mo­że­my obu­dzić. Przy­szłam tu, w imie­niu tych, któ­rzy za­wi­ni­li, pro­sić o prze­ba­cze­nie.  

– Moi… ro­dzi­ce? – za­py­ta­ła to­pie­li­ca.

– Tak! – po­twier­dzi­ła go­rącz­ko­wo Kinga. – Twoja mama, a potem oj­ciec. Chcie­li ci je za­nieść na grób. Ty sama też ze­rwa­łaś kwiat, praw­da? A ra­czej wy­rwa­łaś, żeby go prze­sa­dzić? Pa­mię­tasz?

I dla­te­go teraz tu je­steś, po­my­śla­ła Kinga, w po­ło­wie drogi: jedna z ofiar, jedna z prze­śla­dow­ców, po obu stro­nach tej wy­śnio­nej wojny du­chów jed­no­cze­śnie.  

– A na­jeźdź­cy? – spy­ta­ła dziew­czy­na. – Są tutaj. Spalą mia­sto. Po­za­bi­ja­ją…

– Nie, nie! – mach­nę­ła ręką Kinga. – Nic się nie sta­nie.

Wszyst­ko już się stało, prze­mknę­ło jej przez myśl.

– Po­słu­chaj – po­wie­dzia­ła. – Wasze kwia­ty… ich kwia­ty, mał­żo­nek i córek Świ­te­zi… za­kwi­tły. Ze­rwa­li­śmy je i zbu­dzi­li­śmy upio­ry, duchy wa­szych prze­śla­dow­ców. Ale ich już nie ma, pa­mię­tasz? Nie ma. Po­mar­li, kiedy ze­rwa­li kwia­ty. Ich duchy nic wam nie mogą zro­bić.

Co praw­da mogą zro­bić mnó­stwo pa­skud­nych rze­czy nam, żywym, po­my­śla­ła, ale nie po­wie­dzia­ła tego gło­śno.

– Nie można spa­lić mia­sta ukry­te­go pod wodą – po­wtó­rzy­ła Kinga. – To tylko złu­dze­nie. Zły sen. Pro­szę, mu­sisz mi pomóc je o tym prze­ko­nać.  

To­pie­li­ca się­gnę­ła lo­do­wa­tą ręką po dłoń Kingi i po­cią­gnę­ła ją ze sobą.

 

Szły – pły­nę­ły – uli­ca­mi pod­wod­ne­go mia­sta: nie­wi­dzial­na, nie­sły­szal­na Kinga i Ela, chwy­ta­ją­ca prze­bie­ga­ją­ce ko­bie­ty, krzy­czą­ca i po­wta­rza­ją­ca słowa ku­ra­tor­ki:

– Nic się nie sta­nie, nie da się spa­lić mia­sta, je­ste­śmy bez­piecz­ne, Bóg nas prze­mie­nił w zioła…

Tam, gdzie prze­szły, nie było już dymu i pło­mie­ni, tylko ko­ły­szą­ce się as­fo­de­lo­we łąki, pełne sen­ne­go kwie­cia. Mał­żon­ki i córki Świ­te­zi wra­ca­ły do swo­jej praw­dzi­wej po­sta­ci, a wraz z ich prze­mia­ną zni­ka­ły i prze­śla­du­ją­ce je upio­ry. Nad mia­stem po­wo­li za­cho­dził czer­wo­ny księ­życ, roz­ta­pia­jąc się w zie­le­ni i błę­ki­cie.

 

Kinga nie wie­dzia­ła, ile to wszyst­ko trwa­ło. W końcu jed­nak zo­sta­ły tylko we dwie, za­wie­szo­ne w bez­cza­sie: ona i Ela, pod nimi biała łąka kwia­tów, nad nimi skle­pie­nie wi­śla­nej wody.

– A ty? – spy­ta­ła Kinga. – Co z tobą? Też się zmie­nisz w jedną z tych ro­ślin?

– Nie – dziew­czy­na po­krę­ci­ła głową. – Przez chwi­lę byłam jedną z nich. Teraz… teraz je­stem już tylko wi­śla­ną to­pie­li­cą.

– Jakby co – Kinga uśmiech­nę­ła się do niej – to ty je­steś OM. Masz swoje prawa i gdy­byś chcia­ła z nich sko­rzy­stać, wiesz, gdzie mnie szu­kać.

Ela spoj­rza­ła na nią nie­ro­zu­mie­ją­cym wzro­kiem.

– Moi ro­dzi­ce… – za­czę­ła i urwa­ła.

– Wiesz co? – po­wie­dzia­ła ku­ra­tor­ka – Two­je­mu ojcu do­brze zrobi, je­że­li dowie się o OM wię­cej, i to z in­ne­go źró­dła, niż te­le­wi­zja.

Dziew­czy­na pa­trzy­ła na nią jesz­cze przez chwi­lę, a potem bez słowa znik­nę­ła w głę­bi­nie. W tym mo­men­cie Kinga po­czu­ła, że już nie unosi się w pół drogi mię­dzy nie­bem białą łąką a szkla­nym nie­bem. Teraz po pro­stu nur­ko­wa­ła w brud­nej, zim­nej Wiśle. A nur­ko­wa­nie, cho­le­ra, nigdy nie wy­cho­dzi­ło jej za do­brze.

W końcu, kasz­lą­ca, ocie­ka­ją­ca wodą, wy­czoł­ga­ła się na brzeg i pół­przy­tom­na, osu­nę­ła się na zie­mię. Kiedy po dłuż­szej chwi­li otwar­ła oczy, zo­ba­czy­ła na nie­bie zwy­czaj­ne, co­dzien­ne słoń­ce.

