Korea Południowa, dziś.
Korea Południowa, dziś.
Z Mapo pamiętam tylko białe słońce.
Gdyby tylko wystarczyło mu oświecenie takim lepkim, wymiotnym żarem! Ale nie! Wodził tymi swoimi wielkimi oczami o chorobliwym wyglądzie od krawężnika do wiaty, od wiaty do szyldu, od szyldu do pryzmy opon. Miał gładką i cienką skórę, jak wszyscy, którzy z jakiś duchowych pobudek żyją mantrą, medytacją i czym tam jeszcze. Duchowych, cholera!
– Musimy dostać się do Gangwon – mruknął i powlekliśmy się z tobołami na przystanek autobusu.
Przesuwały się za oknem egzotyczne pola ryżu, ogrodnicze tunele opięte brudną folią i liche domostwa ukryte za wysokimi parkanami i kamiennymi murami. W miarę jak wjeżdżaliśmy w góry i zostawialiśmy za sobą mieszkalne budynki, pasażerowie opuszczali bus, aż w końcu zostaliśmy sami we dwoje. Kierowca zostawił nas na ostatnim przystanku i szybko zawrócił, nawet nie odpowiadając na nasze nieporadne pożegnanie. Asfalt skończył się już dawno temu, więc ruszyliśmy wyjeżdżoną gruntową drogą. Brzydkie, ponure góry wznosiły się po dwóch stronach wąwozu. Wilgotny chłód podpełzł ku nam i zagnieździł się w załomach nagich skał. Zacisnęłam zęby, przecież jest już za późno, żeby się wycofać. Zresztą, jakieś tam modlitwy wytrzymam. Wrócimy potem do domu i zapomnimy o Korei i buddyjskim guru.
Klasztor wyrósł przed nami nagle, wabiąc do siebie krzykliwą polichromią i fantastycznymi rzeźbionymi potworami. Wykrzywiłam na to usta z niesmakiem. Mnich, który wyszedł nas witać, miał taką samą przeźroczystą skórę jak Marek i tak samo nerwowo wodził oczami, spoglądając to na mnie, to na Marka. Świecił idealnie wygoloną głową i owinięty był, niczym w kokonie, szarą płachtą, która bezwstydnie bardziej obnażała niż zasłaniała jego nagość. Kamienny dziedziniec pełen był przyjezdnych, ale nie wiedziałam, czy to turyści czy czciciele. Robili sobie zdjęcia na tle drewnianych budynków o orientalnych, wygiętych dachach, pilnowani przez ochroniarzy w państwowych uniformach.
– Jang Il So – mnich przedstawił się i kurtuazyjnie pochylił głowę, razem składając dłonie o wypielęgnowanych paznokciach. Dał znak dwóm strażnikom, którzy już do nas podchodzili, więc ci niechętnie zatrzymali się z daleka.
Rozmawiał z Markiem po angielsku o drodze i oświeceniu. Stałam z boku, ponuro wgapiając się w buty, bo nie miałam najmniejszej ochoty na przeżywanie ich fikcyjnej iluminacji. Mnich z cieniem pogardy na swoich pełnych i zmysłowych ustach odwrócił się do mnie plecami, popchnąwszy Marka lekko przed siebie. Poszli w stronę głównej świątyni, a ja powlokłam się za nimi.
We wnętrzu było sporo białych i kilku Azjatów. Wszyscy czekali na oświecenie. Bili nieskończoną ilość pokłonów przed złotym posągiem nalanego bożka, dotykając czołem kamiennej posadzki i klęcząc na czerwonych, miękkich poduszkach. Taki dyskretny smak luksusu i wygody zamaskowany obłudnym ascetyzmem. Marka przyciągał ten klasztor jak magnes, jego duchowa aura. Ludzie wynoszeni w konwulsjach rozkoszy, gdy doznawali Wizji. Obłęd oczu, wychodzenie z ciała, niechciane powroty do ciała.
Całe to łajno.
Z daleka widziałam, jak mnich kładzie ręce na głowie Marka, coś mamrocząc i kiwając się z pięt na palce. Marek wyszedł w samych skarpetkach ze świątyni i zamachał do mnie energicznie.
– Jutro, to już jutro! – w jego głosie było słychać ekscytację i szaleństwo. Oczy miał jeszcze bardziej rozbiegane, mówił szybko, łapiąc powietrze jak ryba.
– Marek, wyjedźmy stąd! – poprosiłam nagle. Nie wiem, dlaczego teraz zapragnęłam to zakończyć, i to właśnie tutaj. To duchowe obłąkanie nie było przecież moje. Marek ukąszony obietnicą wizji niebios od miesięcy poszukiwał oświecenia i czekał tylko na to. Twierdził, że odnajdzie szczęście. Że nie mam prawa mu tego zabierać.
– Co ty pleciesz?! Ty nie wiesz, co to znaczy – być wybranym! Być wyjątkowym! Oświecenie jest dla mnie! Dla mnie! Słyszysz?!
Zagrodziłam mu drogę. Rozpostarłam szeroko ręce.
– Nie idź!
– Jak chcesz być jak inni, jak ci, co nic nie wiedzą, to uciekaj stąd, a jakże! Karma cie dopadnie, w następnym życiu będziesz świnią lub małpą!
Gniew uderzył mnie w policzki, zacisnęłam pięści.
– Co ty wygadujesz, opamiętaj się!
– Tylko prawdziwych wyznawców nie dosięgnie gniew ojca. Zobacz na jego rozjuszoną minę – pokazał palcem w stronę sali ze złotym posągiem – tacy jak ty sprowadzają nieszczęście! Na siebie i na wszystkich!
Zaczął rzucać przekleństwami, a ja się cofnęłam. Wyminął mnie i pobiegł do świątyni. Zaczęło powoli do mnie docierać, że podróż, która miała być drogą duchowego oświecenia, szczęścia i odnalezienia sensu życia – jest tak naprawdę drogą w otchłań.
– Obcy? – ktoś z klasztoru po angielsku zapytał ni to z obawą, ni z ciekawością, ze śmiesznym akcentem.
Kiwnęłam głową.
– Też chce spotkać światło? Też?
