- Opowiadanie: PatrycjaP - Projekt: kret na atolu

Projekt: kret na atolu

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Projekt: kret na atolu

W 2045 roku według najbardziej znanego i opiniotwórczego magazynu „The Amazing Times” sprzedawanego na sześciu kontynentach w nakładach oscylujących w okolicach kilku miliardów egzemplarzy Wyspy Tuwalu, położone na Oceanie Spokojnym w zachodniej Polinezji, uznawano za w najwyższym stopniu przyjazne dla ludzi miejsce. Nie dodawano jednak, bo nie mieściło się to w ramach uprawiania centralno – entuzjastycznej dla atolu polityki, że jest to miejsce, gdzie odnotowano najwyższy odsetek wypadków śmiertelnych wśród dzieci poniżej szesnastu lat, przy czym, jak zaznaczano, owe przypadki nie powstały z przyczyn naturalnych. Nie podjęto prób wyjaśnienia nie podanych do opinii publicznej wiadomości…

Istniało duże prawdopodobieństwo, że mieszkające na wyspie dzieci mogły złożyć obszerne wyjaśnienia, które rozwiały by wszystkie wątpliwości. Nie wszystkim prominentnym ludziom, nie tylko tym zasiadającym u sterów władzy, byłoby to na rękę. Zainteresowanie wokół tej sprawy zdaje się wygasać równie szybko, co zostało – prawdopodobnie przez osobę prywatną – rozdmuchane, a dowody wprost nikną w oczach!

Dziennikarze mniej lub bardziej poczytnych magazynów i gazet po kolei wycofują się z opisywania tego tematu, który swego czasu znajdował się na wszystkich pierwszych stronach.

Do tej pory nie wiadomo, jakie zdanie na ten temat mają sami zainteresowani, wciąż mieszkający na atolu. Nikomu nie udało się z nimi skontaktować. Nie mamy pojęcia, czy w ogóle wiedzą o wydanych w przeciągu ostatnich sześciu miesięcy artykułach, czy w ogóle wiedzą o istnieniu innych ludzi.

O naszym istnieniu…

*

Usiadłem za szybko i powietrze zawirowało mi przed oczami. Kiedy wszystko wróciło do normy i przestałem czuć ucisk z tyłu głowy, uważnie rozejrzałem się dookoła. Cztery ściany pomalowano na różne kolory. Cztery kąty, w których umieszczono przedmioty odpowiadające kolejnym etapom ludzkiego życia. Zapomniano o drzwiach i oknie. Przynajmniej jednym, jeśli nie kilku. Z sufitu ciekawie zerkało na mnie czarne oko kamery. Obracało się w każdą stronę, po czym znów wracało do pozycji wyjściowej, w całości skupiając się na mnie. Obmacałem podłogę; zimna i nierówna powierzchnia ze źle położonymi listwami przypodłogowymi. I ani śladu po soczewkach kontaktowych; w zasięgu mojej ręki leżały okulary ze zgniecionymi oprawkami, na oko prawie takie same, których używałem, gdy jeszcze byłem dzieckiem. Ubranie, które na mnie założono, nie wyglądało na za małe, ale krój i fason już dawno wyszły z mody. Teraz takich rzeczy po prostu się nie nosiło. Założyłem po omacku okulary, celując mniej więcej w kierunku własnego nosa, nim na dobre zdałem sobie sprawę, że wcale ich nie potrzebuję. Nie miałem pojęcia, jak to się stało, ale mogłem teraz świetnie widzieć.

Wstałem i zaraz zatoczyłem się jak pijany. Chwyciłem się pierwszej rzeczy, którą miałem pod ręką  i przeniosłem na nią cały swój ciężar. Stolik niebezpiecznie się zachwiał, ale nie dał rady się przewrócić. Na jego wypolerowanym blacie stała ramka ze zdjęciem; przedstawiało ono wszystkich członków rodziny, oprócz mnie. Na samym dole napisano: „Dobrze nam bez ciebie. Nigdy tu nie wracaj!”. Przetarłem oczy ze zdumienia. Moja rodzina nigdy nie zrobiłaby czegoś takiego.

*

Zacząłem walić zaciśniętymi z gniewu pięściami w ściany, jak szalony. Odpowiadało mi tylko głuche echo. Pomieszczenie obok wydawało się być puste; cały budynek, jeśli to, w czym w tej chwili się znajdowałem, było rodzajem jakiejś budowli, wydawał się cichy i opuszczony. Na próżno przez wiele godzin wzywałem pomocy, waląc pięściami w każdy centymetr swego więzienia. Niedługo zdarłem sobie tylko gardło i nic przy tym nie wskórałem. Zsunąłem się na podłogę, kompletnie wycieńczony; zamknąłem oczy dosłownie na chwilę i po prostu zasnąłem.

Kiedy się obudziłem, zdałem sobie sprawę, że w miejscu, w którym utknąłem na dobre, zaszła jakaś zmiana. Wymagało to ode mnie nie lada skupienia przez kilka dodatkowych minut, nim wreszcie dostrzegłem bladą poświatę wydobywającą z umieszczonego z boku okna. Wraz z nim do środka dotarło trochę świeżego powietrza. Chwyciłem stolik, który musiał w którymś momencie się przewrócić, podsunąłem go pod okno i niepewnie na nim stanąłem. Trzy cieniutkie, niemal pajęcze nogi, niebezpiecznie się zachwiały, ale ostatecznie udało mu się utrzymać mój ciężar.

To, co dostrzegłem na zewnątrz, na dobre pozbawiło mnie zdrowych zmysłów.

Bo poza bezkresem pieniącego się oceanu i paroma skałami, na których boleśnie można by się było rozbić, nie widziałem nic.

Nagle okazało się, że mam jedynie powietrze pod stopami i runąłem jak długi na podłogę. Nim na dobre straciłem przytomność, przed moimi oczami przetoczyła się duża, gumowa kulka. Dostrzegłem też kawałek pomarańczowej gumki niechybnie pochodzącej z dziecięcej procy. Tajemniczy chichot towarzyszył mi do momentu, aż znowu ogarnęła mnie ciemność.

*

Cienie kotłowały się w drugim pokoju; przepychały się przed stojącym nieopodal monitorem, ponieważ nie dla wszystkich wystarczyło miejsca, a każdy chciał zobaczyć. Nowa ofiara bezsilnie miotała się w zamkniętym pokoju. Niedługo z niego wyjdzie, a wtedy, być może otrzyma kartę.

Na razie panował tu względny spokój, choć kto wie, jak długo taki stan mógłby się utrzymać?!

Nikt nie zamierzał zapalać światła; wiedzieli, że przez cały czas są bacznie obserwowani. Nowoczesna technologia, którą tu zamontowano, jeszcze przed ich przybyciem, umożliwiała zarówno normalną obserwację, jak i taką w podczerwieni. Wykrycie niektórych kamer wymagało nie lada sprytu; tak samo, jak umieszczanie przed okiem kamery zrobionych wcześniej zdjęć. Kilku dzieciom udało się przemycić aparaty, a ich fotografie pozwalały na chwilę oddechu od wiecznie kontrolowanego przez innych życia. Obiecano im, że w tym tygodniu nikt nie otrzyma karty. Kłamano, choć wśród mieszkańców nie było już nikogo, kto umiałby im wierzyć. Karty podrzucano zwykle w czerwonym pokoju; na okrągłym stole, gdzie stały kwiaty w eleganckim wazonie. W talii zamiast zwykłego zestawu, kryły się karty do niegdyś popularnej gry. To, co kiedyś zdawało się dobrą zabawą i świetnym sposobem na spędzanie wolnego czasu, teraz stało się śmiertelną rozgrywką pomiędzy dziećmi mieszkającymi na wyspie. Trzynastego dnia każdego miesiąca w roku losowali kolejno karty, na których umieszczono dokładne informacje: kogo mają zabić, kiedy i gdzie, oraz czym. Niedostosowanie się do wyznaczonych reguł było surowo karane. Do tej pory nie wyłamał się jeszcze nikt. Zamknięcie w pokoju to pierwszy etap mający na celu sprawdzenie odporności psychicznej przyszłego „wojownika”. Pewnie, gdyby powiedziano im to na samym początku, to zachowywaliby się nieco inaczej. Tak jak ich nowy „kolega”.

Chłopcy, jak każde dzieci w ich wieku, byli ciekawscy. Problem polegał na tym, że na dwanaścioro dzieci przypadał tylko jeden otwór wielkości dziurki od klucza.

– Nie popychaj mnie!

– Ja też chcę zobaczyć!

– Będziesz musiał poczekać cierpliwie na swoją kolej.

– Jeszcze trochę i całkiem mnie przygnieciesz!

– Kto ci pozwolił stanąć na moich ramionach?!

– Nie wciskaj mi łokci w bok!

– To przestań deptać mnie po palcach!

– Jak się zaraz nie odsuniesz, to…

– To co?

– To znowu oberwiesz i będziesz płakał, jak ostatnim razem.

– Chłopcy, ile razy was prosiłem, żebyście tu nie przychodzili? – Zza zrobionej z paciorków zasłony, umieszczonej tuż przed sam wejściem, wyłonił się najstarszy z nich, Renzo, którego kilka lat temu wybrano wodzem. Sprawował swój urząd już dosyć długo, bo nie było nikogo, kto mógłby go zastąpić. Sam wódz nie dopuszczał do siebie myśli o tym, że mógłby dobrowolnie odejść…

– Nowy potrzebuje czasu, by się dostosować. Dajmy mu jeszcze kilka dni.

Chłopcy odeszli stamtąd ze zwieszonymi głowami.

*

Leżałem na nagrzanym słońcem dachu i muszę przyznać, że było mi cholernie niewygodnie. Osłonięte zarówno od północy, jak i od południa i nie narażone na bezpośrednie działanie rażącego światła miejsce miało swoisty urok, tak uwielbiany przez wszystkich chłopców. Miny im rzedły, gdy wracali myślami do rozmowy odbytej poprzedniego dnia; dom należało wyburzyć, bo nie spełniał wszystkich wyznaczonych przez budowniczych norm, a na jego miejscu zamierzano postawić coś znacznie bardziej cywilizowanego. Chłopcy za nic nie chcieli oddać pokrytej belkami chaty stojącej w miejscu, gdzie kończyła się gruntowa droga i zaczynała piaszczysta, prowadząca prosto do samych, umieszczonych za niewysokim płotem drzwi. Nie należała ona co prawda do najnowszych zdobyczy cywilizacji, ale została wybudowana ich rękami i byli oni przywiązani do niej znacznie bardziej, niż do domów z wszystkimi udogodnieniami, które można by znaleźć na co drugiej wyspie.

