Rozstawiłem fioletowe świece, ułożyłem na wcześniej przygotowanym podwyższeniu najlepsze cygara, jakie udało mi się zdobyć, i butelkę rumu Baron Samedi. Dodałem jeszcze jedną, najdroższą z pobliskiego sklepu monopolowego, na wypadek gdyby pierwszy napitek okazał się jakimś badziewiem. Nalałem mocnej kawy do filiżanki, obok postawiłem talerz ciasta. Zapaliłem świece. Spojrzałem na czarnego koguta, a ptak spojrzał na mnie. Cóż, tylko jeden z nas ujdzie z tego z życiem. Wzruszyłem ramionami, chwyciłem drób w odpowiedni sposób, próbując ułożyć jego szyję na kamieniu. Bydlę zaczęło się wykręcać i za nic nie mogłem uciąć mu głowy. Męczyłem się tak przez ładną chwilę, gdy nagle doszedł mnie chichot gdzieś z tyłu. Odwróciłem się powoli, nie puszczając koguta ani tym bardziej nie odkładając ostrza – nigdy nie wiadomo, kto może się pojawić późnym wieczorem na cmentarzu. Gotów do akcji obronno-zaczepnych spojrzałem na opierającą się o pobliskie drzewo postać. Murzyn. Wysoki. Szczupły. Rozbawiony. Zaciągnął się dymem z cygara i wskazał mój teatrzyk jego rozżarzonym końcem.
– Daruj kurczakowi, one ostatnio jakieś niesmaczne się zrobiły – powiedział. – Czego chcesz?
Spojrzałem na drób. Miał być z wolnego wybiegu, ekologiczny i takie tam, ale kto wie, czym go paśli? Może facet miał rację… Chwila, chwila, co go to właściwie obchodziło?
– Idź stąd – warknąłem. – Czekam na kogoś.
– Ja też, jakby się zastanowić. – Pokiwał głową. – Ale Gran Brijit nie lubi tu ostatnio przebywać, mówi, że rzygać jej się od was chce.
Coś mnie tknęło. Podniosłem się i utkwiłem wzrok w rozmówcy. Owionął mnie zapach cygar i alkoholu, gdzieś daleko zagrała ledwie słyszalna muzyka, a twarz przybysza zdała się czaszką. Zaniósł się demonicznym śmiechem. Po chwili wizja zniknęła, a ja patrzyłem w czarne oczy w przed chwilą jeszcze białym obliczu czarnego człowieka.
– Wydusisz to z siebie? Nie mam całej nocy, ale skoro już mnie tu ściągnąłeś, to słucham. Byle szybko.
***
Dowiedziałem się o nim z klipu na YouTube. Szukałem czegoś, co pozwoliłoby mi negocjować ze śmiercią. Nie, nie dla siebie. Dla żony. Załamała się po odejściu synka, który zginął potrącony przez samochód trzy lata temu. Widziała go wszędzie, na ulicy, w centrum handlowym, nawet w domu. Żaden psychiatra nie zdołał jej pomóc, a była chyba u ośmiu. Znajomy ksiądz pomrukiwał coś o niedokończonych sprawach ducha, ale jakie niedokończone sprawy może mieć siedmiolatek?
Zacząłem przekopywać czeluście Internetu w poszukiwaniu nawet najbardziej absurdalnego rozwiązania. Wydałem majątek na wszelkiej maści oszustów – bioenergoterapeutów, egzorcystów, media i im podobnych. Tak dowiedziałem się o Vodou i rodzinie Guédé – ucieleśnieniu śmierci i płodności. Niestety, nie byłem w stanie dotrzeć do nikogo, kto znałby jakąkolwiek użyteczną praktykę. Wielu oferowało sporządzenie laleczek, inni obiecywali nawet wskrzeszenie dziecka w formie zombie. Nikt jednak nie chciał podjąć się przywołania kogokolwiek z Guédé, kto mógłby odpowiedzieć na pytania o los chłopca, czy nawet zakazać mu nawiedzania matki.
Zrobiłbym wszystko, aby uniknąć niemalże już przesądzonego oddania Beaty do zakładu zamkniętego. Gdy już na poważnie rozważałem wycieczkę na Haiti, by odnaleźć prawdziwych wyznawców kultu, natrafiłem na wywiad z DJ-em Sammym. Przyciągnął mnie głupi tytuł – "Voodoo DJ – kim jest Sammy?" – i jakoś obejrzałem całość. Rozmowa została przeprowadzona kilka lat wcześniej w studiu jakiejś mało znanej stacji telewizyjnej, materiał nie zachwycał jakością, jednak wyraźnie przedstawiał faceta ubranego i umalowanego jak Baron Samedi. Dość powiedzieć, że większość wywiadu stanowił typowy marketingowy bullshit, jednak na sam koniec prezenter zadał pytanie, na które podświadomie czekałem: "Jak i gdzie można cię znaleźć?", a jego gość pochylił się do kamery, uśmiechnął złowrogo i powiedział:
– Idź na stary cmentarz na rozstaju dróg. Złóż ofiarę. Może przyjdę.
Olałbym ten filmik, gdyby nie to, że wtedy, tak jak przed chwilą, jego twarz na moment stała się czaszką, nie namalowaną maską, ale prawdziwą wyszczerzoną trupią głową. Tak, mogli ten efekt spreparować, jednak na mnie wywarł on niesamowite wrażenie. Zacząłem przekopywać sieć w poszukiwaniu informacji zarówno o Baronie Samedi, jak i DJ-u Sammym. Pierwszy był łatwy do odnalezienia, drugi już nie tak bardzo – dowiedziałem się tyle, że podróżuje, gra w klubach na całym świecie, nigdy nie wiadomo, gdzie pojawi się następnym razem, no i że jego imprezy są odlotowe.
Znalazłem stary cmentarz na rozdrożu, zaopatrzyłem się w niezbędne artykuły i poszedłem prosić o przekonanie widma Michała, by wreszcie zostawiło matkę w spokoju.
***
Wysłuchał mnie z narastającym zniecierpliwieniem, popijając z butelki, którą przyniosłem, i kurząc cygaro za cygarem. Otworzył drugą flaszkę, pociągnął łyk, skrzywił się niemiłosiernie i splunął.
– Co za gówno nazwali moim imieniem – skomentował. Podła jakość nie przeszkodziła mu jednak w dopiciu trunku.
Pokiwał głową do mojej opowieści i swoich myśli, i gdy już byłem pewien, że za chwilę zaśnie z upojenia alkoholowego, nagle wstał, osuszył filiżankę kawy, zagryzł sporym kawałkiem ciasta i kazał zaczekać. Zabrał łopatę ustawioną obok najbliższego świeżo wykopanego grobu, pospiesznie oklepał jego ściany i bez słowa odszedł do pobliskiej szopy. Kiedy wrócił, nie wyglądał już na spokojnego grabarza – miał na sobie czarny surdut, fioletową kamizelkę, cylinder i laskę zakończoną srebrną czaszką. Makijażu jeszcze nie nałożył.
– Chodź ze mną – zarządził.
***
Szliśmy ulicami miasta, jego brudnymi zaułkami i jasnymi alejami. Czas zdawał się nas omijać. Zatrzymaliśmy się w obskurnym barze, gdzie mój towarzysz zamówił górę pikantnego jedzenia. Odwiedziliśmy paskudną knajpę, gdzie wypił rzekę alkoholu. Zastukaliśmy do drzwi meliny, z której wyniósł trzy litry domowej roboty alkoholu.
– Prawie jak kleren – skomentował, śmiejąc się.
Niezwykłe było to, że nikt nie próbował go zatrzymać, nikt się nie dziwił temu, co Baron robił, a zaczepiane kobiety zdawały się być mile zaskoczone, nawet gdy używał bardzo sprośnego języka i sugestywnych gestów. Emanował od niego trudny do uchwycenia urok, który uwodził ludzi na tyle skutecznie, że jego zachowanie zdawało im się czymś powszednim.
– Dlaczego jesteś tutaj i bawisz się w DJ-a? – zapytałem w przypływie odwagi.
Odpowiedział mi śmiechem.
Zakręcił się w piruecie na środku ulicy, rozkładając ramiona.
– Patrz! – wykrzyknął. – Cały ten świat, od którego tak długo trzymaliśmy się z dala! Cały ten świat na wyciągnięcie ręki, z jego żarciem, rumem i dziwkami.
Trudno było nie przyznać mu racji. Na dodatek to ja płaciłem za wszystko – jedzenie, alkohol, tytoń. Gotówka znikała z portfela w ekspresowym tempie.
– Zbankrutujesz – stwierdził loa, jakby czytając mi w myślach. – Ale ofiara przynajmniej porządna – dodał na pocieszenie.
Wzruszyłem ramionami i z pijacką szczerością oznajmiłem:
– A na chuj mi kasa? Przynajmniej jak pomożesz, to się na coś przyda.
Pokiwał głową w zamyśleniu, a po chwili ruszyliśmy dalej, w drogę do klubu.
Od czasu do czasu Samedi kiwał na kogoś ręką, by ten do nas dołączył. Nikt nie podchodził blisko, ale kątem oka zauważyłem nie do końca materialny tłumek, który podążał naszymi śladami i systematycznie rósł.
Dotarliśmy do klubu znajdującego się w starej hali fabrycznej. Bramkarze bez słowa skierowali nas do wejścia dla personelu. Widmowy tłum przeniknął przez ściany. Ochroniarze i zwykli goście zdawali się go nie dostrzegać. Baron Samedi stanął przed lustrem w małej łazience na zapleczu. Sumiennie nakładał makijaż z białej farby. Prowadził pędzel dokładnie po zarysie czaszki, którą wtedy wyraźnie widziałem. Dwoił mi się w oczach. Sięgnąłem po kawę, by się ocucić, wypiłem solidny łyk i prawie natychmiast poczułem przypływ energii. Baron zachichotał.
– Dodają coś do tego gówna – wyjaśnił. – Zaraz będziesz trzeźwy jak świnia. I na haju. Idź się pobaw, a ja się zajmę lanmò.
Wszedłem do głównej sali, gdzie poprzednik właśnie zapowiedział DJ-a Sammy'ego i ludzie zaczęli wiwatować. Nie co dzień bawili się przy muzyce serwowanej przez gwiazdę. Baron Samedi podszedł do konsolety, przechylił butelkę, pierwsze dźwięki przeniknęły powietrze. Tłum zafalował do taktu. DJ Sammy krzyczał wraz z wokalistą: „Magic people, voodoo people”!
***
Muzyka dudni w uszach, przenika całe ciało. To już któryś utwór z rzędu przywołany do życia przez Barona, a ja wciąż słyszę otwierający jego występ numer The Prodigy ("The voodoo, who do what you don't dare do, people?"), tłum kołysze się w rytmie, dawno straciłem poczucie czasu i miejsca. Po co tu jestem? Czy on mi pomoże? Niczego przecież nie obiecał, tylko pił i palił na mój koszt.
Momentami widzę jedynie Barona, jak uśmiecha się do mnie znad konsolety, świat wiruje, a ja już nie chcę, już mam dość. W sumie… wezwałem go, czas się rozstać, odesłać ducha śmierci, tylko jak? Powinienem móc odejść, odwrócić się i zniknąć w tłumie. Nie mogę, nie mogę przerwać transu. Narkotyk trzyma mnie mocno. A może to nie prochy? Może to magia? Ta możliwość powoli do mnie dociera i zaczynam się bać. Przywołałem wcielenie śmierci. Czego oczekiwałem?!
Strach narasta, zamienia się w panikę, ale tylko wewnętrznie, moje ciało wciąż tańczy do rytmu wygrywanego przez Barona. Tłum rośnie, połowa zdaje się niematerialna. Baron unosi ręce w zapraszającym geście i tłuszcza podąża za nim w przecudacznej paradzie. Poruszam się wraz z nimi. Próbuję przełamać czar. Jak?! Odesłać go? Ale jak? Podobno Vodou już nie istnieje, nie ma mocy, a tymczasem Baron Samedi prowadzi tłum dusz z klubu w czarną, rozedrganą noc, prosto w zaświaty, śmiejąc się.
***
Obudziłem się, zaskoczony, że wciąż tu jestem. Leżałem z głową na mogile Michała. Jak się tu znalazłem? Czy ta noc była tylko snem? Ale przecież zaczynałem cały ten cyrk na zupełnie innym cmentarzu.
Rozejrzałem się. Niedaleko, na nagrobku, siedział Baron, znowu wyglądający jak zwykły grabarz, w ogrodniczkach, roboczych butach i z łopatą. Siedział i palił cygaro.
– Ten twój chłopak – powiedział, wskazując grób – już dawno w Ginen. Nie chciałby wracać. A twoja żonka zdrowa.
– Zdrowa? – zapytałem zdziwiony. – A było jej coś?
– Było – potwierdził. – Guz mózgu, dlatego małego widywała. Ale naprawiłem.
Postarałem się zebrać myśli. Kac-morderca nie pomagał.
– Lekarze nic nie znaleźli – zaprzeczyłem. – Jesteś pewien?
Na moment znowu ujrzałem czaszkę zamiast twarzy. W końcu wzruszył ramionami.
– Twoja sprawa, komu uwierzysz. Ja swoje zrobiłem, a ty zapłaciłeś.
Wstał, wyjął zza pomnika butelkę i pociągnął solidny łyk. Zbierał się do odejścia.
– Czekaj! – zawołałem. – Czemu kluby?
– Bo tak jest łatwiej. – Machnął ręką i świeży grób rozciągnął się w przestrzeni, przybierając rozmiary zbiorowej mogiły. – Bendje powierzył nam opiekę nad wami, zasrańcami. I gdy inni mogą to olewać, ja nadal mam obowiązki. A was się namnożyło. Myślisz, że będę dla każdego grób kopał? I ceremonii też nie odprawiacie jak należy. A, nie zapominajmy o tym popieprzonym zauroczeniu zombie. Naprawdę nie warto, ale co zrobić? Pracę sobie ułatwiam. Organizuję ceremonie, zbieram ofiary, spraszam wszystkie niedawno zmarłe duchy i hurtowo je przeprawiam na drugą stronę. A ile zabawy przy tym!
Mrugnął i poszedł w stronę szopy. Zanim się zebrałem, jego już nie było.
***
Beata przestała widzieć Michała. Czasem tęskni za nim i wolałaby, by wizje wróciły, ale przez większość czasu cieszy się tym, co mamy.
Każdego roku, gdy nadchodzi drugi listopada, wymykam się wieczorem na cmentarz, zaopatrzony w cygara, samogon, kawę i placki węgierskie. Bez koguta. Nie potrafię powiedzieć, co mnie tam ciągnie, dlaczego znowu chcę go spotkać. Może to jego urok, czar, któremu uległem, a może czuję, że nie do końca odwdzięczyłem się wcielonej śmierci za spokój i szczęście mojej rodziny.
Nigdy jeszcze nie doczekałem się wizyty Barona, ale nie tracę nadziei. Następnego dnia sprzątam puste opakowania i bardzo, ale to bardzo chcę wierzyć, że opróżnił je albo on, albo ktoś z jego rodziny. Jeśli to bezdomni, to im współczuję – placki są tak przyprawione chili, że wręcz niejadalne.