– A won ode mnie! – krzyknęłam po polsku, a młody mnich się zmarszczył i całkiem ukrył małe oczy w fałdach skóry. Odwróciłam się z gniewem, kopiąc kamień, jakbym chciała ukarać ziemię za to wszystko.
Słońce paliło od góry, bo linia lasu cofnęła się w głąb gór, jakby i drzewa chciały swoim powolnym wzrostem uciec z tego miejsca. Nigdzie nie było cienia. Zaschło mi w gardle, więc zaczęłam szukać czegoś do picia. Przecież mnisi muszą mieć jakąś uzdrawiającą studnię czy coś. Jeden z wewnętrznych dziedzińców był pusty i nie było widać pilnujących, więc ostrożnie przeszłam przez dekoracyjną, malowaną bramę i znalazłam się na grobli pomiędzy dwoma stawami o stojącej, czarnej wodzie. Wszystko było umarłe. Nad rozlewiskiem nie było owadów i wiatr nie poruszał ani jednym liściem. Pomyślałam, że to trumna dla zmarłych, a nie klasztor oświecenia. Siadłam na brzegu i zanurzyłam rękę w wodzie, była nieprzyjemnie gęsta i ciepła. Nagle serce mi podskoczyło do gardła, bo w odbiciu zobaczyłam stojącą za mną postać. Zdusiłam w sobie krzyk i odwróciłam się ze strachem. Azjatka o długich, czarnych włosach i pięknej twarzy wpatrywała się we mnie tymi chorobliwie błyszczącymi oczami, po których rozpoznawałam czcicieli, iluminatów i każdego innego typu sekciarzy.
– Toładżusejo… uri omma… – wyszeptała.
– Omma? Co z twoją matką? – starałam się mówić po angielsku powoli i wyraźnie, ale dziewczyna nie słyszała. Zaczęła się osuwać na ziemię, boleśnie wczepiając palce w moje ramię. Uderzyłam ją kilka razy po twarzy.
– Hej, nie mdlej mi tutaj, ocknij się!
Kiedy się obudziła, siadłyśmy w cieniu, który rzucała kamienna, chińska latarnia. Zmoczyłam w wodzie chustkę i kazałam Azjatce przyłożyć ją do czoła.
-Uri omma, opso…
– Gdzie więc jest? Co się z nią stało?
Dziewczynie zadrżały usta i się rozpłakała. Zaczęła mówić szybko, jakby się bała, że może nie zdążyć powiedzieć wszystkiego. Rozumiałam co dziesiąte słowo, ale i tak było to dość.
– Jak ci na imię?
– Nana.
Uśmiechnęłam się mimowolnie. Pasowało do niej.
– Ja jestem Maria.
– Marija – powtórzyła wyschniętymi ustami.
Podniosłam się i pomogłam jej wstać. Chwiała się, jakby wiał wiatr, więc przytrzymałam ją i ruszyłyśmy w stronę głównej świątyni. Przed wejściem sprawdzili nas, obmacując po łydkach i ramionach i pozwolili wejść.
We wnętrzu był tłum. Medytacja nie jest wcale cichą rzeczą. Wyznawcy bili rękami o podłogę, klaskali, mamrotali, niektórzy jęczeli, bo wydawało im się, że dostępują oczyszczenia z ziemskiego ciała. Świdrował powietrze dźwięk metalowej kołatki, a w powietrzu unosił się zapach potu zmieszany z dusznym dymem kadzideł i świec. Wszędzie przy ścianach stały tabliczki z imionami zmarłych, jakby oświeceni byli pewni, że przekroczą granicę pomiędzy życiem a śmiercią, pomiędzy naszym światem, a ich światem. Wydawało mi się, że martwi pilnują swoich tabliczek, bo zostawiają na nich brudne ślady palców. Wzdrygnęłam się. Zaczęłyśmy szukać jej matki. Chodziłam od jednej kobiety do drugiej, spoglądając pytająco na dziewczynę, ale Nana chyba już wiedziała, że matki tu nie ma. Nikt się nami nie interesował, wszyscy wykonywali te same ruchy jak w transie, z najwyższym napięciem wpatrując się w złoty pępek kukły. Marek klęczał w dalekim kącie, wykręcając dłonie raz do dołu, raz do góry. Przeszłam przez ludzki labirynt i siadłam naprzeciw, mając nadzieję, że porozmawiamy, że może go przekonam. Ale on mnie nawet nie poznał. Obojętnie przesunął po mnie szklanym wzrokiem, a na jego twarzy nie drgnął żaden mięsień.
– Marek! To ja! To ja, poznajesz mnie?
Niezrozumiale coś bełkotał, a ciężkie korale, które ktoś zawiesił mu na szyi grzechotały przy każdym ruchu.
– Marek! – Powstrzymywałam się od płaczu, bo jeszcze miałam nadzieję, że to tylko chwilowy obłęd i gdy jutro wrócimy i wsiądziemy na prom, wszystko będzie po staremu.
Wyszłyśmy ze świątyni na zalany popołudniowym słońcem plac. Na plecach poczułam czyjś wzrok i odwróciłam się z nadzieją, że to Marek wybiegł za mną, ale to tylko dwaj ochroniarze bezczelnie nam się przyglądali. Zostawiłam Nanę na schodach, a ona oparła się plecami o drewniany filar i zamknęła powieki, jakby umarła. Ręce zwisały jej bezwładnie, a śniada skóra przybrała kolor papieru. Pogłaskałam ją z czułością po policzku. Pomyślałam, że nic więcej dla niej nie mogę zrobić i odeszłam.
Wartownicy stali przede wszystkim przed tymi budynkami, które były wypełnione ludźmi. Tam, gdzie nie było nikogo, nie widziałam ich czarnych garniturów i białych koszul. Ostrożnie przeszłam na tył dużego, przypominającego lamus gmachu. Podwórko było rozległe, okolone ze wszystkich stron domami o przesuwanych drzwiach i drewnianych podestach. Drzwi otwierały się ze skrzypnięciem, pokazując opustoszałe wnętrza. Nic tu nie było, jedynie kilka starych szafek z wyrwanymi szufladami, które przypominały, że jednak ktoś tu kiedyś mieszkał. W ostatnim pokoju za cienkim przepierzeniem odezwały się głosy. Dwóch mężczyzn rozmawiało od strony głównego dziedzińca, a papierowe ścianki nie stanowiły żadnej przeszkody. Mieszali koreański i angielski.
– Ondże?
– Jutro.
– Nugu?
– Ja pojadę, ty możesz następnym razem. Załadować tu i rozładować tam. Czysta robota.
Ostrożnie zrobiłam dziurę w papierowej okiennicy. Kika razy wycierałam palce o ubranie, bo spociły mi się i ślizgały po powierzchni. Wyjrzałam. Nie byli to zwykli strażnicy, których było pełno w głównych budynkach i którzy sprawdzali wchodzących. Ci tutaj mieli wojskowe mundury. I karabiny.
– Dzisiaj jakaś siksa szukała swojej matki.
– Aro.
Jeden podał drugiemu papierosa. Odpalili od zapalniczki.
– Może sobie szukać – obaj zarechotali i zaciągnęli się dymem. Chwilę nic nie mówili i zaległa cisza, w której słyszałam bicie swojego serca, jakby ktoś uderzał w dzwon. Byłam pewna, że żołnierze zaraz też go usłyszą. Bałam się ruszyć, a nawet przenieść ciężar z jednej nogi na drugą, żeby deski nie zajęczały i mnie nie zdradziły.
– Podobno – ten pierwszy zniżył głos – Niektórzy wybierają sobie co ładniejsze. Przecież nie zawsze trafiają się stare. W zeszłym tygodniu, proszę ciebie, była taka jedna, przystojna na twarzy i całkiem, całkiem. Fajna figura, szkoda tylko, że fanatyczka. Może ty też sobie jaką wybierzesz?
– Śrho.
– Jak nie chcesz, to nie – i znów zarechotał.
Pot zaczął spływać cienką strużką wzdłuż pleców. Łaskotał mi szyję i łopatki. Z najwyższym wysiłkiem powstrzymałam się, aby nie rzucić się na oślep do ucieczki.
– Kto by pomyślał, że najwyższą kompatybilność będą mieć ci szaleńcy? Aż dziw, że wszystko idzie tak gładko. Ani jednaj awarii. Wiesz, co by się stało, gdyby jakiś niekompatybilny się trafił?
– Mulla.
– Poleciałyby głowy szefów, oj, poleciałyby.
Powoli docierał do mnie sens podsłuchiwanej rozmowy. Zniknięcie matki Nany, ochrona na każdym kroku, brak asfaltowej drogi… – wszystko stawało się zrozumiałe. A jutro… , co będzie jutro? Zabierają stąd ludzi, to pewne. W czasie spotkania muszą ich wyprowadzać tyłem, pod strażą i pod ostrą bronią. Dlaczego jednak nikt stamtąd nie uciekł, nie wzywał pomocy? Nie krzyczał? Jeśli podają im narkotyki albo inne środki uspokajające, to nie muszą się martwić o jakikolwiek bunt. Narkotyki są w kadzidełkach? W jedzeniu? Co oni później robią z porwanymi ludźmi? Przetrzymują ich gdzieś w klasztorze? Jeśli przeszukam dokładnie wszystkie zabudowania, możliwe, że coś znajdę…, jaka niekompatybilność?
Tysiące myśli przelatywały mi przez głowę. Musiałam zostać tu bez ruchu, jeśli chciałam żyć. Była jednak szansa, że żołnierze wieczorem się zmieniają i schodzą na chwilę z posterunku. Próbowałam nie oddychać i prawie zaczęłam się dusić. Wydawało się, że słońce się zatrzymało i nigdy nie zacznie biec, ponieważ każda minuta wlokła się jak wieczność. Wreszcie drgnęło i ruszyło ku zachodniemu horyzontowi, a w zatęchłym pomieszczeniu zrobiło się chłodniej. Za papierową ścianą zrobił się ruch i strażnicy odeszli. Wypadłam na tylne podwórko, które teraz tonęło w wieczornym mroku. Łatwiej było się ukryć, ale też i trudniej było znaleźć jakąś ścieżkę. Wydostałam się z pułapki i nie wiedziałam, co dalej. Czy mam szukać Nany? Próbować dodzwonić się na policję? Rzucić się z gołymi pięściami na ochroniarzy i wyciągnąć Marka na siłę?
Trzymając się jedną ręką ściany, szłam w stronę, z której dochodził zwielokrotniony śpiew czcicieli. Kiedy znalazłam się na placu, cienie odsunęły się na bok i mogłam iść po białych płytach chodnika. Na schodach wielkiej świątyni nie było nikogo. Mimo że wartowników nie było widać, to przecież domyśliłam się ich obecności po żarzących się papierosach. Nana. Czy miała na tyle siły, żeby nocą szukać matki, czy zabrali ją stąd, podtrzymując z dwóch stron i ciągnąc po kamiennym bruku?
Podeszło do mnie dwóch, mieli rozpięte pod szyją koszule i oddychali ciężko, jakby chcieli z siebie wyrzucić całe gorące powietrze, którego nałykali się za dnia. Pokazali mi gestem kierunek i poklepali się po boku, gdzie pewnie mieli zawieszone pałki. Nie, zabrakło mi nawet tej odwagi, aby się im przeciwstawić albo cokolwiek powiedzieć. Bez jednego słowa poszłam za nimi.
W nocy bałam się zasnąć. Położono mnie z innymi kobietami na podłodze i dano jedwabną pościel. Przed drzwiami postawiono ochroniarzy i dano do zrozumienia, że nie rozumieją po angielsku. Chłód wyszywanej kołdry przywodził na myśl jakieś niejasne wspomnienia z dzieciństwa, lecz dokładnie nie mogłam sobie przypomnieć jakie. Czy to było wspomnienie uspokajającego śniegu, czy nocnego, nieskończonego nieba? Nie było ze mną Nany i nie wiedziałam, czy znalazła schronienie w innym klasztornym domu, czy porzucona, z zamkniętymi powiekami, leży gdzieś na stygnącej ziemi. Przez papierowe okna sączyła się mdła poświata, barwiąc wszystko błękitnym chłodem. Jutro nic się nie stanie, jutro nic się nie… – powtarzałam moją mantrę, a metaliczne lśnienie podpełzało coraz bliżej. Zaciskałam powieki, ale daremnie. Czułam na twarzy i szyi srebrny poblask, jak pełznie po skórze i zostawia śliski ślad.
Nocny lęk nad ranem wcale nie zniknął, przeciwnie, wzmagał się z każdą godziną. Wszyscy neofici już od długiego czasu czekali w głównej świątyni. Oczekiwali wtajemniczenia, które miało na nich spłynąć wraz z pozaziemskim światłem. Oczekiwali błogiego odczucia nie-bycia i nie-istnienia, które miał im udzielić bożek z obrzmiałym brzuchem. Torując sobie drogę łokciami przepchałam się do Marka. Źrenice już zaczęły zachodzić mu bielmem i tracił wzrok. Chwyciłam go za barki i potrząsnęłam.
– Ocknij się! Ten jeden, jedyny raz mnie posłuchaj! Nie mówię, żebyś mnie kochał, nie chcę, żebyś mi obiecywał wspólne życie albo przyszłość. Tylko wyjedźmy stąd teraz, natychmiast! – próbowałam zajrzeć mu w oczy, dostrzec ostatnią iskrę świadomości, ale on tylko odepchnął mnie brutalnie i znalazłam się na podłodze. Mnich wygłaszał w tym czasie długą przemowę o przemianie i wyzbyciu się myślenia, które są wyzbyciem się wszystkich trosk i wszystkich niepotrzebnych radości. Na końcu kazał tym, którzy nie chcą dostąpić tej wiedzy, wyjść. Dwóch ochroniarzy chwyciło mnie za ramiona i wyciągnęło na zewnątrz. Piękna Nana resztką sił podniosła się ze schodów i z głośnym wołaniem, który przypominał płacz, wbiegła do środka. Wyciągnęła ręce do góry, jakby chciała coś uchwycić albo coś zatrzymać. Nawet nie zdążyłam krzyknąć, żeby nigdzie nie szła, żeby została ze mną.
Biały obłok niczym białe słońce połknął wszystkich i wszystko. Zasłoniłam oczy, ale jeszcze przez długi czas świecił mi pod powiekami czarnym blaskiem. Kamienie jednak pozostały zimne i martwe. Kiedy zgasło, na ołowianych nogach weszłam do świątyni, ale prócz nalanego bóstwa nie było tu nikogo. Na posadzce poniewierały się drobiazgi, okulary, klucze i telefony. Podniosłam chustkę, którą dałam Nanie. Poczułam jak tłumiony od rana niepokój rośnie i mnie dusi. Gdzie się wszyscy podziali?! Gdzie jest Marek?! Zaczęłam nerwowo przeszukiwać pomieszczenie, chcąc znaleźć jakiekolwiek drugie wyjście, a obżarty bożek nie spuszczał ze mnie wzroku. Ręce mi drżały, bo wyobrażałam sobie, że w kolejnej szafie lub wnęce znajdę stos trupów albo spopielone ciała. Szukałam cieni, które mogły zostawić, wyparowując w mgnieniu oka. Nagle pod naciskiem ugięła się jedna z ażurowych ścianek, odsłaniając wąski korytarz. Zawahałam się przez moment, bo coś ciągnęło mnie w druga stronę i popychało do ucieczki. Przytrzymałam się drewnianej framugi i z wysiłkiem postawiłam jedną nogę, a potem drugą. Zanurzyłam się w duszną ciemność i prawie po omacku posuwałam do przodu. Nie wiem, ile trwała ta wędrówka. Korytarz kończył się przestronną salą o czerwonych, drewnianych kolumnach, otwierającą się na chiński ogród, również martwy i pusty.
Na podłodze przy niskim stoliku siedział nasz mnich Jang Il So. Jego twarz straciła maskę, którą widocznie zakładał dla adeptów, teraz już niepotrzebną. Był znudzony i apatyczny. Spojrzał na mnie bez zainteresowania. Z rozpaczy i wściekłości nie mogłam sobie przypomnieć angielskich słów. Zaczęłam, jąkając się:
– Gdzie…, gdzie są wszyscy? Dlaczego Marek zniknął?
Mnich leniwie żuł suszoną ośmiornicę.
– Widziała światło? Zabrało. Wszystkich.
– Jak to zabrało?! Jak… Dokąd?!
– Pabuja – mruknął niechętnie.
– Kto jest głupcem? Co z nimi… zrobiliście? – Brakowało mi tchu.
Zamachał gwałtownie rękami w proteście.
– Nie, nie! Oni sami chcieli. Doznać ekstazy, być szczęśliwym. Euforia. Wizje. Unoszenie do nieba – mnich ziewnął. – Jak chce, też może iść do hanyryn. Do nieba.
Powoli siadłam na podłodze naprzeciw mnicha przy jego stoliku z czerwonej laki. Podciągnęłam kolana pod brodę. Wpatrywałam się w niego z napięciem, aby nic mi nie mogło umknąć. A więc można się dostać do miejsca, dokąd zabrano ich wszystkich.
– Jak to do nieba?
– Musi bić pokłony, modlić i idzie do nieba.
– Tak po prostu? I tylko tyle?
– To wcale nie jest proste – mnich wydął usta – niebo wie, kto szczery, kto nieszczery. Tylko prawdziwy czciciel widzi bogów.
– A gdzie jest to niebo?
– Nie wie. Nie byłem. Alem słyszał, że kto już tam poszedł, ten nie wraca. Nie ma już duszy – tu obłudnie pokręcił głową ze smutkiem. – Droga w jedną stronę. Hana.
– Na pewno nie! – krzyknęłam – Skoro światło ich zabrało, to może też oddać.
Mnich zastanawiał się przez chwilę, a jego skośne oczy zrobiły się jeszcze bardziej wąskie.
– Może i sposób jest. Ale po co ci to? A ten twój namdzia, to przynajmniej cię kocha? Wracaj do siebie i zapomnij. O nim i o świetle.
Byłam pewna, że nie potrzebuję żadnego oświecenia, ponieważ mam teraz tak jasne myśli, jak nigdy w życiu.
– A nie, nie mam zamiaru zapomnieć. Nie będzie jakieś gówniane, kompatybilne światło wysysać ludzkie mózgi! Nie będzie się żywić wolną ludzką duszą!
– Od razu wysysać mózg – wzruszył ramionami – zabiera ich tylko na drugą stronę, tam są przydatni, no, tacy bezwolni, podłączeni, razem z rdzeniem, tam robią taką nową, lepszą przyszłość. Zresztą i tak do niczego innego się nie nadają.
– Tak? Nowy świat?! Wspaniały ład?!
Mnich nie rozumiał mojej wściekłości. Patrzył zdziwiony. Zapytałam, jak mam się tam dostać, bo mam zamiar uratować Marka. Miałam też zamiar posłać ten cały system, ład i szczęście do wszystkich diabłów, ale tego głośno nie powiedziałam.
– Hm – chrząknął jakby zażenowany – światło musi ciebie wypluć, no, zwymiotować. Nie możesz agassi pozbawić się świadomości i tożsamości, bo tych rozpłyniętych pochłania, agassi musi go oszukać. Modlić, śpiewać pieśni i wołać: oświeć mnie! Oświeć!
– Oszukać? Oszukać światło? – musiałam się upewnić.
– Jak cię nie strawi agassi, to wyrzyga po drugiej stronie. Znajdziesz tam wszystkich innych. Kto wie, może i swojego namdzia ściągniesz z powrotem. Oni myśleli, że tam jest życie, iluminacja, wyższy stopień świadomości. Co za szaleńcy. – Mnich mlasnął i popił ryżową wódką z porcelanowej miseczki. Przymknął powieki do połowy i można byłoby pomyśleć, że medytuje, ale ja wiedziałam swoje. Poszedł spać, bo cała rzeczywistość śmiertelnie go nudziła.
Zdjęłam buty i w samych skarpetkach weszłam do głównej świątyni. Brzuchaty Budda, wypolerowany na wysoki połysk, wydawał się zadowolony. Powietrze wypełniał gryzący dym kadzideł zmieszany z zapachem woskowanego drewna, zmarli stróżowali, a podłoga była świeżo zamieciona. Pomyślałam, że jakoś to przeżyję. Zajęłam najbardziej miękką z wyglądu poduszkę i zaczęłam liczyć pokłony: raz, dwa, trzy…
Przeczytane.
Witamy w konkursie :)
www.facebook.com/mika.modrzynska
łapiąc powietrze ja ryba
jak
Karma cie
ogonek
Alem słyszał, – tu zaczął szeptać – że kto już tam poszedł
zbędny przecinek
Przeczytałam.
www.facebook.com/mika.modrzynska
OK, Korea była, ale nie Południowa. Do konkursu.
Ależ Tarnina będzie miała problem z mapką… ;-)
Babska logika rządzi!
Przeczytawszy.
Babska logika rządzi!
Chalbarczyk – zaciekawiło mnie. Czytałem z zainteresowaniem do samego końca. Historia potrafi wciągnąć. Niestety końcówka mnie rozczarowała. Zagadka została nie wyjaśniona, a ja nie lubię niewyjaśnionych zagadek, no chyba, że czegoś nie zrozumiałem.
Tomasz R.Czarny – końcówka poprawiona, może teraz zagadka się bardziej wyjaśni.
"Tylko prawdziwych wyznawców nie dosięgnie gniew ojca"
– pomijając kwestię "jaka to religia", ze mowa o "ojcu", to podejrzewam, ze w większości wyznan chodziłoby o konkretny przydomek danego boga lub jego imię , więc Ojcu.
"Przed wejściem sprawdzili nas, obmacując po łydkach i ramionach"
– to raczej obmacali niż sprawdzili, bo gdyby coś miały wnieść, to łatwiej było choćby w kieszeniach. Ale hm, miejscową tez sprawdzili?
to, ze akcja dzieje się w Korei wynika tylko z adnotacji umieszczonej przed opowiadaniem. Nie chodzi mi tu o aspekt konkursowy, a o fakt, ze ta lokalizacja ma wpływ na sposób, w jaki wyobraża się sobie scenerię.
Czy z kontekstu należy sądzić, ze bohaterka zna koreański? Bo rozumiała rozmowę toczoną między strażnikami.
Moment pojawienia się chmury wygląda jakby brakło jednego zdania – przynajmniej z mojego punktu widzenia.
Trochę dziwny jest tez fragment, w którym strażnicy sugerują możliwość użycia siły – okoliczności tego nie nasuwały, skoro rano i tak bez problemu wypuszczali z pomieszczenia sypialnego. Choć to można uzasadnić błędną interpretacją bohaterki.
Co do samego opowiadania: podobał mi się ogólny pomysł, podobała mi się budowana atmosfera tajemnicy. Coś mi przez moment zazgrzytało w wiarygodności postaci, ale później się to naprostowało w taki sposób, ze rozwiało wcześniejsze wątpliwości – więc tu też ok. Jest tu coś z “orientalnego, ale współczesnego” klimatu lovecraftowego. W małej dawce, ale jednak.
Problem w tym, ze po przeczytaniu jest niedosyt. Nie mam problemu z niewyjaśnionymi zagadkami, czasem nawet lepiej jeśli są (tutaj jest własnie taki przypadek). Ale trzeba je podawać w odpowiedni sposób. Może być tez pół na pół – część wyjaśniona, część nie. Ale tu wyszło inaczej. Jakiś taki miks, jest tajemnica, ale urwana. Nie zasygnalizowana, nie przedstawiona sama w sobie.
Mnich skądś dużo wie, a bohaterka ani trochę się temu nie dziwi. Dla czytelnika (ale nie dla bohaterki) jest to przedstawione tak, jakby faktycznie była to wiedza mnicha, a nie jako “wie czy dopowiada sobie”. Niby jest w tej kwestii wskazówka w postaci rozmowy ochroniarzy/żołnierzy, ale mimo to ten element zgrzyta formą (własnie formą, nie samą treścią – bo faktycznie mógł “wiedzieć”. Swoją droga aż za łatwo (pomimo wyraźnej ekspozycji!) można przegapić zagadkę roli ochroniarzy, którzy też zniknęli. To swoją droga jest ciekawe samo w sobie – bo jeśli się nie mylę, ta rozmowa miała wskazać czytelnikowi rozwiązanie, a mimo to jakoś nie do końca działa w tej roli.