Atol, na którym mieszkali nie miał jeszcze nazwy, ale im to nie przeszkadzało. Wyspy, ułożone niemal jedna obok drugiej kształtem przypominały nieregularne koło, a leżąca na samym środku enklawa stanowiła jego serce. Miejsce, gdzie odbywały się zebrania w najważniejszych sprawach, decydowano kogo przyjąć, a kogo wyrzucić, co zrobić z tymi, którzy łamali reguły wyspy i z ludźmi, którzy przysłużyli im się w tak dużym stopniu, że powinni otrzymać jakieś ważne, państwowe stanowisko. Ustalano, kto i gdzie powinien polować i łowić, żeby przyniosło to pozytywne rezultaty, kto powinien stać na straży nowych praw i urzędów, a także kłócono się tak długo, jak tylko miano na to ochotę.

Na wyspach nie mieszkał nikt powyżej szesnastego roku życia. Nikomu do tej pory nie udało się rozwiązać tej tajemniczej sprawy, a wszyscy, którzy mogli mieć na ten temat przydatne informacje, po prostu stąd odeszli. W taki, czy inny sposób. Albo trzymali buzie zamknięte na kłódki. Nie wiadomo. Na miejsce, gdzie w pierwszym dniu mieszkało zaledwie kilka osób,  przybywały coraz to nowsze dzieci; głównie chłopcy, choć zdarzało się i tak, że pojawiało się kilka dziewcząt pod rząd. Najnowszy – nabytek – jeśli można w ogóle go tak nazwać – miotał się jak szalony po zamkniętym pokoju , podczas gdy reszta  korzystała z przyjemnej aury dzisiejszego dnia.

Oprócz domku, umieszczonego wbrew wszelkim regułom, w samym centrum, znajdowało się tu jeszcze kilka mniejszych i większych siedlisk, porozrzucanych między sobą w różnych odległościach. Nie chciano, by sympatie i antypatie rodzące się wśród dzieci doprowadziły najpierw do nieszkodliwych animozji, a później do wojny, więc pozwolono im mieszkać z kim tylko chcą. W efekcie powstały miejsca tak przepełnione, że nie dałoby się tam pięty wcisnąć – gdyby ktoś się odważył się tam podejść i spróbować, oraz tak puste, że przez wiele miesięcy hulał tam jedynie wiatr, nim któreś z dzieci zdecydowało się wprowadzić, lub wyprowadzić. Nigdzie nie utworzono żadnych spisów, więc panowała ogólna samowola i swoboda, które zdawały się wszystkim pasować. No, prawie.

Bo na wyspie pojawili się też chłopcy, którzy na dłuższą metę, nie chcieli mieć z nią nic wspólnego.

I marzyli tylko o tym, by jak najszybciej się stad wydostać. Oczywiście, były to fantazje należące do kategorii, którą można było określić zaledwie kilkoma słowami: nigdy nie da się ich spełnić.

Do czasu, gdy je mieli, wydawali się raczej nieszkodliwi, gdyby się ich pozbyli, na cały atol mogło spaść nie lada nieszczęście. Podtrzymywano więc ich złudzenia i liczono, że potrwa to nawet, jeśli nie wiecznie to przez wystarczający okres czasu, by ich przekonać, żeby chcieli tu zostać, lub znaleźć sposób i ich stąd wyprowadzić.

Ośrodki otoczone były ze wszystkich stron przez gęste, choć nie tak dawno posadzone drzewa, błękitno niebieskie, niemal rajskie, choć trochę niebezpieczne laguny i bezkresne plaże z różnego rodzaju gatunkami piasków.

Może nie do końca żyło się tu jak w raju, ale istniało wiele innych miejsc, w których było znacznie mniej wygodniej.

*

 

Na świecie w 2045 roku, choć wydaje się to z gruntu niemożliwe, urodziło się za dużo dzieci. Nadwyżkę oszacowano na kilka ładnych milionów. W celu rozładowania nadprogramowego „towaru” stworzono odpowiednie programy, które miały na celu ich likwidację. Szybko jednak zniknęły przez fale protestów, jakie wywołały u wielu zwykłych ludzi. Ostał się tylko jeden. Ten. Opierał się on na bardzo prostej formule; z dzieci w wieku od jedenastu do szesnastu lat, co miesiąc losował jedno z każdego państwa i wybierał dla niego wyspę. Z czasem dzieci było znacznie więcej, niż miejsca, więc musiały one zamieszkać razem. Zaczęły tworzyć się grupy, bo dzieci zawierały między sobą sojusze, albo wypowiadały „wojny, kierując się wyłącznie własnymi upodobaniami”. Najpierw próbowano temu przeciwdziałać; wdrożono specjalny dodatek do programu, który jednak okazał się wielką porażką i oprócz tego, że dzieci zwożono na wyspy, na początku nie interweniowano i zostawiano je w spokoju. Producenci, nudząc się prawie tak mocno, jak niektóre dzieci postanowili urozmaicić trochę ich życie i postawić na dobrze znaną im grę…

Tymczasem przed mieszkańcami wysp postawiono równie trudne rzeczy do rozstrzygnięcia, a wszystko za sprawą statku, który nagle pojawił się na horyzoncie. I to nie jednego. Białe żagle łopotały w świetle  słońca, a wiosła miarowo uderzały o fale, za każdym razem przybliżając statki o kilka metrów do brzegu. W świetle dnia lśniły zarówno gładko wypolerowane pokłady, jak i twarze załogi. Równie młode co mieszkańców wysp. Ich oczy spoglądały na siebie nieufnie, szukając w cudzych twarzach odpowiedzi: czy to stanie się już za chwilę? Czy w tym momencie powinienem gotować się do skoku?

 

Trudno powiedzieć, jakie emocje malowały się na twarzach organizatorów programu. Jedno było pewne: tej rzeczy do końca nie przewidzieli. A teraz pozostało im jedynie stać i patrzeć. Nie mogli wiedzieć, co zaraz zacznie się tam dziać, ani skąd, do cholery, wzięły się tam te dzieciaki, bo przecież inne wyspy, przynajmniej niektóre, powinny być puste…

Postanowili zagrać z zaskoczenia; wypuścili „zwierza”, którego do tej pory chłopcy trzymali w klatce. Wcześniej im się to nie zdarzało.

Jedynie raz w miesiącu sprowadzali nową talię kart.

Zebrano wszystkich na piaszczystym placu areny i po kolei wywoływano. Raz dziewczynkę, a raz chłopca. Kiedy rozdano już wszystkie karty z uśmiechem na twarzy życzono im w tym miesiącu przyjemnego trzynastego święta. Nigdy ich nie słuchano; uważano, że wszelkie uwagi i opinie należy zachować wyłącznie dla siebie.

Dla większości dzieci nie było to aż tak oczywiste.

*

Od dziecka chorowałem na wiele rzeczy. Często nawet nie znałem ich nazw. Matka nie kochała mnie tak bardzo, jak na to zasługiwałem. A prawdę mówiąc, nie robiła tego wcale. Nie potrafiła ukryć zadowolenia, kiedy okazało się, że zostałem wylosowany i oto nadeszła doskonała okazja, żeby się mnie pozbyć.

Nie mogę mieć o to do niej żalu; było nas tam dwunastu, nie licząc matki, ojca i dwóch ojczymów. Nasze państwo popierało duże rodziny, przynajmniej do czasu, gdy okazało się, że nasza planeta nie jest w stanie nas wszystkich wykarmić. Próbowano się nas pozbyć na różne sposoby. Nie wszystkie były humanitarne. W końcu, w wyniku narady wielu światłych umysłów, stworzono podwaliny pewnego programu, o którym opowiem przy innej okazji i postanowiono zamknąć tam określoną liczbę ludzi, na razie na tak zwane „przechowanie”, później – prawdopodobnie – by się ich pozbyć.

Zapytacie pewnie – bo zrobiłem to samo – co dało przeniesienie określonej liczby ludzi w inne miejsce. Bo przecież to wcale nie sprawiło, że zniknęli. Tu wcale nie jest jak w raju; jestem tu dopiero trzeci tydzień, a już zdołałem wielu rzeczy się nauczyć. Na przykład, że kto pierwszy, ten lepszy. Jedzenia nie starczy dla wszystkich; kilka miesięcy temu ludzie z zewnątrz sporo nam podrzucali, a teraz nie tylko przestali to robić, ale i kradną to, co sami sobie tutaj wyhodujemy, by prawdopodobnie później móc to sprzedać. Chcą się przekonać, kiedy zaczniemy zabijać siebie nawzajem, jeśli zaczną nam odbierać po kolei wszystkie zdobycze cywilizacji. I nie mówię o telewizji, bo już prawie zapomniałem, jak się ją ogląda. Najpierw zabrali nam materiały, z których można budować domy, później rzeczy, które pozwalały nam utrzymywać dłuższą „żywotność” naszych ubrań, a na koniec jedzenie. Ukradli wszystkie zasadzone nasiona, rozkopali ziemię, powycinali kwiaty, leśne rośliny i drzewa. Nic nam nie zostawili. Niedługo przyjdzie nam tu wszystkim umrzeć z głodu. Dobrze, że nie dobrali się jeszcze do wszystkich schowanych zapasów…

Wprawdzie niektórzy z nas mieli do dyspozycji punkty, ale to jeszcze komplikowało dodatkowo tę sytuację.

Pojawienie się statków obudziło w nas nową nadzieję, która szybko rozpłynęła się w powietrzu, gdy okazało się, że zamiast zapasów, mamy nowych przeciwników do pokonania w walce o te marne resztki jedzenia, które nam pozostały.

*

Wódz został śmiertelnie ugodzony nożem jako jeden z pierwszych. Co prawda sam się podłożył; zerwał się ze swego miejsca i uciekał prosto w stronę kotłującej się wody, gdzie na horyzoncie kilka minut wcześniej pojawiła się niewielka szalupa. Na pozór zupełnie pusta…

Kiedy zorientował się, że to nie prawda, został ugodzony czymś w szyję i by mu pomóc było zdecydowanie za późno.

Z wody wynurzyła się para czerwonych oczu, które przez kilka chwil uważnie przypatrywały się nieregularnej linii brzegowej, nim chłopiec wreszcie zdecydował, że może się wynurzyć. Mokre ubranie przylepiło mu się do ciała; z zewsząd wystawały drobne kości, widać też było wyraźnie zarysowanie żebra. Chłopiec musiał nie jeść już od dosyć długiego czasu, toteż pierwsza myśl, jaka w ogóle przyszła mu do głowy, to zaspokoić najgorszy głód, który powodował ssanie w dołku i przywoływał ślinę do ust. Woda też nie byłaby najgorszą rzeczą…

Kierując się wyłącznie własną intuicją, po kilku godzinach powolnego marszu, dotarł na jedną z kilku lagun i łapczywie napił się z niej wody, nie przejmując się tym, że może się od tego pochorować. Zaspokoiwszy pragnienie, zrzucił z siebie ubranie i natychmiast wskoczył do wody. Okazała się lodowato zimna, ale po pierwszym ataku gęsiej skórki, jego ciało zdołało się przyzwyczaić i bez przeszkód mógł w niej popływać.

Nie był głupi. Wiedział, że od momentu, gdy po raz pierwszy postawił stopę na wyspie, ukryci chłopcy obserwowali każdy jego ruch. Jego zachowanie było nieco przesadzone; robił wszystko, by uznali, że choć jest intruzem, to nie zamierza nikomu wyrządzić krzywdy.

Babka zawsze mi powtarzała, że należy zrobić dobre pierwsze wrażenie, pomyślał z przekąsem, zastanawiając się, co też teraz mogło przychodzić do głowy obserwującym go z zarośli, ukrytym dzieciom. Bo jeśli widzieli tylko to, co im chciał „sprzedać”, to mieli przed oczami swobodnie bawiącego się na ich wyspie chłopca. Nie zdawali sobie sprawy, że robił to wszystko jedynie dla odwrócenia ich uwagi, a ważne i ciekawe rzeczy działy się właśnie na drugim końcu wyspy.

Chłopiec pochodził jeszcze z eksperymentalnej grupy; uznano, że skoro większość dzieci i tak idzie do „odstrzału”, to nie ma sensu, żeby pozostawały „czyste”. Wstrzykiwano im pod skórę różnego rodzaju substancje, które sprawiały, że zmieniał się zarówno ich zewnętrzny wygląd – kolor skóry, oczu, czy włosów, jak i wewnętrzny, wzbogacając dzieci o dodatkowe umiejętności.

Na koniec porzucono je na jednej z wysp atolu na pewną śmierć. Do końca nie wiadomo, jak w ogóle udało im się wydostać. Dokonały tego, a ponieważ nie mogły wydać wojny twórcom programu, postanowili zaatakować tych, którzy mieli się znacznie lepiej. Dzieci z innych atoli nie zniszczonych żadnymi zmianami. Uznano, że częściowo odpowiadają za ich los; to oni po falach protestu, jaka po przeprowadzeniu pierwszych prób przelała się po świecie, zostali zostawieni w spokoju. Co prawda, nie całkiem, bo szykowano dla nich coś, co nazwano „iście spektakularnym końcem”. Przekazano im tę informację przy pomocy ulotek zrzuconych z jednego z samolotów. To nie mogło być jednak gorsze od tego, co przeszła przez lata reszta dzieci. A teraz należało się na nich zemścić. Nawet jeśli to nie oni do końca byli temu winni…

*

– Uwaga! Nadchodzą! – krzyknął jeden z chłopców. Pierwszy atak został odparty, na drugi, który nastąpił zaledwie po kilku godzinach, byli już przygotowani. W ruch poszły nie tylko proce i kamyki przywiązane na końcach sznurków, ale też i pistolety na gumowe naboje, drewniane bumerangi, tomahawki, pistolety na farbę, a nawet zwykłe kamienie.

Bitwę wygrywa zwykle ta strona, po której więcej osób utrzyma się na nogach. Tu siły rozkładały się niemal po równo; podobna ilość dziewcząt i chłopców leżała na ziemi poobijana i niezdolna do dalszej walki. Praktycznie tyle samo osób wciąż trzymało w rękach różnego rodzaju broń i nie miało zamiaru zastanawiać się, czy powinna jej użyć. Trwała w końcu wojna. Nawet jeśli nieprawdziwa; prowadzona przez dorosłych ludzi z udziałem narzędzi, które były w stanie zabijać, to udało im się nawzajem wiele osób pokaleczyć. Kilkunastu wylądowało w szpitalu, choć on nie zasługiwał na swą nazwę, bo nie posiadał ani specjalistycznego sprzętu, ani nazbyt wykwalifikowanego personelu. Znajdowało się w nim miejsce na dziesięć łóżek, przy których mogły pracować dwie, lub trzy „pielęgniarki”, zaopatrując pacjentów w plastry, chłodzące okłady i maści oraz wodę utlenioną. Żaden inny szpital nie był tak ubogo wyposażony. Ani jeden nie musiał się też borykać z takim problemem, z jakim walczył właśnie ten: przepełnienie.

Nie istniało miejsce, w którym można by położyć rannych i chorych.

*

– Rozejm! Chcemy rozejmu! – krzyczeli ukryci za skałami chłopcy. W odpowiedzi usłyszeli tylko buczenie dochodzące z gardeł dzieci pochowanych na kilku statkach. O rozejmie nie mogło być mowy. Bitwa miała trwać aż do samego końca.

– Jesteśmy sojusznikami, a przynajmniej powinniśmy nimi być – zmartwił się wyraźnie Jim B.,  mądrala w okularach. Tym razem w dłoniach trzymał lunetę, zamiast liczydła. – Mamy wspólnego wroga. Czy to w ogóle się nie liczy?

– To nie ma żadnego znaczenia – pokręcił głową piegowaty Mike A., posyłając w eter kolejny kamień, który, tak jak osiem poprzednich, chybił celu. – Nie tutaj.

– Jesteś nienormalny, jeśli sądzisz, że kawałek białej szmaty… – Jego mowę przerwał gwałtowny atak na kryjówkę; w ich stronę leciały nie tylko kamienie, ale też gumowe kule i bumerangi. W całym zestawie brakowało tylko tomahawków. Wielu chłopców dziwiło się, że nie posiadają czegoś tak prostego.

– A ty głupi, bo uważasz, że słowa są ich w stanie powstrzymać – spierał się z nim Filip, bladziutki chłopaczek, wciąż wychylający się zza skały, by sprawdzić, jak daleko przybysze są w stanie się posunąć i jak blisko mają odwagę podejść. Na razie przyznawał im w obu przypadkach mocną szóstkę w dziesięciostopniowej skali.  – Na nich nie ma żadnego mocnego sposobu.

– Akurat może jeden by się znalazł – zaśmiał się Buck, chłopiec o pucołowatej twarzy – Chodźcie za mną!

Wyprawa na sam szczyt wzgórza wiązała się z wieloma niebezpieczeństwami. Po pierwsze maszerowali po niemal odkrytym terenie i byli przez cały czas narażeni na atak ze strony przeciwników. Po drugie trzeba nie lada kondycji, by dotrzeć na górę w dobrym tempie, dźwigając na ramionach bagaże, a później mieć jeszcze siły je rozpakować. A po trzecie ustawienie się na samym szczycie, to jak przypięcie się do tarczy z napisem: „Tu jestem, celujcie we mnie!”.

Chłopcy jednak zdecydowali się zaryzykować, bo mogło im się udać. Gdyby odparli atak udało by się im na tym sporo zyskać, więc postanowili spróbować.

Statki okazały się znacznie bardziej skomplikowanym celem, niż pierwotnie zakładali. Niewiele rozwiązań wchodziło w grę; wyprawa na wzgórze, mimo wielu starań, okazała się niewypałem. Pociski wypuszczane z tak daleka nie mogły dosięgnąć celu. Został im tylko plan C.

I tak chcą nie chcąc przystąpili do jego realizacji.

Nie bacząc ani na wysokość, ani na odległość, która dzieliła ich od morza, rzucili się do wody, by wpław dostać się na pokład obcych fregat. Wykorzystali moment, w którym obiekty odwróciły się dziobami w stronę atakujących ich z brzegu chłopców i nie tracąc ani chwili na próżne rozważania, co prędzej wynurzyli się na powierzchnię. Uderzenie o taflę wody przy tej prędkości mogło ich zabić, a jednak przeżyli. Cicho podpłynęli do kadłubów, modląc się, by nie zaalarmowali hałasem żadnego z domorosłych marynarzy. W czytanych niegdyś z takim przejęciem przez nich książkach takie akcje nazywały się abordażem i były niezwykle ekscytujące. Trudno było jednak o ekscytacje wśród członków tej wyprawy; przeważały raczej pesymistyczno – trwożliwe nastroje. Wdrapali się na pokład korzystając z zapomnianej, przyczepionej do jednego ze statków drabinki i wyjęli przywiązane do tej pory do pasów noże. Nie obawiali się, że nie będą umieli zabijać. Robili to już wiele razy. Głównie na arenie, zgodnie z zasadami, ale też i poza nią…

Poderżnięcie kilku gardeł nie okazało się zadaniem zbyt trudnym. Korzystając z zamieszania niektórzy chłopcy wykorzystali też sytuację i wykonali polecenia, jakie widniały na emblematach ich kart. Krew członków załogi zmieszała się z krwią mieszkających tu chłopców. Żaden nie był takim obrotem sprawy zaskoczony. Na arenie dostaliby zapewnie za to wszystko dodatkowe punkty i przywileje, lecz morderstwo gdzieś na terenie wyspy dostarczało im dodatkowego smaczku. Plac odbierał im poczucie robienia czegoś wyjątkowego, czy specjalnego. W tym wypadku było to tylko morderstwo na specjalne zlecenie.

*

Obejrzał się; schowane za gęstymi kępami krzaków dzieci do tej pory nie wyściubiły stamtąd nosów. Jemu to nie przeszkadzało. Mógł poczekać. Gdyby jednak okazało się, że szala zwycięstwa przechyla się na drugą stronę, musiałby zacząć działać. I to natychmiast. Czekał jednak na umówiony sygnał, lecz mijały minuty, a później godziny, a ten nie nadchodził.

