- Opowiadanie: prosiaczek - Lord Al

Lord Al

Cześć. Wrzucam stare opowiadanie, które, jak pewnie niektórzy z Was pamiętają, umieściłem tu w 2011 roku. Teraz je rozbudowałem i poprawiłem. Fabuła wciąż nie jest odkrywcza, ale może ktoś spędzi miło czas, czytając tę historię.  A, Lord Al to nic ze sztuczną inteligencją. :-)

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Biblioteka:

NoWhereMan

Oceny

Lord Al

 – Podpisz, lordzie.

Surowo urządzoną salę określano mianem przepastnej, ale z jakiegoś względu nawet najcichszy szept interesanta można było usłyszeć z jednego jej końca na drugim. Całe szczęście o tej wczesnej porze żaden nie przybył i poza siwym pyłem przestrzeń wciąż otulała całkowita cisza. Przez okna leniwie sączyła się łuna brzasku, oświetlając jedyny elegancki przedmiot – inkrustowany stół, przy którym siedział przypominający skarlałe drzewko lord Al. W jednej dłoni trzymał pióro, drugą, równie drżącą, gładził zwój. Ściągnął krzaczaste brwi. Owszem, zgodził się złamać pieczęć i zajrzeć do środka, lecz dlaczego miałby od razu podpisywać? Zamruczał pod nosem, niezadowolony. Najsamprzód powinien przeczytać treść, lecz dziś, ze względu na uporczywe brzęczenie w uszach, nie czuł się najlepiej, przeto lektura musiała poczekać. Może jutro będzie w lepszej formie? Zamknął oczy, ścisnął palcami skronie.

Mimo to jako lord – naszła go myśl – nie powinien poddawać się ani osobliwym dźwiękom, ani bólowi głowy, który ostatnimi czasy potwornie stężał. Przecież jego poddani walczyli i przelewali za niego krew, a rany, jakie odnosili, często sprowadzały na nich znacznie większe cierpienie, czasem wręcz śmierć. Dlatego zawstydzony uchylił udrapowane zmęczeniem powieki i spojrzał raz jeszcze na dokument, ze wszystkich sił starając się ukryć swą niechęć.

Litery układały się w zdania finezyjnie niby nici gobelinu. Była w nich płynność, lekkość, choć lord Al miał zarazem wrażenie, że pergamin jest umęczony bardziej niż powinien, jakby baronet władający północnymi ziemiami zbyt mocno dociskał materiał piórem. Co w związku z tym zastanawiające, pisał w sposób niemal uniżony. Zachowywał formy grzecznościowe, wyrażał swój szacunek, podkreślał zasługi lorda, swoje zaś albo pomijał, albo, o zgrozo, umniejszał. Jednak mimo wszystko w liście można było wyczuć żądanie. Subtelnie zawoalowane, zmiękczone na wszelkie możliwe sposoby, lecz nie pozostawiające złudzeń odnośnie intencji autora. Baronet sugerował mianowicie – wspaniała erystyka – że Środkowe Rubieże to właśnie jemu się należą, prawnie i bezdyskusyjnie. Z punktu moralnego, wojskowego, ze względu na historię wspomnianych ziem oraz niewątpliwie szlachetne przymioty pokornie zwracającego się z prośbą w niniejszym liście. Problem w tym, że jedynie lord mógł decydować o tych sprawach.

– Panie?

– Hmm?

– Podpiszesz?

Wystarczyło kilka krótkich pociągnięć piórem. Lord Al już przyłożył dłoń do papieru, ale znowuż się rozmyślił.

– Przypomnisz mi, drogi Atriusie, dlaczego?

Atrius przeciągle westchnął. Miał na sobie wyszywaną złotogłowiem atłasową szatę, którą zawsze drapał, gdy musiał coś powtarzać. Mężczyznę charakteryzował obojętny wyraz twarzy i upstrzona siwizną krótko przystrzyżona broda, co upodabniało go do apologety znużonego walkami w imię nieokreślonej idei.

– Oczywiście, panie – rzekł spokojnie. – Tyran z Oazy umarł. Musimy rozdysponować pozostawione dobra. Ziemie, warownie, miasteczka… To wszystko bez odpowiedniego zarządcy zgnije i zbutwieje. Nie możemy na to pozwolić.

Lord pokiwał głową, trawiąc słowa poddanego powoli a dokładnie, jak młynek mieli ziarna. Starał się nie opierać brody o zgięte ramię, ponieważ ostatnimi dniami strasznie szybko drętwiały mu ręce.

– I baronet Wykwintny to najlepszy kandydat?

– Naturalnie – zdziwił się Atrius. – Tyran doprowadził do wojny, przywłaszczył sobie bezprawnie ziemie. Po jego śmierci na Wyspie Cieni zapanuje wreszcie pokój. Trzeba jedynie udobruchać wielmożów, niektórych zapewne pogodzić. Nie chcemy waśni. Nasze poczynania są sprawiedliwe.

Lord uśmiechnął się gorzko.

– Czy naprawdę jestem sprawiedliwy, Atriusie? Inni panowie nie roszczą pretensji do Środkowych Rubieży?

– Nic mi o tym nie wiadomo, panie.

Lord Al czuł, że w ostatnich czasach bardzo wiele się wydarzyło. Niemal codziennie odpisywał na listy, często musiał również przybić swą pieczęć, dając poparcie dla ważnej sprawy. Bycie władcą nie jest łatwe, myślał, zwłaszcza gdy daje o sobie znać starość. Wiąże się z wieloma obowiązkami, z podejmowaniem trudnych decyzji, i to nie zawsze tych jednoznacznych. Powinności, misje, ciężary… Wszystko piętrzyło się w umyśle niczym stos książek, nad którym w pewnym momencie nie da się zapanować. Mieszają się wątki, plączą się wydarzenia i bohaterowie. Bez doradców lord Al by sobie nie poradził. Zwłaszcza bez niego, zawsze gotowego służyć radą bądź ramieniem.

Chwycił pióro, przysunął dokument i podpisał.

– Wspaniale – ucieszył się Atrius. – Teraz możemy pójść na spacer.

– Ach… Całkiem bym zapomniał.

Lord Al niezbornie wstał i pozwolił wziąć się pod rękę.

 

 

***

 

Jesień obsypała dziedziniec szczodrze. Liście o wszelkich odcieniach pomarańczy, czerwieni i żółci wyścieliły kostkę bajecznym dywanem. Tymi, które jeszcze nie opadły z drzew i w ostrym słońcu słały z gałęzi refleksy, kołysał delikatny wiatr. Lord Al patrzył na nie z repulsją, bowiem odczuwał rozziew między tą feerią barw a swym wnętrzem – szarym niczym popiół. Zrobiło się też zimno, dlatego założył sobolowe futro, wiele lat temu podarowane przez kogoś bliskiego, tak samo jak połówka ametystu, którą nosił na rzemyku przy gardle.