Zupełnie osobną sprawa jest to, jaką rolę pełni mnich z punktu widzenia ochroniarzy. to akurat w sumie nie ma znaczenia i zgaduję w ciemno, że nie brałaś tego pod uwagę. Zresztą da się to wyjaśnić na wiele sposobów, chociażby “dla świętego spokoju, gdyby ktoś sprawdzał stan prawny klasztoru pod nieobecność ochroniarzy”).
Generalnie mam mieszane odczucia, bo lubiąc teksty “częściowo niewyjaśnione” i każące myśleć, tu mimo wszystko mam odczucie zgrzytu. Jednocześnie dostrzegam duży potencjał tekstu. Zwyczajnie jakby po drodze coś nie do końca wyszło, jakiś element źle został ułożony.
Mimo to zaraz wrzucę w wątek nominacji do punktów biblioteki, bo widać, że w dobrą stronę szło.
Na koniec pytanie: czy czytałaś “Ósmą czarę”? Jest o czymś innym, ale mam odczucie pewnego odległego (nawet bardzo odległego) podobieństwa jednej ze scen opowiadania z jednym z wątków tego komiksu. nawet mniej niż inspiracji, ale tak jakoś się przypomniało.
Edit: a tytuł to już z Artrosis się kojarzy :-)
Edit 2: za to nieźle wyszedł moment, w którym bohaterka traci opanowanie i zaczyna mówić nieskładnie w nerwach.
wilk-zimowy – dziękuję za przeczytanie i recenzję. Rozumiem, że gdyby rozwinąć i uzupełnić o zdania precyzujące – byłoby trochę lepsze. Nie czytałam “Ósmej czary”, ale chętnie po to sięgnę, myślę, że klimat sekty i cynicznego wykorzystywania wyznawców przez ich guru zawsze będzie podobny.
Okej, przeczytałem, jak dla mnie może być. Dzięki.
Chalbarczyk, nie potrafię jednoznacznie odpowiedzieć. Większość czytelników lubi mieć wszystko rozwiązane, problem w tym, ze są takie teksty (ten do nich należy), które na wyjaśnieniu wszystkiego tylko stracą. Jest tez mniejszość (i ja do tej mniejszość należę), która lubi odpowiednio podaną tajemnicę, która jest rozwikłana tylko częściowo, częściowo samemu trzeba pomyśleć, a częściowo też dopowiedzieć.
W przypadku tego tekstu… chyba nie chodzi o to, czy “rozjaśnień” ma być więcej czy mniej. Bardziej o to, że momenty rozjaśnień i zaciemnień są w nieodpowiednich miejscach.
Świetny tytuł opowiadania, przykuwa uwagę. :)
Mam trochę mieszane uczucia, bo dystans narratorki wobec opisywanych realiów nieco dystansował mnie też od nich jako czytelniczkę, a fajnie byłoby jednak zanurzyć się w azjatyckich klimatach. Ale prawdopodobnie to już kwestia nastawienia czy oczekiwań.
Przyczepiłabym się też trochę do nazywania Buddy “bóstwem” i oświecenia jako “wizji”, ale niech będzie, że wpisuje się to we wspomniany dystans narratorki (i w sumie prawdziwy charakter klasztoru).
Sam wątek kryminalny super, rozwiązanie mogłoby być bardziej rozbudowane, ale ogólnie sposób poprowadzenia fabuły satysfakcjonujący. Od strony językowej i warsztatowej tekst też dopracowany i przemyślany, dobrze się czyta. A zakończenie odpowiednie, choć szkoda, że razem z narratorką nie przedostajemy się na tę drugą stronę. ;)
Remplis ton cœur d'un vin rebelle et à demain, ami fidèle
A jeszcze co do “Ósmej czary” – nie jest o sekcie, zwyczajnie jedna scena przywodzi ciąg skojarzeń.
wilk-zimowy – w streszczeniu “Ósmej czary” przeczytałam o raju, z którego bohaterowie chcą uciec, to nasunęło mi skojarzenie utopijnej, bezdusznej rzeczywistości, która miałaby być spełnieniem ludzkich marzeń o idealnym świecie.
Jeżeli tak napisali, to walnęli paskudny spoiler czegoś, co jest długo po początku. Tak czy inaczej klasyka polskiego undergroundowego komiksu.
OD strony narracyjnej jest tu fajna tajemnica i powolne znajdowanie odpowiedzi. Aspekt fantastyczny, choć nie nowy, wydał dla mnie najfajniej – to fikcyjne niebo, poszczególne tropy. Tło koreańskie niestety słabo – poza adnotacją i kilkoma losowymi słowami i elementami nie czuć tutaj klimatu dalekowschodniego. A taki by się definitywnie przydał, jeśli mowa o państwie mocno odległym kulturowo od naszego.
Słabo też z bohaterką i jej prezentacją. Przez długi czas nie wiedziałem, czy Marek to jej chłopak, czy brat/ktoś z rodziny. Dopiero pod koniec jej słowa to zdradzają. Nie klei mi się więc, czemu pojechała za nim, skoro od początku tekstu traktował ją gorzej niż powietrze. Miłość jest ślepa, ale w tym wypadku tutaj tego nie kupuję.
Podsumowując: element fantastyczny tego koncertu fajerwerków plus, reszta średnia.
Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?
Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!
Ty chopie napisz kiedyś nową wersję Doliny Muminków. Komiksową! :)
Dziękuję za ilustrację! Bardzo fajna
No cóż, może i był tu jakiś pomysł, ale chyba nie został opowiedziany tak, bym mogła uwierzyć we wszystkie opisane zdarzenia. No bo jak to możliwe, że w klasztorze, w którym mają miejsce wielce podejrzane wypadki i gdzie wszędzie kręcą się uzbrojeni strażnicy i ochroniarze, bohaterka dość swobodnie porusza się po całym terenie, prowadzi prywatne śledztwo i przez nikogo nie niepokojona penetruje budynki. Wydaje mi się to dość nieprawdopodobne.
Nie wiem jak wyglądało pierwotne zakończenie, ale obecne niczego mi nie wyjaśniło. Nie wykluczam, że może czegoś nie doczytałam lub nie pojęłam, ale muszę powiedzieć, że nie bardzo wiem, o co chodzi w opowiadaniu.