Dość tego, pomyślał ze złością, nie usiedzę tu ani minuty dłużej! i postanowił działać na własną rękę. Ostrożnie cofnął się w stronę tego miejsca, w którym znajdowali się – jak z pogardą ich nazywał – tubylcy, wyciągnął ostre nożyczki i skierowawszy je „szczypcami” do dołu, zadał kilka szybkich i dokładnych ciosów. Ostał się tylko jeden z chłopców; wolno wysunął się z ukrycia, chwiejąc się na nogach. Z rany na jego brzuchu ciągle wypływała krew. Podszedł do chłopca i mocno złapał go za rękę, a później starał się wbić mu to narzędzie prosto w gardło. Obcy był znacznie silniejszy od niego, więc skończyło się to tak, jak było do przewidzenia. Martwe ciało mieszkańca wyspy osunęło się bez czucia na ziemię. Nieznajomy wytarł nożyczki o jego ubranie, schował je do kieszeni i popędził dalej. Miał jeszcze jedną sprawę do załatwienia…

*

Czerwona lampka to zapalała się, to gasła. W środku wrzało jak w ulu. Czterech chłopców rzuciło się na mężczyznę w białym fartuchu i mocno przygniotło go do ziemi. Nie minęła nawet minuta, gdy zaczął się dusić. Dwóch dryblasów z firmy ochroniarskiej przyglądało się temu bez mrugnięcia okiem. Nie za to im płacili. Nie mieli najmniejszego zamiaru się ruszyć. Lekarz zmienił kolor z lekkiego różu na sino blady, ale nawet to nie zrobiło na ochroniarzach wrażenia. Chłopcy, siedząc na nim okrakiem, powpychali mu do gardła swoje karty. Zakrztusił się nimi, lecz nie był w stanie nic zrobić, bo nie potrafił się ruszyć.  Związali go i umieścili w jakimś ciemnym kącie, z dala od światła, co ochroniarze skwitowali wzruszeniem ramion. Nic im do tego. Jeśli dbali o własną skórę należało się stąd jak najszybciej wynieść. Zwłaszcza, że przez statki tak naprawdę nigdzie nie było bezpiecznie. Kto wie, czy nadal jest czynne te podziemne przejście?!

– Jednego mamy z głowy. – Mike wydawał się być zadowolony z takiego obrotu sprawy. Wprawdzie według jego obliczeń na świcie wciąż powinna panować sroga zima, to słońce grzało niemiłosiernie. Być może znajdowali się po drugiej stronie kuli ziemskiej albo w jakimś innym, alternatywnym miejscu.

– Zostało ich jeszcze kilku. – Jim odginał kolejne palce. – Jeden od kart, a dwóch od monitoringu… – Nie był za dobry z matematyki, więc liczenie zabierało mu więcej czasu, niż innym dzieciom. Nawet wtedy, gdy nie mieli go pod dostatkiem.

– Ty licz, jeśli chcesz, my musimy złapać oddech – rzucił Jake.

– Jeśli nie usiądę na chwilę, to… – powiedział Mark. Żaden z nich nie dowiedział się, co się wtedy stanie, bo wszyscy, jak jeden mąż obsiedli wolne miejsce, ciesząc się tą krótką, lecz długo wyczekiwaną chwilą przerwy.

Jake i Mark usiedli na niskim murku otaczającym dziedziniec, na którym stała ogromna wieża pełniąca jednocześnie rolę latarni. Nie mieli dwóch, a ponieważ w środku bez problemu dało się zapalać światło i wysyłać sygnał na duże odległości, nie mieli za wielkiego wyboru. Latarnia została okradziona trzeciej nocy ze wszystkiego, co mogło być źródłem prądu i jako taka stała się kompletnie bezużyteczna. Nadal stanowiła jednak świetną bazę. Ukryte na dole pomieszczenie znaleźli dwa miesiące wcześniej. Okazało się, że nie tylko oni mogli z niego korzystać. Pod osłoną nocy, jak wszędzie, zjawiali się panowie w fartuchach i urozmaicali ich życie, by – kradnąc jedzenie, niszcząc systemy uzdatniania wody, zrywając dachy domów i wyrywając plony – gra okazała się ciekawsza. Słabe, niedożywione dzieciaki, nie tylko straciły siły, ale i zaufanie do mieszkających po sąsiedzku dzieci. Być może nie traktowali się jeszcze jako zło konieczne, bo zawiązały się między nimi dosyć silne więzi, ale w sumie niewiele do tego brakowało…

– Nie możemy długo tu zostać. – Keira wypowiedziała na głos to, o czym wiedzieli wszyscy. – Inaczej nas znajdą…

– I zabiją – dodał Mark z ponurą miną. – Wygląda na to, że mamy dwa wyjścia. Skorzystać z podziemnego przejścia i przekonać się, dokąd nas ono zaprowadzi, albo zostać i walczyć o wyspy.

– Nie wiem, jak wy… – Jim szybko podniósł się na nogi – ale ja się stąd zwijam. I zabieram ze sobą Mike’a.

– Nie chcę tak umierać – powiedział Mike, zwieszając głowę i mówiąc cicho „przepraszam”. Ich śladem ruszyło jeszcze kilku wystraszonych chłopców.

Nim się obejrzeli chłopcy zniknęli już we wlocie do tunelu. Nie zdołali zrobić dziesięciu kroków, gdy napadł na nich czający się w ukryciu obcy chłopiec.

Jimowi wydawało się, że jest sprytny, potrafi działać na dwa fronty i zwinnie się wymykać, do momentu, gdy obcy chłopiec z nożyczkami stanął na jego drodze i wbił mu je prosto w twarz. Jego krew ochlapała najbliżej stojących chłopców, którzy pobiegli jak szaleni przed siebie z głośnym krzykiem.

Z wnętrza dobiegały ich zrozpaczone, pełne cierpienia wrzaski, słychać też było tupot wielu par stóp. Żadne z dzieci stojących na zewnątrz nie ruszyło im z pomocą.

– Musicie nam pomóc! – Z wnętrza wysunęła się blada i okrwawiona głowa jednego z chłopców, a nie doczekawszy się z nikąd pomocy, została siłą wciągnięta do środka. Co stało się z nią dalej, nie chcieli nawet myśleć.

Wielu ziemia paliła się podeszwami butów, ale albo za bardzo obawiali się tego, co może ich tam spotkać, albo przejmowali się nieprzychylną reakcją reszty dzieci. To mogło sprawić, że zechcieliby ich tu zostawić. Samych.

– Nnnniiie – wyjęczała Lily, łapiąc się za głowę i z całej siły przyciskając dłońmi uszy. Za nic nie chciała ich słyszeć. Pozostali nie ruszyli nawet palcem, jedynie nasłuchiwali.

– Chyba… nie ma na co czekać – mruknął Jake. Nie dało się z nim nie zgodzić.

– Zbierajmy się stąd – poparł go Mark, a pozostali pokiwali głowami. Mieli bardzo zacięte miny.

Ruszenie się z miejsca wymagało od nich nie lada odwagi, ale przecież nie po to tu zostali, by się chować po kątach i bać.

Teraz mieli dowieść, ile tak naprawdę są warci.

*

– Poddajemy się!

O dziwo, członkowie załóg dosyć szybko skapitulowali, czym zwrócili uwagę mieszkających na wyspie chłopców, którzy zaczęli podejrzewać, że wszystko zostało z góry ukartowane. Wiele się nie pomylili.

Część naukowców rzeczywiście mogła zachodzić w głowę, zastanawiając się gorączkowo, co tu się dzieje. Wszak wedle ich przekonania nie istniało żadne rozumne życie na innych wyspach. Ci, którzy posiadali specjalne przepustki i byli członkami bardzo nielicznej rady nadzorczej, doradzającej samemu prezesowi, wiedzieli, że to przekonanie nieco mija się z prawdą. Zorganizowali dla mieszkańców atolu to przedstawienie, dziwnie pewni, że kiedy się skończy, to oni będą górą. Bo w końcu to oni mieli zawsze rację.

Teraz dopiero rozpoczynała się prawdziwa rozgrywka.

Mieszkańcy z ulgą przyjęli powody kapitulacji; choć nie kryli zaskoczenia takim obrotem sprawy. Arena, na której miała się rozegrać druga część bitwy o atol,  będzie więc jeszcze większym wydarzeniem w ich życiu, niż do tej pory.

Zdawali sobie dobrze sprawę z faktu, w jakim znajdowali się niebezpieczeństwie. Wiedzieli też, że nie mają żadnego wyboru. Wóz albo przewóz.

 

 

*

– Nie będę niczego losował – zdecydowałem, gdy nadeszła moja kolej. Wszyscy wstrzymali oddech. Żaden nie odważył się ruszyć. – Uważam, że to chora gra i nie wezmę w niej udziału.

Zobaczyłem, że jeden ze strażników unosi rękę. Po minucie od tego wydarzenia padł strzał. Jeden. To wystarczyło, żebym był martwy. Ciało prawdopodobnie ściągnięto z placu i gdzieś zakopano. Rodzice zawsze mi powtarzali, że nie opłaca się strugać bohatera. Tchórze żyją znacznie dłużej. Teraz wiem, że mieli rację.

A jeśli już muszę nim zostać, to lepiej, by inne dzieciaki nie dowiedziały się, jak udało mi się przeżyć i uciec na drugi koniec wyspy, gdzie zamierzałem się schować i czekać na wynik ostatecznej rozgrywki między tubylcami, a marynarzami.

Nie, nie byłem w pełni człowiekiem, choć do dzieci poddanych chorym eksperymentom też nie można mnie było zaliczyć. Uznano, że powinienem zostać czymś pomiędzy tymi dwoma istotami.

Nikt inny nie odważył się oponować. Kolejka przesuwała się nieznośnie powoli; każdy z nich podchodził i losował jedną kartę, a potem, niby niedbale, rozglądał się dookoła, w myślach oceniając zarówno swoje szanse, jak i przyszłą ofiarę. Niektóre z dzieci wyglądały tak, jakby za chwilę miały zemdleć. Inne wydawały się wyjątkowo pewne siebie, co łatwo mogło je zgubić. Co trzeci wymiotował w pobliskim rowie, lub sikał bez opamiętania, co nieco dziwiło, bo wiedząc od ilu lat toczy się gra, można by było sądzić, że dali radę się już przyzwyczaić. Jak widać, nie wszyscy.

Gdy ostatni chłopiec przypieczętował swój los, pierwszy z losujących został na dole, reszta zaś zasiadła na okalających plac trybunach. To do niego należało wywołanie przeciwnika. Czekał tylko, z widoczną w ruchach niecierpliwością, na umówiony sygnał.

 

Ruchoma platforma umieszczona na konstrukcji w kształcie koła znajdowała się na największej wyspie. Istnieje powiedzenie: „wszystkie drogi prowadzą do Rzymu”. Tu wszystkie drogi, a w zasadzie wiszące na znacznych wysokościach, wykonane z lin mosty, prowadziły prosto na arenę.

Na arenie zamontowano specjalne punktowe oświetlenie, by dwoje przeciwników stojących w plamach światła, było doskonale widocznych. Widownia zaś pozostawała w cieniu.

Plac jest wielofunkcyjny i obrotowy, zapewniając młodym graczom otoczenie, które zostało im wcześniej wyznaczone poprzez wylosowaną kartę. Tym razem dwóm zawodnikom kazano zmierzyć się w tak zwanej miejskiej dżungli. Wysokie wieżowce sąsiadowały z niskimi domkami mieszczącymi się na obrzeżach, ulicą w obie strony pędziły samochody i autobusy, a po chodnikach we wszystkie strony spieszyły tłumy pieszych. Łatwo było się tu ukryć; trudniej przecisnąć się przez tłum niezauważonym. Młodszy już żałował, że nie mógł załatwić tego na wyspie, zakradając się do przeciwnika podczas snu. Niekiedy wybierali naturalne warunki, zbliżone do tych opisywanych na karcie, wtedy dostawali trochę mniej punktów. Najwięcej zdobywano ich tutaj. Na arenie.

Punkty można było później zamienić na rzeczy, które mogły się tu przydać. Wystarczyło to w odpowiedni sposób zasygnalizować, lub zostawić wiadomość w jednej z skrzynek.

W samym sercu atolu, na jednej z wysp, prowadzono ważne zebrania i podejmowano kluczowe dla atolu decyzje. Tu, gdzie znajdowała się arena, znacznie wyżej nad miejscem spotkań, wszystko, choć równie ważne, jak nie ważniejsze, rozgrywało się nieco inaczej.

Sytuacja z minuty na minutę stawała się gorsza, bo tym razem miało walczyć ze sobą dwóch braci. Jeden z nich, młodszy zaledwie o kilka lat od drugiego, miał do dyspozycji jedynie scyzoryk, drugi tępy nóż i plastikowy worek. Dobór narzędzi budził niekiedy wstręt, a niekiedy zdumienie dzieci, nie mieli się jednak komu poskarżyć.

Klucząc między samochodami starszy z braci zaszedł młodszego od tyłu i zarzucił mu worek na głowę, szczelnie owinął go wokół szyi i mocno zacisnął. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Pierwsza walka okazała się wyjątkowo krótka i mało widowiskowa. A dzieci były coraz bardziej żądne krwi.

 

Druga mogła się okazać o wiele ciekawsza. Dziewczyna pochodząca z wyspy stanęła przeciwko jednego z dzieci przybyłych na pokładzie statków.

Burza rudych loków skrywała jej drobną, obsypaną piegami twarz, a jasne oczy nie spuszczały wzroku z przeciwnika. Ledwo trzymające się na wąskich biodrach spodnie i szara bluza z kapturem niknęły na tle odzieży najlepszego gatunku noszonego przez jej przeciwnika. Bardzo modne i dostosowane do panujących na wyspie warunków ubranie mogło zmieniać barwę w zależności od miejsca, w którym jego właściciel akurat stanął, miało szereg udogodnień – niezgodnych z zasadami gry, ale nie było sędzi, który by mógł z tego powodu zatrzymać tę rozgrywkę – które dawały mu znaczą przewagę nad przeciwnikiem. Pech chciał, że dziewczyna wylosowała truciznę, a chłopiec świecznik. Oba te przedmioty nie wzbudzały ani krztyny zaufania. Trucizny nie było do czego wlać, a świecznik sam w sobie może i ciężki, ale przy tym strasznie nieporęczny i nie dający się nigdzie włożyć. Oboje krążyli ciemnymi korytarzami pustej rezydencji, a żadne z nich nie wiedziało, kiedy i w jaki sposób zaatakować. Po dwudziestu minutach dzieci ogarnęło znużenie, bo absolutnie nic się nie działo. W tym momencie byli gotowi sami posunąć się do morderstwa, byleby popchnąć akcję nieco do przodu. Większość z nich będzie miała jeszcze dzisiaj do tego szansę.

Stare deski uginały się, głośno skrzypiąc pod ich stopami, z na wpół uchylonych okien wiał lodowaty wiatr, który poruszał zasłonami i sprawiał, że w każdym pokoju – co wszyscy mogli by przysiąc – czai się jakieś, czy to wyimaginowane, czy prawdziwe niebezpieczeństwo.

Paul skradał się korytarzem z lewej strony, Keira z prawej. Oboje mijali ciemne wnętrza, zakurzone obrazy i pokryte narzutami kanapy. Nigdzie nie było ani żywego ducha.

Wtedy Paul usłyszał szepty dochodzące z pokoju, który mijał z lewej strony. Wpadł do środka jak burza i uderzył świecznikiem w głowę postać stojącą przodem do okna. Manekin, na którym niegdyś pani domu przygotowywała swe stroje, upadł jak długi na podłogę. Keira wbiegła tam za nim, solidnie ogłuszyła go jakimś dzbanem znalezionym na terenie domu i nim całkowicie odzyskał jasność umysłu, zmusiła go do wypicia trucizny, którą wlała mu prosto do gardła. Pierwszy raz brała udział w grze. Wygrana jeszcze nigdy nie była dla niej taka gorzka. Keira usiadła na ziemi, a pusty flakonik wypadł jej z drżącej ręki. Wiedziała, że to co robi było skrajnie nieodpowiedzialne. Teraz wszyscy mogli zobaczyć, jakim słabym jest przeciwnikiem. Należało zbudować legendę silnego i zahartowanego w boju wojownika, który nie boi się dosłownie niczego, w zamian za to dała im dziewczynę na skraju załamania nerwowego, a więc łatwą i miękką.

Mark i Jake wbiegli na środek areny, która znowu zamieniła się w piaszczysty plac i ją stamtąd wynieśli. Kolejny zły ruch; to oznaczało, że im na niej zależy. Takie gesty może i były romantyczne, ale stwarzały dla tych osób następne niebezpieczeństwo.

Trzecia walka zaczęła się bardzo bezpardonowo i równie szybko skończyła. Przeciwnicy nie zdążyli nawet dokładnie się sobie przyjrzeć, gdy z boków areny sypnięto w nich piaskiem, sprawiając, że wszystko dookoła stało się niewyraźne. Obcy chłopiec był szybki i umiał wykorzystać tylko z pozoru niekorzystne okoliczności. Szybko podciął swego przeciwnika, a kiedy Maud leżał już na ziemi, jak długi, zaczął nacierać go piaskiem i wciskać mu go w twarz.

Piach był dosłownie wszędzie; przywarł do jego spoconych policzków, tarł pięty w butach i pozostawiał pewien niesmak na języku. Obcy chłopiec o imieniu Bill ponownie wcisnął mu twarz prosto w piasek i trzymał go tak długo, aż zaczęło go palić w płucach i nie mógł oddychać. Kiedy go wreszcie puścił, uniósł ręce w geście zwycięstwa. Jego przeciwnik w tym samym czasie próbował się niezdarnie stamtąd odczołgać. Jeden rzut oka wystarczył, by zrozumieć, że jego ostatnia nadzieja właśnie prysła. Choć jęczał i skomlał – za nic nie mógł się powstrzymać, choć przed samym sobą było mu wstyd – błagając o litość, to wiedział, że i tak jej nie doświadczy. Co do tej jednej rzeczy z pewnością się nie mylił; jego przeciwnik przyłożył mu kamieniem w głowę, a później doprawił jeszcze przytaszczonym z drugiej części areny ciężarkiem. Wraz z wypływającą z rozciętej głowy krwią, znikała również nadzieja na kolejne zwycięstwo po stronie mieszkańców wyspy…

Zwłaszcza dla Nicka, który był następny w kolejce… miał walczyć przeciwko chłopcu, który przybył tu jako ostatni. Z początku wszyscy myśleli, że to żart, po pewnym czasie domyślili się jednak ponurej prawdy. Will, bo tak nazywał się chłopak, musiał być po prostu kretem. Ściągnięto go z jednej z wysp, daleko na północy, gdzie przebywały wszystkie dzieciaki poddane wcześniej okrutnym eksperymentom. Odseparowano je trwale od pozostałych, bo mogły okazać się groźne ze względu na chęć zemsty, wyrównania rachunków, czy możliwości „zamienienia się miejscami z tymi obcymi”. Nie wiadomo było, który z tych pomysłów był motorem ich działań; istniało podejrzenie, że przyjrzeli się dokładnie całej tej sytuacji z szerszej perspektywy przy pomocy ze strony innych ludzi. Nowy może nie tyle miał się z kimś z nich wymienić, ale przy pomocy kogoś „z zewnątrz”, na przykład z jednego ze statków, opanować wyspy, zabijając mieszkające na nich dzieciaki. Przybysze z łatwością mogliby później na nich osiąść. Wszystko wcześniej zostało odpowiednio przygotowane.

Obcy uśmiechnął się do nich dziwnie. Kilka pierwszych rzędów widzów na sam jego widok przeszły ciarki. Wyjął z kieszeni wylosowaną uprzednio kartę i uniósł ją, by inni też mogli się jej przyjrzeć. Następnie na oczach widzów potargał ją na drobne kawałeczki i wyrzucił, jakby była nic nie warta. Za jego plecami, na pustej do tej chwili arenie, pojawił się – właściwie znikąd – cały arsenał niebezpiecznej broni. Nick z trzymanym w ręku toporkiem wyglądał po prostu śmiesznie.

– To nie fair – warknął Mark, oglądając cały spektakl przez lornetkę. Czy spodziewał się czegoś innego? W głowie zaświtała mu głupia myśl, że jeśli ktokolwiek na tym atolu postępował zgodnie z zasadami fair play to oni. Być może trzeba będzie z tym skończyć.

– To nie miało być tak. – Keirze to wszystko absolutnie się nie podobało.

Nim Mark skończył się zastanawiać, co mógłby z tym zrobić, nad jego głową pojawił się śmigłowiec z kolejnym zaopatrzeniem. To absolutnie Keirze wystarczyło. Nie namyślając się ani chwili, wdrapała się na siatkę oddzielającą trybuny od głównej areny zbudowanej na konstrukcji koła i oddała czysty strzał w stronę uginającej się od towaru siatki. Na efekty nie trzeba było długo czekać; z nieba prosto na głowę Willa spadła cała masa ciężkich rzeczy, omal nie pozbawiając go życia i „odzierając” przy okazji prawie w stu procentach z użytecznego sprzętu, który został rozniesiony niemal na drzazgi. Will stał jak skamieniały, za to Nick w końcu zaczął się uśmiechać. Może jeszcze nie tak szeroko, jak powinien, no ale zawsze…

– W ten sposób szanse są wyrównane !

– Oszalałaś?! – fuknęła na nią Lily. – Coś ty najlepszego zrobiła?! Oni teraz na pewno zechcą się mścić.

Niestety, nim skończyła mówić w drzwiach pojawiło się dwóch rosłych ochroniarzy, którzy chwycili jej koleżankę  mocno za ramiona i czym prędzej wyprowadzili, nie zważając na oburzone krzyki, czy protesty.

– Keira. – Jake nie miał zamiaru zostawić jej samej. – Pilnuj Nicka, ja zobaczę, co z Keirą.

– Dobra. – Mark wcale nie wyglądał na zadowolonego. Przeciwnie; jego czoła przecięła podłużna zmarszczka. – Tylko się streszczaj, Młody.

– Nie ma obaw. – I już go nie było. Mark westchnął. Zapowiadał się naprawdę długi dzień.

Walka na arenie rozgorzała na dobre. Pozbawiony swego bogatego arsenału, chłopiec z początku wydawał się nieco zagubiony, ale nie trwało to długo. Chwycił pierwszą rzecz, którą miał pod ręką i wycelował prosto w twarz Nicka. Ponieważ kamień zatrzymał go zaledwie na chwilę, następnie rzucił mu piaskiem w oczy. Jeden z uczynnych chłopców, którzy przybyli na pokładach statków, rzucił mu pałkę, a on z ochotą z niej skorzystał. Nick nie pozostawał mu dłużny; wymachiwał toporkiem, jakby zabierał się za rąbanie drewna, ale udawało mu się trzymać przeciwnika na dystans. Zamiast przez cały czas skupić się na walce, rzucił okiem na to, co działo się na trybunach. Dzieciaki, wzburzone sposobem, w jaki potraktowano Keirę, zbierały się w mniejszych i większych grupach, przygotowując się do czegoś na kształt buntu. Nawet nie zauważył, kiedy dostał w twarz, aż zadzwoniło mu w uszach, a z ust, wyleciały ślina, krew i kilka stałych zębów. Nie zdążył się uchylić, a następny cios dosięgnął jego ucha, dzieląc je na dwoje. Kolejny niebezpiecznie zbliżył się w okolice gardła. Ktoś powinien był to przerwać, choć wielu buczało pod nosem z niezadowolenia, nikt nie okazał się aż tak odważny.

Robił uniki coraz wolniej, coraz bardziej zmęczony. Czuł, że powoli traci świadomość…

Nieprzytomny padł na zimny piach, gdzie dosięgnął go ostateczny cios.

Nagle zrobiło się strasznie cicho. Nie odzywały się nie tylko dzieciaki siedzące na trybunach, jak i te przebywające w specjalnej strefie dla następnych zawodników. Zamilkli nawet ochroniarze. Nikt nie miał się odwagi ruszyć, by ściągnąć z placu martwe ciało. Mark nie miał ochoty ani czasu, by myśleć o czymś innym. Musiał się pospieszyć, jeśli chciał godnie pochować przyjaciela. Inaczej wrzucą go do jakiegoś wykopanego w ciemnym lesie dołu i już nigdy go nie zobaczy. Wbiegł na arenę, podnosząc ręce i tym samym pokazując, że jest nieuzbrojony. Nie ma złych zamiarów. Chce tylko zabrać stąd Nicka. Był blisko, gdy z trybun wypadli dwaj goryle, chwycili nieboszczyka za ręce i wywlekli w stronę zamkniętych na klucz kostnic znajdujących się po zachodniej stronie wyspy. Mark upadł na piasek w miejscu, w którym się zatrzymał. Bolała go każda część ciała, w głowie huczało i zbierało mu się na wymioty. W końcu, nie wiedząc, kiedy i gdzie się znajduje, nie mógł się opanować. Przerwano walki, by móc posprzątać cały ten bałagan.

Chciał się do tego mieszać, czy nie, teraz to nieważne. Schował do kieszeni białą kartę, którą „udało mu się wylosować” i zgłosił się do następnej walki, mającej nastąpić po krótkiej przerwie. Teraz nic nie było go już w stanie zatrzymać. Za dużo już stracił, za wielu przyjaciół poświęcił, by samemu pozostać przy życiu. Teraz miało się to zmienić. I nie, ludzie, którzy mówili, że Will był kretem, nie mieli racji. To przypadkowa, zabrana z innej wyspy osoba, która nie zdawała sobie sprawy, w co została wplątana. To on został kretem, dwa dni przedtem, nim pojawił się na wyspie. To on podrzucał co miesiąc talię kart z wytypowanymi do kolejnych walk osobami, sobie przyznając zawsze białą kartę. To on podesłał śmigłowiec dokładnie w tej chwili, dobrze wiedząc, że Keira, która świetnie strzela, nigdy nie przepuści takiej okazji. To on z rozmysłem pozwolił, by pociągnęła za sobą Jake’a, który miał do niej wyraźną słabość. To on za chwilę zmusi Seana, żeby z nim walczył, a potem wyciągnie białą kartę i pozwoli, żeby po prostu go zabili. To on był odpowiedzialny za ostatnie zamieszanie panujące na wyspach. Za chwilę z jego winy zginą ostatnie dwie osoby – tam, gdzie znajdują się magazyny, a potem trzecia i czwarta – tutaj. Kolejno Sean i Lily. Następnie z ulgą pozwoli, by niezadowoleni, zbierający się w coraz większe grupy „tubylcy”, go zabili.

Zrobił to wszystko, ponieważ nie miał wyboru. Żadnego.

Istniało jeszcze kilka tysięcy takich osób, jak on. Przybierających różne kształty i wcielenia. Dzieci z „zewnątrz”, choć zarówno miejscowi, jak i nowo przybyli myślą, że poza ich wyspami nie uchowało się już nic. Ludzi było tak wielu, że doszczętnie zniszczyli stary świat, rozbierając go na drobne części, kawałek po kawałeczku.

Nigdy nie poznacie całej prawdy, pomyślał z pogardą Mark. Usłyszał najpierw jeden, a później drugi rozpaczliwy krzyk. To znaczy, że się udało. Zostali tylko Lily i Sean.

Wywołano go do następnej walki, a on bez pośpiechu, wskazał na Seana, mianując go swym przeciwnikiem.

– Teraz my. Ty i ja, Sean. – Udał, że wyjmuje z kieszeni kartę, która tkwiła tam od początku, tuż obok białej. Tak było zawsze; wybierał dzieciaki, które jak najszybciej należało wyeliminować, by nie zakłócały spokoju wysp. Jednymi zajmował się sam, inne pozostawał tubylcom. Tym razem miał jeszcze marynarzy do wyboru.

Nim jednak zdecydował się na wykonanie pierwszego ruchu, Lily uprzedziła go, uderzając od tyłu czymś twardym w głowę. Chwyciła Seana za rękę i zaczęli w panice przeciskać się przez gęstniejący tłum. Trudno, wygląda na to, że ostatnia walka właśnie dobiegła końca. A chciałem raz w życiu być choć trochę honorowy…

Uniósł dwa palce. Minęło zaledwie kilka sekund, a rozległy się trzy strzały, a na tłumy zasiadające zarówno na arenie, jak i na trybunach, zrzucono kilka granatów, dając wcześniej Markowi dość czasu, by mógł zapaść się pod ziemię…

 

Tak jak za każdym razem.

Koniec

Komentarze

Proszę o podanie w przedmowie kraju i (przybliżonego) czasu akcji.

Babska logika rządzi!

PatrycjoP powinnaś umieścić w przedmowie miejsce i czas akcji, żeby jurki i inni piszący poznali je bez konieczności czytania (na razie, zwłaszcza na tak krótko przed dedlajnem) całego tekstu.

http://altronapoleone.home.blog

wśród dzieci poniżej 16 lat

liczby w tekście zapisujemy słownie

Nie podjęto prób wyjaśnienia nie podanych

niepodanych

które rozwiały by wszystkie wątpliwości

rozwiałyby

Dziennikarze, mniej lub bardziej poczytnych magazynów

zbędny przecinek

znajdował się na wszystkich pierwszych stronach.

brak dopełnienia

 

Tu przestałam wypisywać błędy – autorko, ten tekst wymaga jeszcze dopracowania.

 

Przeczytałam. Szerszy komentarz po ogłoszeniu wyników konkursu.

www.facebook.com/mika.modrzynska

Przeczytawszy.

Babska logika rządzi!

Przeczytałem około 1/5 tekstu. Skojarzenia z Battle Royale są wyraźne, ale ja nie o tym.

Co widać: masz w głowie opowieść (nie każdy piszący ma), ale coś nie tak z warsztatem. Widać, że jeśli będziesz ćwiczyć, przyszłe opowiadania mogą być dużo łatwiejsze w czytaniu (warsztat zawsze można poprawić, umiejętność opowiadania trzeba mieć – to drugie, na tyle, na ile mogę ocenić po tej 1/5 tekstu, masz). Także i ćwiczyć i czytać różne teksty różnych autorów. Pewnie jeszcze dwa, trzy podejścia i będzie dużo sprawniej.

Uważaj na zbyt długie akapity – one utrudniają czytanie – a tu zdarza się, ze niektóre mają po 1500 znaków.

Są pewne niezgodności (czy w 2045 atole będą bezpieczne, skoro poziom wód się podnosi?), ale to akurat coś, co przy przyjętej konwencji nie ma znaczenia.

Kilka zwrotów trochę nie pasuje do opowiadania (z jednej strony w tej 1/5, którą przeczytałem, zasygnalizowano, ze tekst będzie brutalny, z drugiej są sformułowania typu “trzymać buzię na kłódkę”, które raczej do brutalnego tekstu nie pasują) – ale to już szczegóły.

 

Przeczytałem więcej niż Wilk_zimowy i nie mogę, wybacz, ale nie daje rady, ten tekst w ogóle do mnie nie przemawia. Sorki.

Akapit pierwszy – dlaczego opis położenia wysp nie jest kursywą? Wydaje mi się, że kursywa oznacza cytat z jakiejś wypowiedzi, więc się pogubiłam. Konstrukcja zdań jest cokolwiek pogięta, nie za jasna. Tekst jest długi, więc odpuszczę przecinki (poza tymi wołającymi o pomstę do nieba).

uprawiania centralno – entuzjastycznej dla atolu polityki

To znaczy?

jest to miejsce, gdzie odnotowano

Telewizyjna składnia.

owe przypadki nie powstały z przyczyn naturalnych.

Co to znaczy?

Nie podjęto prób wyjaśnienia nie podanych do opinii publicznej wiadomości…

Po co, skoro nie podano ich do publicznej wiadomości?

Istniało duże prawdopodobieństwo, że mieszkające na wyspie dzieci mogły złożyć obszerne wyjaśnienia, które rozwiały by wszystkie wątpliwości.

Przedłużone na siłę. Rozwiałyby – łącznie.

Zainteresowanie wokół tej sprawy

Tą sprawą.

równie szybko, co zostało

Równie szybko, jak zostało.

Nikomu nie udało się z nimi skontaktować.

W takim razie skąd świat wie o wypadkach na wyspach?

w których umieszczono przedmioty odpowiadające kolejnym etapom ludzkiego życia

Czyli?

Zapomniano o drzwiach i oknie. Przynajmniej jednym, jeśli nie kilku

Innymi słowy: nie było żadnego okna. Przynajmniej jednego. Hmm.

w całości skupiając się na mnie

A mogło się skupić tylko swoją częścią?

ze źle

Nieładnie to brzmi.

mogłem teraz świetnie widzieć

Anglicyzm. Widziałem świetnie.

wydawało się być puste

"Być" zbędne – to anglicyzm.

jeśli to, w czym w tej chwili się znajdowałem, było rodzajem jakiejś budowli

Dziwne zastrzeżenie, i na siłę wydłużone.

wydawał się cichy i opuszczony

Cichy budynek?

w którym utknąłem na dobre

Skąd to wie?

dostrzegłem bladą poświatę wydobywającą z umieszczonego z boku okna. Wraz z nim do środka dotarło

Hmm? I dlaczego okno dotarło do środka?

który musiał w którymś momencie się przewrócić

Pokazałabym raczej, że leży – bez wniosków.

nogi, niebezpiecznie się zachwiały

Przecinek wołający o pomstę. Nigdy, przenigdy nie stawiamy przecinka między podmiot, a orzeczenie.

udało mu się utrzymać mój ciężar

Ale podmiotem zdania są nogi. Hmm?

co dostrzegłem na zewnątrz

"Dostrzegłem" nie zawsze brzmi dobrze. Tu nie brzmi.

paroma skałami, na których boleśnie można by się było rozbić

Szyk: paroma skałami, na których można by się było boleśnie rozbić. Tylko boleśnie?

że mam jedynie powietrze pod stopami

Szyk: że mam pod stopami jedynie powietrze.

przed moimi oczami przetoczyła się duża, gumowa kulka

Skąd wie, że gumowa? Przecinek zbędny.

Dostrzegłem też kawałek pomarańczowej gumki niechybnie pochodzącej

Pretensjonalne słowa.

stojącym nieopodal

Nieopodal czego?

wtedy, być może otrzyma

Wtrącenie: wtedy, być może, otrzyma.

umożliwiała zarówno normalną obserwację, jak i taką w podczerwieni

Skróciłabym: umożliwiała obserwację w paśmie widzialnym i w podczerwieni.

Kilku dzieciom

Kilkorgu.

a ich fotografie

Czyje fotografie?

Kłamano, choć wśród mieszkańców nie było już nikogo, kto umiałby im wierzyć.

Bałagan gramatyczny. Ja zrobiłabym tak: To było kłamstwo, ale żaden z mieszkańców nie potrafiłby już uwierzyć w słowa (no, właśnie, czyje? Ten tekst jest zbyt abstrakcyjny).

Karty podrzucano zwykle w czerwonym pokoju; na okrągłym stole

Podrzucano na stół.

zamiast zwykłego zestawu

Wtrącenie.

stało się śmiertelną rozgrywką pomiędzy dziećmi mieszkającymi na wyspie

… seriously? To jest klisza nad klisze.

jak każde dzieci

Wszystkie dzieci, albo każde dziecko.

Kto ci pozwolił stanąć na moich ramionach?!

Tak mówią dzieci?

pokrytej belkami chaty

Chodzi o dach?

kończyła się gruntowa droga i zaczynała piaszczysta

Piaszczysta też jest ziemna, chociaż nie ubita.

Nie należała ona co prawda do najnowszych zdobyczy cywilizacji

Ta droga?

nieregularne koło

Oksymoron.

leżąca na samym środku enklawa stanowiła jego serce

Na siłę mnie zapewniasz.

żeby przyniosło to pozytywne rezultaty

Pozytywne?

jak tylko miano na to ochotę.

Przesadzasz z tymi formami bezosobowymi.

rozwiązać tej tajemniczej sprawy

Jakiej sprawy?

coraz to nowsze dzieci

Dziwnie to brzmi.

jeśli można w ogóle go tak nazwać

Czemu nie?

Oprócz domku, umieszczonego wbrew wszelkim regułom, w samym centrum

Wytnij wtrącenie i zobacz, czy zdanie traci sens. Jeśli tak – to nie powinno być wtrącenie.

siedlisk, porozrzucanych między sobą w różnych odległościach

Drogi Moebiusie… to nie jest euklidesowe.

powstały miejsca

"Miejsce" to nie do końca to samo, co angielskie "place".

wprowadzić, lub wyprowadzić

Wyprowadzić z pustostanu?

Do czasu, gdy je mieli, wydawali się raczej nieszkodliwi

Chyba dopóki?

przez wystarczający okres czasu, by ich przekonać

Telewizyjne.

gęste, choć nie tak dawno posadzone drzewa

Dziwnie brzmi.

błękitno niebieskie

I jeszcze lazurowe.

niemal rajskie, choć trochę niebezpieczne

Zabezpieczasz się ze wszystkich stron…

mniej wygodniej

Literówka, mam nadzieję.

wydaje się to z gruntu niemożliwe

Czemu "z gruntu"?

„towaru” stworzono odpowiednie programy, które miały na celu ich likwidację

Ich – towaru?

 

Dobra. Kończę, bo nie mam siły. Może dalej będzie jakaś fabuła, ale na razie widzę tu tylko i wyłącznie zlepek przypadkowych klisz, nielogiczności i niezręczności językowych. Coś tam nieśmiało przegląda – ale jest to byle jak sklecona antyutopia, tylko, że na wyspach. Może pojechałabym dalej, gdyby nie przedłużony na siłę infodump, który stanowi ok. jednej trzeciej tekstu i po którym się poddałam.

Może na razie spróbuj napisać coś krótszego?

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Akapit pierwszy – dlaczego opis położenia wysp nie jest kursywą? Wydaje mi się, że kursywa oznacza cytat z jakiejś wypowiedzi

Ale to właśnie wygląda na wycinek z mediów, więc kursywa jest tu uzasadniona.

 

BTW, nie zawsze infodumpy są złe, mi tu one nie przeszkadzają. Problem jest gdzie chyba gdzie indziej: jest projekt, są materiały budowlane, ale jest problem z łączeniem cegieł. Jest potencjał (projektowanie czegoś bardziej rozbudowanego), ale jednocześnie wymaga sporo pracy (warsztatowo trzeba jeszcze dużo ćwiczyć).

Ale to właśnie wygląda na wycinek z mediów, więc kursywa jest tu uzasadniona.

Tak, tylko zobacz: Wyspy Tuwalu, położone na Oceanie Spokojnym w zachodniej Polinezji, uznawano za. To wygląda tak, jakby w cytowanej publikacji ten fragment: “położone na Oceanie Spokojnym w zachodniej Polinezji” był kursywą. A ja zupełnie nie rozumiem, dlaczego miałby być.

BTW, nie zawsze infodumpy są złe

Nie, pewnie, wszystko jest dla ludzi. Ładnie to ująłeś z tymi cegłami – na moje oko jest tu kilka sporych bloków gazobetonu, a zaprawy tylko kleks.

 

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Kraj… Podajesz, że to Tuvalu, ale nic na to nie wskazuje. Równie dobrze nadawałoby się każde wyspiarskie państwo, a tylko nieco gorzej – dobrze izolowane regiony.

Fantastyka jest, to najmocniejszy element tekstu.

Początek nieźle się zapowiadał, ale potem robiło się coraz gorzej. Opowieść chaotyczna, nie kupuję założeń Twojego świata. Niby wszystkich zasobów brakuje, ale wywożą dzieciaki gdzieś daleko (nie szkoda paliwa?), zapewniają szpital i ochroniarzy, statki, broń dowożą helikopterem… Budują arenę, której widownię stanowią skazańcy. Po co to wszystko? Taniej, prościej i bardziej humanitarnie byłoby zabijać ich od razu.

Bohaterowie mi się mylili. Prawie o każdym można powiedzieć „chłopiec”, więc nie wiedziałam, który jest którym chłopcem. Motywacji bohatera nijak nie rozumiem.

Wielokrotnie powtarzasz te same informacje. Za to czasami nie podajesz potrzebnych. Na przykład nie bardzo zrozumiałam, o co chodzi z kartami. Gubiłam się w szczegółach – chłopcom zabrano wszystko, ale szpital z pielęgniarkami został.

Zmuszanie dzieci do walki między sobą nie jest nowym pomysłem – „Igrzyska śmierci”, coś podobnego czytałam również w fantastyce rosyjskiej…

Widać, ze dopiero zaczynasz zabawę z pisaniem, bo o niektórych rzeczach jeszcze nie wiesz: dookoła myślnika muszą być spacje, a dookoła dywizu nigdy. I warto te dwie rzeczy rozróżniać. Kłopoty z pisownią łączną/ rozdzielną. Miejscami interpunkcja utyka. Zdarza się, że użyte słowo nie bardzo pasuje.

Babska logika rządzi!

Trochę zabrakło mi logiki, ale pomysł z wyspą dzieci jest fajny.

Przynoszę radość :)

Trochę zabrakło mi logiki, ale pomysł z wyspą dzieci jest fajny.

Anet, jeśli podoba ci się pomysł, sprawdź “Władcę Much” Goldinga. Kawał świetnej literatury.

www.facebook.com/mika.modrzynska

Cześć, Patrycjo!

 

– chaotyczny początek utrudnia odnalezienie się w opowieści, trudno mi było zrozumieć, o czym jest opowiadanie

– „Niedostosowanie się do wyznaczonych reguł było surowo karane. Do tej pory nie wyłamał się jeszcze nikt.” – skoro nikt się nie wyłamał, to skąd wiedza o karach?

– Opowiadanie najeżone jest błędami, które utrudniają lekturę

– Logika: skoro na wyspie nie ma nikogo powyżej szesnastego roku życia, dlaczego we wstępie piszesz o wypadkach wśród dzieci poniżej tego wieku?

– widzę inspirację „Władcą much” (a jednak jego założenia sprzed kilkudziesięciu lat, że dzieci są z natury okrutne, są tutaj podane w zbyt płytkiej i pozbawionej podstaw formie)

– „Na świecie w 2045 roku, choć wydaje się to z gruntu niemożliwe, urodziło się za dużo dzieci” – czemu niemożliwe? Liczba ludności wzrasta z roku na rok i często pojawiają się głosy, że zbyt szybko.

– Sam pomysł na powód zasiedlenia wysp jest według mnie zupełnie nielogiczny i w żaden sposób się nie broni. Sposób organizacji (kamery, ludzie zarządzający) wskazuje raczej na eksperyment psychologiczny (choć i wtedy dobór uczestników jest boleśnie nielogiczny) Pomysł na wysyłanie dzieci na wyspę i powolne pozbawianie ich jedzenia i wszelkich zasobów jest tak niewiarygodnie niehumanitarny, że nie wierzę, że ktokolwiek (rządy państw, sponsorzy, organizatorzy) by mu przyklasnął

– wiesz, że nadajesz imiona bohaterom dopiero w połowie tekstu? To bardzo niedobrze – czytelnik potrzebuje bohatera, do którego chce się przywiązać, komu może kibicować (lub też na odwrót: kibicować, by ktoś go zabił). A ja nie zdążyłam polubić żadnych bohaterów, więc też mało mnie obchodzi ich los. Btw – Maud to jest imię żeńskie

– brak wyraźnie zarysowanego celu, jaki przyświecałby bohaterom – przeżycie walki nie świadczy w żaden sposób o długotrwałym przeżyciu, które powinno być tym, do czego dążą. Inaczej sorry, ale śmierć w walce jest chyba nadal milsza niż śmierć głodowa

– nie wiem, czy wini tu zaburzona chronologia, czy chaos w planach autorki, ale pewne fakty gubią się i znikają, narrator nie istnieje przez dużą część historii, potem wraca na chwilę by znów zniknąć, najpierw podana jest informacja o odcięciu dostaw, by w jednej z późniejszych scen zobaczyć dostawy zrzucane z samolotu.

– nie rozumiem zakończenia, ale mam wrażenie, że to część większej całości, a nie opowiadanie

– podróżniczo oceniam negatywnie, owszem, akcja umieszczona jest na wyspach, ale te wyspy nie grają tu wielkiej roli i mogłyby być zamienione na każdą inną wyspę gdziekolwiek indziej

 

Dziękuję za udział w konkursie.

www.facebook.com/mika.modrzynska

sprawdź “Władcę Much” Goldinga

I teraz Anet już nigdy nie zaśnie :)

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Czemu nie zaśnie?

Dzięki, Kam :)

Przynoszę radość :)

Gdzieś w rosyjskiej fantastyce (Łukianienko?) była wizja dzieci mieszkających na wyspach. Od czasu wyspy magicznie łączyły się mostami i wtedy dzieci walczyły ze sobą. Miały fajną broń – normalnie drewnianą, ale jak się użytkownik naprawdę wkurzył, to robiła się metalowa.

Ale nie powiem, gdzie to czytałam, bo komuś pożyczyłam i nie dostałam z powrotem.

Babska logika rządzi!

Łukianienki trochę czytałam, ale tego nie kojarzę :(

Przynoszę radość :)

Nie wiem, czy to zostało w ogóle przetłumaczone na polski.

Babska logika rządzi!

A, to na pewno nie czytałam.

Przynoszę radość :)

Właściwie obiema rękami mogę podpisać się pod komentarzem Wilka-zimowego. Jest tu pomysł, ale warsztat jeszcze skrzypi. Jest to jednak do wyrobienia. Chwytaj więc przydatne linki, zapoznaj się z treściami na stronach, do których prowadzą:

Dialogi – mini poradnik Nazgula: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/12794

Dialogi – klasyczny poradnik Mortycjana: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/2112

Podstawowe porady portalowe Selene: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

Coś o betowaniu autorstwa PsychoFisha: Betuj bliźniego swego jak siebie samego

Temat, gdzie można pytać się o problemy językowe:

http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/19850

Temat, gdzie można szukać specjalistów do “riserczu” na wybrany temat:

http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/17133 

Poradnik łowców komentarzy autorstwa Finkli, czyli co robić, by być komentowanym i przez to zbierać duży większy “feedback”: http://www.fantastyka.pl/publicystyka/pokaz/66842676 

Poradnik Issandera, jak dostać się do Biblioteki ;)

https://www.fantastyka.pl/publicystyka/pokaz/66842782 

Powodzenia!

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Znów jestem dość późno, więc niczego specjalnie odkrywczego nie dodam. 

Styl nie zachwyca, ale nie jest też zły – niezręczności i zgrzyty nie są efektem poważnych błędów, a raczej kwestią braku wyrobienia. Nie wiem ile tekstów masz za sobą, być może całkiem sporo, ale do uchwycenia pewnej pisarskiej płynności, która pozwala czytelnikowi nie tylko na zdobywanie informacji o świecie i fabule, ale też czerpanie przyjemności z samego czytania, trochę jeszcze brakuje. Nic to, to najczęściej przychodzi z czasem, krótszym lub dłuższym.

Fabularnie niestety jest gorzej. Okej, jest tu jakiś pomysł, być może nawet całkiem niezły (nie będę roztrząsał jego logiczności – czytałem teksty o bardziej bzdurnych założeniach, które ogólnie wcale nie były złe – ani zapożyczeń i kalek – nie wszystko musi być zupełnie oryginalne, liczy się sposób podania) ale chaos narracyjny ich chronologiczny jest tak duży, że bardzo trudno było pojąć kto tu jest kim, czego chce, do czego dąży, o co dokładnie chodzi i do czego cała historia zmierza. Powstaje wrażenie, że miałaś w głowie zarysy jakiejś historii, ale postanowiłaś pisać po prostu to, co akurat przyjdzie Ci na myśl w związku z nią, nie dbając o to, by zapakować wszystko w przemyślane ramy narracji i jakoś ułatwić (umożliwić) odbiór tekstu przez czytelnika. Bohaterowie się mieszają, bo nie są odpowiednio przedstawieni, fakty się gubią, bo chaotycznie przeskakujesz od jednego do drugiego, narracja siada, bo raz piszesz w trzeciej osobie, raz w pierwszej (nie ma w tym akurat nic złego, ale żeby robić to sprawnie, trzeba mieć nielichą wprawę) chronologia zdarzeń cierpi, bo wprowadzasz nowe wątki i nie dbasz o ich satysfakcjonujące rozwiązanie. Tak, jakby w trakcie pisania nagle sobie o czymś przypominałaś i postanawiałaś natychmiast to wrzucić, olewając kompozycję całego tekstu. 

Słowem – mimo znośnego stylu, bardzo trudno się to czytało i nie mogę powiedzieć, że lektura była satysfakcjonująca. 

Konkursowo-geograficznie też średnio. Podajesz nazwę wysp, ale gdyby rzecz działa się na jakimkolwiek innym pacyficznym (i nie tylko) archipelagu, nic by się nie zmieniło, brak cech charakterystycznych. 

Cóż, jak pisał Wilk, cegły masz, więc nie jest tragicznie, a umiejętność zbudowania solidnego domu przyjdzie z czasem i doświadczeniem. 

Pozdrawiam! 

 

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Przeczytałam z największym trudem, nie doznawszy przy tym ani odrobiny satysfakcji. Opowiadanie jest bardzo chaotyczne, opisane sytuacje niezbyt zrozumiałe, a liczne błędy dodatkowo utrudniają lekturę.

Zauważyłam, że nie poprawiłaś błędów wskazanych przez wcześniej komentujących, nie odpowiedziałaś też na żaden komentarz, więc odstąpiłam od zrobienia łapanki, uznając że nie jest Ci ona do niczego potrzebna.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Brak odpowiedzi pod tekstem, czy przy poprawie błędów, nie wynikał, bynajmniej, ze złej woli, tylko ogromnego natłoku innych spraw, związanych min. z końcem roku i różnymi, podjętymi zobowiązaniami. Z uwagą prześledziłam każdy pojawiający się komentarz, ale by móc odpowiedzieć wyczerpująco, tak by nie zostało to odebrane: „odpisała na odwal się, że dziękuje za uwagi…”, nie starczyło mi po prostu czasu. Nadrabiam to teraz, gdy mam go już trochę więcej.

Zdaję sobie sprawę, że przede mną jeszcze dużo pracy, której będę starał się podołać tak mocno, jak tylko umiem.

Zdaję sobie sprawę, że tekst wyszedł chaotyczny i być może trzeba było zaufać intuicji, która podpowiadała, żeby mimo zbliżającego się wielkimi krokami terminu, jednak go nie publikować.

To nie tak, że mi kompletnie nie zależy. Zależy, tylko jest to taki moment w życiu, kiedy trudno znaleźć czas, a nawet jak się go już znajdzie, to dobrać odpowiednie słowa, by to wszystko miało choć odrobinę sensu.

Wiem, że jest źle i potrzeba mnóstwa wytężonej pracy i jakiegoś cudu na dodatek, żeby było lepiej. Zamierzam ćwiczyć, pisać, próbować, ale czy coś z tego wyjdzie, nie wiem.

Bardzo dziękuję raz jeszcze za każdy, zostawiony pod tekstem komentarz. Każdy zostanie wielokrotnie przeczytany i rozważony. Każdy z pewnością bardzo mi się przydał.

Nad przecinkami wołającymi o pomstę do nieba, pisownią, czy mało pasującymi do tekstu słowami – pracuje i będę w przyszłości pracować. Nad logiką i fabułą też. O innych rzeczach tu wymienionych nie wspomnę, ale wiem, że tam są i są do poprawienia.

Za podane linki dziękuję, bardzo chętnie w najbliższym czasie z nich skorzystam.

Nie była to część większej całości, choć można odnieść takie wrażenie, czytając początek opowiadania. Miał funkcjonować jako samodzielna całość i w ten sam sposób się bronić.

Geografia była, jak dla mnie, najtrudniejszym, choć jak wiem, podstawowym założeniem tego konkursu i sądziłam, że tak przedstawione wyspy uda mi się obronić. Jak widać z komentarzy, nie udało się.

Trudno mi uznać, czy dopiero zaczynam, czy w zasadzie jestem doświadczoną autorką. To zależy, jak na to spojrzeć i czym się kierować. Widać jednak i ja też to widzę, że brakuje mi jeszcze sporo pracy w temacie płynności tekstu, wyłapywania wszelakich błędów, czy poprawek, logiczności i poprowadzenia wątków, tak, żeby czytelnik mógł się w pełni zaangażować w tekst.

Tekst poprawię, gdy znajdę dla niego trochę więcej czasu, żeby też nie robić tego po łebkach, choć po liczbie komentarzy na temat nielogiczności fabuły, za dużej liczby bohaterów, przeskoków czasowych i porzucania co niektórych wątków widzę, że najlepiej byłoby chyba tekst napisać od nowa i naprawdę długo nad nim posiedzieć. Choć nawet wtedy nie wiem, czy byłby do uratowania.

 

 

Pozdrawiam.

 

Autorka

 

Głowa do góry!

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Nowa Fantastyka