Mimo to na świeżym powietrzu poczuł się fizycznie lepiej, przeto szpalerem przystrzyżonych lip szedł o własnych siłach. Wierny doradca nie odstępował go na krok.

– Jest jeszcze sprawa egzekucji – powiedział ostrożnie Atrius.

Lord Al skrzywił się, lecz w końcu był władcą i tylko głupiec na jego miejscu uznałby, że na spacerze ma prawo do odpoczynku. Pewne kwestie niewątpliwie miały wyższy priorytet niż jego wygody. Z drugiej strony, przed podjęciem tych naprawdę ważnych decyzji człowiek winien zastanowić się nieco dłużej, nabrać rozsądnego dystansu, czasem nawet przespać się z myślami noc czy dwie. A Atrius nalegał na rzecz niemożliwą. Chciał, aby lord Al podpisał dokument skazańców, na którym znajdowało się imię nieznanej mu kobiety. Już poprzedniego wieczora postanowił, żeby ją odwiedzić, lecz wtenczas nasiliło się brzęczenie w uszach i całkiem zapomniał. Dzisiejszej nocy postanowił pamiętać.

– Wieczorem zaprowadź mnie do lochów – zaordynował.

Atrius odchrząknął.

– Jak sobie życzysz, panie.

Przeszli mostkiem nad przyprószonym grążelami oczkiem wodnym i znaleźli się w ogrodzie. Między klombami kluczyła ścieżka usypana z kamyków. Lord Al zauważył, że z girland prawie nic nie pozostało. Tylko te liście, pomyślał znużony. Wszędzie kolorowe liście.

– Ostatnio doznałem czegoś osobliwego – rzekł z powagą. – Pamiętasz może książki, które znalazłem w podziemnej bibliotece?

Atrius potwierdził skinieniem.

– Była tam między innymi taka o tytule Smaki Świata – ciągnął lord Al. – Nie przeczę, lektura niezwykle kształcąca i poszerzająca horyzonty. Część rzeczy miałem przyjemność spróbować. Gałka muszkatołowa, cynamon, miód pitny, rozmaryn, liście mięty… Wiedziałeś, że sarninę można podawać w sosie grzybowym?

Atrius pokręcił głową.

– Także w maślanym, paprykowym oraz gruszkowym. – Lord zacmokał z aprobatą. – Kto by pomyślał! Nawet nie wiedziałem, że można takie zrobić.

– Istotnie, osobliwe – powiedział Atrius.

Lord Al skrzywił się i odtrącił rękę doradcy, który chciał go przytrzymać.

– Nic mi nie jest – burknął. – Choć raz być mnie wysłuchał do końca. Za takie grubiaństwo mniej wyrozumiały pan rzuciłby cię pod szafot.

– Nie jestem grubiański. – Atrius miał głos bezbarwny jak szkło. – Jeśli tak to odebrałeś, wybacz mi, panie.

– Byłbym też rad, gdybyś przynajmniej udawał głód wiedzy.

– Jak sobie życzysz, panie.

Lord usiadł na ławie, by zaczerpnąć nieco tchu. Przez dłuższą chwilę patrzył na staw. Woda w nim była gładka niczym tafla lodu, od czasu do czasu jednak marszczyła się pod wpływem wiatru lub opadających liści. Jestem jak ta woda, pomyślał lord. Bezwolny niczym chorągiewka na wietrze. Jak pomarańcza.

– Większość rzeczy jednakże nie poznałem – podjął bez humoru – co jest rzeczą całkowicie naturalną. Słyszałeś o kokosach? Ja też nie… Lecz nie o tym chciałem. Przeglądając kolejne stronice, trafiłem na pomarańcze. – Odwrócił się do Atriusa i spojrzał na niego zafrapowany. – Powiedz, mój drogi, czy tu jada się pomarańcze?

– Nie, panie.

– Dlaczego?

– Zbyt drogo jest je sprowadzać.

– Zatem nigdy nie mogłem jeść pomarańczy, zgadza się?

Atrius skwapliwie pokiwał głową. Czyżby wstrzymał oddech?

– A jednak gdy ujrzałem obrazy tych owoców, w ustach zebrała mi się ślina.

Doradca rozłożył ręce, jakby negował, że to cokolwiek oznacza.

– Biblioteka jest połączona systemem wentylacyjnym z kuchnią – rzekł spokojnie, przywołując na ptasie oblicze troskę. – Być może do nozdrzy waszej miłości doleciał jakiś miły zapach. Czegoś podobnego do tych pomarańczy. Ostatnio zmienialiśmy kucharza. Robi wiele lepsze strawy.

– Być może, mój drogi, być może. – Lord Al wstał, przeciągnął się leniwie. – Atriusie, pragnę ci coś pokazać.

Przygarbiony ruszył po trawie w stronę wysokiego żywopłotu. Ściana liści była nie tylko zielona mimo pory roku, posiadała również fiołkowe owoce. Lord Al zatrzymał się tuż przed nią i, niemal dotykając czubkiem nosa rośliny, wziął głęboki wdech, rozkoszując się słodkim, intensywnym zapachem. Stał tak przez chwilę, aż w końcu zerwał twardy owoc i podał go Atriusowi.

– Co widzisz? – z chytrym uśmieszkiem spytał doradcę.

Atrius zmarszczył brwi.

– Słucham?

– Co trzymasz w ręku?

Mars na czole Atriusa pogłębił się i przypominał teraz cienie zalegające w lochach.

– Owoc, panie.

– Doskonale. A co czujesz?

– Cóż. – Atrius wzruszył ramionami. – Jest niewątpliwie zimno, panie.

Lord Al niecierpliwym gestem wyrwał mu owoc, podrzucił w dłoni, pogładził kciukiem.

– Faktura. Owoc ma fakturę, drogi Atriusie. Rozumiesz? Wszystko na tym smutnym świecie jest jakieś w dotyku. Szorstkie, gładkie, chropowate, śliskie, miękkie, twarde. Tak samo owoce. Pojmujesz?

– Merlina ma włoski – rzekł ostrożniej doradca, przyglądając się swoim butom.

– Pomarańcza jest gładka i nierówna. Na zewnątrz, naturalnie. Kiedy ją się obierze, spodnia część skórki jest biała albo kremowa i ma fikuśną fakturę. Owoc posiada kwaśny smak, ale jest bardzo soczysty. – Spojrzał badawczo na Atriusa. – Czy tak jest?

– Nie mam pojęcia.