Wykonane pozostawia sporo do życzenia.
Z Mapo pamiętam tylko białe słońce.
Gdyby tylko wystarczyło… –> Czy to celowe powtórzenie?
…wszyscy, którzy z jakiś duchowych pobudek… –> …wszyscy, którzy z jakichś duchowych pobudek…
…powlekliśmy się z tobołami na przystanek autobusu.
Przesuwały się za oknem egzotyczne pola ryżu, ogrodnicze tunele opięte brudną folią i liche domostwa ukryte za wysokimi parkanami i kamiennymi murami. –> Czy dobrze rozumiem, że to wszystko przesuwało się za oknem przystanku autobusu?
Brakło mi choćby słowa, ze autobus przyjechał, wsiedli i odjechali.
…i owinięty był, niczym w kokonie, szarą płachtą, która bezwstydnie bardziej obnażała niż zasłaniała jego nagość. –> …i owinięty był, niczym kokonem…
Jeśli płachta nie osłaniała całego mnicha, trudno porównywać ją do kokonu.
…niechętnie zatrzymali się z daleka. –> Można dokądś przybyć z daleka, ale nie wydaje mi się, aby można się zatrzymać z daleka.
Proponuję: …niechętnie zatrzymali się w pewnej odległości.
Mnich z cieniem pogardy na swoich pełnych i zmysłowych ustach… –> Zbędny zaimek. Czy mógłby mieć pogardę na cudzych ustach.
Karma cie dopadnie… –> Literówka.
Gniew uderzył mnie w policzki, zacisnęłam pięści. –> To tak, jakby gniew przyszedł z zewnątrz, a nie zrodził się w dziewczynie.
Może: Rumieńce gniewu wykwitły mi policzkach…
Zobacz na jego rozjuszoną minę… –> Zobacz jego rozjuszoną minę… Lub: Spójrz na jego rozjuszoną minę…
Można zobaczyć coś, ale nie można zobaczyć na coś.
Słońce paliło od góry, bo linia lasu cofnęła się w głąb gór… –> Nie brzmi to najlepiej.
Kiedy się obudziła, siadłyśmy w cieniu… –> Skoro dziewczyna mdlała, to raczej: Kiedy oprzytomniała, siadłyśmy w cieniu…
-Uri omma, opso… –> Brak spacji po dywizie, zamiast którego powinna być półpauza.
Wydawało mi się, że martwi pilnują swoich tabliczek, bo zostawiają na nich brudne ślady palców. –> W jaki sposób martwi zostawiali na tabliczkach ślady brudnych palców?
Ostrożnie przeszłam na tył dużego, przypominającego lamus gmachu. –> Co sprawia, że gmach przypomina lamus?
Nie byli to zwykli strażnicy, których było pełno… –> Nie brzmi to najlepiej.
– Podobno – ten pierwszy zniżył głos – Niektórzy wybierają sobie co ładniejsze. –> – Podobno – ten pierwszy zniżył głos – niektórzy wybierają sobie co ładniejsze.
A jutro… , co będzie jutro? –> Po wielokropku nie stawia się przecinka.
…możliwe, że coś znajdę…, –> Jak wyżej.
…w zatęchłym pomieszczeniu zrobiło się chłodniej. Za papierową ścianą zrobił się ruch… –> Powtórzenie.
…i dano jedwabną pościel. Przed drzwiami postawiono ochroniarzy i dano do zrozumienia… –> Powtórzenie.
…niejasne wspomnienia z dzieciństwa, lecz dokładnie nie mogłam sobie przypomnieć jakie. Czy to było wspomnienie… –> Czy to celowe powtórzenia?
…od długiego czasu czekali w głównej świątyni. Oczekiwali wtajemniczenia, które miało na nich spłynąć wraz z pozaziemskim światłem. Oczekiwali błogiego… –> Jak wyżej.
– Gdzie…, gdzie są wszyscy? –> Zbędny przecinek po wielokropku.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Mnich, który wyszedł nas witać, miał taką samą przeźroczystą skórę jak Marek i tak samo nerwowo wodził oczami, spoglądając to na mnie, to na Marka.
Wydaje mi się, że powtórzenie imienia nie jest konieczne.
Karma cie dopadnie, w następnym życiu będziesz świnią lub małpą!
Zobacz na jego rozjuszoną minę
Napisałabym: spójrz.
Zawahałam się przez moment, bo coś ciągnęło mnie w druga stronę i popychało do ucieczki.
Mam mieszane odczucia.
Czytało mi się dobrze, ale na końcu okazało się, że zagadkę można było rozwiązać na samym początku. Wystarczyło zapytać mnicha.
Przynoszę radość :)
Kraj niby jest, ale nawiązania słabe. Ta historia mogła się wydarzyć w każdym państwie, gdzie są świątynie buddyjskie. Albo i jakiekolwiek.
Element fantastyczny jest, chociaż nie zaszkodziłyby, IMO, wyjaśnienia; a po co światłu fanatycy, a co z tego mają mnisi, a dlaczego tam się kręcą umundurowani strażnicy. Dostajemy tylko niekomunikatywnego fanatyka i mnicha, który może się podzielić domniemaniami. W sumie, chyba dziwne, że to robi.
Fabuła mało złożona. On lezie w przepaść, ona jest bezradna. I niewiele od niej zależy, jest tylko obserwatorem, dopiero pod koniec podejmuje jakąś samodzielną decyzję. Zastanawiałam się podczas lektury, dlaczego dziewczyna w ogóle pchała się do tej świątyni razem z facetem. Jej to wyraźnie nie kręciło, przesadnie kochającą się parą też nie byli…
Bohaterom przydałoby się więcej głębi. Ale całkiem płascy nie są.
Tekst można interpretować metaforycznie – wtedy robi się ciekawszy, ale i jeszcze słabiej związany z Koreą.
Warsztat mógł być lepszy, chociaż mam wrażenie, że starałaś się, żeby doprowadzić tekst do porządku. Zostały jakieś powtórzenia, sporadycznie literówki. Niekiedy miałam wrażenie, że nadużywasz zaimków.
Babska logika rządzi!
Cześć, Chalbarczyku!
– ładne pierwsze zdanie, natomiast sam początek gryzie przez zagubienie podmiotu (w pierwszym zdaniu podmiotem jest słońce – ono – w drugim on – jaki on?)
– mam wrażenie, że tekstowi przydałoby się jeszcze jedno przeczytanie, najlepiej na głos, przed puszczeniem. Zwróć uwagę na dynamikę zdań, m. in. tutaj: „Marka przyciągał ten klasztor jak magnes, jego duchowa aura (czyja aura, skoro podmiotem w zdaniu jest Marek?). Ludzie wynoszeni w konwulsjach rozkoszy, gdy doznawali Wizji. Obłęd oczu, wychodzenie z ciała, niechciane powroty do ciała.”, tutaj: „ktoś z klasztoru po angielsku zapytał ni to z obawą, ni z ciekawością, ze śmiesznym akcentem.”, tutaj: „całkiem ukrył małe oczy w fałdach skóry” (oczy same się ukryły, to nie jest intencjonalne działanie). Lub niedopasowane metafory: „Gniew uderzył mnie w policzki”.
– brak początkowego wprowadzenia w świat bohaterów – kim jest narratorka, kim są dla siebie ona i Marek? Parą? Znajomymi? Rodzeństwem? Jaka jest więź między nimi, bo wydaje się bardzo słaba?
– chaos w historii, brak podstawowych informacji (po co Marek tam przyjechał, skąd on to sobie wymyślił, co się stało z Naną i jej matką, skąd Maria zna koreański, co ona w ogóle tam robiła, czekała na Marka? Gdzie, z jakimi kobietami spała?) oraz logicznych reakcji (Marek nieprzytomny, Maria sobie wychodzi, Nana nieprzytomna, Maria zostawia ją na schodach). Ogólnie miałam wrażenie, jakbym oglądała czyjś sen, w którym ludzie zachowują się bez sensu i bez jakiegokolwiek ciągu przyczynowo-skutkowego
– Co i rusz zdarzają ci się zdania z zagubionym podmiotem: „Mimo że wartowników nie było widać, to przecież domyśliłam się ich obecności po żarzących się papierosach. Nana. Czy miała na tyle siły, żeby nocą szukać matki, czy zabrali ją stąd, podtrzymując z dwóch stron i ciągnąc po kamiennym bruku? Podeszło do mnie dwóch (dwóch co? Kto?), mieli rozpięte pod szyją koszule i oddychali ciężko, jakby chcieli z siebie wyrzucić całe gorące powietrze, którego nałykali się za dnia.”
– trudno mi odkryć cel i sens tego opowiadania. Przy działaniach bohaterki nie następują żadne refleksje ani wyjaśnienia, nadal nie wiem, kim dla niej był Marek i dlaczego postanowiła podążyć jego ścieżką, jaki w historii był udział Nany. Jaki był cel opowiadania historii? Opowieść o dwójce ludzi, którzy zobaczyli coś dziwnego w klasztorze? Nikt się niczego nie dowiedział, niczego nie nauczył, nie zmienił.
– tekst od strony językowej czytało się ciężko – znikające podmioty, zdania zmieniające temat w połowie („Przetrzymują ich gdzieś w klasztorze? Jeśli przeszukam dokładnie wszystkie zabudowania, możliwe, że coś znajdę…, jaka niekompatybilność?”)
– podróżniczo tekst wypada blado. Owszem, jest Korea, choć gdyby nie było to podane w przedmowie, to bym się nie domyśliła. Ale co to za klasztor, gdzie jest, co to za mnisi? Jedynym elementem budującym zagraniczny klimat są pojedyncze koreańskie słowa (bądź też dialogi angielsko-koreańskie, w których angielski brzmi łudząco podobnie do polskiego), co jednak chwilami raczej utrudnia lekturę. Dlaczego w ogóle bohaterami są Polacy? Skąd oni się tam wzięli?
– lektura pozostawia ogromny niedosyt i zmieszanie w głowie czytelnika
Dziękuję za udział w konkursie.
www.facebook.com/mika.modrzynska
Spieszę z przeprosinami, że tak długo prawdziwego komentarza nie było. Cóż, tak to teraz u mnie jest – by robić wszystko to, co powinienem, musiałbym w ogóle nie spać, a i tak doba miałaby zdecydowanie za mało godzin.
A co do tekstu – z pewnością robi jedną, bardzo fajną rzecz: pokazuje "filozoficzną" (cudzysłów celowo – nie lubię używać słowa "filozofia" w odniesieniu do orientalnych systemów) stronę dakekowschodniości z innej perspektywy. Mam wrażenie, że na zachodzie ustalił się jedyny, obowiązujący pogląd na wschodnią religijną duchowość, zwłaszcza w monastycznym wydaniu – że to wszystko jest bardzo uduchowione właśnie, bogate, mądre i ze wszech miar pozytywne. Twoje opowiadanie mówi, że niekoniecznie – jest tam miejsce na szarlatanerię, chciwość, przemoc i zwykle sekciarstwo, a boskie oświecenia mają wiele wspólnego z obłędem.
Reszta wyszła jednak dość średnio. Geograficznie ledwie poprawnie – tak naprawdę akcja mogłaby dziać się gdziekolwiek na Dalekim Wschodzie. A czytało się… Cóż, jakoś tak ciężkawo. Nie, żeby tekst był napisany źle, nie ma tam rażących błędów, a wiele metafor całkiem mi się podobało. Może to przez niepotrzebnie skomplikowane zdania, w których ucieka rytm (pewien rytm zdań jest potrzebny nawet w prozie) no i narratorkę, która sprawia wrażenie, jakby nie do końca właściwie postrzegała rzeczywistość (rwane myśli, zauważone przez innych nagłe zmiany tematu w Polowie zdania), jakby poruszała sie na granicy oniryzmu. To mógł być celowy zabieg – dziwne realia buddyjskiego klasztoru wpływają ba świadomość – ha, mam nawet nadzieję, że celowy. Ale po prostu nie wypalił do końca. Dlatego przez tekst trzeba brnąć, choć podkreślam, nie jest źle napisany.
A pomysł bardzo cacy.
Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!