- Opowiadanie: Maciej z Rivii - Sługa z Królestwa Chmur. Prolog i rozdział I

Sługa z Królestwa Chmur. Prolog i rozdział I

Jako niespełna siedemnastolatek powracam do pisania. Zacząłem właśnie powieść opartą na Nowym Testamencie, wątku Apokalipsy,  oraz świecie wzorowanym na XVII wiecznej Europie. Napisałem krótki prolog i rozdział I. Proszę o jakieś dobre rady :)

Oceny

Sługa z Królestwa Chmur. Prolog i rozdział I

Prolog : Misja​

 

Wielkie kłęby białych niczym mleko chmur okalały Królestwo i jego granice. Błękit nieba był tak czysty i promieniujący boskością, jak potężny i majestatyczny był Pałac ze Złota, który znajdował się w samym centrum chmurnej krainy. Wielkie wieże z diamentowymi dachami i witraże, z których wytryskało niczym życiodajne źródło nadprzyrodzone światło. Potok wiatrów obmywających strzelistą budowlę.

To wszystko zrobiło na Johnie najpierw piorunujące wrażenie, a potem przeraziło go swoim majestatem i ogromem. Był przecież zwykłym bękartem jednego z korvalleyskich lordów, nie miał tytułów, wiedzy, wpływów ani przyjaciół. Był nikim. A teraz dano mu ujrzeć cuda o których nikt od tysiąclecia nawet nie śnił!

Wszedł zatrwożony, w swoim brudnym kaftanie po białych wygładzonych kamiennych schodach, których naliczył przy wspinaczce siedemset dwadzieścia, stanął przed oślepiającym światłem, które wcześniej widział tylko z dala, a teraz czuł jego żar na swojej skórze. Błyskająca energia przed jego oczyma nagle zmaterializowała się i przyjęła postać człowieka. Przynajmniej tak się Johnowi zdawało. Istota ta miała długie, białe szaty układające się w kształt wielu płetw nachodzących na siebie, chodziła w złotych sandałach, a z jej pleców wychodziły dwa skrzydła, jakby z chmur i obłoków. Kręcone brązowe loki spływały kaskadą po lekko opalonej, gładkiej i bardzo przystojnej twarzy młodzieńca o niebieskich oczach. Widok stworzenia był tak cudowny, że John padł na kolana i rozdziawił gębę niczym chłop błagający swego pana o przebaczenie. Anioł bowiem był tak porażająco piękny, że mężczyzna stwierdził bez dwóch zdań, że żadna kobieta w swej urodzie mu nie dorównywała.

Wtedy istota o wysokości dwóch metrów przemówiła ze swych ust tonem śpiewnym niczym Pieśń Pańska.

– Nie przede mną, a przed Panem swoim będziesz klękać. – rzekła, wskazując palcem za swoje skrzydła – Ja jestem Posłańcem, który przygotowuje Drogę. Zobaczysz rzeczy o których nie będziesz wiedział, co oznaczają. Ale to dopiero początek, bo Kreator zaplanował już twój żywot, a wielki się staniesz w oczach jego, jeśli przez czas, czasy i pół czasu wytrwasz!

Mężczyznę zamurowało. Teraz już kompletnie nie wiedział co się dzieje. Pomimo tego że anioł wyjaśnił cel wizyty Johna w Pałacu ze Złota, tak naprawdę nic nie wyjaśnił, a postawił jeszcze więcej pytań. Co to za Droga, która przygotowuje Posłaniec? Dla kogo? Dla mnie? Czemu akurat mnie wybrał Pan? I Do czego? Co tu się właściwie, u diabła, dzieje!?

 – Nie obawiaj się, dostaniesz odpowiedzi – wyśpiewał niczym słowik anioł, zapewne czytając mu w myślach. – I bacz na swój język i myśli. Nie ma tu diabła. Jest jedynie Światłość.

W tym momencie John poddał się. Nawet nie próbował już zrozumieć. Chłonął miejsce, do którego go wzniesiono i słuchał niczym pieśni słów swego przewodnika. Posłaniec rozpłynął się w chmurach, które momentalnie zniknęły i ukazały człowiekowi dwadzieścia pięć filarów, na których stało dwudziestu pięciu starców w białych togach niczym starożytne stroje senatorskie. Pod nimi nagle pojawił się olbrzymi, srebrny tron. Nie, nie pod nimi. On był właściwie równy z kolumnami starców. Okryty mgłą, która powoli ustępowała, wydawał się być zajęty. Zajęty przez gigantycznego człowieka. Nie. Nie człowieka.

 Gdy wszystko było już widoczne, oczom męża ukazał się olbrzymi mężczyzna z długą, białą brodą, niby watą, oraz pięknymi, gęstymi, mlecznymi, zaplecionymi w warkocze włosami. Jego niebieskie niczym Niebo źrenice biły boskim światłem, a usta wydawały się Johnowi pozłacane. Stwórca.