– W takim razie dlaczego ja mam? Dlaczego wiem, jak wygląda w środku, mimo że na ilustracjach tego nie ma? Skąd pamiętam dotyk i wagę, skoro papier Smaków Świata jest płaski i lekki?

– Może kiedyś ją próbowałeś, miłościwy panie.

Lord Al zdenerwował się i cisnął Merlinę w liście. Czuł ogarniającą bezradność, w dodatku brzęczenie znów się nasilało. Medyk zdiagnozował zapalenie zatok, ale lekarstwa, jakie kazał Alowi zacząć przyjmować poprzedniej jesieni, nie pozostawiały nic poza gorzkim smakiem na podniebieniu. Uczonego niełatwo było oszukać, mimo to lord Al już nie raz i nie dwa wypluł zawartość łyżeczki, kiedy nikt nie patrzył. Może powinien zażywać tę cierpką substancję? Gdzieś słyszał, że czasami mija wiele dni, zanim lek zacznie działać, zaś zapalenie zatok należało do wyjątkowo opornych w leczeniu, zwłaszcza gdy znajdowało się w zaawansowanym stadium i przez długi czas nie było zwalczane.

Poczuł kościstą dłoń na ramieniu.

– Powinieneś się położyć, miłościwy panie – rzekł z troską Atrius. – Czasami trzeba wypocząć, żeby móc w pełni zrozumieć pewne rzeczy.

 

 

***

 

 

Kiedy się obudził, uderzył go silny zapach kamfory. Przy hebanowym łożu, stanowczo zbyt dużym dla wymizerowanego ciała lorda, za baldachimem stała wysoka postać. Jasną szatę miała długą, tak długą, że spory kawałek perłowego materiału leżał na ziemi. Lord spojrzał wyżej, na blade, smukłe dłonie. Czyżby kobiece? Na lewej wszystkie palce zdobiły pierścienie, prawa zaś była idealnie wpasowana w skórzaną rękawicę. Jeszcze wyżej… tak, szatę u szyi spinała srebrna głowa sowy – symbol mądrości.

Lord Al zamrugał, strząsając z powiek resztki snu, i powoli przypomniał sobie, że ogorzała twarz, ciemne zatroskane oczy i rybie usta należały do mężczyzny w średnim wieku. Do Zwoja, pomyślał i zaraz się zmartwił. Medyk zawsze zjawiał się skoro brzask i odzywał dopiero, gdy lord Al otwierał oczy. Nie wcześniej, tak samo jak nigdy nie zrobił odstępstwa w porze odwiedzin. Zawsze skoro brzask.

Zwój sięgnął urękawiczoną dłonią po flakonik na stole.

– Witaj, najjaśniejszy. – Ledwie skinął głową, widocznie nie przejmując się konwenansami. – Piękny mamy dzień, nieprawdaż?

Lord Al spojrzał na wykuszowe okno; łuna brzasku leniwie się sączyła. Na zewnątrz z pewnością ciął wiatr, a niebo zakryły szare chmury.

Zwój odmierzył do naparstka odpowiednią ilość płynu i zgiął grzbiet. Lord Al wychylił kieliszek, ale nie połknął. Trzymał gorycz w ustach. Zwój cierpliwie czekał, przeto ostatecznie lord z gorzką miną przełknął paskudztwo i przetarł wierzchem dłoni usta, jakby w obawie, że jeszcze została na nich kropelka. Potem podniósł się do pozycji siedzącej i z zadowoleniem zauważył, że dziś nie brzęczy mu w uszach.

Do samotni wszedł Atrius.

– Panie. – Cicho zamknął drzwi, ukłonił się. – Jak się dziś czujesz?

– Lepiej.

I po chwili dodał:

– Czy to nie dziwne, że w samotni nie czuję się dobrze?

Zwój oczyścił naparstek, schował go z flakonikiem do podręcznej skrzyneczki, po czym znów ledwie skinął i bez słowa ich opuścił. Wychodząc, rzucił doradcy znaczące spojrzenie.

– Obawiam się, że nie rozumiem – odrzekł Atrius, otwierając okno, aby wpadło trochę zimnego powietrza.

Lord Al machnął ręką.

– Nieważne. Powiedz mi, znowu nie odwiedziłem więźnia?

– Wystarczy twoja zgoda na piśmie, panie.

– Miałem go odwiedzić! – warknął lord Al. – Ile razy mam ci o tym przypominać? Jak mogę być sprawiedliwy, skoro skażę na śmierć kogoś, kogo nawet nie widziałem? Wiem, jestem zniedołężniały, ale zejść po paru stopniach wciąż potrafię. Poza tym, powiedz mi, jak chcecie mnie wyleczyć, skoro stale muszę tu siedzieć?

Atrius lekko rozchylił wargi, zdziwiony.

– Przypominam, że wczoraj byliśmy na spacerze.

Lord Al żachnął się.

– Tak, lecz wcześniej, do diabła, przez blisko dwa tygodnie czas spędzałem w samotni oraz w sali audiencyjnej. Tak dłużej być nie może!

Atrius zrobił minę, jakby lord zaczął rozprawiać o magii i smokach. Przez sekundę wyglądał na kogoś, kto chce czemuś za wszelką cenę zaprzeczyć, lecz niemal natychmiast na ptasie oblicze powróciła obojętność.

– Oczywiście, panie.

Sekunda, zaledwie mrugnięcie oka, ale lord Al to dostrzegł. I zanotował w pamięci.

– W takim razie żądam, żebyś wyszedł ze mną na dziedziniec.

– Rozumiem. Mimo to Zwój nie zaleca opuszczać samotni częściej niż raz na pięć dni. – Upierał się Atrius, nagle dziwnie nieśmiały. – Jeśli wolno, dodam tylko, że do zdrowia wraca się stopniowo, a do choroby jednym krokiem. Nie chciałbym, żeby stało się coś złego.

Lord Al podniósł się, założył spodnie oraz koszulę, buty, a na koniec narzucił sobolowy płaszcz.

– Zaryzykuję – rzekł do zafrasowanego Atriusa.

Niebo przesłoniły stalowe chmury. Wiatr szarpał mniej niż poprzedniego dnia, toteż udali się przez sad jabłoni na klepisko, skąd mieli blisko do schodów prowadzących na blanki. Lord Al, z nieznanego sobie powodu, pragnął ujrzeć krajobraz. Wydawało mu się, że od dziecka lubił takie widoki. Poza tym…

– Nie wchodzisz ze mną? – spytał Atriusa, który został parę stopni niżej.

– Panie, na górze jest zimno – zauważył doradca. – Przewieje cię… Odradzam, przynajmniej na razie…

Nie usłyszał jednak więcej, ponieważ wyżej słowa doradcy rozwiał silny podmuch. Wspinaczka okazała się wyczerpująca, pod koniec lord każdy krok stawiał z okrutnym wysiłkiem i bał się, że zaraz runie do tyłu i pogruchocze starcze kości. Mimo to parł przed siebie, starając się nie przejmować brakiem silnego ramienia Atriusa u boku.

Wreszcie znalazł się na miejscu. Marzył od dawna, żeby ostatni raz przed śmiercią ogarnąć spojrzeniem malownicze krainy. Na górze odsapnął chwilę i podszedł do blanki, gdzie ostrożnie oparł się o lodowaty kamień.

Widok chwycił lorda za serce, lecz miast wywołać wzruszenie, jak to wcześniej bywało, szarpnął nim w spazmie przestrachu. Wrzosowiska, kurhany, zagajniki, dalej, na południu, pustkowia, przepastne lasy oraz przydymione błękitem turnie. Na północy hematytowe wzgórza. A śród tego splendoru matki natury ścieżki i ścieżynki, pola, chaty, młyn przy krasnej rzeczce, spichlerz. nawet całkiem spore wioski.

– Panie? – Atrius stanął kawałek za nim.

Lord Al milczał, obserwując pokryte strzechą chaty, na wieńczące je kominy, z których przecież powinien lecieć dym.

– Mój drogi – powiedział, nie odwracając się. – Ile ziem mi podlega?

– Wiele, panie.

Lord Al zacisnął na kamieniu palce, tak mocno, aż pobielały mu knykcie.

– A ludzi?

– Wybacz, miłościwy, albo któż by to zliczył?

– Dokładnie, kto by to zliczył?

Atrius zamrugał zdziwiony.

– Słucham?

Lord Al odwrócił się doń. Pod maską zadumy, niby widziane od czasu do czasu pod taflą jeziora podwodne zmory, kreśliło się bezbrzeżne cierpienie. Jakby czekało, by wychynąć z duszy i jeszcze mocniej pobruździć pęknięciami starcze oblicze.

– Naprawdę mamy tylko jednego więźnia?

– Obecnie owszem.

– Obecnie – powtórzył lord, smakując to gorzkie słowo. – A jaki los spotkał tych wcześniejszych?

Atrius zaczął skubać skrawki obszytych złotogłowiem rękawów.

– Panie, lepiej zejdźmy do sadu.

– Pytam, co z innymi – upierał się lord. – Odpowiedz mi!

– Mimo to radziłbym–

– Zbyt często radzisz! – Al zatrząsł się z nerwów. – Albo mnie tu zostaw, albo… Nie, ja żądam, słyszysz, żądam odpowiedzi, do siedmiu piekieł! W przeciwnym razie zaraz wtrącę cię do lochu. Zawołam straże i jeszcze stąd zawloką cię do zimnych podziemi. A wyjdziesz, kiedy uznam to za stosowne, chyba że zapomnę o tobie.

Atrius momentalnie zgarbił się, jakby chciał zapaść się pod ziemię.

– Panie…

– Mówże, idioto!

– Kazałeś ich powiesić.

– Kpisz ze mnie?

– Nie śmiałbym, miłościwy panie – wybąkał Atrius, lecz prędko odzyskał rezon i hardo spojrzał swemu władcy w oczy. Wyprostował się, podszedł do lorda bliżej, krokiem tak miękkim, że ze swym ptasim obliczem doradca przywiódł lordowi na myśl podlatującego sępa. – Tak właśnie było. Część nieszczęśników kazałeś powiesić.

Lord Al poczuł, że ziemia momentalnie rozstępuje mu się pod nogami. W oczach zamigotał mrok…

– Niektórych natomiast poleciłeś ściąć tudzież nadziać ich głowy na pale przy bramie wjazdowej. Śmiało, wychyl się i spójrz. Widać je stąd, choć lojalnie uprzedzam, że są w fatalnym stanie, gdyż ostatnio zleciała się tam armia padlinożerców.

…a potem nogi mu zwiotczały i lord Al runął na ziemię.

 

 

***

 

Czy naprawdę mogłem dopuścić się takiego okrucieństwa? Ta myśl powracała niczym gołąb pocztowy, nie pozwalając lordowi choćby na uderzenie serca zmrużyć oczu. A jeśli już zasnął, tylko o tym nie wiedział? Za oknem panowała nieprzenikniona ciemność, w pokoju na biurku dopalały się zaledwie dwie świece. A właściwie jedna, tyle że wątły płomień odbijała w lustrze. Lord Al siedział w hebanowym łożu, dygocząc pod perzyną, starając się zignorować brzęczenie w uszach. Ręce trzymał luźno, mimo to zaczęły mu drętwieć. Zerknął na nie, ale natychmiast odwrócił spojrzenie – były blade jak śnięta ryba i pomarszczone niby suszona morela.

Pokonawszy wewnętrzny opór, niezdarnie zerwał się z łoża. Narzucił na ramiona sobolowe futro, niechcący strącając ze stolika naparstek. Pomyślał o Zwoju, który zjawi się za parę godzin. Tylko dlaczego medyk zapomniał zabrać ze sobą własność? A może to ja zapominam o wszystkim?

Otworzył cicho drzwi i wychylił głowę. Na zydlu, obok kinkietu z szemrzącą pochodnią, siedział tłusty strażnik. Przypominał niedbale rzucony pod ścianę worek ziemniaków. Śpi, zreflektował się lord Al i wypuścił z płuc wstrzymywane ze strachu powietrze. Niekompetencja zawsze do złościła, lecz w tym wypadku był z niej rad. Zawsze kiedy wychodził gdzieś nocą, zaraz zjawiał się poinformowany przez strażnika Atrius. Tym razem, najwidoczniej, doradca przysłał strażnika prewencyjnie, jakby przeczuwał, że lord nabierze ochoty na nocne wyprawy.

– Jesteś chory, panie – mawiał z troską. – Nie powinieneś chodzić bez opieki.

Lord Al nie miał ani ochoty, ani siły się sprzeczać, jednak wtedy nie opuszczał samotni z konkretnych, zdrowotnych powodów. Tym razem uznał, że zbyt wiele czasu stracił na bezczynność i postanowił odwiedzić więźnia. Wszak nie podpisze wyroku śmierci, nie wiedząc, kogo skazuje – to byłoby wielce niesprawiedliwe. Głęboko wierzył, że ta jedna dusza przelałaby czarę goryczy.

Ostrożnie ruszył tonącym w półmroku korytarzem, zostawiając za sobą cichnące chrapanie osiłka. Przejście łagodnie zakręciło i doprowadziło lorda do biegnących w dół schodów. Bez Atriusa Alowi było znacznie ciężej. Na piersi niczym głaz ciążył strach, przeto oddychał szybko i płytko. Kiedy dotarł na dół, musiał stanąć i odsapnąć, inaczej by zemdlał.

Sala audiencyjna była już blisko. Tylko ona prowadziła na zewnątrz, jednak zanim lord Al do niej wkroczył, usłyszał jakieś głosy. Nie miał pojęcia, skąd dobiegają ani do kogo należą, toteż, zlany zimnym potem, ostrożnie podszedł do szerokiej kolumny.

Wychylił się.

Szepczącą coś nerwowo do siebie postać słyszał, jakby stała dwa, trzy metry od niego, ale w rzeczywistości znajdowała się na drugim końcu sali audiencyjnej.

Niespodziewanie otworzyły się główne drzwi i do środka, krokiem pewnym, wręcz aroganckim, wszedł potężnie zbudowany mąż.

– Jestem, już jestem – rozległ się dudniący głos. – Pospieszyłeś się.

Postać w kapturze gwałtownie uniosła rękę.

– Ciszej – skarciła przybysza. – W jakim celu chciałeś mnie widzieć?

– Kiedy ten głupiec podpisze wyrok? Baronet Żelaznych Krańców coraz mocniej się niepokoi. Inni władcy podobnie. Niektórzy wątpią w skuteczność waszych działań.

– Sprawa ma delikatną naturę. – Postać w kapturze uspokajała go, żywo gestykulując. – Potrzebny jest czas i cierpliwość. Zaufaj mi. Dotychczas wszystko szło gładko jak wszetecznica ujeżdżająca lorda na batystowej narzucie.

Olbrzym parsknął.

– Dotychczas – powtórzył niezadowolony, przeciągle wzdychając. – Zaś delikatne są nastroje naszych panujących. Baronet Żelaznych Krańców zaczyna podejrzewać spisek innych władców. Co gorsza, doszły mnie słuchy, że baronet Wykwintny, dostawszy to, czego pragnął, sączy jad, do znienawidzonych dostojniejszych od siebie wysyłając dyplomatów, których zadaniem jest siać plugawe kłamstwa. Lękam się, że tym sposobem doczekamy krwawych żniw.

Postać w kapturze zbyła te obawy, mówiąc coś szybko i niezrozumiale.

Olbrzym położył dłoń na pochwie skrywającej mizerykordię.

– Nie lepiej zgodzić się na wizytę tego durnia w celi? – zapytał.

– Wykluczone! – syknęła postać w kapturze. – Ktoś tak bliski pozostaje w pamięci niezwykle długo.

– A jeśliby zwiększyć dawkę?

– Już to robiłem. Więcej go zabije, a wtedy–

– Wiem, wiem. W takim razie gdybym sam zszedł do lochów, mógłbym raz na zawsze usunąć nasze utrapienie.

Postać w kapturze w żywym sprzeciwie pokręciła głową.

– Zajmę się pielęgnacją choroby, a ty więcej nie przychodź. Trzeba czasu, aby załatwić sprawy wiarygodnie. Nasz lord–

Lord Al przez brzęczenie w uszach, które rosło z każdym wypowiadanym słowem, słyszał coraz mniej. Chociaż zdrętwiały mu kończyny, słaniając się od ściany do ściany, zdołał z powrotem wejść po schodach i dotrzeć do samotni, gdzie zatrzasnął drzwi bez klucza i legł wyczerpany.

Gdy obudził się, nadal panował mrok. Nie pamiętał, co śnił, ale po mokrej strachem narzucie wiedział, że musiały to być najgorsze mary.

Jeszcze długo leżał na łożu, kurczowo ściskając palce tuż pod brodą. Ametyst był chłodny, a jednak przywodził też przeciwne doznanie – ciepło dziecięcych dłoni.

 

 

***

 

 

Do pokoju wszedł Atrius. Za nim, niczym przeraźliwie długi cień, wyrósł medyk.

– Zaglądaliśmy wcześniej, ale spałeś – wyjaśnił medyk głosem gładkim jak aksamit.

Otworzył kuferek i wyjął flakonik, którego Lord Al jeszcze nie widział.

– Napij się, najjaśniejszy. Powinno pomóc.

– Nie będę nic pił. A już z pewnością nic od ciebie.

Atrius odchrząknął.

– Sądzę, że jestem winien ci wyjaśnienia, miłościwy panie. – Wyjął z zanadrza piersiówkę i dał ją lordowi. – Obawiam się, że będziesz tego potrzebować.

Zwój miękko usunął się w ciemny kąt, podczas gdy Atrius opowiedział lordowi o przeszłości. Historię, w której Tyran z Oazy, korpulentny karzeł o zamglonym spojrzeniu i tłustych włosach, podbił jego dawne ziemie i zdobył twierdzę starego rodu. Lord Al zdołał jednak uciec wraz z najbliższymi poddanymi do warowni, którą otrzymał jako azyl oraz formę wsparcia od Baroneta Wykwintnego. Ponadto baronet pomógł zwrócić panujących przeciwko Tyranowi, dzięki czemu po wielu latach bitew – z jednej lord Al ledwo uszedł z życiem, dostawszy obuchem w głowę, co przyniosło brzęczenie w uszach i ogólne osłabienie ciała – odnieśli ostateczne zwycięstwo nad tą abominacją.

– To co zrobiłeś, miłościwy panie, nie jest okrucieństwem. – Atrius dokończył z nabożną powagą. – To czysta sprawiedliwość.

– Ci wszyscy ludzie… – wydukał lord Al. – Oni…

– To krewni Tyrana – potwierdził łagodnie Zwój, wychodząc z cienia. – Ząb za ząb, oko za oko.

Lordem wstrząsnął dreszcz.

– Zabiłem wszystkich, tylko nie tego jednego – wyszeptał, czując mdłości. – Dlaczego?

– To kobieta – poprawił Atrius, bacznie go obserwując.

– Córka Tyrana – uzupełnił Zwój.

Lord Al nie wiedział, co powiedzieć. Jak mógł tego wszystkiego nie pamiętać? Kiedy podpisał karty egzekucyjne tych wszystkich ludzi? Wczoraj? Nie, wczoraj przyznał baronetowi Wykwintnemu Środkowe Rubieże, a potem był na spacerze. To wszystko. Nic więcej.

– Czym zawiniła, że tak jej nienawidzicie? – spytał, obłąkańczo wodząc wzrokiem po samotni. – Pochodzeniem? Tym, że urodziła ją żona bestii?

– Napij się, najjaśniejszy. – Zwój podał lordowi flakonik. – To na uspokojenie skołatanych nerwów.

– Odpowiedz na pytanie! – warknął lord, nie spuszczając wytrzeszczonych oczu z doradcy. – Dlaczego mam ją powiesić? Czym zawiniła?

– Cóż, miłościwy panie… – Atrius zawahał się. – Obawiam się, że prawda tobą wstrząśnie.

– Mówże!

Atrius zrobił zrezygnowaną minę, choć w zielonym spojrzeniu doradcy błysnęło coś na kształt satysfakcji. A może to światło zabłąkało się pod rzęsami?

– Jak sobie życzysz – rzekł, nieznacznie przymykając powieki. – To ona, córka Tyrana, torturowała twoją żonę, chłoszcząc i przypalając rany rozżarzonym prętem. Potem… – Atrius przełknął ślinę. – Potem kazała obedrzeć ją ze skóry i spalić żywcem.

Zanim lord Al zdążył zareagować, do samotni wpadł zdyszany goniec.

– Wasza miłość – wykrztusił cały czerwony. Zwrócił się do Atriusa, niepewnie zerkając na lorda. – Uciekła. Wysłaliśmy trzech konnych i psy tropiące.

– Złapią ją – powiedział ze spokojem doradca. – Nie ma gdzie uciec. Ani do kogo – dodał szeptem.

Lord Al postanowił tym razem nie zapominać. Zamiast wysługiwać się poddanymi, weźmie sprawę w swe zasuszone ręce, nawet jeśli miałby potem całą noc cierpieć z powodu bólu głowy i brzęczenia w uszach.

– Nie – zaprotestował. – Osiodłać konia, Chcę przy tym być.

 

 

 

***

 

O dziwo nie zapomniał, jak się ujeżdża konia.

Nocą las podtapiała niezdecydowana ciemności; księżyc to pojawiał się, to znikał za chmurami, aż w końcu wychynął niczym oblicze trupa wypływającego z jeziora. Lord Al pędził na wierzchowcu przesieką, spocony, blady, wystraszony, że zaraz spadnie i roztrzaska starcze ciało jak gliniane naczynie, gorączkowo wypatrując w gęstwinach światła pochodni. Mokra ziemia mlaskała pod kopytami. Po bokach niewyraźnie migały ponure sylwetki drzew. Chwilę później wyjechał na wrzosowiska, przez które prowadziły koleiny, i właśnie tam dostrzegł jarzące się niedaleko światła. Koń parsknął, spiął mięśnie, pocwałował.

Jeden mąż siedział na wałachu i trzymał na łańcuchu basiory, warczące, szczerzące kły, toczące z pysków pianę w żądzy rozszarpania i rozwłóczenia mięsa. Dwóch kolejnych ludzi bezpardonowo poniewierało drobną postać. Kopali ją gdzie popadnie, uderzali pięściami po grzbiecie, głowie, drżących dłoniach rozpaczliwie osłaniających twarz, a potem jak garść wodorostów podnieśli za włosy.

– Niedługo stracisz głowę, kurwo. – Splunął jej w twarz grubas o pijackim obliczu.

Lord Al pół-zeskoczył, pół-spadł z ogiera.

– Stać – ryknął, wybałuszając oczy.

Mężowie zamarli, zerknęli ze strachem na Atriusa, który właśnie dojechał.

– Wasza miłość – wymamrotał jeden z oprawców.

– Nie jestem żadnym królem – warknął lord Al. – Odstąpcie!

Zołnierze spełnili rozkaz, podczas gdy on niezdarnie podszedł do dziewczyny. Na bogów, pomyślał, ależ ona młoda! Czy to dziecko mogło dopuścić się takich zbrodni?

– Jak ci na imię? – spytał ostro.

Spojrzała na niego przez pozlepiane od błota włosy, spojrzała na początku z rozbawieniem, potem zaś z niedowierzaniem i wreszcie z rosnącym przerażeniem.

– Pytasz poważnie – zrozumiała, całkowicie tracąc nadzieję. – Sądziłam, że nie żyjesz. Wszyscy pomordowani…

– A dlaczegóż miałbym błaznować? – zezłościł się lord. – Przypominam trefnisia?

Atrius w napięciu przyglądał się scenie z konia. Mocno zaciskał dłonie na cuglach. Gdyby lord przyjrzał mu się uważniej, z pewnością zdziwiłby się, że doradca tak pobladł.

– Zwą mnie Anil – jęknęła dziewczyna, gdy goniec podszedł, by szarpnąć ją za włosy. – Nie pamiętasz? Na bogów, każ im mnie puścić!

Lord Al pokraśniał na twarzy.

– Śmiesz mi wydawać polecenia?

– Pokażę ci coś! – Chciała włożyć rękę za ubranie, ale goniec chwycił jej dłonie i brutalnie skrępował powrozem. – Nie pamiętasz, co ci podarowałam?

– Czcigodny, ta dziwka bredzi. – Atrius zeskoczył z konia. – To między innymi przez nią wyparłeś wspomnienia.

– Sobolowe futro masz od Frena! – Dziewczyna szarpnęła się, załkała. – Kupił ci je w prezencie na dzień urodzin! Do diabła, jak możesz nie pamiętać?

– Milcz! – Lord Al złapał się za głowę, za uszy, w których narastało brzęczenie. – Bądź cicho, bo każę ci wyciąć język!

Oblicze Anil pękło, zalało się łzami.

Na miejsce dojechał Zwój. Zwinnie zeskoczył z konia i ruszył w stronę lorda, wyjmując z zanadrza fiolkę.

– Trzymajcie go – polecił żołnierzom.

Dwóch z nich złapało lorda za ręce. Trzeci uderzył zawodzącą dziewczynę w brzuch, wskutek czego skuliła się, tracąc oddech.

– Wypij – polecił medyk lordowi.

– Nie będę nic pił, głupcze!

Ten o pijackim obliczu chwycił go jedną ręką za tył głowy, palcami drugiej natomiast ścisnął mu szczękę. Zwój wlał przez otwarte usta całą zawartość fiolki. Lord chciał mówić dalej, lecz zaczął się krztusić. Potem medyk chwycił Ala za skronie i zaczął szeptać niezrozumiała dla nikogo słowa.

– Zabiłeś Frena! – Odzyskawszy dech, krzyczała Anil. Wiązali jej nogi. – Zatem to prawda, co mówili w lochu! Kiedy uciekałam, widziałam ponabijane na drzewce głowy. Zabiłeś całą rodzinę! Wszystkich krewniaków! Setki bliskich!

Ale było za późno. Lord Al padł na kolana, płacząc i kręcąc głową. W uszach mocno mu brzęczało, ręce drętwiały, ciało odmawiało posłuszeństwa.

I nic już nie słyszał, tylko brzęczenie w uszach, szum w głowie i okropny, drący na strzępy duszę wrzask.

Głos dziewczyny, która zakrztusiła się krwią i nie mogła więcej mówić.

Której nie mógł pamiętać, tak samo jak podarowanego przez nią kamienia, w echach umysłu przebrzmiałego prezentu, cudownego daru, będącego łączącą go z przeszłością ostatnią nitką. Wątłą, prawie niewyczuwalną, obojętną jak babie lato muskające policzek.

 

 

***

 

Przez kilka następnych dni lord Al nie chciał wychodzić z samotni. Próbował poskładać w całość wszystko to, czego dowiedział się podczas rozmowy z dziewczyną, lecz za każdym razem jego wysiłki spełzały na niczym, zrozumienie rozsypywało się niby strzaskane lustro; pewnej nocy, nie wiedząc, czy śni, czy cierpi na jawie, w przypływie gniewu uderzył pięścią w swe odbicie; zbroczone krwią kawałki szkła z głuchym wyrzutem legły na podłodze.

Jednakże Lord Al najmocniej cierpiał, gdy ciemniało. Zostawiał na noc uchylone drzwi i zapaloną świecę i zastanawiał się, czy to podmuchy wiatru na korytarzu, czy buczenie w głowie. Przykrywał się perzyną pod samą brodę, bojąc się, że inaczej mrok do cna pochłonie pamięć. Wątły płomień tlił się tu, w komnacie, ale również w jego głowie, w cieniach serca pozwalając zbłąkanym myślom odnajdować bezpieczną ścieżkę. Miał wrażenie, że słowa dziewczyny nabierają znaczenia, by zaraz stać się plugawym kłamstwem, i tak na przemian, jak giezło tkane na opętanym krośnie.

Mimo to pewnego wieczora udało mu się zasnąć gładko jak niemowlę. Kiedy zwlókł się z łoża, świeży, rześki i cudownie wypoczęty, za oknem wraz z narastającym śpiewem ptaków wstawał świt. Zamarł w wykuszu, oddychał pełną piersią i przez chwilę podziwiał należący doń pejzaż. Miał ochotę przejść się ogrodem, powdychać słodkie zapachy kwiatów, puścić w ruch przez wodne oczko nenufar śniący o rozkwicie. Marzył, by udać się w długą podróż na hematytowe wzgórza, za nimi ujrzeć rozłożystą dolinę drzew o fioletowych liściach, i pójść jeszcze dalej, odkryć niezbadane, dziewicze krainy. Pamiętał, że kiedyś te wszystkie rzeczy lubił robić.

Wyszedłszy z samotni, zobaczył siedzącego na zydlu strażnika. W normalnych okolicznościach wezbrałaby w nim złość, ale tym razem jedynie serdecznie przywitał się z nim i wrócił do pokoju. Zamierzał zachować cierpliwość, bowiem wiedział, że zgryzoty niedługo dobiegną kresu. Zresztą już odchodziły w niepamięć – gdy spał, elementy przeszłości ułożyły się z teraźniejszością, rozjaśniając starcze mroki umysłu, przynosząc zalążek ukojenia.

Lord Al spoczął na łoży, oczekując przyjścia medyka oraz doradcy. Miał im tak wiele do powiedzenia…

 

 

***

 

– Podpisz, lordzie.

Surowo urządzoną salę określano mianem przepastnej, ale z jakiegoś względu nawet najcichszy szept interesanta można było usłyszeć z jednego jej końca na drugim. W blasku obficie wpadającego oknami słońca płonęła zawiesina kurzu. Atrius stał za ramieniem swego władcy, skubiąc skrawki obszytych złotogłowiem rękawów, raz za razem oblizując spierzchnięte wargi. Po drugiej stronie pomieszczenia stało kilka nieznanych lordowi postaci. W jakimś dziwnym ożywieniu, ledwie hamowanym, mruczały ściszonymi głosami. Wreszcie; najwyższa pora; wspaniała nowina; ciekawe, czy przypomni sobie swe imię – do jego uszu płynęły słowa, setki istotnych słów, choć w tej szczególnej chwili znaczyły dla lorda nie więcej niż pyłek, rozbijały się na starczym umyśle niczym grudki popiołu rzucone w mur.

Lord Al w pełnym skupieniu patrzył na pióro, prosto trzymającą je dłoń, która już nie drżała, po czym rozejrzawszy się po sali, uśmiechając się, rad z emocji wzbudzonych w zebranych, dumny z wszechobecnej rewerencji, pokrzepiony poczuciem sprawiedliwości, eleganckim ruchem podpisał dokument, wyrażając swą zgodę na egzekucję.

 

 

***

 

 

Następnego dnia, w tym samym miejscu, spojrzał na czekającego mężczyznę, jak prosię chrząkającego pod buraczanym nosem.

Prostaczek podrapał się po sztywnych włosach, wyjął z nich blade źdźbło. Niepewnie podszedł. Klęknął, wstał. Brudny od kurzu, przepocony, śmierdzący łajnem i sianem wzbudził w lordzie obrzydzenie.

– Z jaką sprawą przychodzisz? – Al wycedził przez zęby.

Prostaczek odchrząknął, chciał splunąć, lecz w porę się opamiętał.

– Zatem? – Lord Al pochylił się na siedzisku.

– Na pogorzelisku… Tuż przy… Po spaleniu tej dziewki… Chciałbym ino…

– O co chodzi? – spytał lord, tracąc cierpliwość.

Prostaczek wypluł słowa:

– Znalazłem coś, co chcę zamienić na złoto. W domu bida, łaskawco, troje osesków, trud wyżywić…

Lord Al zmrużył oczy.

– Co znalazłeś?

Prostaczek wyjął kiesę, potrząsnął nią, przekręcił do góry dnem i na podłogę z cichym stukiem upadło coś fioletowego. Ametyst.

– Przynieś – polecił lord.

Prostaczek spełnił polecenie.

– Wynoś się – wycedził lord.

– Ale–

– Rzekłem!

Lord ścisnął kamień w dłoni, a potem przyjrzał mu się i już nie oderwał odeń wzroku.

Al nie był więcej potrzebny, przynajmniej nie w najbliższym czasie, więc doradca zostawił go w sali, zamierzając wrócić wieczorem, nie wiedząc, że kamień, prezent, echo wspomnień, ta ostatnia nitka łącząca Ala z przeszłością teraz delikatnie pociągnęła za skruszone serce, które z cichutkim brzękiem posypało się niczym lustro w samotni.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Całość oceniam pozytywnie. Dobrze mi się czytało, językowo bardzo sprawnie. W historii jest pewna tajemnica do odkrycia, to trzyma w napięciu i przykuwa uwagę.