Kinga ode­tchnę­ła z ulgą. Pod­nio­sła się i po­wo­li po­szła w stro­nę sa­mo­cho­du. Pora wró­cić do biura, wy­ja­śnić, co się stało i wy­słu­chać awan­tu­ry o te­le­fon do Wi­śniew­skich. Nie miała wąt­pli­wo­ści, że czeka ją długi i nie­ła­twy dzień.  

Koniec

Komentarze

Hmm, jeśli dobrze zrozumiałam… Wszystkiego dobrego z okazji imienin lub urodzin. Niech ci się wszystkie marzenia spełnią. :D

Opka wrzucam do kolejki. :D

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

No, to masz ode mnie prezent na urodziny/imieniny (niepotrzebne skreślić). Nominuję opowiadanie. Życzę piórka i jeszcze spełnienia paru marzeń.

Bardzo dobry tekst, wciągająca historia. Bogata, wielowątkowa. I jeszcze z nawiązaniami do literatury. A do tego kojarzy mi się z powieścią Wójtowicz “Podatek” – tam też bohaterką jest kobieta pracująca w urzędzie do spraw nie całkiem ludzkich istot. :-)

Bohaterka może nie powala rozbudowaniem, ale jest w porządku. Postacie drugoplanowe też. Wzięte do kupy nawet wydają się ciekawsze i bardziej barwne niż Kinga. Królowa Jadwiga słodka.

W Krakowie byłam dawno i na krótko, ale bywalcy pewnie wydobędą więcej smocz smaczków.

Pod względem warsztatowym tekst niedopieszczony. Zostało Ci trochę literówek, czasem coś zgrzytnie w zapisie dialogów, nie wszystkie wypowiedzi zaczynają się od myślnika, gdzieś spacja się trafiła spacja przed przecinkiem, gdzieś indziej brakuje jej przy myślniku… No, przejrzyj jeszcze porządnie to opowiadanie.

Babska logika rządzi!

Dziękuję za miłe słowa i za rady (i za życzenia też). Finklo, zastosowałam się do Twoich uwag i przejrzałam tekst, poprawiając interpunkcyjne nonsensy i eliminując część zaimków i powtórzeń (tylko literówek nie wyczaiłam, pewnie dlatego, że mózg widzi, co by chciał widzieć, a nie, co jest w tekście). Jestem wdzięczna i za wskazanie poprawek, i za klika :)

ninedin.home.blog

@Finkla

Och.

Właśnie zajrzałam do wątku o najlepszych opowiadaniach maja.

Nie doceniłam prezentu.

 

<odlatuje na skrzydłach pierwszej w życiu nominacji>

ninedin.home.blog

Ninedin, moc serdeczności z okazji, jak mniemam, imienin. ;)

 

Zgaduję, że to kolejna opowieść z cyklu, z którego pochodziły Dzikie różyczki i muszę powiedzieć, że Dwa księżyce podobają mi się znacznie bardziej. Opisałaś historię niezwykle tajemniczą i, zdawałoby się, niewytłumaczalną, ale skoro rzecz dzieje się w mieście, w którym działa dzielna i zaangażowana kuratorka do spraw OM, jasne było że cała sprawa zostanie wyjaśniona, a mgła rozwieje się.

Za duży atut uważam motywy odwołujące się do przeszłości, tudzież twórczości Mickiewicza, a także – jako że jedną z bohaterek była Lobelia dortmanna – przemycenie garści wiadomości botanicznych.

Wielka szkoda, że wykonanie pozostawia sporo do życzenia, bo, przynajmniej na razie, muszę wstrzymać się z klikiem do Biblioteki.

 

nie zga­dza­ła się wie­dzą, któ­rej na­by­ła w ciągu dwu­na­stu lat pracy. –> …nie zga­dza­ła się wie­dzą, któ­rą na­by­ła w ciągu dwu­na­stu lat pracy.

 

Ja byłem w pracy.. –> Albo kropka, albo wielokropek.

 

– W każdym razie, Magda poszła po te kwiaty. Ja byłem w pracy. W przerwie patrzę na telefon – kilkanaście nieodebranych połączeń. Oddzwoniłem: odebrała gosposia, prosiła, żebym jak najszybciej przyjechał, bo żona w złym stanie. Magda… ona ma pewne problemy ze sobą, rozumie pani. Jest pod dobrą opieką, ale czasami zdarzają się jej takie napady smutku, płaczu… – chrząknął. – Nie zawsze spowodowane czymś dla kogoś z zewnątrz zrozumiałym. –> Zrezygnowałabym z dodatkowych półpauz w dialogach, albowiem sprawiają, że, moim zdaniem, zapis staje się mniej czytelny.

Taki zapis pojawia się w opowiadaniu wielokrotnie.

 

a jej współ­pra­cow­nik, pra­cu­ją­cy wy­łącz­nie no­ca­mi… –> Nie brzmi to najlepiej.

Może: …a jej współ­pra­cow­nik, dyżurujący wy­łącz­nie no­ca­mi

 

kil­ka­na­ście me­trów dzie­lą­ce ją od wej­ścia do bu­dyn­ku. –> …kil­ka­na­ście me­trów dzie­lą­cych ją od wej­ścia do bu­dyn­ku.

 

– Nie mam po­ję­cia. A w ogóle nie uważa pani, sze­fo­wo, że to ra­czej spra­wa dla po­li­cji? – pan Mirek pod­niósł wzrok znad ko­lej­nej cegły o folk­lo­rze. –> – Nie mam po­ję­cia. A w ogóle nie uważa pani, sze­fo­wo, że to ra­czej spra­wa dla po­li­cji? – Pan Mirek pod­niósł wzrok znad ko­lej­nej cegły o folk­lo­rze.

Zdarzają się  błędy w zapisie dialogów.

 

mo­gą­ce rzu­cić świa­tło bie­żą­ce wy­da­rze­nia… –> Pewnie miało być: …mo­gą­ce rzu­cić świa­tło na bie­żą­ce wy­da­rze­nia

 

Kinga się­gnę­ła po kubek, na­la­ła sobie kawy do lekko obi­te­go ku­becz­ka. –> Nie brzmi to najlepiej.

Może:  Kinga się­gnę­ła po kubek, na­la­ła sobie kawy do lekko obi­te­go naczynia.

 

Za­czą­łem czy­tać tro­chę wię­cej…. –> Po wielokropku nie stawia się kropki!

 

Prze­cież to wam­pi­ry. I tak nie za­re­agu­ją aż do wie­czo­ra – po­wie­dzia­ła trzeź­wo Kinga. –> Brak półpauzy rozpoczynającej wypowiedź.

 

Nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, po­pro­wa­dził ich ze sobą na taras. –> Czy mógł poprowadzić ich bez siebie?

 

po­wiedz­my, wczo­raj przed po­łu­dniem. . Już chyba… –> Zbędna kropka po kropce.

 

Córka bie­ga­ła nad rzeką, wcze­śnie rano. Świa­dek wi­dział wszyst­ko z da­le­ka, nie zdą­żył do­biec. Ela zo­sta­ła na­pad­nię­ta: facet pró­bo­wał jej wy­rwać to­reb­kę. –> Biegała z torebką?

 

Takie isto­ty ponoć po­tra­fią mieć wy­jąt­ko­wo zna­czą­cy wpływ na oto­cze­nie … –> Zbędna spacja przed wielokropkiem.

 

na­bra­li nie­zna­nych ty­po­wym przed­sta­wi­cie­lom homo sa­piens sa­piens mocy… –> …na­bra­li nie­zna­nych ty­po­wym przed­sta­wi­cie­lom Homo sa­piens sa­piens mocy…

 

sta­ra­jąc się nie zwra­cać uwagi na rzekę, do­pó­ki jej uwagi nie przy­kuł… –> Nie brzmi to najlepiej.

Może: Starała się nie zauważać rzeki, dopóki jej uwagi nie przykuł

 

Potem wsta­ła i nie spo­glą­da­jąc w kie­run­ku wody, po­szła w kie­run­ku przy­stan­ku. –> Brzmi to fatalnie.

Może: Potem wsta­ła i nie spo­glą­da­jąc w kie­run­ku wody, po­szła ku przystankowi.

 

i za­bra­ła się na po­rząd­ko­wa­nie no­ta­tek ze spra­wy ogro­du Wi­śniew­skich. –> …i za­bra­ła się do po­rząd­ko­wa­nia no­ta­tek ze spra­wy ogro­du Wi­śniew­skich.

 

Kinga odło­ży­ła słu­chaw­kę i ob­rzu­ci­ła wzro­kiem biuro. Był w nim jak zwy­kle ba­ła­gan, ale trud­no, gość bę­dzie mu­siał jej wy­ba­czyć. –> Pewnie miało być: Był na nim jak zwy­kle ba­ła­gan

Nie podejrzewam, aby gość chciał zaglądać do szuflad biurka.

 

–Nie ma wąt­pli­wo­ści, co to jest… –> Brak spacji po półpauzie.

 

– Tak, lo­be­lia do­rtmm­ann­a jest ha­lu­cy­no­gen­na… –> – Tak, Lo­be­lia do­rtm­ann­a jest ha­lu­cy­no­gen­na

 

kon­ty­nu­ował tym­cza­sem Voigt,. –> Zbędny przecinek.

 

– Pro­szę ko­rzy­stać – po­wie­dzia­ła –> Brak kropki.

 

Kinga wy­sła­ła smsa do pana Mirka… –> …Kinga wy­sła­ła esemesa/ SMS-a do pana Mirka

 

Chwi­lę potem ona i Voigt wsie­dli w sa­mo­chód… –> Raczej: Chwi­lę potem ona i Voigt wsie­dli do samochodu

 

– O ile do­brze ro­zu­miem, o co cho­dzi w tej bal­la­dzie, – te kwia­ty… –> Przed półpauzą nie stawia się przecinka.

 

te kwia­ty nie są po pro­stu ro­śli­nami­ z ga­tun­ku lo­be­lia do­rt­man­na. –> …te kwia­ty nie są po pro­stu ro­śli­nami­ z ga­tun­ku Lo­be­lia do­rt­man­na.

 

jako… zaraz ,jak pan doktor… –> Zbędna spacja przed przecinkiem, brak spacji po przecinku.

 

jak pan dok­tor Voigt to nazwa w roz­mo­wie z nami przed chwi­lą? –> Literówka.

 

ze­bra­ła nad rzeką du­chow­nych ze wszyst­kich więk­szych związ­ków wy­zna­nio­wych –Na­stęp­nie zaś ka­za­ła im… –> Czy tu nie miało być: …ze­bra­ła nad rzeką du­chow­nych ze wszyst­kich więk­szych związ­ków wy­zna­nio­wych, na­stęp­nie zaś ka­za­ła im

 

i frag­men­ty bul­wa­rów nad Wisłą.. –> Jedna kropka wystarczy.

 

To, co mnie nie za­ata­ko­wa­ło, też, po­my­śla­ła… –> Wcześniej nie zapisywałaś myśli kursywą. Byłoby wskazane, aby w całym opowiadaniu zapis był jednolity.

 

i do­pie­ro bę­dzie prze…ki­cha­ne… –> Brak spacji po wielokropku.

 

za­sa­dzo­ne tutaj na pewno wię­cej niż dwa lata temu. –> Raczej: …za­sa­dzo­ne tutaj na pewno dawniej, niż dwa lata temu.

 

Moja córka nie żyje. Jak ona się na­zy­wa­ła? Ela. –> Moja córka nie żyje. Jak ona miała na imię? Ela.

Córka nazywała się Wiśniewska.

 

Poza tym pró­bo­wa­li to eg­zor­cy­zmo­wać, co nie chyba nie było do­brym po­my­słem. –> Dwa grzybki w barszczyku.

 

Nie przy­zna­ła się do tego ani panu Mir­ko­wi, ale czuła, jak zimne kro­ple potu spły­wa­ją jej po karku. –> Chyba miało być: Nie przy­zna­ła się do tego panu Mir­ko­wi

 

nie było już dymu i pło­mie­ni, tylko ko­ły­szą­ca się as­fo­de­lo­we łąki… –> Literówka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję, Reg. Już się zabieram za poprawki :)

EDIT: Poprawione (część zmieniona już wcześniej pod wpływem uwag Finkli). 

 

Mam tylko pytanie o to bieganie i tę torebkę. W sumie, jak na to teraz patrzę, to oczywiście brzmi absurdalnie (wyjaśnienie: trochę wbrew polszczyźnie dla mnie “torebką” jest wszystko, co się ma przy sobie i w czym trzyma się rzeczy/ dokumenty etc., w tym mniejszy plecak, tzw, nerka i inne takie; wiem, bez sensu, ale zdarza mi się zapominać, że to rozumienie słowa “torebka” nie jest powszechne). Czy wobec tego lepiej byłoby, żeby np. spacerowała? Albo żeby chciał jej ukraść telefon, i-poda, cokolwiek? 

ninedin.home.blog

Ninedin, kiedy Kinga spotyka Elę w Wiśle, dziewczynie z kieszeni krótkiej kurteczki wystają słuchawki, bo, jak mniemam, podczas biegania zapewne słuchała np. muzyki. Domyślam się, że z telefonu. Proponuję, aby bandzior, który napadł Elę, nie próbował wyrywać jej torebki, a raczej usiłował zabrać telefon. To chyba rozwiąże problem torebki. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Tak! Dziękuję. Jednak co dwie głowy, to nie jedna: mnie ta niby-oczywista idea w ogóle nie przyszła do głowy.

ninedin.home.blog

Ogromnie się cieszę, że zdołałam pomóc. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Teraz klik. Komentarz wkrótce.

Po przeczytaniu spalić monitor.

Ninedin, przeczytałam Twoje opowiadanie z dużą przyjemnością :) Wciągająca, owiana tajemnicą, i do tego sprawnie napisana historia, której akcja rozgrywa się w Krakowie…. w którym dostałam swoją pierwszą pracę, w którym mieszkałam ponad pięć lat i w którym bywam przynajmniej dwa razy do roku :) taki malutki sentyment :) Tak czy inaczej, nawet jeśli akcja rozgrywała by się gdzie indziej, uważam Twój tekst za naprawdę dobry i z pewnością zasługujący na bibliotekę, a może nawet piórko :)

Pozdrawiam serdecznie.

Wspaniałe się bawiłam, czytając Twoje opowiadanie. Już na wstępie chwyciły mnie za serce Ontologiczne Mniejszości, a potem zapomniałam o bożym świecie, bo śledztwo i wyjaśnianie sprawy przez Kingę Duchacką duszę też porwało. 

Zajmujący świat wykreowałaś w tym Krakowie!

Aby kliknąć muszę chyba jeszcze coś dodać. Zagadki się mnożą, bohaterów lubię, i uśmiecham się podczas czytania, i kibicuję wszystkim istotom. Dialogi:)

Pozdrawiam serdecznie:)

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Przykuwasz uwagę czytelnika od pierwszego akapitu i trzymasz tak cały czas. Podoba mi się pomysł na panią kurator. Z jednej strony wykonuje kawał porządnej detektywistycznej roboty, ryzykując przy tym życiem (w końcu sama mogła się przy okazji zmienić w topielicę), a z drugiej nie ma trupów, krwi i pokręconych zbrodniarzy. Udało ci się wziąć to, co najlepsze z porządnego kryminału i stworzyć opowieść fantastyczno – detektywistyczną.

Wykorzystanie ballady Mickiewicza też mi się podobało. Naprawdę fajna interpretacja wieszcza. :)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Jak to się stało, że ten cudowny tekst ma tak mało komentarzy? Ludzie, przybywajcie, czytajcie, komentujcie! To jest jedno z tych opowiadań, których nie należy czytać na zasadzie: ach, tylko zajrzę, skończę później, bo przecież mam teraz w cholerę rzeczy do zrobienia! Bo jak sobie o tym przypomniałam, to było za późno i zostałam wciągnięta jak w Świteź. 

Jedną mam tylko uwagę. Zakończenie wydało mi się trochę zbyt pośpieszne. Za szybko Kindze, a potem i Eli, udało się przekonać OM do swoich racji. Tu mi zabrakło nieco tego klimatu, który czułam przez cały tekst.

Wielkie brawa.

Ja czytałem, klikałem, ale do komentarza nie mogę się zebrać.

Po przeczytaniu spalić monitor.

Ja czytałam i nominowałam, więc przynajmniej Lożę tu ściągnę. ;-)

Babska logika rządzi!

Brawo, Finklo ;p

 

Przeczytałem. I to o dziwo na raz – zwykle do opowiadań portalowych tej długości zasiadam 2-3 razy, kweh!

Fajne opowiadanie, choć ten hak z wampirami sprawił, że przewróciłem oczami. Stworki tak wyświechtane jak elfy i krasnoludy.

Na szczęście to nie wampiry stanowiły główną oś opowiadania, a zielsko ze stawu i ballada Mickiewicza. To już jak najbardziej przypadło mi do gustu.

Pierwsza część opowiadania dość powolna, ale napisana z takim polotem i lekkością, że w ogóle nie nudzi. Dobra robota.

W dalszej części zawiodła mnie trochę brak dramaturgii. Niby miasto oddzielone od świata, niby wszyscy się martwią, ale jakoś tego nie czułem. Być może przez niezachwianą świadomość, że wszystko skończy się dobrze. Niby mogłaś zaskoczyć, ale tego nie zrobiłaś, kończąc klasycznie. Czy to źle czy dobrze – zależy od gustu, jak mniemam.

Tempo opowiadania trochę kuleje. Pierwsza połowa jest mimo wszystko zbyt rozwleczona, podczas gdy finał zmieściłaś w kilku akapitach. Chciało by się więcej mięcha i więcej rzeki ;)

Bohaterka zakreślona dość dobrze, miała swoją osobowość i raczej Ci się udała.

Tytuł ot, poprawny. Bez szaleństw, ale też nie jakiś słaby. Dobrze komponuje się z treścią.

 

Słowem – porządne, dobrze napisane opowiadanie. Nie bez wad, ale czy kiedykolwiek powstało coś bez wad? ;)

 

Tyle ode mnie.

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Kolejne OM w Krakowie :D (Openminder – OM)

Przyznam, że sama idea i nazwa Ontologicznych Mniejszości mnie kupiły, ale potem nie byłam już taka zadowolona. Owszem, opowieść jest przeprowadzona sprawnie i wprawnym językiem, a zależności pomiędzy jednym społeczeństwem a drugim ciekawe, jednak bohaterka wydaje mi się bezosobowa – imo ma pokazać jedynie twój zamysł fabularny. Tekst jest w sporej części przegadany; gdy pojawia się akcja, trwa nazbyt krótko, jeżeli zaświta gdzieś jakiś dreszczyk, natychmiast go ukrócasz i wracasz do odrobinę nużących dialogów. Gdyby więcej pokazać, niż mówić, dać więcej dreszczyku, więcej istot nadnaturalnych i więcej samego Krakowa (świat przedstawiony…), czułabym się bardziej zadowolona. Zwłaszcza że istniało tu pole do popisu, bo wizje z drugiej strony były świetne i umotywowane historycznie, tylko wszystko za krótko, migawkowo!

 

obrzuciła wzrokiem swoje biur. ← literówka 

Lobelia dortmanna, proszę pani. Rzadka i w Polsce chroniona(+.)zZnad okularów rzucił Kindze pełne potępienia spojrzenie. 

– Nie ma sprzeczności. – powiedziała.

To są upiory najeźdźców. To, co mnie nie zaatakowało, też, pomyślała, ale nie powiedziała tego głośno. ← pomieszała ci się tutaj wypowiedź z myślą, trzeba przenieść myśl do nowego akapitu

– Nie, nie – Kinga zamachała rękami. Widok młodej Wiśniewskiej – sportowy strój, wystające z kieszeni słuchawki, długie jasne włosy, unoszące się w wodzie wokół bladej, oblanej czerwonym blaskiem twarzy – w dziwaczny sposób ją przeraził. ← mylisz czytelnika używaniem myślnika w jednym akapicie z wypowiedzią w innym celu niż wprowadzenie didaskaliów; wystarczy przenieść narrację poza didaskalia do nowego akapitu (w Fantazmatach nazywamy to zaśmieceniem didaskaliów – to, co piszesz dalej, nie dotyczy już bezpośrednio wypowiedzi).

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

Bardzo dziękuję i za miłe słowa, i za krytykę, bardzo się przyda i jedno, i drugie – i do bieżących poprawek, i do przemyślenia na przyszłość (ale nie, pisać opowiadań z szybką akcją to ja się już raczej nie nauczę, obawiam się :D ) 

 

Przy tej okazji chciałabym całkiem serio wytłumaczyć się z wampirów. W tym tekście za ważnej roli nie odgrywają, w innych planowanych o tej samej bohaterce – i owszem.

I teraz tak; dla mnie w kontekście urban fantasy wampiry są czystym skarbem. Nie tylko dlatego, że kulturowo są dość konkretnie zdefiniowane, gdy chodzi o ich ograniczenia (tylko noc itd.). Przede wszystkim dlatego, że chyba jak żadne inne istoty są chodzącymi kapsułami czasu. I nawet nie bawiłyby mnie takie idee jak Anne Rice, tysiącletnie istoty itede. Szalenie za to bawiłaby i intrygowała mnie idea kogoś, kto jest ciałem i duchem z, powiedzmy, lat 70. XX wieku (było dorosły, kiedy ja się urodziłam), a jednocześnie musi akceptować fakt życia w kolejnych epokach bez perspektywy, że osłabnie, zestarzeje się i umrze. Jego/jej wachlarz reakcji na nowe czasy może być różny, od całkowitej akceptacji do całkowitego odrzucenia i prób stworzenia sobie enklawy ze swoich czasów. Bardzo chcę mieć w swoim świecie kogoś, kto na zawsze zostanie nastolatkiem z lat 90. i tak, wiem, to są czasy, które pamiętamy (ja, rocznik ‘73, pamiętam nawet resztki PRL-u), ale zakładam, że w przypadku tego typu istoty mogę wspomnienia rozgrywać w nieco innym psychologicznym ujęciu. Plus, męczą mnie wampiry komiczne i wampiry tragiczne takoż (sprawdzić, czy nie Barbara Hambly, jej wampiry mnie nie męczą :D ), natomiast mam straszną ochotę pobawić się postaciami typu “Bardzo zwykły człowiek z konkretnych realiów, z tych czy innych powodów potraktowany specyficzną przemianą, jaką jest wampiryzm”.

ninedin.home.blog

Kinga odłożyła słuchawkę i obrzuciła wzrokiem swoje biur.

 

– Tak jak podejrzewałem – powiedział w końcu. –Nie ma wątpliwości, co to jest; nie potrzebuję nawet moich specjalistycznych przyborów.

Rozumiem chęć podkreślenia, że botanik wysławia się z lekka nadętą manierą, niemniej komicznie wygląda ten fragment. Zupełnie jakby lekarz rzucił, że w ogóle nie potrzebuje swoich specjalistycznych przyrządów, by rozpoznać zapalenie płuc. Zamiast powiedzieć, że nie potrzebuje stetoskopu. Krótko mówiąc, uważam, że rzucenie tutaj nazwą dowolnego przyrządu, z którego korzystają botanicy wyglądałoby o niebo lepiej niż te nieszczęsne “specjalistyczne przybory”. ;)

 

Kinga poczuła, że już nie unosi się w pół drogi między niebem[+,] białą łąką a szklanym niebem.

 

Długie to, ale myślę, że warte poświęcenia czasu. Wampiry i wilkołaki sugerują kliszę, jednak szybko mieszasz to wszystko z Mickiewiczem i odrobiną bardziej egzotycznych podań, co daje w rezultacie całkiem satysfakcjonującą mieszankę. Pomysł na uniwersum uważam za intrygujący i ciekaw jestem Twoich dalszych posunięć w tym temacie.

Nie czytało mi się tego aż tak płynnie, bo dużo miejsca poświęciłaś na ekspozycję. Może nawet odrobinę za dużo. Przedstawienie zarysu zależności i postaci w nie uwikłanych jest satysfakcjonujące, ale jest tego tyle, jakbyś zaczynała powieść, a nie opowiadanie. Nie widzę sensu powielania tych wszystkich informacji przy okazji kolejnych tekstów w tym świecie (a wierzę, że takowe powstaną ;), natomiast ciachnięcie tu i ówdzie, myślę że zdynamizowałoby tekst. Finał pędzi okrutnie i zawiodłem się, że historia urywa się w takim miejscu. Zabrakło jakiegoś podsumowania, reakcji przełożonych, którzy jednak się mylili, poświęcenia nieco więcej uwagi emocjom Kingi, które musiały być przecież niesamowicie wzburzone po takim doświadczeniu. A propos głównej bohaterki, widzę tutaj problem, który miałem też w “Zapachu chłopaka” – odebrałem ją jako dość nijaką i bierną. Może taki był zamysł, ale myślę, że ktoś taki nie zapada w pamięć.

Podoba mi się pomysł na cykl – jest w nim coś z Pagaczewskiego, ale też (przez postać detektyw-amatorki i tę biurową rzeczywistość) znowu mam skojarzenia z Chmielewską ;) No i do tego bliskie memu sercu lokacje i klimaty.

Mocny pomysł ze Świteziem (nie skojarzyłem cytatu, myślałem że pójdziesz w Kanta albo Staffa ;) a lobelie na znalezionych w necie zdjęciach rzeczywiście wyglądają upiornie. Słabiej wypada koncept finału – albo brakuje mu prostoty, albo jasności wykładu. Nie czuję związku między dwiema kategoriami najbardziej dotkniętych zjawiskiem: tych metamorfów i Wiśniewskich/Kingi, nie wiem czemu ofiary znad Świtezia ponownie przeżywają swój koszmar, skoro, zgodnie z regułą przemiany, zerwanie kwiatów miało szkodzić tylko zrywającym, nie trafia do mnie status Elżbiety, jako będącej “po obu stronach”, wydaje mi się on być bardziej “obok”. Rozumiem, że widmo Moskala nie atakuje Kingi, bo jako zrywającą kwiaty, bierze ją za swoją – to dobre, ale zbyt słabo wyeksponowane. No i dynamika tekstu siada pod sam koniec, o ile samo zanurzenie się w Wiśle ma odpowiedni ładunek grozy, to scena uspokajania mieszkańców podwodnego miasta jest tych emocji pozbawiona, przebiega zbyt łatwo.

Zwróciłem uwagę na budowę akapitów z opisami – podoba mi się ich rytm i płynność.

Coś późno tutaj trafiłem. Nie wiem, jak przeoczyłem ten tekst :P

lipiec był chłodny

Humorystycznie powiem, że to będzie definitywnie fantastyka. Przynajmniej w Gdańsku :)

 

A teraz do sedna.

Fabuła, prowadzenie akcji oraz przedstawienie postaci porządne. Powtórzę się z tekstu Drakainy, ale przy pewnych autorach wiadomo, że zejdą poniżej pewnego poziomu. U Ciebie jest podobnie – czyta się to przyjemnie, bohaterka przedstawiona jest wyraziście, nawet jeśli zajmuje trzecie miejsce po intrydze i tle. A ta pierwsza mi się spodobała – oparcie o legendę o Świtezi, wyprowadzenie z tego śledztwa, w którym nawet znalazło się miejsce na parę czerwonych śledzi. Tym wszystkich przykułaś mą uwagę do samego końca. Intryga ma równe tempo, powoli wyjawiasz sekrety, nie miałem nigdzie wrażenia, że przyspieszasz, bo kończy Ci się miejsce.

Sam świat to taki radośniejszy “Świat Mroku”. Wampiry, wilkołaki, duchy – do tego poparte urzędami nimi się zajmującymi. Jednego mi tu brakuje – oparcia takie obrazu w historii uniwersum. To ten sam problem, który miałem w filmie “Bright”. Że całość wygląda mocno jak “nasz świat plus supernaturale”, ale nie wiem, jakim cudem wylądowaliśmy w takim punkcie. Jako że to pierwszy tekst z cyklu, czekam niecierpliwie, co tam upichcisz :)

Podsumowując: bardzo dobry rozrywkowy koncert fajerwerków. Jest tu pomysł na świat i intrygę. Bohaterowie w porządku. Dla mnie bardzo na plus :)

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Uch, to kojeny Twój tekst, który będzie musiał poczekać na mój solidny, merytoryczny komentarz. Mam nadzieję, że nie tak długo, jak geograficzny "zapach" :-) 

To dlatego, że wciąż błądzę w gąszczu lobelli życia, miast wychnąć na krótko skoszony trawnik, ale już wkrótce, już wkrótce będę miał czas na wszystko :-) 

Wpadam więc przeprosić, że merytoryczny komentarz będzie dopiero po głosowaniu i zapewnić, żem przeczytał (czerpiąc z tego nielichą przyjemność), opinię sobie wyrobił i ją przemyślał, a piórkowy głos nie wypadł Smokowi Wawelskiemu spod ogona. 

Pozdrawiam! 

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

ale zdążyła otworzyć usta, petent oświadczył

Chyba umknęło "zanim".

 obejrzeć podejrzane

Hmm. Dziwnie to brzmi, to powtórzenie.

 wiedzą, jakiej nabyła

Zdaje mi się, że powinno być raczej: wiedzą, którą nabyła.

 poprowadził ją po starannie wypielęgnowanych ścieżkach

Jeśli dasz "poprowadził ścieżkami", to unikniesz "po" i będzie ładniej brzmiało.

dzwonkami białych kwiatów.

To znaczy, kwiaty przypominały dzwonki? (Zerknęłam na WikiCommons i nie wyglądają bardzo dzwonkowato – o ile się nie mylę, ten typ kwiatów nazywa się “warżkowe”, ale też nie można pchać za dużo żargonu do opowiadania.)

 pogrzebałby po książkach za informacją o roślinie

Nie widziałam dotąd takiej konstrukcji?

 do rosnącego w łazience stosika

Stosiku.

 zdążyć jeszcze dziś z porządkami

Troszkę ten szyk nie teges.

 wysoce trafiona

Hmm.

 Generalnie, będziemy

Przecinek zbędny.

 wbity w swój z lekka przyciasny garniturek

A w czyj?

 zaciśnięte dłonie przeczyły przyjaznemu tonowi

Hmm.

 zaglądał na ekran

Raczej: spogląda, albo zerka (c.t.)

 pojedyncze, nagie zielone pędy

Zrobiłabym raczej tak: pojedyncze nagie, zielone pędy; bo "nagie, zielone pędy" to grupa nominalna, którą określa liczebnik.

 może to coś w rodzaju mandragory, może nie gatunkowo, ale pod względem znaczenia lub mitu

Trochę to mętne wyszło.

 złapał jej wzrok

Hmm. Anglicyzm.

 usiłując zabrzmieć

Anglicyzm.

 czuła się niepewnie

W zasadzie to samo powiedziałaś dwa zdania dalej, tutaj nie ma co tego powtarzać, wystarczy rozwinąć.

ignorując

Anglicyzm.

ludzkich sąsiadów

Anglicyzm. Sąsiadów – ludzi.

 uchodziła za sympatyczną i lubianą

Jeśli uchodziła za lubianą, to znaczy, że tak naprawdę lubiana nie była (tylko ktoś tak myślał) – nie sądzę, żeby o to Ci chodziło.

 nowym regulacjom

Anglicyzm.

 spojrzał na nią bezradnie. – Nie możemy sobie z nią poradzić

Tak w sumie, to jest powtórzenie.

 odgłosy ich ruchu wydawały się stłumione przez opary

W takim razie powinny być ledwo zauważalne, a zwracasz na nie uwagę.

 z zawieszoną nad nią sylwetką mostu Dębnickiego niemal całkowicie ukrytą we mgle

Jak wyżej – najprościej byłoby dać najpierw mgłę, a potem majaczącą w niej sylwetkę.

 pod telefonami

Pod telefonem – to jest idiom, przecież nie będą dosłownie siedzieli z telefonami na głowach.

 biur

Literówk. ;)

 Tak jak podejrzewałem

Tak, jak.

 na pozytywną odpowiedź

W zasadzie "pozytywna odpowiedź" to jakakolwiek odpowiedź, ale może mam skrzywienie. W każdym razie lepsza by była "twierdząca".

 – Świteź – powiedziała Kinga. – Mam rację?

Ha, wiedziałam, że skądś te słowa znam!

 jedna z ofiar sprowadzonego przez mgłę splątania

Jedna? Jeśli mówiłaś o innych, to bardzo subtelnie i umknęło mi.

 znaleźć podobne fenomeny opisywane już od czasów starożytnego Rzymu.

Może lepiej tak: znaleźć opisy podobnych fenomenów datowane już na czasy starożytnego Rzymu.

 administracji, niezależnie od ich religijnej afiliacji

Rym.

 rozstrzygnąć, czy mgła zaczęła rzednąć

Nie brzmi to dobrze.

 , w ostatniej chwili powstrzymując przekleństwo

To oczywiste.

 osób: tych, którzy mieli

Osób, które miały.

 No to

No, to.

 dziewczyna nie miała

Nie ma (c.t.)

 nierozumiejącym wzrokiem.

Ooj.

 

Trudniej powiedzieć, co jest tak, niż co jest nie tak, a tutaj prawie wszystko jest tak. Najlepsze (choć spóźnione) życzenia!

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Dobry wieczór! :)

Ciekawe opowiadanie, dobrze się czytało. Podobało mi się nawiązanie do Mickiewicza i cała ta akcja z kwiatami i ze stawem. Podobała się Jadwiga Król.

A teraz trochę ponarzekam. 

Przez pierwszą połowę opowiadanie mi się wlekło. Postać Kingi taka sobie, nie urzekła mnie. Klimat mógłby być cięższy. Piszesz o mgle, z której dobiegają tajemnicze głosy. Jakieś upiory atakują miasto. W ogóle tego nie czuć. Mam wrażenie, że nie chciałaś opisywać strasznych, krwawych scen. Ja osobiście w tej kwestii czuję niedosyt. 

Ale ogólnie bardzo ładne opowiadanie, zasługuje na uwagę. 

Kraków też lubię i odwiedzam przynajmniej raz w roku. Urocze miasto, a najbardziej podoba mi się w Krakowie Cmentarz Rakowicki. Tam to jest klimat.

 

Pozdrawiam. :)

Dodać muszę, że mimo pewnego niedosytu, Dwa księżyce zainspirowały mnie do udania się nad Wartę. Odlwekałam to w czasie, a twoje opowiadanie w końcu wyrwało mnie nad rzekę. Przy okazji znalazłam przy brzegu ciekawy, inspirujący przedmiot: otóż w trawie leżał sobie rower miejski miasta Poznania, pokryty wyschniętym błotem. Wyglądał, jakby go ktoś z dna wydobył. A i twój drugi księżyc nad taflą wody, oczami wyobraźni, dostrzegłam. Po tej wycieczce twoje opowiadanie odbieram dużo lepiej. Cieszę się, że na nie trafiłam.

Jest pióro, jest warsztat. Można pisać. Uwagę mam taką, że w tym dobrym pomyśle i ciekawym połączeniu kryminału i urban fantasy zabrakło… bohaterów. Tekst jest długi, sporo miejsca na wiele rzezy, a głównej bohaterki nie “widzimy” w ogóle jej w sytuacji innej, niż reakcja na główny wątek. Taka postać-nikt. Duszy przez to brakuje i tekst jednak się ciągnie. Trzeba ją wymyślić “jakąś”, pokazać ten urząd od codziennej strony, wprowadzić jakieś interakcje, może stałych petentów itp.

 

Generalnie też trochę bym zagęścił, bo w środku tekst wytraca nieco tempo. Ale waśnie – tu by pomogło danie innego życia bohaterom.

Bardzo Wam wszystkim dziękuję. Myślę, że jeszcze będę w tym tekście grzebać i spróbuję go udoskonalić, bo widzę tu kilka cennych podpowiedzi.

ninedin.home.blog

Fajne :)

Przynoszę radość :)

Wiem, że trochę spóźnione, ale dopiero przeczytałem. Na tyle dobrze mi się czytało, że miałem tylko jedną krótką przerwę od tekstu. Na początku spodziewałem się, że będzie typowa historia o złym “potworze”, ale się myliłem. Jedynie co, bym zmienił to przedłużył końcówkę (mam wrażenie, że wszystko poszło zbyt gładko) i dodał śmierć (lub zagrożenie) jakieś postaci z większą liczbą dialogów. Muszę przyznać, że nie czułem, że sytuacja jest napięta (w przeciwieństwie do Kingi), a “Pod tym cholernym mostem zniknęło kilkanaście osób” nie powoduje takiego odczucia jak gdyby umarła jedna zarysowana postać. Poza tym bardzo mi się podobało i do końca byłem ciekawy jak się skończy.

Czytało się przyjemnie, ale o tym już zapewne dobrze wiesz. I wiele więcej do powiedzenia nie mam tak naprawdę, tekstowi wiele zarzucić nie można (może brak pewnej mięsistości i porywów, głębi bohaterów, ale są to zarzuty od przyzwyczajonego do pewnych zagrań czytelnika), natomiast całość przedstawia sobą lekturę miłą i lekką. Jeśli wydałabyś kiedyś taką książkę, polecałabym ją jako “lekturę na lato”, bo z tym właśnie mi się kojarzy.

 

– Ta sama – potwierdziła Kinga

zgubiłaś kropkę

– Nie ma sprzeczności. – powiedziała.

a tu masz zbędną

 

 

Pozdrawiam serdecznie :)

www.facebook.com/mika.modrzynska

Sympatyczne. Spodobały mi się plastyczne opisy.

 

Taka dygresja – dawno temu (niedługo będzie 20 lat) na olimpiadzie biologicznej jako jedno z pytań padło właśnie “Roślina opisana w balaldzie Świteź to…” Zapamiętałam pytanie, bo aż mnie zatchnęło na taką niesprawiedliwość. Człowiek ryje jak głupi podręczniki trzech wydawnictw – układy krwionośne pierścienic i inne takie, a tutaj pytanie o kwiatki z wiersza, skąd ma to licealista w ogóle wiedzieć, jeśli nie czystym przypadkiem. Zaznaczyłam “bagno zwyczajne” bo ono brzmiało swojsko przynajmniej, ale potem sobie sprawdziłam, że to właśnie o lobelię chodzi. Więc teraz, jak hasło padło, to skojarzyłam. 

 

A wracając – tylko na początku raczej to dziwnie wyszło, że miasto ma taki problem, a bohaterka bardziej się przejmuje kwiatkami. Zabrakło choćby wzmianki , bo ja wiem, że miała głębokie przeczucie, że te sprawy są powiązane. Choć to też by nie brzmiało najlepiej.

 

BTW, tyle żyję w tym mieście i na spacer tam chodzę, a nawet nie wiedziałam, że ta ulica to Smocza. 

 

Drobne przy okazji:

 

Miała wrażenie, że patrzy w dawną, ponurą ciemność, rozświetloną tylko czerwonym blaskiem unoszącego się w wodzie olbrzymiego księżyca. Mrugnęła, raz, potem drugi. Miała wrażenie,

 

Otwarta przestrzeń, oświetlona – miejmy nadzieję, pomyślała – przez latarnie, wydawał się mniej niepokojąca

 

 

 

Nowa Fantastyka