W swej najwspanialszej okazałości Stworzyciel globu, który zamieszkiwała ludzkość, oraz nieba, którego gwiazdy jej świeciły, zasiadał na Tronie. John padł na kolana i zaczął płakać, nie wiedząc czemu. Nigdy nie widział niczego piękniejszego, choć to anioł wydawał mu się cudowny.

Po prawej stronie Tronu stał anioł, który przewodził człowiekowi, a po lewicy Boskiej Istoty unosili się dwaj inni skrzydlaci słudzy – jeden w łuskowatej złotej zbroi, a drugi, z mieczem barwy ognia, oraz długiej białej szacie z kapturem.

Boski Głos przemówił – wydobył się ze złotych ust potężnej postaci i rozbrzmiał tak, że John nie potrafił tego opisać. Głos bez głosu. Niczym grzmot. Przenikający jego ciało i duszę. Dudniący i patetyczny.

 – Nie płacz, mój synu – rzekł Bóg. – Nie pytaj. Nie szukaj odpowiedzi. Zaufaj. Wybrałem cię, abyś zasiał ziarno. Abyś przewodził ludowi, który pokona Nietoperza Nocy. Jesteś początkiem i końcem. Ty, który nie masz tytułów, będziesz mieć królestwo, który nie masz rodu, będziesz mieć Rodzinę. Ja cię wywyższam, i jeśli mi zaufasz, dostaniesz stukrotną zapłatę za swoje żniwo. Idź i siej, potem zbierz to co mi należne – dusze ludzkie. Posyłam w ciało twoje Anioła mego. Asrael, takie jego imię. Od dziś do kresu twej podróży będzie służył ci radą i mą mocą. Jeśli zapadnie mrok, on rozświetli go swą lampą wiary. Jeśli zaś ktoś na cię napadnie, napadnie na mnie. A ja dokonam kontrataku. I poślę dwóch innych aniołów, którym na imię Śmierć i Ogień Prawy, by cię strzegli. Ruszaj na siew, jesteś Zbawicielem Ludzkości. To, co nastąpi po tobie, a nie było nigdy przed tobą, zabije wszystkich, którzy nie są ze mną. Albowiem mój gniew wezbrał niczym rzeka na zalanie i zbliża się potop ognia. I smoki rozedrą szponami Ziemię, a ty będziesz ich jedyną obroną. Obroną Ludzi. Niech umiłują cię, jak ja ciebie umiłowałem.

John nie wiedział, co się dzieje. Nie miał pojęcia, co oznaczały te słowa. Głowa mogła mu w każdej chwili eksplodować od huku i dudnienia. Huk. Dudnienie. Dudnienie. Cisza. Szum wiatru. Śpiew Aniołów. Cisza. Mrok.

 John zasnął.

Podróżował między jednym światem a drugim, a dane mu było widzieć przyszłość, jaka czeka jego świat, oraz niego samego. Nie rozumiał z tej Drogi nic, oprócz tego, że zbliża się kres panowania ludzkości nad globem.

Ujrzał bowiem straszne plagi, które zaleją ziemię – powodzie, wojny, kule ognia i upadające gwiazdy, najazd demonów, zagładę ludzi opatulonych symbolem dwukrzyża i przede wszystkim – swoją śmierć.

Wtedy, w bezkresnym kosmosie, po którym płynął, zmaterializował się Asrael. Piękny anioł trzymał w jednej ręce trąbę, a w drugiej kwiat białej róży.

 – Zostałeś namaszczony przez Kreatora – rzekł dźwięcznie Sługa Boży, wskazując na człowieka palcem – aby spełniać jego wolę, aby chrzcić ludzi i doprowadzić ich dusze do zbawienia. Nadszedł bowiem czas, gdy pozostały już tylko dwie ścieżki. Miłosierdzia i Potępienia. Twój lud będzie musiał wybrać, bo i on został wybrany spośród innych, by szerzyć Nowinę w przeddzień Końca. Ci, którzy wybiorą ciebie i mnie, wybiorą naszego Boga. Reszta zginie w płomieniach, na mrozie i w ziemi.

 – Aniele, jak mam tego dokonać? – spytał niedowierzając mężczyzna. – Jestem tylko bękartem bez wykształcenia i władzy, co ja mogę…

 – Ja jestem synem Stworzyciela. Ja mam być twą siłą, a ty moim głosem. W tej podróży złączymy się w jedno ciało i duszę, będziemy wspólnie rządzić Królestwem Stwórcy, aż nie nadejdzie Dzień Mroku. Wtedy to spośród twego Ludu wyjdą zdrajcy, którzy na krótką chwilę odzyskają władzę nad lądami, lecz Pan wyda ich na potępienie i głodne demony. I tak skończy się ten świat, by On mógł stworzyć nowy, dla aniołów i ludzi, którzy zasłużyli na to, by powstać jako Duch Człeka, jako Trzoda. A ty będziesz ich pasterzem i gospodarzem biesiady aż po kres czasów.

John nic nie pojmował. Czyżby miał stać się współsynem Projektanta Wszechświata? Czyżby Bóg, w swej niezmierzonej łasce dał mu to, co od początku było mu zabrane? Rodzinę? I to samego Stwórcy?!

Podróż dobiegała końca, mąż widział już ląd i wody, które go otaczały. Wtedy anioł podszedł blisko, bardzo blisko.

 – Miej wiarę.

Asrael wniknął w ciało Johna i złączył się z nim na wieki.

Tak zaczyna się Czas Ostateczny.

 

 

 

Rozdział I​

Ziarno

 

John obudził się na Górze Trianglesky, zwanej Grotem Archanioła, pośród wysokich traw i oszałamiająco pachnących kwiatów.

On właściwie nigdy przesadnie nie wierzył. Był zwykłym szaraczkiem, człowiekiem, który pochodząc ze szlachty, musiał żyć jak ubogi mieszczanin. Nie chodził do Świątyni, uważał bowiem, że to wszystko wina Boga, że to On odebrał mu dostatek na tym świecie.

Teraz był kimś zupełnie innym. Nie było już dawnego Johna, teraz jego ciało zamieszkiwała półanielska dusza. Młody człowiek uzyskał w momencie przebudzenia olbrzymią moc i wiedzę. Już nie musiał pytać. Miał nauczać i nawracać. Nadszedł czas na zasiew. A on zwał się teraz John Asrael.

Asrael nie był ani zszokowany, ani wystraszony. Jedyne uczucie, jakie go wypełniało, aż po brzegi, było uczuciem błogości i miłości. Nagle wiedział i widział wszystko co się dzieje i co było, a pomimo strasznych momentów historii, jakie ujrzały jego oczy, nie lękał się.

Stał na skalistym szczycie, którego ledwo sięgały białe kwiaty i wysokie krzewy, jakby obmywając zbocza Grotu. John już nie był odziany w święte szaty z Królestwa Niebios, lecz w starą, lnianą tunikę i sandały z cielęcej skóry. Mimo swej nędzy, nad Współsynem roztaczała się aura światła i piękna – jego ciało nie było pokryte brudem, pachniało zaś perfumami.

Wtedy Zbawiciel usłyszał głos z nieba, a głos ten należał do Ojca:

 – Zejdź na dół w obłoku chwały, i rozpocznij zasiew dla mnie, by dopełniły się moje słowa!

Grom rzekł swoje polecenie, a Człowieka Bożego otoczyły nagle anioły, stworzyły gęste, błękitno – złote obłoki na całym Grocie, a część z chmur uniosła Asraela i przetransportowała go powoli na same stoki wzgórza, do wioski nieopodal szczytu. Jakież zdziwienie musiało wziąć mieszkańców żyjących w Angelrise, gdy w sobotnie południe, na środku zakurzonej piaszczystej ulicy pojawiły się chmury, a z nich wyszedł, oświetlony przez promienie niemające innego źródła niż ciało oświetlonego, człowiek o anielskiej cerze i postawie, ubrany niczym prosty rybak czy pasterz, lecz rozsiewający wokół splendor monarchy.

Zrazu przypędzili tam wszyscy osadnicy, zszokowani tym przedziwnym zjawiskiem. Każdy z nich jednak słyszał  historie związane z górą, pod którą mieszkali ci ludzie. Opowiadano o archaniołach, które ukazały się Wielkiemu Prorokowi dwa tysiące lat temu na tym właśnie wzniesieniu, i przekazały mu spis piętnastu praw boskich, których mają przestrzegać ludzie.

Nikt nie spodziewał się, że u podnóży tego świętego miejsca wyląduje kiedyś Wybraniec Boga, by głosić jego Nowinę. Tymczasem on był TU, osadzony na ziemi przez anioły i gotowy do działania. Wiedział, co musi rzec, nie czuł strachu ani niepewności, jedynie stanowczą miłość.

Mieszkańcy zaczęli masowo padać na swe kolana i modlić się znanymi im modlitwami i językami do Stwórcy. Widząc to, Asrael rzekł ze spokojem:

 – Nie lękajcie się mnie! Przyszedłem tu z Królestwa Chmur, wprost ze Złotego Pałacu, jestem Współsynem Stworzyciela. Wybrał mnie on spośród was, prostych ludzi, i złączył ze swym synem, Archaniołem Asraelem, bym otrzymał siłę nieludzką a boską, i mógł zasiać w was ziarno, niczym rolnik zasiewa swe ziemie, by w czasie odpowiednim dały mu one plony. Nazywam się John Asrael, kiedyś byłem bękartem szlachcica, dziś jestem Współsynem Boskim. A oto dowód! –oświadczył, wskazując pewnie na kulawego starca w łachmanach i z kołtunem na głowie i podszedł do niego. – Starcze! Dziś zyskujesz uwolnienie od swojego cierpienia! Wstań, rzuć laskę i chodź bez niej, zerwij kołtun z głowy i obmyj się w rzece! Zostałeś oczyszczony.

 Jak na znak, stary człowiek złamał wpół laskę, wstał i dotknął swej głowy. Kołtun w momencie zetknięcia z ręką natychmiast rozpadł się w pył, a w jego miejscu pojawiły się piękne, krótkie, czarne włosy, niepodobne do włosów starczych. Wywołało to zachwyt gawiedzi, teraz tłum jeszcze głośniej się modlił, podchodząc zarówno do byłego chorego, jak i do jego wybawcy. Krzykom i błagalnym szlochom nie było końca. Ludzie na własne oczy ujrzeli potęgę Stwórcy, ukorzyli się przed nią, a potem zaczęli razem z nią radosną zabawę. Nikt nie pytał o pochodzenie Mesjasza. Nikt się nawet nie zastanawiał, wszyscy czuli wielkość tej istoty. Tak zaczął się Kult Asraela w Księstwie Korvalleyskim.

Gdy gwar ucichł jakby na jeden znak, oczy wieśniaków zwróciły się na odmłodzonego starca i podchodzącego do niego w chwale Pasterza. Ten objął nędzarza i troskliwym wzrokiem pełnym miłości spojrzał na niego.

 – Dziś doznałeś wielkiej łaski, ale za tą łaską idzie wielka odpowiedzialność. Czy jesteś gotów ją przyjąć?

Zbawiony patrzył na brodatą twarz Współsyna, patrzył głupio niczym bezrozumne dziecko. Nie rozumiał w tym zajściu nic, poza tym, że został namaszczony przez Wybrańca. Chcąc nie chcąc, musiał podjąć służbę u niego, tak bowiem nakazywało mu serce i dusza.

 – Tak, Panie! – krzyknął roztrzęsiony i padł mu do stóp. – Zrobię co tylko będziesz mi kazał, Wybrańcze! Błagam, ocal moją duszę, bo wiele popełniłem skaz w swoim życiu!

 – Wiem, cóżeś uczynił, synu! – powiedział głośno i z uśmiechem Człowiek Boży. – Nie obawiaj się, a nie grzesz już i idź za mną, a wielkie rzeczy ci dam! W Królestwie Chmur jest tyle dobroci i cudów, że to życie tutaj wydaje się marnym darem, lecz wcale tak nie jest! Duchy zazdroszczą wam waszego ciała danego przez Stwórcę! Korzystajcie z niego z rozwagą, a po śmierci kości dusza będzie żyć na wieki! Ty, Zabidiaszu, który byłeś chory, lecz Bóg cię uzdrowił, wstań i nie całuj mych stóp, lecz głoś moje słowa i broń mojej trzody. Jesteś pierwszym z mych uczniów, lecz według planu Stworzyciela muszę mieć jeszcze dwunastu takich jak ty! Choć za mną i głoś moje słowa, a dam ci tron obok mojego!

 Dotknął jego czoła swymi ustami, a Zabidiasz przemienił się w przystojnego młodzieńca w białej szacie i pelerynie z krzyżem, ze srebrnym mieczem i skórzanymi wysokimi butami. Tłum zawrzał z radości i niedowierzania, uniósł do góry Apostoła i zaczął śpiewać o chwale Boga i znaku dwukrzyża.

 Gdy zapadł zmierzch, Asrael i jego wyznawcy urządzili wieczerzę w Hali Opowieści, nad ogniskiem pijąc miód i grając na lutni. Wtedy John, siedząc na środku wielkiego stołu, nagle stał się istotą poza obecnym miejscem i czasem, a jego duch powędrował setki kilometrów na północ, do Królestwa Vanicji, Krainy Elektorów i kraju rządzonego przez radę szlachecką i króla na jej czele. Vanici byli ludźmi na wskroś bogobojnymi i Stwórca dawniej miał najwięcej miłosierdzia właśnie dla tego ludu – wyprowadził go ponad inne narody, gdy smoki terroryzowały planetę, i tam właśnie, w ich królestwie, Smoczy Król został pokonany, a jego dusza została zamknięta w Piekle. Ale te czasy dawno minęły, ponieważ vanicka szlachta wypaczyła Jedynowiarę, zmieniając ją w skrajnie nienawistną i zamkniętą religię, a kapłani wywodzący się z tegoż stanu byli zazwyczaj większymi grzesznikami i obłudnikami niż ktokolwiek inny w ich państwie. Ba, zmienili również zapisy w Pradawnych Księgach tak, by były one nacechowane negatywnie względem grup, które się szlachcie nie podobały – obcokrajowcom, intelektualistom, artystom i ludziom, którzy wolą osoby tej samej płci. Wprawdzie Bóg, twierdził, że zazwyczaj ludzie tacy są nastawieni pożądliwie, pysznie, czy łapczywie względem ludzi i świata, lecz nie potępił tego co te grupy robiły. Kapłani jednak wiedzieli swoje, i bardzo umiejętnie wmawiali to tłumom. Miłosierdzie Boga właśnie dobiegało kresu dla Vanicji. Współsyn ujrzał wielką bitwę w Kapitolu, stolicy państwa, między gwardią królewską, a buntownikami. Co chwila wystrzeliwane były strzały, rzucane oszczepy, ale i również magiczne płonące kule, czy czarne błyskawice (efekt zdobycia przez człowieka wiedzy na temat konstrukcji świata i materii, co doprowadziło do moralnego upadku i grzechu wśród narodów). Miasto płonęło.

 Zaś w środku Pałacu stało w świetle pochodni pięciu ludzi. Jeden z nich był królem.

 

†††

Vanicja, Kapitol, Pałac Królów

 

Lipcowa, gorąca noc. Gwar rozżalonego pospólstwa i huk trebuszy. Płonące budynki nieopodal rynku. Zalane krwią krużganki. Spopielone stragany. Usłane trupami uliczki.

 Miasto płonęło. Bunt, który wybuchł niczym podpalona beczka spirytusu, miał swój początek na wschodzie Vanicji, w Czerkiosku, gdzie miejscowi magnaci otwarcie sprzeciwili się obecnie panującemu władcy – królowi Antygonowi Augustowi II z rodu Kalwariuszy. Włodarze zawiązali konfederację, która miała odsunąć od władzy nieudolnego pijaczynę i rozpustnika, a na kapitolskim tonie usadzić jakiegoś marionetkowego głupca, który ochoczo wykonywałby rozkazy loży magnackiej. Jednak już w pierwsze dni istnienia tegoż ugrupowania, rokoszanom przyszło stoczyć walną bitwę z elitarną armią rojalistów z Aslau, znajdującego się przy przeciwnej granicy Krainy Elektorów.

 Ponad piętnaście tysięcy rycerzy z zachodu ruszyło na granicę wschodnią. Wszyscy w białych płaszczach z czarnym dwukrzyżem, lecz jakby lekko zmodyfikowanym. Zamiast mniejszego krzyża w środku była bowiem czteroramienna gwiazda o ostrych szpicach. Był to symbol nowego odłamu od Jedynowiary, zwanego Gibrilizmem. Powstał kilka lat wcześniej, gdy ówczesnemu następcy tronu aslańskiego, dziesięcioletniemu Karlowi Kiniewiczowi, ukazał się w nocy, podczas nabożeństwa i na oczach licznych niczym gwiazdy świadków Archanioł Gibiriel, podarowując mu anielski miecz i przepowiadając mu wielką przyszłość. Nie wszyscy jednak uwierzyli w nowego wybrańca, a Karol w swoim dzieciństwie musiał stracić całą rodzinę i rzeszę przyjaciół i poddanych, by zająć swoje miejsce na tronie Aslau. Gdy ukończył lat szesnaście, został mianowany generałem Królewskiej Armii Zachodniej, co znacznie ułatwiło mu szerzenie swojej wiary. Tego niesławnego dnia, podczas bitwy czerkioskiej, niespełna trzy dni przed obecnymi wydarzeniami, posłano go jako ostatnią linię obrony przeciw szalejącemu w połowie kraju buntowi – Karl miał zdusić go w centrum, tam, gdzie powstał, by rozpadł się on w drobny mak i nigdy więcej nie powrócił.

 Jednak Panowie Wschodnich Ziem zaskoczyli młodego, niedoświadczonego dowódcę. Zaatakowali go podczas podróży, w lesie pod Czerkioskiem, używając kuszników, tresowanych psów bojowych i pikinierów, którzy roztrzaskali połowę karolowej armii. Został pozostawiony na pastwę barbarzyńskich kozackich watażków. I żaden Archanioł nie zamierzał mu pomóc w wygraniu tej bitwy.

 Ulitował się jednak Gibiriel i oddzielił jazdę Karla od napastników płonącą linią, dzięki czemu rojaliści mogli zbiec. Horda Konfederatów toczyła się jednak za nimi, grabiąc i paląc królewskie włości, gwałcąc panny a chłopców nabijając na pal, bądź na odwrót, w zależności od upodobań. Nie minęły dwa dni, a zdrajcy okrążyli mury Kapitolu i wykorzystali swych magów do próby rozwarcia bram. Te jednak uległy dopiero po uderzeniu kinetycznym trzeciego dnia od bitwy, wieczorem. Takie wykorzystanie Białej Materii musiało być opłacone potężnymi pokładami energii astralnej czarowników i sprawiło, że większość z nich przestała kontrolować swoją siłę. Zatem po wyrwaniu bram i wejściu wojsk magnackich, w środku miasta niemal nagminnie nieoczekiwanie jakiś dom wybuchał niczym beczka dynamitu, a inny zdmuchiwała potężna, niekontrolowana niczym fala.

 Na szczęście wkroczyli nadworni magowie królewscy, którzy próbowali uspokoić opętanych czarowników i zdusić bunt. Niestety rąk i umysłów było zdecydowanie za mało, a w krótce zaczęło ich ubywać. Rewolucjoniści zyskali bowiem sporo terenu i teraz podchodzili już pod dzielnicę arystokratyczną.

 Karol Kiniewicz kazał swym żołnierzom zejść do kanałów i uciekać poza miasto, by po zdobyciu go przez wroga sprowadzić zastępy potężnych rycerzy z Sojuszu Elektorii Zachodnich, do którego należał. Tylko garstka wybranych została na dziedzińcu, by walczyć za króla i Elektora. Sam Aslańczyk wchodził właśnie do Sali Tronowej, gdzie stał poirytowany Antygon August II, król Vanicji, w otoczeniu najbardziej zaufanych doradców i generała Janusiewicza z Szustowic, najstarszego rycerza dworu.

 Mrok pomieszczenia rozjaśniał tylko blask pochodni, ledwo widać było stoły zasłane jedzeniem i powywracanymi kuflami, czy piękne ozdobne gobeliny przedstawiające Erę Chwały, w której Vanici z łatwością wybili smoki i ustanowili rządy ludzkie na ziemiach Kontynentu. Teraz jednak były to tylko dawne legendy, a zawiść, typowa dla tego szlacheckiego narodu, zniszczyła kraj od środka. Chłopi i rycerstwo nie zasługiwało już na łaskę Jedynego, więc ten zostawił ich na pastwę swoich skaz i grzechów, by pożarli się wzajemnie niczym żmijowe plemię, które niegdyś w boskie imię wytrzebili.

 Młodzieniec szedł przez salę, a każdy krok wybrzmiewał w echu niczym odległe wołania dusz minionych wieków. Jego czarne, długie włosy, niczym krucze pióra układały się na ramionach okrytych długim czarnym płaszczem z białym dwukrzyżem gibrilickim. Niespotykane, czerwone oczy Elektora lśniły niczym ślepia demona w świetle płomieni. Był szczupłym, wysokim chłopcem o szlacheckich rysach twarzy, bez zarostu, piękny niczym pradawne elfy. Ubrany cały na czarno sunął do swego władcy niczym cień. Czuł wielki niepokój, wiedział że po porażce i wręcz przyprowadzeniu za sobą przeciwnika czeka go poważna reprymenda ze strony zwierzchnika, być może będą to ostatnie słowa, które Karl w swoim życiu usłyszy. Nie mógł się z ty jednak pogodzić, przecież był anielskim wybrańcem, musiał przeżyć, nawet kosztem królestwa. Przecież kim, w porównaniu z nim, był ten parszywy pijak i nieumiejętny polityk. Tylko marnym robakiem, który nie ma jak nawet się mierzyć z Heroldem Wszechstwórcy. Podobnie z jego doradcami i strażą. Wszystko marność, poza Gibirielem, jego Stwórcą i MNĄ.

 Nagle poczuł zimny wiatr ziejący mu na plecy, zza drzwi, które przecież były zamknięte. Gibiriel! Oczy Karola teraz zaczęły wręcz świecić jak szkarłatne kamienie. To musiała być ingerencja boska! A może tylko blask pochodni…

 

 – Witaj, Wasza Królewska Mość! – pozdrowił swego pana Elektor, po czym ukląkł na jedno kolano, przyłożył prawą rękę do serca, co było tylko pustym gestem dla Kiniewicza, i wstał, prostując się i pokazując cały swój majestat godny Cesarza i wielki niczym Jotunda, księżyc planety ludzi. – Moi ludzie dołączyli do twoich obrońców.

 – Czyżby, zasmarkańcu? – rzekł Gerald Janusiewicz, siwy, długowłosy rycerz o postawie niedźwiedzia, patrząc na czerwone oczy Hrabi Elektora z dużą podejrzliwością. – A ja widziałem twoich żołdaków spieprzających gdzie raki zimują, byle z dala od miejsca bitwy! Cóż za hańba! Królu, wynieś precz tego oszusta i zdrajcę!

 W chłopaku zawrzało, z trudem opanowywał instynktowny szał. Postanowił zaciekle bronić się przed oskarżycielami.

 – Panie, moje to prawda, że część moich oddziałów pognała na zachód, za mury, ale to było celowe. Mają oni sprowadzić wojska Sojuszu Elektorii Zachodnich, żeby wyparły buntowników i odzyskały miasto.

 – Jak to odzyskały?! – krzyknął zaskoczony król. – To ile oni dzielnic zajęli?

 Wśród pięcioosobowej rady rozległy się szmery, oraz pełne napięcia i strachu chrząknięcia. Tylko zagniewany Gerald stał niewzruszony.

 – Wszystkie oprócz Pałacu i dzielnicy arystokracji, która prawdopodobnie upadnie za kilka chwil.

 

 Antygon zalał się potem. Karol widział jak augustowa ręka zaczyna drgać w napadzie szału i strachu jednocześnie. Król lekko się przechylił, jakby zaraz miał upaść, lada moment trzymało go już trzech kapłanów z rady. Każdy z nich miał długą siwą brodę i smutne, zgredziałe i zgorzkniałe oblicze. Panowie kapłaństwo musieli być jednak wyjątkowo silnymi ludźmi, bo każdy z nich nosił kilogramy drogocennych naszyjników, bransolet, pierścieni czy wysadzanych klejnotami dwukrzyży, łącznie ważących chyba tyle, co oni sami.

 

 – Stwórco, zachowaj nas od tego heretyka! – wrzasnął jeden ze starców w wielkiej czapie, wskazując chorobliwie i energicznie na młodzieńca. – Ta żałosna imitacja Thomasa van Kinewitsa jest tylko bezbożnym nieudacznikiem, praktykującym czarną magię, a jego ludzie to banda tchórzy! Precz, demonie czerwonooki!

 Gdy Biskup wyrzekł to imię, brzmiało ono dla Karola niczym rzucona klątwa. Thomas van Kinewits. Ojciec. Znienawidzona przez chłopca namiastka ojcostwa, nosząca bardzo negatywne cechy surowego, pobożnego sukinsyna, który wymierzając karę synowi czytał wers ze Świętych Kronik. Martwy. Od kilku lat bowiem imię to już nic nie znaczyło we włościach Karola – bydlak zamordował swoją żonę i matkę chłopaka, za co Kiniewicz, z mocą Archanioła i wiedzą tajemną wymierzył ojcu bardzo surową karę. Tak surową, że Tom wolałby pewnie, żeby go powieszono lub ścięto. Po tym zdarzeniu młodzieniec został rychło Elektorem Aslańskim, a na jego ziemiach zaczęły się bardzo rygorystyczne, tyrańskie wręcz rządy nieokrzesanego małoletniego władcy. Od tego momentu Thomas van Kinewits było w Aslau zwrotem haniebnym, i biczowano za użycie go. Teraz zostało wypowiedziane w tak potwornym zdaniu, ze Karol wrzał. Miał ochotę złapać kapłana za wisior, okręcić mu go wokół szyi i powiesić na żyrandolu.

 Czas jakby się zatrzymał. Między chłopcem a Radą i królem pojawił się nagle Archanioł. Odziany w szarą, długą szatę z łusek i piór, rozpościerający cztery skrzydła, wpatrywał się swoimi również czerwonymi oczami w Elektora. Z ust istoty rozległ się potężny niczym grom głos, który powiedział:

 – I oto stoisz przed twoim zwierzchnikiem, oraz jego świtą. Widzisz w świetle pochodni wszystkie ich wady i bluźniercze odchyły. Nie szanują ciebie i mnie, obrażają nasz kult i otaczają się bogactwem, niczym Uczeni w Piśmie przed wiekami, za czasów Proroka Arkana. Zniszcz ich. Co do jednego. Zrób to, a dopilnuję, abyś odzyskał w imię moje i twoje chwałę i skarby tego kraju dla twojego ludu.

 Dla Karola to było jak pozwolenie. Od początku nie lubił kleru ani władcy, który rządził Federacją Elektorską. Musiał im jednak służyć, ze względu na to, że nie miał wpływów i żadnej alternatywy. Teraz jednak został z nimi wszystkimi, którzy doprowadzili jego kraj do rozkładu i którzy nie dopuszczali go do chwały. Sam na sam. W ciemnej sali… A czas znów zaczął biec.

 – Hej, cisza głupcy! – krzyknął przerażony Antygon, nadstawiając ucha. – Słyszycie? Czy to…

 Zza wrót zaczął dobiegać gwar i jęki mordowanych strażników. W zaryglowane bramy za chwile ktoś próbował wyważyć.

 – To twoja szansa… – szepnął już innym głosem niewidzialny dla innych Gibiriel. – Zamorduj ich, a cię ocalę.

 – Nawet nie wiesz, jak bardzo tego pragnę – warknął oszalały w swoim mroku Karol. Przez chwile towarzysze chłopca myśleli, ze miał na myśli brzęk stali i groty strzał, lecz…

 Z rozgniewanego młodzieńca  wyszło oślepiające, czerwone światło, które powaliło wszystkich na kolana. Na plecach czarnowłosego szlachcica wyrosły dwie pary białych skrzydeł z naostrzonymi niczym żylety piórami, a jego oczy zapłonęły żywym ogniem. W jego dłoniach pojawił się miecz, zbudowany jakby ze światła i anielskich piór, po czym bardzo szybko znalazł się w gardle kapłana, który wspomniał o Thomasie. Rozległ się wrzask. Król przylgnął do tronu, jakby w nadziei że tytuł ocali go od końca swojej wędrówki po tym padole łez.

 „Zdrajca!”, pomyślał zapewne każdy z rojalistów o Kiniewiczu.

Nie miało to jednak znaczenia, ponieważ nikt nie zdążył sformułować tej opinii. Biskupom natychmiastowo wszystkie skrzydła odcięły głowy, zaś sam Karol, połączony fizycznie i duchowo na ten moment z Gibirielem, skoczył niebywale szybko jak na wojownika z dwuręcznym mieczem, i zaatakował generała Janusiewicza. Ten, mimo przerażenia, miał niewzruszoną minę i Kiniewicz czuł przed nim respekt. Diabelsko szybko wybraniec wyprowadził cios z góry, lecz Gerald skontrował to błyśnięcie. Van Kinewits złożył swoje skrzydła, by te mu nie przeszkadzały, i wyprowadził atak z dołu, sparowany przez rycerza, po czym rozpoczął sekwencję młyńca , która stępiła brzeszczot generała i zadała mu kilka mniejszych obrażeń na ramionach. Pomimo skutecznej obrony Janusiewicz bał się zaatakować istotę, z którą walczył. Wahał się. To wahanie Karol natychmiast wykorzystał, by zniknąć, dosłownie rozpłynąć się w mroku.

 – To Diabeł!!! – wrzasnął przerażony król, kurczowo trzymający się tronu. – Prawdziwy Demon, żmij z Królestwa Węży, przybył tu po nas, kara za nasze grzechy, Geraldzie!

 – Chyba twoje, królu! – rzekł pogardliwie rycerz, który nie miał już złudzeń co do siły swojego władcy. – Pokarz się, Szatanie, wyjdź, ażebym cię usiekał!

 W Sali rozległ się niezlokalizowany śmiech, który wytworzył raczej Gibiriel, a nie Karl, co jeszcze bardziej przeraziło oboje ocalałych.

 Janusiewicz uniósł pochodnię leżącą na podłodze. Na posadzce zaczęły pojawiać się ślady stóp, i dwie linie, jakby od skrzydeł.

 

 – Ty myślisz, że jestem Szatanem – rzekł potężny głos Archanioła – ale on nie ma tu Mocy. To wy jesteście źródłem Zła w tej krainie. Zamierzam zakończyć wasze marne poczynania i przywrócić temu narodowi wiarę. A zacznę od przykładu dla innych – ty i twój rycerz zginiecie za chwilę. A potem czeka was nicość, dla takich jak wy nie ma miejsca w moim Królestwie!

Ślady stóp zbliżały się nieubłaganie do Geralda, który zamiast modlić się o cud postanowił działać. W mgnieniu oka rzucił mieczem niczym oszczepem w stronę niewidzialnego bytu. W tym samym mgnieniu oka miecz zatrzymał się w powietrzu, a niewidzialna postać zmaterializowała się. Karol z płonącym ślepiami miał rozpostarte skrzydła, a w dłoniach trzymał miecz za ostrze, i pomimo tego z jego ciała nie leciała krew.

– Zostały już tylko dwie drogi – powiedział swoim głosem Kiniewicz. – Droga Zbawienia i Droga Potępienia. Ty już sobie wyznaczyłeś ścieżkę. I powiadam ci, nie jest ona przyjemna…

Zarówno miecz jak i Karol zniknęli. Generałowi serce waliło niczym działa na statkach wojennych. Był już gotowy na śmierć, pogodził się z nią. Z uświadomieniem sobie tego faktu poczuł żar na środku pleców, który przeszywał go aż do serca. Spojrzał na swoją klatkę piersiowa. To jego brzeszczot, Karol przebił go jakby wchodził w masło! Gerald zaczął wypluwać krew z ust. Tracił już przytomność, gdy w akompaniamencie wrzasków strachliwego władcy ujrzał przed sobą twarz Karola i trzymającą go za głowę rękę odzianą na czarno. Płaszcz z krzyżem gibrilickim zakrył oprawcy ramię. Elektorowi znowu zapłonęły oczy, tym razem jeszcze żywszym ogniem. Stary rycerz pożegnał się już z tym światem. Poczuł trawiące jego duszę płomienie. Chwilę później miecz sam wyszedł z jego piersi i nie potrzebując żadnego wojownika sam oderżnął swemu pierwotnemu właścicielowi głowę.

 Karol  złapał czerep za długie, siwe włosy, i rzucił przed nogi zapłakanego Antygona.

 – Ty podła kreaturo! – wrzasnął. – Arcydemonie, żmiju zdradziecki, idź stąd razem z tymi swoimi sekciarzami i zostaw nasze ziemie!

 – To koniec, grzeszniku. – Stwierdził głośno Gibiriel ustami Karla. – Zbawienie zaczyna się tutaj. W twoim truchle i spalonej przez Ogień Prawy duszyczce. Giń.

 – Błagam! – krzyknął August, lecz były to jego ostatnie słowa. Cztery skrzydła przecięły ciało władcy na cztery części, po czym sam wzrok wybrańca spalił konającego jeszcze rozczłonkowanego króla.

 – Dokonało się – powiedział triumfalnie anioł do Kiniewicza. – Dziś ci pomogłem w walce z tymi marnymi głupcami, i w efekcie będziesz przewodził temu narodowi, a ja będę twoim doradcą.

W tym momencie do przepełnionej krwią, mrokiem i gniewem młodzieńca Sali Tronowej wpadł rozwścieczony tłum kozaków i magnatów w zbrojach. Wszyscy, jak jeden mąż stanęli oniemiali. Nie mieli pojęcia co się właściwie stało. Nikt z obecnych tam poza samym Gibirielem właściwie nie wiedział co się stało.

 – Umarł król. Niech żyje król! – krzyknął Karol z płomieniami w oczach, a wyważone wrota cudownie powróciły do stanu sprzed wyważenia. Zamknięci w jednym pomieszczeniu z Karlem van Kinewitsem magnaci mieli wybór. Śmierć. Zbawienie. Nicość. Chwała. Pomimo grozy całej sytuacji każdy z nich musiał dokonać wyboru. Rozpoczął się wielki czas dla Vanicji.

 Ziarno zostało zasiane.

Koniec
Nowa Fantastyka