Czegoś mi w tekście brakuje, może jakiegoś słowa wyjaśnienia – co właściwie się stało, jak lord został w ten sposób otumaniony? Nie ma też wyrazistych bohaterów, a i intryga jest dla mnie dość niejasna.

 

Che mi sento di morir

Prosiaczku, co tam się wydarzyło?

Opowiadanie zaciekawiło mnie od samego początku, czytałam zaintrygowana rozwijającą się sytuacją i przez cały czas nie opuszczało mnie wrażenie, że lord Al jest manipulowany i wykorzystywany do celu, którego nie potrafiłam dostrzec, ale miałam nadzieję, że na koniec wszystko się wyjaśni. Niestety, nadzieja okazała się płonna.

Przypuszczam, że czegoś nie dostrzegłam, może coś przeoczyłam i teraz uwiera mnie świadomość, że nie wszystko okazało się dla mnie zrozumiałe.

 

Dla­te­go za­wsty­dzo­ny uchy­lił udra­po­wa­ne zmę­cze­niem po­wie­ki… –> Czy powieki na pewno były udrapowane?

 

Bycie wład­cą nie jest łatwe, my­ślał, zwłasz­cza gdy daje o sobie znać sta­rość. –> Nie ma błędu w tym zapisie, ale może zainteresują Cię inne, moim zdaniem czytelniejsze, sposoby zapisywania myśli: http://www.jezykowedylematy.pl/2014/08/jak-zapisac-mysli-bohaterow/

 

– Choć raz być mnie wy­słu­chał do końca. –> Pewnie miało być: – Choć raz byś mnie wy­słu­chał do końca.

 

Więk­szość rze­czy jed­nak­że nie po­zna­łem – pod­jął bez hu­mo­ru… –> Więk­szości rze­czy jed­nak­że nie po­zna­łem – pod­jął bez hu­mo­ru

 

Owoc po­sia­da kwa­śny smak, ale jest bar­dzo so­czy­sty.  –> Raczej: Owoc ma kwa­śny smak i jest bar­dzo so­czy­sty.  

Nie ma zależności między smakiem owocu, a jego soczystością.

 

Lord Al zde­ner­wo­wał się i ci­snął Mer­li­nę w li­ście. –> Dlaczego wielka litera?

 

Przy he­ba­no­wym łożu, sta­now­czo zbyt dużym dla wy­mi­ze­ro­wa­ne­go ciała lorda, za bal­da­chi­mem stała wy­so­ka po­stać. –> Nie wydaje mi się, aby postać mogła stać za baldachim, albowiem ten znajduje się nad łożem.

Przypuszczam, Prosiaczku, że miałeś na myśli łoże z baldachimem, z którego zwieszają się kotary osłaniające mebel.

 

Na lewej wszyst­kie palce zdo­bi­ły pier­ście­nie… –> Chyba miało być: Na lewej ręce wszyst­kie palce zdo­bi­ły pier­ście­nie… Lub: Wszystkie palce lewej ręki zdobiły pierścienie

 

Trzy­mał go­rycz w ustach. Zwój cier­pli­wi cze­kał, prze­to osta­tecz­nie lord z gorz­ką miną… –> Nie brzmi to najlepiej.

Może w pierwszym zdaniu: Trzymał ciecz w ustach. Lub w drugim: …prze­to osta­tecz­nie lord z cierpką miną

 

Zwój oczy­ścił na­par­stek, scho­wał go z fla­ko­ni­kiem do pod­ręcz­nej skrzy­necz­ki, po czym znów le­d­wie ski­nął… –> Ponieważ skinąć można tak ręką, jak i głową, doprecyzowałabym: …po czym znów le­d­wie ski­nął głową

 

młyn przy kra­snej rzecz­ce, spi­chlerz. nawet cał­kiem spore wio­ski. –> Albo przecinek po spichlerzu, albo wielka litera po kropce.

Co to znaczy, że rzeczka była krasna? Czy była wyjątkowo piękna?

 

– Mimo to ra­dził­bym– –> Przypuszczam, że miało być: – Mimo to ra­dził­bym…

 

Bez Atriu­sa Alowi było znacz­nie cię­żej. –> Bez Atriu­sa Alowi było znacz­nie trudniej.

 

– Już to ro­bi­łem. Wię­cej go za­bi­je, a wtedy– –> – Już to ro­bi­łem. Wię­cej go za­bi­je, a wtedy…

 

Nasz lord– –> Nasz lord…

 

Zoł­nie­rze speł­ni­li roz­kaz… –> Literówka.

 

Spoj­rza­ła na niego przez po­zle­pia­ne od błota włosy… –> Spoj­rza­ła na niego przez po­zle­pia­ne błotem włosy

 

i za­czął szep­tać nie­zro­zu­mia­ła dla ni­ko­go słowa… –> Literówka.

 

ude­rzył pię­ścią w swe od­bi­cie; zbro­czo­ne krwią ka­wał­ki szkła… –> Masło maślane. Zbroczone to zakrwawione.

Wystarczy: …ude­rzył pię­ścią w swe od­bi­cie; zbro­czo­ne/ zakrwawione ka­wał­ki szkła

 

Przy­kry­wał się perzy­ną pod samą brodę, bojąc się… –> Czy aby na pewno okrywał się perzyną? ;)

Proponuję: Naciągał pierzynę pod samą brodę, bojąc się

 

jak gie­zło tkane na opę­ta­nym kro­śnie. –> Na czym polega opętanie krosna?

 

pu­ścić w ruch przez wodne oczko ne­nu­far śnią­cy o roz­kwi­cie. –> Na czym polega puszczanie nenufara w ruch przez wodne oczko?

 

Ale– –> Ale…

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nieśpieszny tekst, od strony dworskiej prezentujący całkiem fajny spisek. Czekałem na twist i doczekałem się – a forma przypadła mi do gustu.

Jednak przez swą nieśpieszność tekst też zaczyna się w pewnym momencie dłużyć. Myślę, że skrócenie niektórych scen wyszłoby na dobre.

Podsumowując: niezły koncert fajerwerków, podoba mi się twist związany z lordem. Jednak ze względu nie tempo opowiadania, potrafi ono też znużyć.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

No dobrze, a gdzie tu jest fantastyka?

Pewnie w truciźnie, którą medyk podsuwa władcy, ale nie znam się na tyle, żeby mieć pewność, że taki narkotyk nie istnieje.

Zgadzam się z NWM, że miejscami tekst się ciągnie. Niewiele się dzieje, ale zużywa na to wiele znaków.

Babska logika rządzi!

Fajne :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka