- Opowiadanie: Asjevald - Mezcla

Mezcla

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Mezcla

Mezcla od dłuższego czasu siedział zamyślony w południowym krańcu pałacowej biblioteki. Delikatny podmuch wiatru wpadającego do pogrążonej w półmroku komnaty lekko poruszał końcówkami jego skrzydeł w monotonnym, usypiającym rytmie. Zmiennocieplny zamknął oczy wtulając się w skórę ulubionego, wytartego fotela. Całym ciałem odbierał przyjemne ciepło sączące się od powoli wyżarzającego się kominka. Biblioteka została zaprojektowana specjalnie, aby umieszczone przy zachodniej ścianie palenisko równomiernie ocieplało każdy zakątek pokoju. Wysokie półki pełne gromadzonych od wieków bezcennych dzieł, szafy z niezliczonymi eksponatami zastygłymi od dziesięcioleci w swoich tymczasowych grobowcach, aż w końcu zanurzone w formalinie okazy niezwykłych stworzeń, w większości będących już tylko i wyłącznie reliktami przeszłości. Wszystko to tworzyło niezbadany i częściowo już zapomniany labirynt korytarzy, którymi strumienie ciepła łagodnie rozpływały się po całej komnacie. Misternie zaplanowany układ pomieszczenia sprawiał, że przechowywane tutaj, oprawiane w skórę książki nie niszczyły się, zawieszone w czasie i przestrzeni, czekające na kolejny dotyk życia, impuls budzący je na chwilę z bezgłośnego snu. Ciężki, a dla niektórych mdlący, zapach kartek papieru unosił się wokół fotela otępiając zmysły Mezcli. Architekci i budowniczowie spisali się doskonale. Ten cud architektury atakował wszystkie zmysły przychodzących do tego sanktuarium młodych adeptów chcących zgłębiać tajemnice wszechświata. Przypominająca swoim wyglądem jajo komnata pobudzała najbardziej pierwotne instynkty, wzbudzała natychmiastowe poczucie bezpieczeństwa. Ciemne, cicho pulsujące ciepło  w połączeniu z ciężarem minionych wieków kłębiącym się wśród regałów stanowiło idealne połączenie. Raj, ucieleśnienie marzeń Borgesa.

Siedząca w półcieniu postać była jedną z niewielu, które potrafiły zachować względną przytomność umysłu w tym miejscu. Mezcla niejednokrotnie widział jak mrożące krew w żyłach samce po kilkudziesięciu uderzeniach serc spędzonych wewnątrz biblioteki zaczynały się zachowywać niczym świeżo wyklute pisklęta. Tak rozdygotane, łagodne i bezbronne.

Ta niemal magiczna właściwość biblioteki od lat wykorzystywana była przez ród Atrydów. Za rzędem hebanowych szaf zawierających eksponaty zebrane przez naukowo ukierunkowanych przodków Mezcli umieszczono salę obrad. Każdy petent, czy też członek rady, chcąc tam dotrzeć musiał przejść przez tę komnatę i zostawał, chcąc, czy nie chcąc, poddawany przemożnemu wpływowi Biblioteki.

Atryda, mimo krwi legendarnych przodków nieustannie pompowanej przez podwójne serce oraz niezliczonych godzin spędzonych tutaj w przeciągu swojego długiego życia powoli przegrywał walkę z sennością. Równomierny oddech arystokraty oraz sporadyczny trzask dopalającego się drewna został nagle przerwany ostrym dźwiękiem upadającej książki, budząc cienie spokojnie drzemiące w swoich ulubionych zakamarkach. Mezcla powoli zmienił pozycję na fotelu uważając na zdrętwiałe od godzin spędzonych w niewygodnej pozycji oraz wciąż wrażliwe po ostatnich ranach lewe skrzydło. Mimo najlepszych materiałów i licznych poduszek siedzenie przez dłuższy czas w fotelu było dla długoogoniastego bardzo męczące i uciążliwe. Nie wszystkie pochodzące od ludzi przedmioty były odpowiednio przystosowane do jego rasy. Status i arystokratyczna krew zmuszały go jednak do wielu podobnego rodzaju niedogodności; Mezcla nie zwracał już więc większej uwagi na ból rozchodzący się od zastygłych w nienaturalnej pozycji skrzydeł przyzwyczajony do tego typu drobnych, aczkolwiek niezbędnych poświęceń. Wystarczy krótki lot w księżycowym świetle i wszystko wróci do normy. Atryda wyciągnął łapę po leżącego na podłodze sprawcę dopiero co przebrzmiałego hałasu. Wstając, z niemal nabożną czcią, odłożył książkę na umieszczoną centralnie nad kominkiem granitową półkę. Ostatni prezent od ukochanej. Mezcla był zatopiony w tym miejscu niczym jeden z przedpotopowych oprawionych zręcznie przez naturę i czas w bursztynowym kokonie okazów.

Cierpiąca postać przestała liczyć od jak dawna tkwiła w bibliotece, starając się przestać czuć i zapomnieć. Nawet wieczność nie wystarczyłaby na wymazanie obrazów nieustannie dręczących Atrydę. Zapatrzony na swoją perłowołuską towarzyszkę serca, dał się ponieść dziwnie przyjemnym, targającym jego sercem po raz pierwszy od dzieciństwa emocjom. Zapomniał o czujności i bezwzględnej przewrotności losu. A teraz ona nie żyła, a on nie mógł nawet zapłakać nad jej ciałem  i zgodnie z tradycją oblec je w ogniste szaty. Został mu tylko ten niewielki tomik wierszy Holderlina. Czym byłoby życie bez nadziei? Iskrą odrywającą się od rozpalonego węgla i gasnącą natychmiast. Płomień Mezcli właśnie zgasł.

 

 

Gerhard von Kapfen z wyraźnym grymasem bólu na twarzy powoli wspinał się po stromych stopniach wieży. Z wielkim trudem pokonując kolejne schody przeklinał w duchu cały świat, a szczególnie okoliczności zmuszające go do tej karkołomnej wędrówki. Czując, jakby zaraz serce miało wyskoczyć mu z klatki piersiowej mężczyzna przystanął na jednej z niewielkich platform umieszczonych równomiernie wzdłuż całej wysokości konstrukcji. Von Kapfen dyskretnie starał się rozmasować obolałe plecy jednocześnie walcząc o odzyskanie kontroli nad własnym ciałem i oddechem. Tak naprawdę zatrzymał się tutaj, żeby sprawdzić, czy wszystkie elementy są dobrze zamontowane. Nie da im tej satysfakcji, żeby widzieli jak cierpi i nie może wejść nawet na te cholerne schody! Jest w końcu głównym inżynierem najważniejszego projektu w całej historii. Projektu, który zdecydowanie przechyli szalę zwycięstwa na ich stronę w tej wiecznej wojnie. Już za kilka lat wszędzie budowane będą jego pomniki, a ci naśmiewający się z jego kalectwa nieudacznicy skończą płaszcząc się przed nim i błagając o łaskę. Niech tylko w końcu ten cholerny eksperyment się powiedzie. Odzyskawszy w końcu oddech mężczyzna zadarł głowę wysoko do góry szacując pozostały do pokonania dystans. Gdyby tylko miał więcej czasu mógłby przerobić jedną z Maszyn Do Wciągania Ciężkich Rzeczy tak, by obsługiwała także ludzi. Prawdę mówiąc, gdyby nie szydercze spojrzenia innych inżynierów Gerhard bez chwili wahania kazałby służącym wyładować stalowe części i kable z Maszyny, wymościć ją poduszkami chroniącymi jego biedne, artretyczne ciało od nagłych szarpnięć i wciągnąć się na sam szczyt wieży. Poprzednie nieudane eksperymenty wykazały jednoznacznie, że do wskrzeszenia długoogoniastego potrzebują więcej energii. Dwa tygodnie temu z ciężkim sercem podjęto zatem decyzję o przekształceniu najwyższej wieży Karlsteinu w olbrzymi generator prądu.  Natężenie prądu, które uzyskiwali z akumulatorów zasilających działa Tesli, co z nieskrywanym żalem musiał przyznać von Kapfen, było zdecydowanie niewystarczające do przywrócenia funkcji życiowych stworzenia większego niż wół. Ciężkie czasy wymagały trudnych decyzji. Uzgodniono więc, że inżynierowie wykorzystają tak częste tutaj wyładowania atmosferyczne. Centralnie umieszczoną w zamku budowlę pozbawiono dachu, wyburzono kilkumetrowej średnicy otwór na każdym piętrze. Powstały drewniane schody po których aktualnie wspinał się inżynier oraz odizolowane stelaże doprowadzające olbrzymie zwoje kabli na niższe poziomy zamku, gdzie przeprowadzano eksperymenty. Któryś z tych nieudaczników musiał jednak jak zawsze swoją niezdarnością, lekkomyślnością i kompletną ignorancją popsuć delikatną machinerię. Tym razem uszkodzenia były na tyle poważne, że von Kapfen musiał osobiście pofatygować się na sam szczyt wieży, by przywrócić wszystkie mechanizmy do pełnej sprawności. Wysoko nad Karlsteinem rozbłysło śnieżnobiałe światło. Po trzech oddech inżynier usłyszał docierający do zamku grzmot zbliżającej się burzy. Niedobrze. Jeśli przegapią tę burzę ciało niedawno złapanej samicy będzie bezużyteczne. Dwa dni wystarczyły, aby w długoogoniastych zachodziły nieodwracalne zmiany. Wtedy nawet tysiąc piorunów będzie niewystarczające do jej wskrzeszenia. Poświęcili zbyt dużo środków, aby złapać w pułapkę ten okaz. Gdyby nie masa szczęścia i nieuwaga drugiego gada cała operacja najprawdopodobniej zakończyłaby się olbrzymim fiaskiem. Cóż, nawet przy sprzyjających okolicznościach karlsteiński oddział saperów dosłownie przestał istnieć, a ciężka artyleria odniosła straty wykluczające ją z działania na długie miesiące. Jeśli projekt się powiedzie nie będzie miało to jednak żadnego znaczenia. Tak samo jak odwetowe zrównanie z ziemią Sinova, w momencie gdy lokalne siły zostały odwołane do transportu zdobyczy. Gdyby nie cztery sprawne działa Tesli także Karlstein mógłby mieć spore problemy z odparciem ataku gadów. Eksperyment Gerharda oprócz wskrzeszenia samicy obejmował także jej drobne modyfikacje. Stalowy pancerz i hakowate kolce na końcu ogona miały zapewnić im strategiczną przewagę w nadchodzących tygodniach. A w przypadku złapania jakiegoś samca Gerhard rozważał także zamontowanie na szerokim grzbiecie gada stanowiska strzelców prochowych. Pierwsze krople deszczu wyrwały mężczyznę z tych błogich rozmyślań. Von Kapfen zaklął siarczyście i walcząc z bólem zaczął znowu wspinać się po stopniach. Wraz z kolejnymi spływającymi na niego falami wody i nieubłaganie odliczającymi pozostały czas rozbłyskami zmierzającej mu na spotkanie burzy w oczach mężczyzny rosło coraz to większe przerażenie. Musi zdążyć, za wszelką cenę. Walczący z bólem i śliskimi stopniami inżynier ignorował zbiegających na dół w poszukiwaniu schronienia robotników. Już prawie był na miejscu. W końcu, po kilku nieznośnie długich minutach zdających się Gerhardowi wiecznością inżynier dotarł do uszkodzonego fragmentu okablowania. – Ignoranci! To proste. Wystarczy tylko podłączyć tutaj ten kabel i wszystko powinno działać. – zdążył pomyśleć von Kapfen nim potężne wyładowanie zatrzęsło murami wieży pozbawiając go tchu i żarłocznie zbiegając w głąb wieży wzdłuż zbiegających do środka kabli w poszukiwaniu kolejnych ofiar. Mężczyzna stracił równowagę i czucie w całym ciele. Niewyraźnie widział tylko jak jego ciało powoli zatacza się w kierunku ziejącej na środku wieży dziury. Z pośpiechu nie zamontowali tutaj żadnego zabezpieczenia. Ostatnią rzeczą jaką usłyszał bezładnie spadający wraz z kroplami deszczu człowiek, przy akompaniamencie grzmotów burzy, był przeciągły, pełen bólu ryk dochodzący z głębi laboratorium.

 

Koniec

Komentarze

Byłoby wskazane, Asjevaldzie, abyś uczynił opowiadanie czytelniejszym i podzielił zwarte bloki tekstu na akapity.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Mam strasznie mieszane odczucia. 

Pominę już wytknięty wcześniej brak akapitów, ale językowi i interpunkcji też przydałoby się dokładniej przyjrzeć. Niezwykle podoba mi się początkowy, klimatyczny opis, i ratuje całą opowieść, bo za to zakończenie jest zupełnie niesatysfakcjonujące, jakby dziwnie szybkie? Wiesz, gdy pół tekstu to opis, wepchnięcie do drugiej połowy całej akcji z pełnym i gwałtownym zakończeniem chyba nie jest szczególnie dobrym pomysłem. Czy to tylko fragment czegoś większego? Najchętniej czytałabym sam opis biblioteki, a resztę rozwinęła w porządną fabułę. 

Jest średnio.

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka